Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Twarzą w twarz. Daję ci wieczność akt 2 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 kwietnia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Twarzą w twarz. Daję ci wieczność akt 2 - ebook

Lothar Mintze, opuszczony przez mentora i opłakujący bolesną stratę, został sam − porzucony, zgorzkniały i wściekły. Młodzieńcza naiwność ustąpiła miejsca palącej ciekawości, która popycha go w podróż do Ameryki, gdzie ma nadzieję znaleźć odpowiedzi na dręczące go pytania. Gdzie się podział Huntington? Dlaczego Armagnac go opuścił? I najważniejsze: czemu nie przewidział zbliżającej się tragedii?

Nie znalazłszy odpowiedzi w Europie, Lothar przeprawia się przez ocean i udaje do Nowego Orleanu, podążając za znakami mającymi doprowadzić go do prawdy. Niespodziewanie spotyka młodego jazzmana, Thomasa Greenbourgha, który wygląda aż nadto znajomo. Kim jest ów młodzieniec? I czy to właśnie on jest odpowiedzią na wszystkie pytania nękające skrzypka?

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-8004-6
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I

I

To nie był dobry dzień na śmierć.

Świ­tało.

Lothar reszt­kami sił uniósł cały cię­żar ciała na rękach. Miał wra­że­nie, że waży tonę. Twarz i dło­nie paliły go nie­mi­ło­sier­nie i wystra­szył się, że już nie będzie w sta­nie się ruszyć, że ten przej­mu­jący ból wygra. Że to naprawdę koniec i jego ostat­nim wspo­mnie­niem będzie wła­śnie ta katorga. Nie wie­rzył jed­nak w to, że po śmierci będzie cokol­wiek pamię­tał. Po pro­stu spło­nie, a żar wytrawi całe zło, któ­rego kie­dy­kol­wiek doświad­czył, jakie zadali mu ci, któ­rych kochał ponad życie, mające za moment z niego ule­cieć. Jesz­cze tylko chwila cier­pie­nia i pogrąży się w chłod­nej koją­cej ciem­no­ści, nawet nie zda­jąc sobie z tego sprawy.

Przez moment był prze­ko­nany, że znaj­duje się nie na dachu swo­jego domu, ale w jakiejś sali balo­wej sprzed stu­leci; krysz­ta­łowy żyran­dol z hukiem roz­bił się o mar­mu­rową pod­łogę, a on – nagi − stał na środku pomiesz­cze­nia. Wtedy zni­kąd poja­wił się Arma­gnac. Oso­bli­wie nie­ważki, lewi­to­wał wśród roz­bry­zgu­ją­cych się we wszyst­kich kie­run­kach odłam­ków, sie­ją­cych wokół tęczowe roz­bły­ski. Sze­roko roz­po­ście­rał ramiona, zapra­sza­jąc go, by bez lęku wszedł na pokru­szone szkło, pro­sto w jego obję­cia. Uśmie­chał się nie­znacz­nie, gry­ma­sem, który mógł być zarówno wyra­zem sym­pa­tii, jak i pogardy.

Nie­do­cze­ka­nie!

Lothar z tru­dem uniósł się do klę­czek i, wlo­kąc się na czwo­ra­kach, dotarł do wąskiej klatki scho­do­wej. Miał wra­że­nie, że jego oczy za moment się sto­pią i wypłyną z czaszki. Ruszył w dół, bo nagle, gdy już schro­nił się przed zabój­czym tchnie­niem słońca, jakby odzy­skał siły, i prze­ska­ku­jąc po kilka stopni, poko­nał dwa pię­tra. Wpadł do piw­nicy, gdzie zary­glo­wał się w pozba­wio­nej okien sypialni. Krę­ciło mu się w gło­wie, w uszach cią­gle dzwo­niło roz­bry­zgu­jące się szkło, a gdzieś w tle pobrzmie­wał szy­der­czy śmiech Arma­gnaca. Mówiono, że słońce mąci umysł, ale żeby do tego stop­nia? Chyba aż do tej chwili w to nie wie­rzył. Do teraz, bo wła­śnie doświad­czał tego na wła­snej skó­rze. Dosłow­nie.

Serce waliło mu jak osza­lałe, a dło­nie i twarz wciąż paliły żywym ogniem. Skąd w jego gło­wie poja­wiła się myśl, żeby skoń­czyć ze sobą w ten spo­sób? Pomy­ślał o rakach i homa­rach wrzu­ca­nych żyw­cem do wrzątku − pew­nie czuły się podob­nie. Teraz, gdy już posma­ko­wał śmierci, zasta­na­wiał się, jak kto­kol­wiek mógł chcieć zakoń­czyć swoje życie, pozwa­la­jąc się spa­lić żyw­cem? Jak Arma­gnac mógł wpaść na tak idio­tyczny pomysł?

A jed­nak…

Jesz­cze przed chwilą, szlo­cha­jąc i krzy­cząc z nie­utu­lo­nego żalu, Lothar tarzał się w jego pro­chach. Wydo­był z nich sygnet, z któ­rym Arma­gnac nie roz­sta­wał się od pół­tora wieku − nie zdej­mo­wał go nawet wtedy, gdy grał na for­te­pia­nie. Ale to musiała być jakaś pomyłka! Nie­moż­liwe, by po jego kochanku, po jego jedy­nym towa­rzy­szu, została tylko garść popiołu!

Szar­piąc się z myślami, pró­bo­wał zna­leźć jakieś racjo­nalne wytłu­ma­cze­nie tej absur­dal­nej sytu­acji, ale nie mógł wygrać z sen­no­ścią. Jego oddech się uspo­ka­jał, serce prze­sta­wało koła­tać i zwal­niało. Jak zawsze o świ­cie, zasy­piał kamien­nym snem, z któ­rego miał się obu­dzić o zmierz­chu. Zanim upadł na pod­łogę, roz­bły­sła w jego umy­śle iskierka nadziei, że może gdy za kilka godzin otwo­rzy oczy w bez­piecz­nych ciem­no­ściach nocy, twarz nie będzie go już tak cho­ler­nie paliła.ROZDZIAŁ II

II

A jed­nak…

Gdy ock­nął się tuż po zmroku, popa­rze­nia doku­czały mu chyba jesz­cze bar­dziej. Ból był tępy i pul­su­jący, jakby ktoś porząd­nie obił mu facjatę. Nikt ni­gdy nie pobił go do tego stop­nia, ale zawsze wyobra­żał sobie, że to wła­śnie taki ból.

Otwo­rzył oczy i rozej­rzał się. Leżał na wło­skiej wykła­dzi­nie pokry­wa­ją­cej zimną kamienną pod­łogę piw­nicy. Nikłe świa­tełko pozwa­lało jego wzro­kowi zyskać ostrość w mroku. Pamię­tał, jak Arma­gnac je zamon­to­wał, znie­cier­pli­wiony otwie­ra­niem drzwi po omacku. Nawet oni nie byli w sta­nie widzieć w abso­lut­nej ciem­no­ści.

Ogromne łoże, które sta­no­wiło jedyny mebel w nie­du­żym pokoju o jasnych ścia­nach, stało nie­na­ru­szone, tak jak je zosta­wił kilka tygo­dni wcze­śniej. Nie zmie­nił się nawet wzór zmarsz­czek na atła­so­wej narzu­cie, któ­rej nie chciało mu się wygła­dzać, gdy opusz­czał to pomiesz­cze­nie. Dobrze, że Arma­gnac zacho­wał choć odro­binę przy­zwo­ito­ści i nie poło­żył się z nią do ich wspól­nego łóżka.

Kim ona była?

Lothar pod­niósł się powoli, wyszedł z sypialni i podą­żył wąskimi stop­niami w górę. Przez jego głowę całymi sta­dami galo­po­wały prze­kleń­stwa we wszyst­kich języ­kach, któ­rymi kie­dy­kol­wiek się posłu­gi­wał. Wyda­wało mu się, że schody ni­gdy się nie skoń­czą. Nisko skle­piony kory­tarz roz­ja­śniało zimne świa­tło, nie umiał zlo­ka­li­zo­wać jego źró­dła, czuł się zagu­biony, jakby nie znaj­do­wał się we wła­snym domu. Piw­nica była suro­wym, nija­kim pomiesz­cze­niem, w końcu nie robili tutaj nic innego poza pada­niem na twarz i tra­ce­niem przy­tom­no­ści. Praw­dziwy dom zaczy­nał się na par­te­rze gre­go­riań­skiej posia­dło­ści, leżą­cej w poło­wie drogi mię­dzy Lon­dy­nem i Dover, w salo­nach i sypial­niach wypeł­nio­nych meblami, obra­zami i instru­men­tami, które zbie­rali przez ponad pół wieku.

Mimo pięć­dzie­się­ciu lat spę­dzo­nych w tym domu czuł się tak, jakby zwie­dzał muzeum. Być może słońce zdą­żyło wypa­lić w nim tylko sen­ty­ment do tego miej­sca.

Przy­sta­nął przed gigan­tyczną gablotą, w któ­rej prze­cho­wy­wał stare instru­menty smycz­kowe, oca­lone z wojen­nej pożogi. Jego kolek­cja liczyła kil­ka­dzie­siąt eks­po­na­tów i z pew­no­ścią była warta grube miliony. Ni­gdy jej nie wyce­nił, gdyż ni­gdy nie zamie­rzał ich sprze­da­wać. Każdy z tych instru­men­tów miał swoją histo­rię. Szcze­gól­nym sen­ty­men­tem darzył altówkę, którą dostał w pre­zen­cie od Arma­gnaca. Gdyby nie to, że ciało paliło go jak oblane kwa­sem, wycią­gnąłby ją teraz i zagrał choć kilka dźwię­ków. Miała aksa­mitne, cie­płe brzmie­nie, takie, jakie lubił naj­bar­dziej. Dla­czego aku­rat teraz przy­szła mu ochota na gra­nie? Od nie­mal roku nie dotknął żad­nego z tych instru­men­tów. Chciał uciec od myśli o śmierci Arma­gnaca, zająć czymś umysł, aby ukoić ten drugi ból, nie­fi­zyczny, który ści­skał mu serce niczym sta­lowe klesz­cze.

Jego twarz odbi­jała się nie­wy­raź­nie w krysz­ta­ło­wych szy­bach, ale zda­wała mu się tak bar­dzo zde­for­mo­wana, jakby wciąż miał halu­cy­na­cje. Jego wzrok chyba nie odzy­skał peł­nej ostro­ści.

Dom tonął w pół­mroku, roz­ja­śniało go tylko kilka dys­kret­nych świa­te­łek, które zapa­lały się auto­ma­tycz­nie po zapad­nię­ciu ciem­no­ści. Lothar prze­szedł przez salon do głów­nej sypialni i przy­le­ga­ją­cego do niej pokoju kąpie­lo­wego, przy­po­mi­na­ją­cego małą grecką łaź­nię. Uśmiech­nął się w duchu na wspo­mnie­nie tego, że w daw­nych cza­sach, w któ­rych nikt prze­sad­nie nie dbał o higienę, oni kąpali się co chwilę. Tym sym­bo­licz­nym aktem zmy­wali z sie­bie grzech.

Zapa­lił świa­tło, spoj­rzał w lustro i onie­miał ze zgrozy. Skóra na jego twa­rzy była czer­wona i popę­kana, łusz­czyła się całymi pła­tami, jakby ktoś chwilę wcze­śniej wyce­lo­wał pal­nik pro­sto w jego obli­cze. Włosy jed­nak pozo­stały nie­na­ru­szone; opa­dały na czoło i kark bia­łymi pro­stymi kosmy­kami, o wiele krót­szymi, niż nosił daw­niej, jesz­cze przed wojną. Obra­zek był gro­te­skowy, jak kiep­ska cha­rak­te­ry­za­cja z taniego hor­roru.

Odkrę­cił zimną wodę i obmył twarz, deli­kat­nie, żeby nie zada­wać sobie jesz­cze więk­szego bólu, lecz mimo ostroż­no­ści co chwilę wście­kle syczał przez zęby. Z prze­ra­że­niem stwier­dził, że spa­lona skóra zostaje mu w popa­rzo­nych pal­cach. Bał się unieść wzrok, spo­dzie­wa­jąc się ujrzeć nagie zęby i kości, lecz z nie­małą ulgą dostrzegł, że pod zwę­gloną war­stwą znaj­duje się nie­na­ru­szone ciało. W ciągu nocy skóra zre­ge­ne­ro­wała się nie­mal zupeł­nie, pozo­stał tylko pie­kący ból. Stop­niowo usu­nął mar­twe tkanki, klnąc pod nosem po nie­miecku, po czym znów spoj­rzał w lustro.

Patrzył na niego chło­pak o prze­ni­kli­wych czar­nych oczach i wąskich war­gach, zaci­śnię­tych w gry­ma­sie cier­pie­nia. Igno­ru­jąc ból, uśmiech­nął się do sie­bie swoim naj­bar­dziej cza­ru­ją­cym uśmie­chem, któ­rym zdo­był tak wiele serc, w tym serce Arma­gnaca. Mimo że to Alek­san­der był powszech­nie uzna­wany za naj­bar­dziej uwo­dzi­ciel­ską istotę stą­pa­jącą po ziemi, to wła­śnie o uśmie­chu Lothara mówiono, że ma zdol­ność topie­nia serc i zry­wa­nia ubrań.

„Zrzu­cam skórę jak jakiś cho­lerny wąż!” – pomy­ślał. Bał się porów­na­nia do Feniksa powsta­ją­cego z popio­łów – z pro­chów bowiem żaden z nich nie potra­fił już się pod­nieść. A może to było jed­nak traf­niej­sze porów­na­nie? Może odro­dził się sil­niej­szy? Zde­cy­do­wa­nie bar­dziej wście­kły, to na pewno!

Otarł dło­nie i twarz puszy­stym bia­łym ręcz­ni­kiem, któ­rych posia­dali całe tuziny, miał jed­nak wra­że­nie, że prze­ciera ciało papie­rem ścier­nym; czuł pul­so­wa­nie w każ­dym mili­me­trze skóry, którą liznęła poświata wscho­dzą­cego słońca. Na szczę­ście ból stop­niowo wyga­sał, w jego sercu jed­nak na­dal sza­lał pożar, gdy patrzył na ich łóżko, na nie­na­ru­szoną pościel, jakby od dawna nikt w nim nie spał, nikt nie upra­wiał miło­ści. Tak wła­śnie było − nie poło­żyli się razem od wielu tygo­dni. Pew­nie dla­tego stało się wszystko to, co się stało.

Teraz żało­wał nie­mal każ­dego słowa wypo­wie­dzia­nego w ciągu ostat­nich kilku mie­sięcy, każ­dego zby­wa­ją­cego gestu. Ich więź roz­luź­niała się stop­niowo, roz­pa­dali się powoli, pra­wie nie­zau­wa­żal­nie, odda­lali od sie­bie każ­dej nocy coraz bar­dziej. Począt­kowo czuł się zre­zy­gno­wany, potem prze­mę­czony, a w końcu zazdro­sny i wście­kły. Z mie­sza­niny tak nega­tyw­nych uczuć nie mogło wynik­nąć nic dobrego.

Zaczęło się od tego, że Arma­gnac posta­no­wił zwie­dzić te zakątki Europy, które omi­jali od czasu zakoń­cze­nia wojny. Mieli swoje uko­chane mia­sta, jak wszy­scy im podobni. Regu­lar­nie odwie­dzali Wie­deń, zawsze zatrzy­mu­jąc się na dłu­żej u Ara­pag­gia i Alek­san­dra, który zamie­nił piw­nicę super­no­wo­cze­snego domu w stu­dio nagra­niowe. Robił karierę w sieci jako wir­tuoz muzyki elek­tro­nicz­nej, publi­ku­jąc swoje nagra­nia pod pseu­do­ni­mem Uccel­lino, który przy­brał na potrzeby ope­ro­wych scen trzy wieki wcze­śniej. Oczy­wi­ście nikt się nie domy­ślał, że kar­ko­łomne wokalne akro­ba­cje nie są efek­tem kom­pu­te­ro­wej obróbki, lecz praw­dzi­wym sopra­nem Alek­san­dra. Skryty bez­piecz­nie za woalem tech­no­lo­gii, śpie­wak roz­ko­szo­wał się sma­kiem suk­cesu, któ­rego od zawsze pożą­dał.

Pewne rejony Sta­rego Kon­ty­nentu zawsze umy­kały ich uwa­dze. W końcu Arma­gnac posta­no­wił nad­ro­bić zale­gło­ści. Zaczął podró­żo­wać bocz­nymi dro­gami po zaka­mar­kach Buł­ga­rii, Esto­nii, Pol­ski czy Litwy. Prze­mie­rzał bez­droża potęż­nym dżi­pem, odwie­dza­jąc under­gro­un­dowe lokale, urzą­dzone w daw­nych rzeź­niach, elek­trow­niach czy bur­de­lach, gdzie samo­rodni poeci i muzycy ama­to­rzy pre­zen­to­wali płody swej nad­mier­nie roz­bu­cha­nej wyobraźni, spo­wici w dym, bły­ski stro­bo­skopu i ultra­fio­let. Gdy Lothar zaczął się nad tym zasta­na­wiać, zdał sobie sprawę, że Arma­gnac rów­nież jest samo­rod­nym talen­tem, nad­wraż­liw­cem o wybu­ja­łej fan­ta­zji. Czy w tych wszyst­kich spe­lu­nach szu­kał ludzi podob­nych do sie­bie?

Nie, to nie od tego się zaczęło. Zaczęło się od jazzu w okre­sie mię­dzy­wo­jen­nym.

Uro­dzony na połu­dniu Ame­ryki Arma­gnac nie chciał tam lecieć. Nie cią­gnęło go do Sta­nów Zjed­no­czo­nych, czyli do kolebki jazzu. Wów­czas już obse­syj­nie zain­te­re­so­wany tym gatun­kiem, zaczął odwie­dzać wszel­kie euro­pej­skie lokale, w któ­rych grano te pie­kielne dźwięki. Lothar nie znaj­do­wał w nich niczego inte­re­su­ją­cego, twier­dząc, że prze­cież to oni byli pio­nie­rami jazzu − po raz pierw­szy wyko­nali taką muzykę pod­czas pamięt­nego kon­certu w posia­dło­ści Hun­ting­tona. I zro­bili to pra­wie pół wieku wcze­śniej niż reszta świata.

Arma­gnac jed­nak powoli zaczy­nał tra­cić kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią. Gdzie tylko mógł, zasia­dał do for­te­pianu, impro­wi­zu­jąc wście­kle pod­czas prze­róż­nych jam ses­sions, wpra­wia­jąc w osłu­pie­nie, zachwyt, a w końcu w prze­ra­ża­nie innych muzy­ków, aż Lothar siłą ścią­gał go ze sceny, wyja­śnia­jąc, że jego towa­rzysz jest ostro naćpany i dla­tego gra w tak obłą­kań­czy spo­sób.

Nie poma­gały tłu­ma­cze­nia, prośby ani groźby. W końcu Lothar miał dosyć cią­głych pogoni za na wpół przy­tom­nym towa­rzy­szem i pokręt­nego wyja­śnia­nia jego dzi­wacz­nych zacho­wań. Zro­bił to, co zwy­kle robił w takich sytu­acjach – zacią­gnął Arma­gnaca naj­pierw na łowy, a potem do sypialni, aż obaj nie mieli sił się poru­szyć, upo­jeni ludz­kim życiem i wymyśl­nymi łóż­ko­wymi akro­ba­cjami. Lothar, sto­su­jąc cały wachlarz swo­ich sta­rych sztu­czek, przy­wle­kał zauro­czone ofiary do domu, gdzie on i Arma­gnac urzą­dzali dzi­kie orgie, mor­du­jąc nie­raz po kilka osób w cza­sie jed­nej nocy. Potem zosta­wiał spa­cy­fi­ko­wa­nego kochanka na pobo­jo­wi­sku czy – jak zaczął mawiać – na poje­bo­wi­sku i wyru­szał w noc, żeby pozbyć się ciał, co w miarę upływu lat sta­wało się coraz bar­dziej skom­pli­ko­wane.

Obaj odczu­wali upływ czasu cał­ko­wi­cie odmien­nie, podob­nie jak zmie­nia­jący się wokół nich świat. Lothar, od chwili rewo­lu­cji prze­my­sło­wej zafa­scy­no­wany tech­niką, póź­niej elek­tro­niką, a w końcu cyber­prze­strze­nią, czuł się wśród tech­no­lo­gicz­nych nowi­nek jak ryba w wodzie. Nie rozu­miał, dla­czego Arma­gnac nie potrafi się pośród nich odna­leźć − prze­cież wspól­nie byli świad­kami okieł­zna­nia elek­trycz­no­ści, wyna­le­zie­nia samo­chodu, a póź­niej samo­lotu, naro­dzin broni nukle­ar­nej czy ery podróży kosmicz­nych. Mając tak sze­roką per­spek­tywę, Lothar zda­wał się rozu­mieć współ­cze­sność lepiej niż żyjący w niej ludzie. Na dłu­gie godziny zni­kał w sieci, two­rząc dzie­siątki fik­cyj­nych toż­sa­mo­ści, wda­wał się w spory na inter­ne­to­wych forach, prze­kli­na­jąc do woli i wir­tu­al­nie mor­du­jąc swo­ich opo­nen­tów. Czer­pał nie­małą frajdę z faktu, że współ­cze­sny dys­kurs ocieka jego uko­cha­nymi prze­kleń­stwami. W chwi­lach zło­ści blu­zgał o wiele bar­dziej swo­bod­nie i soczy­ście niż jesz­cze wiek wcze­śniej.

Wie­dział jed­nak, że nie tylko Arma­gnac, ale i inni łowcy czę­sto nie nadą­żają za szybko zmie­nia­ją­cym się świa­tem. W więk­szo­ści przy­pad­ków koń­czyło się to tra­gicz­nie: sza­leń­stwem, znik­nię­ciem, śmier­cią. Nawet Hun­ting­ton, który jako pała­jący cie­ka­wo­ścią obser­wa­tor świata prze­żył jakieś pięć wie­ków, bez słowa wyja­śnie­nia opu­ścił ich w cza­sie dru­giej wojny świa­to­wej. Nie dał znaku życia przez dekady. Póź­niej zni­kali kolejni, któ­rych znali lub o któ­rych sły­szeli.

Lothar nie potra­fił tego zro­zu­mieć.

W końcu świat prze­stał zapa­dać w sen. Gigan­tyczne metro­po­lie od zmierz­chu do świtu pul­so­wały świa­tłami, nocny tryb życia w nikim nie wzbu­dzał już podej­rzeń. Mogli swo­bod­nie się prze­miesz­czać pod osłoną nocy, o ile wygod­niej i szyb­ciej niż w prze­szło­ści. Mogli się ze sobą komu­ni­ko­wać − naj­pierw tele­gra­ficz­nie, póź­niej tele­fo­nicz­nie, a obec­nie w sieci. Pra­wie każdy czło­wiek na ziemi nosił przy sobie urzą­dze­nie pozwa­la­jące mu przez całą dobę pozo­sta­wać w kon­tak­cie z całym świa­tem. Lothar rów­nież posia­dał takie ustroj­stwo, nawet nie jedno. Jesz­cze ni­gdy świat nie był tak bli­sko, noc nie zda­wała się bar­dziej przy­ja­zna, a oni cał­ko­wi­cie ano­ni­mowi.

A jed­nak nie­któ­rzy modlili się do pra­daw­nych bogów o jakąś glo­balną kata­strofę, która spro­wa­dzi­łaby świat z powro­tem do śre­dnio­wie­cza. Lothar zaśmie­wał się z tego w duchu, myśląc, że wystar­czy­łoby wyłą­czyć prąd. Arma­gnac nie podzie­lał jed­nak jego entu­zja­zmu. Popadł w swo­istą manię prze­śla­dow­czą − czuł się nie­ustan­nie obser­wo­wany, śle­dzony, tro­piony. Wpa­dał w histe­rię na widok kamer miej­skiego moni­to­ringu. Chwi­lami naprawdę zaczy­nał wario­wać i Lothar poważ­nie oba­wiał się o jego życie. Od kilku lat musiał pil­no­wać go na każ­dym kroku i przy­pro­wa­dzać mu ofiary do domu, bo Arma­gnac bał się wyjść choćby za próg. Zda­rzały się noce, pod­czas któ­rych nie dawał się namó­wić nawet na wyj­ście z sypialni w pod­zie­miach. A im bar­dziej Arma­gnac dzi­czał, tym bar­dziej Lothar się wście­kał.

Aż nagle coś się zmie­niło.

Pew­nej nocy zastał kochanka przed ekra­nem kom­pu­tera. Z sza­leń­czą pręd­ko­ścią prze­glą­dał kilka stron inter­ne­to­wych naraz, spo­rzą­dzał jakieś notatki, śle­dził mapy, a szło mu to tak spraw­nie, jakby przez ostat­nie lata nie zaj­mo­wał się niczym poza hakerką. Nie było z nim kon­taktu przez dłu­gie godziny. Potem wsiadł do samo­chodu i znik­nął.

Lothar bez trudu przej­rzał histo­rię jego inter­ne­to­wej sza­mo­ta­niny i usta­lił, że Arma­gnac spo­rzą­dził listę naj­bar­dziej awan­gar­do­wych klu­bów muzycz­nych i lite­rac­kich wschod­niej Europy. Z pew­no­ścią więc udał się w podróż, w pogoń za jaz­zem i współ­cze­sną poezją.

W tych kwe­stiach rów­nież się nie zga­dzali. Aż do prze­łomu tysiąc­leci Arma­gnac obser­wo­wał ewo­lu­cję muzyki i słowa z rosnącą fascy­na­cją, pod­czas gdy dla Lothara wszystko, co się wyda­rzyło po Byro­nie i Bar­tóku, było tylko beł­ko­tem i hała­sem.

Lothar nie podą­żył w ślad za kochan­kiem. Spo­koj­nie cze­kał na jego powrót, skryty za bez­piecz­nymi murami ich domu. Słu­chał kla­sy­ków, gry­wał na swo­ich dro­go­cen­nych instru­men­tach, zało­żył nawet ofi­cjalny inter­ne­towy fan­klub Uccel­lina, który robił furorę w sieci. Nie­stety, nie spo­sób było namó­wić arty­sty na nagra­nie płyty lub choćby jeden kon­cer­cik. Lothar podej­rze­wał, że nawet gdyby Alek­san­der wyszedł na scenę i bez nagło­śnie­nia strza­skał całe szkło w pro­mie­niu stu metrów czte­ro­kreśl­nym C swo­jego nie­ziem­skiego sopranu, ludzie uzna­liby to za zręczną sztuczkę i świetny chwyt mar­ke­tin­gowy. Tech­nika pozwa­lała na nie­ogra­ni­czone sce­niczne sza­leń­stwa. Alek­san­der zacho­wał jed­nak odro­binę roz­sądku i pozo­stał ano­ni­mowy, choć kilka razy popro­sił Lothara o namie­rze­nie kogoś, kto śmiał się wyra­zić nie­po­chleb­nie o jego muzyce. Taką osobę zawsze spo­ty­kała wyszu­kana śmierć, a dopro­wa­dza­nie do niej obaj uwa­żali za świetną zabawę.

Arma­gnac wró­cił po ponad dwóch latach − w towa­rzy­stwie nie­do­rzecz­nie mło­dej, mil­czą­cej i nie­śmia­łej dziew­czynki. Przy­tar­gała ze sobą ple­cak pełen zapi­sków, które nazy­wała poezją, i gitarę w sta­rym, odra­pa­nym fute­rale, przy­po­mi­na­ją­cym trumnę. Była uro­dziwa, ow­szem, i – nie­stety – podobna do Blan­che Avoy, babki Arma­gnaca.

Blan­che Avoy… To nazwi­sko wisiało nad nimi jak klą­twa. Jed­nak gdyby nie Blan­che Avoy, Lothar ni­gdy nie poznałby Arma­gnaca.

Jak miało na imię to dziew­czątko? Kim w ogóle było? Pew­nie nikim. Lothar też kie­dyś był nikim, a mimo to przy­cią­gnął uwagę Edgara Fran­cisa Hun­ting­tona. Teraz ta tajem­ni­cza dziew­czyna przy­cią­gnęła uwagę Arma­gnaca, mało tego − pochło­nęła ją cał­ko­wi­cie.

W porządku, Lothar wie­dział, że Arma­gnac jest wraż­liwy na poezję i muzykę, może nawet nadwraż­liwy, ale żeby do tego stop­nia…? Zamy­kał się z tą panienką w salo­nie na całe noce; Lothar sły­szał, że razem czy­tają na głos jakieś bzdury, akom­pa­niują sobie na instru­men­tach. Z początku tylko go to iry­to­wało, zda­wało się śmieszne i pre­ten­sjo­nalne. W końcu ta dziew­czyna była tylko czło­wie­kiem! Co robiła w ich domu na odlu­dziu, całymi dniami sama, pod­czas gdy oni spali w piw­nicy? Obec­ność intruza dzia­łała mu na nerwy. Codzien­nie upew­niał się, że pia­ni­sta nie powie­dział jej o miej­scu ich spo­czynku, a przede wszyst­kim nie wyznał, kim są. Mimo zapew­nień, że ich sekret jest bez­pieczny, Lothar czuł, że Arma­gnac poważ­nie zawiódł jego zaufa­nie, pozwa­la­jąc jej wkro­czyć w ich pil­nie strze­żoną pry­wat­ność. Myśl o tym, że dziew­czyna buszuje wśród jego rze­czy, pod­czas gdy on leży bez­radny kilka stóp niżej, dopro­wa­dzała go do furii. Choć ni­gdy wcze­śniej tego nie robił, teraz zamy­kał swoje pokoje – i instru­menty − na klucz.

Gdy po kilku tygo­dniach tych dzi­wacz­nych sesji lite­racko-muzycz­nych, w któ­rych Lothar nie miał naj­mniej­szej chęci uczest­ni­czyć, Arma­gnac wspo­mniał o prze­pro­wa­dze­niu tego dziecka na ich stronę, skrzy­pek nie wytrzy­mał. Po burz­li­wej kłótni po pro­stu wyszedł, trza­ska­jąc drzwiami. Wsiadł do kosz­mar­nie gło­śnego dżipa i wyru­szył na oślep na połu­dnie, a potem pro­mem do Calais i dalej, w kie­runku Paryża. Pocie­sze­nia i wyja­śnie­nia tej nie­do­rzecz­nej sytu­acji posta­no­wił szu­kać w ramio­nach Salo­mei i Estelli, jej towa­rzyszki życia. W tej dru­giej jego przy­ja­ciel zna­lazł cier­pliwą powier­niczkę, więc Lothar miał nadzieję, że będzie ona w sta­nie wyja­śnić jego nie­do­rzeczne zacho­wa­nie.

Wpadł do ich pod­nieb­nego apar­ta­mentu ze stali i szkła i od progu zaczął się żalić na durne pomy­sły swo­jego nie­zrów­no­wa­żo­nego kochanka.

Teraz potrze­bo­wał dokład­nie tego samego: kogoś, kto go wysłu­cha i pocie­szy. A potem spo­nie­wiera. Jesz­cze raz wyszedł na dach, by sta­nąć w miej­scu, w któ­rym nie został nawet ślad po lżej­szych od puchu pro­chach nie­szczę­śli­wych kochan­ków.

Nie­szczę­śli­wych kochan­ków, też coś! Gdyby ta pie­przona gów­niara żyła, roz­szar­pałby ją gołymi rękami, a Arma­gna­cowi kazałby się przy­glą­dać! Żało­wał, że nie zro­bił tego, gdy miał oka­zję.

Ze łzami w oczach wpa­try­wał się w czer­nie­jące niebo, pokryte gna­nymi jesien­nym wia­trem kłę­bami sinych chmur.

– Jak mogłeś mi to zro­bić, cho­lerny dur­niu?! – wrza­snął w ciem­ność, prze­ły­ka­jąc łzy. – Jak mogłeś mnie zosta­wić?! Ty ego­istyczny dupku! Ja wciąż cię kocham!

Odpo­wie­działo mu tylko nie­wy­raźne echo.

Gdzieś w oddali, za lasem, roz­sz­cze­kał się pies. Naj­bliż­szy dom znaj­do­wał się kilka mil dalej, czy moż­liwe, że zwie­rzę go usły­szało? Czy moż­liwe, że usły­szał go Arma­gnac, gdzie­kol­wiek była teraz jego dusza?

Lothar zdał sobie sprawę, że przez ostat­nie lata baga­te­li­zo­wał pro­blemy i pasje Arma­gnaca. Trak­to­wał go jak dziecko, które stra­chem i apa­tią reaguje na wszystko, czego nie zna. Ni­gdy nie miał cier­pli­wo­ści do dzieci, nie pamię­tał nawet, czy od czasu, gdy sam prze­stał nim być, miał stycz­ność z jakim­kol­wiek dziec­kiem. Pew­nie dla­tego na fochy Arma­gnaca odpo­wia­dał zło­ścią, war­czał jak roz­draż­niony pies.

Teraz też miał ochotę wyć z nie­uko­jo­nego żalu, bez­sil­no­ści i wście­kło­ści.

Wie­dział, że w dro­dze do Paryża zabije wiele osób, wybie­ra­jąc je przy­pad­kowo. Czuł nara­sta­jącą żądzę mordu. Tylko zabi­ja­nie mogło na moment stłu­mić jego ból.

Przy­szła pora, by spu­ścić ze smy­czy bestię, która zbu­dziła się w jego duszy.ROZDZIAŁ III

III

Gnał z sza­leń­czą pręd­ko­ścią, łamiąc wszel­kie prze­pisy. Chciał jak naj­szyb­ciej rzu­cić się w ramiona Salo­mei, wypła­kać w rękaw Estelli, a potem zaznać tych sub­tel­nych roz­ko­szy, któ­rymi czę­sto­wały ich tak dawno temu.

Po zabój­stwach, któ­rych doko­nał, był nie­mal nie­przy­tomny i zasta­na­wiał się, czy poli­cja nie wpad­nie na pomysł ści­ga­nia go jako seryj­nego mor­dercy. Miał jed­nak zbyt wielką wprawę w swoim fachu, by ścią­gnąć na sie­bie podej­rze­nia. Był szybki i efek­tywny, zbyt szybki, by dać się zła­pać. Zrzu­cał samo­chody z wia­duk­tów i esta­kad, pozo­ru­jąc wypadki. Mgli­sta, wil­gotna noc była jego sojusz­niczką.

Gdy minął szał spo­wo­do­wany odu­rza­niem się życiem wyci­śnię­tym z ofiar, zdjął nogę z gazu. Jechał teraz spo­koj­nie auto­stradą, wpa­trzony w ciem­ność, pra­wie zahip­no­ty­zo­wany goni­twą linii na szo­sie, z kon­cer­tem skrzyp­co­wym Bar­tóka grzmią­cym z gło­śni­ków. Być może Arma­gnac bał się cywi­li­za­cji, ale w samo­cho­dzie zain­sta­lo­wał naj­lep­szy sprzęt, żeby słu­chać swo­jego uko­cha­nego jazzu, gdy roz­bi­jał się po bez­dro­żach.

Lothar wspo­mi­nał pierw­sze spo­tka­nie z Estellą i Salo­meą, pod­czas tourneé po Euro­pie, które Edgar zafun­do­wał im pod koniec dzie­więt­na­stego wieku, tuż po prze­pro­wa­dze­niu. Wyru­szyli razem: ich men­tor, spo­kojny i zrów­no­wa­żony, oraz Arma­gnac i Lothar, sza­le­jący z pod­nie­ce­nia, nie­mo­gący się docze­kać nowych miejsc, nowych wra­żeń, a przede wszyst­kim nowych zna­jo­mo­ści. Eskor­to­wali ich lojalni słu­żący, opła­cani tak sowi­cie, że nie inte­re­so­wali się nad­mier­nie spe­cy­ficz­nymi zwy­cza­jami swo­ich pra­co­daw­ców. Co się stało z Jame­so­nem, jego wier­nym przy­bocz­nym, który cho­dził za nim jak cień przez cały ten czas? Lothar miał w pamięci tak wiele bia­łych plam, że nie był w sta­nie odtwo­rzyć we wspo­mnie­niach prze­biegu tych jakże inten­syw­nych lat. Pamię­tał, że zabi­jał wów­czas lek­ko­myśl­nie i zde­cy­do­wa­nie czę­ściej, niż było to konieczne, co chwilę ścią­ga­jąc na sie­bie gniew Hun­ting­tona. Lord liczył na to, że pary­żanki użyją jakichś kobie­cych sztu­czek i sku­tecz­nie wezmą Lothara w karby.

Po raz pierw­szy mieli spo­tkać łow­ców, któ­rzy nie byli męż­czy­znami. Wpraw­dzie Alek­san­dra, któ­rego już znali, trudno było nazwać męż­czy­zną, kobietą jed­nak też z całą pew­no­ścią nie był − zresztą jak każdy baro­kowy sopra­ni­sta, oka­le­czony w dzie­ciń­stwie w celu zacho­wa­nia moc­nego, czy­stego głosu.

Ale kobiety? Praw­dziwe kobiety, które zabi­jają, by prze­żyć? Lothar nie mógł sobie wyobra­zić takiego kon­tra­stu, nie potra­fił zwi­zu­ali­zo­wać deli­kat­nej dłoni zagłę­bia­ją­cej ostrze szty­letu w szyi ofiary, ust jak pąk róży zbru­ka­nych krwią, nie mógł sobie wyobra­zić tego, jak wcie­lona sub­tel­ność staje się zabój­cza.

Był oszu­stem, ow­szem. Był akto­rem, cza­sami. Był krę­ta­czem, zawsze gdy wyma­gała tego sytu­acja. Obraz mło­dej kobiety pozo­sta­wał jed­nak w jego oczach sche­ma­tyczny i nie­zmienny – nie­ważne, czy była piękna czy brzydka, zawsze nosiła w sobie jakąś kru­chość i sub­tel­ność, któ­rych instynk­tow­nie chciał bro­nić. Nawet dziwka, którą zabił tam­tej feral­nej nocy w lokalu Miss Mag­got, począt­kowo wzbu­dzała w nim tkli­wość, choć była oszustką i zło­dziejką. Po chwili instynkt zabójcy wziął górę.

Teraz zaś mieli się skon­fron­to­wać z kobie­tami, które cho­dziły po tej ziemi od ponad dwóch wie­ków − wyzwo­lone i nie­za­leżne, pro­spe­ro­wały bez męskiej pro­tek­cji czy opieki. Sama myśl o tym nie pozwa­lała mu usie­dzieć spo­koj­nie w powo­zie.

Podróż z Calais do Paryża zda­wała się trwać wiecz­ność, mimo że gnali na zła­ma­nie karku, co rusz zmie­nia­jąc konie. Ogromny powóz, przy­po­mi­na­jący połą­cze­nie dyli­żansu z pan­cerną skrzy­nią, całymi nocami toczył się ciężko po dro­gach.

Lothar ode­tchnął z ulgą, gdy w końcu zeszli z promu na ląd po fran­cu­skiej stro­nie. Wizja prze­prawy przez kanał od początku napa­wała go obez­wład­nia­ją­cym lękiem, który potę­go­wał fakt, że żaden z prze­woź­ni­ków nie zgo­dził się pły­nąć pod osłoną nocy. Musieli się zdać na łaskę mary­na­rzy, mają­cych za zada­nie prze­nieść na ląd skrzy­nie, w któ­rych się ukryli, w asy­ście ich wier­nej straży przy­bocz­nej. Nazy­wali ich strażą przy­boczną, ale byli to raczej rekru­to­wani spo­śród lon­dyń­skich mętów sie­pa­cze, na czele z Jame­so­nem, pil­nu­ją­cym, by nikt nie zakłó­cał im odpo­czynku w ciągu dnia. Cho­roba, któ­rej głów­nym obja­wem była skrajna nad­wraż­li­wość na świa­tło sło­neczne, znowu stała się bar­dzo przy­datna.

Zeszli na ląd wcze­snym wie­czo­rem i wydo­stali się ze skrzyń zała­do­wa­nych do wozu. Lothar przy­siągł sobie, że ni­gdy wię­cej nie pozwoli się zamknąć w niczym, co tak bar­dzo przy­po­mina trumnę. To był pier­wotny pomysł Hun­ting­tona: mieli prze­pły­nąć kanał jako nie­bosz­czycy, ale Lothar tak długo pro­te­sto­wał, aż porzu­cili tę kon­cep­cję i osta­tecz­nie zwi­nęli się do snu w dużych kufrach. Ulga, którą skrzy­pek odczuł po wydo­sta­niu się z zamknię­cia, nie miała sobie rów­nych.

Dal­sza podróż do Paryża była już czy­stą przy­jem­no­ścią.

Estella i Salo­mea miesz­kały w samym sercu mia­sta, w domu, który Hun­ting­ton kupił im pra­wie dwa stu­le­cia wcze­śniej. Ofi­cjal­nie zaj­mo­wały się pro­jek­to­wa­niem sukien, co pod koniec dzie­więt­na­stego wieku stało się dość popu­lar­nym zaję­ciem mło­dych kobiet. Wer­sja ich życio­ry­sów na owe czasy poda­wała, iż są wdo­wami po kon­fe­de­rac­kich żoł­nier­zach, które wró­ciły zza oce­anu do rodzin­nych domów. Okro­pień­stwa wojny zmu­siły je do wyco­fa­nia się z socjety. Fakt, że pro­wa­dziły nie­zmier­nie skryte życie, spra­wiał, że ich stroje stały się nie­zwy­kle popu­larne wśród roman­tycz­nych, roz­mi­ło­wa­nych w tajem­ni­cach miesz­ka­nek Paryża. Mło­dziut­kie wdówki były sen­sa­cją wśród pary­skich ele­gan­tek, a pro­jek­to­wane przez nie śmiałe i eks­tra­wa­ganc­kie suk­nie stały się syno­ni­mem luk­susu i podą­ża­nia z duchem czasu.

Arma­gnac nie mógł się docze­kać kon­fron­ta­cji − w końcu pocho­dził z połu­dnia Ame­ryki − chciał spraw­dzić, na ile dziew­czyny są wia­ry­godne w swo­ich rolach. Jego nie­dawna nie­śmia­łość znik­nęła bez śladu i Lothar w głębi duszy nieco za nią tęsk­nił.

Obaj jed­nak się zmie­nili i mieli zmie­niać na­dal, z każdą mija­jącą nocą, z każ­dym nowym doświad­cze­niem.

Skrzypka nie obcho­dziło to, jak wia­ry­godna jest misty­fi­ka­cja łow­czyń. Nie obcho­dziła go cała ta maska­rada na potrzeby ludzi. Chciał poznać ich bestial­ską, zwie­rzęcą, mor­der­czą naturę, chciał skosz­to­wać ich ust i ciał. Przez całą drogę nie pisnął jed­nak nawet słowa na ten temat.

Widział już wów­czas aż nazbyt wyraź­nie, że po prze­pro­wa­dze­niu drogi jego i Arma­gnaca zupeł­nie się roze­szły. Arma­gnac sku­pił się na sub­tel­nych dozna­niach zmy­sło­wych i ducho­wych, nie­zbi­cie wie­rząc w to, że wciąż posiada duszę, która zmie­niła swój kształt. Zapra­gnął odkryć ją na nowo, podą­ża­jąc ścieżką sub­tel­nych roz­ko­szy. Lothar kie­ro­wał się zde­cy­do­wa­nie bar­dziej w stronę teo­rii Alek­san­dra, który twier­dził, że ist­nie­nie jakie­go­kol­wiek boga, a co za tym idzie, rów­nież i duszy, jest wysoce wąt­pliwe. A skoro Lothar nie miał duszy, którą mógłby ska­zać na wieczne potę­pie­nie swo­imi nie­cnymi postęp­kami, roz­wi­nęła się za to przed nim per­spek­tywa wiecz­nego życia jako bez­duszna bestia, zamie­rzał pie­lę­gno­wać i kar­mić ową bestię w sobie. Wie­rzył, że potrafi ją okieł­znać, wytre­so­wać, zapa­no­wać nad nią. Pra­gnął, by rosła w siłę, by w razie potrzeby mógł zdjąć jej kaga­niec.

Edgar przez całą drogę opo­wia­dał im nie tylko o Estelli i Salo­mei, ale i o innych łow­cach zamiesz­ku­ją­cych świat. Alek­san­dra i Ara­pag­gia już znali. Po poby­cie w Paryżu mieli zło­żyć im wizytę, a póź­niej być może udać się do Gaspara i Frie­dri­cha, do Dre­zna. Edga­rowi bar­dziej zale­żało jed­nak na przed­sta­wie­niu ich Hadrie­lowi i Gebria­nowi Favre­som, bliź­nia­kom, któ­rzy miesz­kali obec­nie w oko­li­cach Atlanty. To wła­śnie oni dostar­czali mu infor­ma­cje o Blan­che Avoy, która ucie­kła z jego zabor­czego uści­sku na bagna Luizjany. Arma­gnac jed­nak nie chciał sły­szeć o wypra­wie do Ame­ryki. Edgar pocie­szał się myślą, że być może bra­cia za kilka lat przyjmą zapro­sze­nie do Lon­dynu. Nie spo­dzie­wał się wów­czas, że wielka wojna pokrzy­żuje więk­szość z jego dale­ko­sięż­nych pla­nów.

Lothar nie był w sta­nie sku­pić się na niczym poza cze­ka­jącą ich kon­fron­ta­cją. Men­tor­skie wywody Hun­ting­tona zapi­sy­wały się w jego pamięci bez udziału świa­do­mo­ści. W wyobraźni już nur­ko­wał pod sutymi spód­ni­cami.

Przy­byli do Paryża nad ranem i gdyby nie fakt, że tuż przed wscho­dem słońca zstą­piła na nich nie­uchronna utrata przy­tom­no­ści, Lothar chyba postra­dałby rozum z nie­cier­pli­wo­ści. Gdy otwo­rzył oczy tuż po zapad­nię­ciu zmroku, nie mógł się odna­leźć w nowym miej­scu − w pary­skim apar­ta­men­cie Hun­ting­tona, który cze­kał na ich przy­by­cie, pełen prze­py­chu i służby, z Jame­so­nem na czele. Lothar fukał do lokaja jesz­cze bar­dziej obce­sowo niż zwy­kle, ale męż­czy­zna zacho­wy­wał sto­icki spo­kój.

Wyszli w zapra­sza­jące obję­cia tęt­nią­cego życiem mia­sta, Lothar nie był jed­nak w sta­nie sku­pić się na jego uro­kach, choć w owych cza­sach sta­no­wiło ono cen­trum Europy. Zacho­wy­wał się jak pies podą­ża­jący za sukami w rui − zda­wało mu się, że czuje ich zapach, gdy tylko wysiadł z powozu pod kamie­nicą, któ­rej par­ter zaj­mo­wał dom mody. Uśmiech­nął się, widząc praw­dziwe imiona łow­czyń na szyl­dzie. Stał przed impo­nu­ją­cymi prze­szklo­nymi drzwiami, nie­mal prze­bie­ra­jąc nogami, w końcu Edgar z kpiar­skim uśmie­chem je otwo­rzył i przy wtó­rze ude­rzo­nego skrzy­dłem dzwo­neczka weszli do środka.

Zna­leźli się wśród obcych sobie woni pudru, tka­nin i pach­ni­deł. Zewsząd napie­rały na nich mane­kiny bez głów, odziane w wymyślne kre­acje. Za para­wa­nami pobrzmie­wały szepty, a ubrane na czarno kraw­cowe prze­my­kały w pół­mroku jak zjawy. Usie­dli na kana­pie skry­tej w jakiejś niszy, wśród zębów fisz­bi­nów i kla­tek tiur­niur. Lotha­rowi wyda­wało się, że cze­kają całą wiecz­ność, minęło jed­nak zale­d­wie kil­ka­na­ście minut i w końcu ostat­nia klientka opu­ściła pomiesz­cza­nie, rzu­ca­jąc im na do widze­nia powłó­czy­ste spoj­rze­nie.

Zale­gła cisza dzwo­niła chło­pa­kowi w uszach; roz­glą­dał się dys­kret­nie, mając wra­że­nie, że suk­nie usi­łują objąć go bufia­stymi ręka­wami, szale pró­bują opleść się wokół niego jak węże, a spod kape­lu­szy i woalek spo­glą­dają na niego roz­iskrzone oczy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: