- promocja
- W empik go
Twarzą w twarz. Daję ci wieczność akt 2 - ebook
Twarzą w twarz. Daję ci wieczność akt 2 - ebook
Lothar Mintze, opuszczony przez mentora i opłakujący bolesną stratę, został sam − porzucony, zgorzkniały i wściekły. Młodzieńcza naiwność ustąpiła miejsca palącej ciekawości, która popycha go w podróż do Ameryki, gdzie ma nadzieję znaleźć odpowiedzi na dręczące go pytania. Gdzie się podział Huntington? Dlaczego Armagnac go opuścił? I najważniejsze: czemu nie przewidział zbliżającej się tragedii?
Nie znalazłszy odpowiedzi w Europie, Lothar przeprawia się przez ocean i udaje do Nowego Orleanu, podążając za znakami mającymi doprowadzić go do prawdy. Niespodziewanie spotyka młodego jazzmana, Thomasa Greenbourgha, który wygląda aż nadto znajomo. Kim jest ów młodzieniec? I czy to właśnie on jest odpowiedzią na wszystkie pytania nękające skrzypka?
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-8004-6 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I
To nie był dobry dzień na śmierć.
Świtało.
Lothar resztkami sił uniósł cały ciężar ciała na rękach. Miał wrażenie, że waży tonę. Twarz i dłonie paliły go niemiłosiernie i wystraszył się, że już nie będzie w stanie się ruszyć, że ten przejmujący ból wygra. Że to naprawdę koniec i jego ostatnim wspomnieniem będzie właśnie ta katorga. Nie wierzył jednak w to, że po śmierci będzie cokolwiek pamiętał. Po prostu spłonie, a żar wytrawi całe zło, którego kiedykolwiek doświadczył, jakie zadali mu ci, których kochał ponad życie, mające za moment z niego ulecieć. Jeszcze tylko chwila cierpienia i pogrąży się w chłodnej kojącej ciemności, nawet nie zdając sobie z tego sprawy.
Przez moment był przekonany, że znajduje się nie na dachu swojego domu, ale w jakiejś sali balowej sprzed stuleci; kryształowy żyrandol z hukiem rozbił się o marmurową podłogę, a on – nagi − stał na środku pomieszczenia. Wtedy znikąd pojawił się Armagnac. Osobliwie nieważki, lewitował wśród rozbryzgujących się we wszystkich kierunkach odłamków, siejących wokół tęczowe rozbłyski. Szeroko rozpościerał ramiona, zapraszając go, by bez lęku wszedł na pokruszone szkło, prosto w jego objęcia. Uśmiechał się nieznacznie, grymasem, który mógł być zarówno wyrazem sympatii, jak i pogardy.
Niedoczekanie!
Lothar z trudem uniósł się do klęczek i, wlokąc się na czworakach, dotarł do wąskiej klatki schodowej. Miał wrażenie, że jego oczy za moment się stopią i wypłyną z czaszki. Ruszył w dół, bo nagle, gdy już schronił się przed zabójczym tchnieniem słońca, jakby odzyskał siły, i przeskakując po kilka stopni, pokonał dwa piętra. Wpadł do piwnicy, gdzie zaryglował się w pozbawionej okien sypialni. Kręciło mu się w głowie, w uszach ciągle dzwoniło rozbryzgujące się szkło, a gdzieś w tle pobrzmiewał szyderczy śmiech Armagnaca. Mówiono, że słońce mąci umysł, ale żeby do tego stopnia? Chyba aż do tej chwili w to nie wierzył. Do teraz, bo właśnie doświadczał tego na własnej skórze. Dosłownie.
Serce waliło mu jak oszalałe, a dłonie i twarz wciąż paliły żywym ogniem. Skąd w jego głowie pojawiła się myśl, żeby skończyć ze sobą w ten sposób? Pomyślał o rakach i homarach wrzucanych żywcem do wrzątku − pewnie czuły się podobnie. Teraz, gdy już posmakował śmierci, zastanawiał się, jak ktokolwiek mógł chcieć zakończyć swoje życie, pozwalając się spalić żywcem? Jak Armagnac mógł wpaść na tak idiotyczny pomysł?
A jednak…
Jeszcze przed chwilą, szlochając i krzycząc z nieutulonego żalu, Lothar tarzał się w jego prochach. Wydobył z nich sygnet, z którym Armagnac nie rozstawał się od półtora wieku − nie zdejmował go nawet wtedy, gdy grał na fortepianie. Ale to musiała być jakaś pomyłka! Niemożliwe, by po jego kochanku, po jego jedynym towarzyszu, została tylko garść popiołu!
Szarpiąc się z myślami, próbował znaleźć jakieś racjonalne wytłumaczenie tej absurdalnej sytuacji, ale nie mógł wygrać z sennością. Jego oddech się uspokajał, serce przestawało kołatać i zwalniało. Jak zawsze o świcie, zasypiał kamiennym snem, z którego miał się obudzić o zmierzchu. Zanim upadł na podłogę, rozbłysła w jego umyśle iskierka nadziei, że może gdy za kilka godzin otworzy oczy w bezpiecznych ciemnościach nocy, twarz nie będzie go już tak cholernie paliła.ROZDZIAŁ II
II
A jednak…
Gdy ocknął się tuż po zmroku, poparzenia dokuczały mu chyba jeszcze bardziej. Ból był tępy i pulsujący, jakby ktoś porządnie obił mu facjatę. Nikt nigdy nie pobił go do tego stopnia, ale zawsze wyobrażał sobie, że to właśnie taki ból.
Otworzył oczy i rozejrzał się. Leżał na włoskiej wykładzinie pokrywającej zimną kamienną podłogę piwnicy. Nikłe światełko pozwalało jego wzrokowi zyskać ostrość w mroku. Pamiętał, jak Armagnac je zamontował, zniecierpliwiony otwieraniem drzwi po omacku. Nawet oni nie byli w stanie widzieć w absolutnej ciemności.
Ogromne łoże, które stanowiło jedyny mebel w niedużym pokoju o jasnych ścianach, stało nienaruszone, tak jak je zostawił kilka tygodni wcześniej. Nie zmienił się nawet wzór zmarszczek na atłasowej narzucie, której nie chciało mu się wygładzać, gdy opuszczał to pomieszczenie. Dobrze, że Armagnac zachował choć odrobinę przyzwoitości i nie położył się z nią do ich wspólnego łóżka.
Kim ona była?
Lothar podniósł się powoli, wyszedł z sypialni i podążył wąskimi stopniami w górę. Przez jego głowę całymi stadami galopowały przekleństwa we wszystkich językach, którymi kiedykolwiek się posługiwał. Wydawało mu się, że schody nigdy się nie skończą. Nisko sklepiony korytarz rozjaśniało zimne światło, nie umiał zlokalizować jego źródła, czuł się zagubiony, jakby nie znajdował się we własnym domu. Piwnica była surowym, nijakim pomieszczeniem, w końcu nie robili tutaj nic innego poza padaniem na twarz i traceniem przytomności. Prawdziwy dom zaczynał się na parterze gregoriańskiej posiadłości, leżącej w połowie drogi między Londynem i Dover, w salonach i sypialniach wypełnionych meblami, obrazami i instrumentami, które zbierali przez ponad pół wieku.
Mimo pięćdziesięciu lat spędzonych w tym domu czuł się tak, jakby zwiedzał muzeum. Być może słońce zdążyło wypalić w nim tylko sentyment do tego miejsca.
Przystanął przed gigantyczną gablotą, w której przechowywał stare instrumenty smyczkowe, ocalone z wojennej pożogi. Jego kolekcja liczyła kilkadziesiąt eksponatów i z pewnością była warta grube miliony. Nigdy jej nie wycenił, gdyż nigdy nie zamierzał ich sprzedawać. Każdy z tych instrumentów miał swoją historię. Szczególnym sentymentem darzył altówkę, którą dostał w prezencie od Armagnaca. Gdyby nie to, że ciało paliło go jak oblane kwasem, wyciągnąłby ją teraz i zagrał choć kilka dźwięków. Miała aksamitne, ciepłe brzmienie, takie, jakie lubił najbardziej. Dlaczego akurat teraz przyszła mu ochota na granie? Od niemal roku nie dotknął żadnego z tych instrumentów. Chciał uciec od myśli o śmierci Armagnaca, zająć czymś umysł, aby ukoić ten drugi ból, niefizyczny, który ściskał mu serce niczym stalowe kleszcze.
Jego twarz odbijała się niewyraźnie w kryształowych szybach, ale zdawała mu się tak bardzo zdeformowana, jakby wciąż miał halucynacje. Jego wzrok chyba nie odzyskał pełnej ostrości.
Dom tonął w półmroku, rozjaśniało go tylko kilka dyskretnych światełek, które zapalały się automatycznie po zapadnięciu ciemności. Lothar przeszedł przez salon do głównej sypialni i przylegającego do niej pokoju kąpielowego, przypominającego małą grecką łaźnię. Uśmiechnął się w duchu na wspomnienie tego, że w dawnych czasach, w których nikt przesadnie nie dbał o higienę, oni kąpali się co chwilę. Tym symbolicznym aktem zmywali z siebie grzech.
Zapalił światło, spojrzał w lustro i oniemiał ze zgrozy. Skóra na jego twarzy była czerwona i popękana, łuszczyła się całymi płatami, jakby ktoś chwilę wcześniej wycelował palnik prosto w jego oblicze. Włosy jednak pozostały nienaruszone; opadały na czoło i kark białymi prostymi kosmykami, o wiele krótszymi, niż nosił dawniej, jeszcze przed wojną. Obrazek był groteskowy, jak kiepska charakteryzacja z taniego horroru.
Odkręcił zimną wodę i obmył twarz, delikatnie, żeby nie zadawać sobie jeszcze większego bólu, lecz mimo ostrożności co chwilę wściekle syczał przez zęby. Z przerażeniem stwierdził, że spalona skóra zostaje mu w poparzonych palcach. Bał się unieść wzrok, spodziewając się ujrzeć nagie zęby i kości, lecz z niemałą ulgą dostrzegł, że pod zwęgloną warstwą znajduje się nienaruszone ciało. W ciągu nocy skóra zregenerowała się niemal zupełnie, pozostał tylko piekący ból. Stopniowo usunął martwe tkanki, klnąc pod nosem po niemiecku, po czym znów spojrzał w lustro.
Patrzył na niego chłopak o przenikliwych czarnych oczach i wąskich wargach, zaciśniętych w grymasie cierpienia. Ignorując ból, uśmiechnął się do siebie swoim najbardziej czarującym uśmiechem, którym zdobył tak wiele serc, w tym serce Armagnaca. Mimo że to Aleksander był powszechnie uznawany za najbardziej uwodzicielską istotę stąpającą po ziemi, to właśnie o uśmiechu Lothara mówiono, że ma zdolność topienia serc i zrywania ubrań.
„Zrzucam skórę jak jakiś cholerny wąż!” – pomyślał. Bał się porównania do Feniksa powstającego z popiołów – z prochów bowiem żaden z nich nie potrafił już się podnieść. A może to było jednak trafniejsze porównanie? Może odrodził się silniejszy? Zdecydowanie bardziej wściekły, to na pewno!
Otarł dłonie i twarz puszystym białym ręcznikiem, których posiadali całe tuziny, miał jednak wrażenie, że przeciera ciało papierem ściernym; czuł pulsowanie w każdym milimetrze skóry, którą liznęła poświata wschodzącego słońca. Na szczęście ból stopniowo wygasał, w jego sercu jednak nadal szalał pożar, gdy patrzył na ich łóżko, na nienaruszoną pościel, jakby od dawna nikt w nim nie spał, nikt nie uprawiał miłości. Tak właśnie było − nie położyli się razem od wielu tygodni. Pewnie dlatego stało się wszystko to, co się stało.
Teraz żałował niemal każdego słowa wypowiedzianego w ciągu ostatnich kilku miesięcy, każdego zbywającego gestu. Ich więź rozluźniała się stopniowo, rozpadali się powoli, prawie niezauważalnie, oddalali od siebie każdej nocy coraz bardziej. Początkowo czuł się zrezygnowany, potem przemęczony, a w końcu zazdrosny i wściekły. Z mieszaniny tak negatywnych uczuć nie mogło wyniknąć nic dobrego.
Zaczęło się od tego, że Armagnac postanowił zwiedzić te zakątki Europy, które omijali od czasu zakończenia wojny. Mieli swoje ukochane miasta, jak wszyscy im podobni. Regularnie odwiedzali Wiedeń, zawsze zatrzymując się na dłużej u Arapaggia i Aleksandra, który zamienił piwnicę supernowoczesnego domu w studio nagraniowe. Robił karierę w sieci jako wirtuoz muzyki elektronicznej, publikując swoje nagrania pod pseudonimem Uccellino, który przybrał na potrzeby operowych scen trzy wieki wcześniej. Oczywiście nikt się nie domyślał, że karkołomne wokalne akrobacje nie są efektem komputerowej obróbki, lecz prawdziwym sopranem Aleksandra. Skryty bezpiecznie za woalem technologii, śpiewak rozkoszował się smakiem sukcesu, którego od zawsze pożądał.
Pewne rejony Starego Kontynentu zawsze umykały ich uwadze. W końcu Armagnac postanowił nadrobić zaległości. Zaczął podróżować bocznymi drogami po zakamarkach Bułgarii, Estonii, Polski czy Litwy. Przemierzał bezdroża potężnym dżipem, odwiedzając undergroundowe lokale, urządzone w dawnych rzeźniach, elektrowniach czy burdelach, gdzie samorodni poeci i muzycy amatorzy prezentowali płody swej nadmiernie rozbuchanej wyobraźni, spowici w dym, błyski stroboskopu i ultrafiolet. Gdy Lothar zaczął się nad tym zastanawiać, zdał sobie sprawę, że Armagnac również jest samorodnym talentem, nadwrażliwcem o wybujałej fantazji. Czy w tych wszystkich spelunach szukał ludzi podobnych do siebie?
Nie, to nie od tego się zaczęło. Zaczęło się od jazzu w okresie międzywojennym.
Urodzony na południu Ameryki Armagnac nie chciał tam lecieć. Nie ciągnęło go do Stanów Zjednoczonych, czyli do kolebki jazzu. Wówczas już obsesyjnie zainteresowany tym gatunkiem, zaczął odwiedzać wszelkie europejskie lokale, w których grano te piekielne dźwięki. Lothar nie znajdował w nich niczego interesującego, twierdząc, że przecież to oni byli pionierami jazzu − po raz pierwszy wykonali taką muzykę podczas pamiętnego koncertu w posiadłości Huntingtona. I zrobili to prawie pół wieku wcześniej niż reszta świata.
Armagnac jednak powoli zaczynał tracić kontakt z rzeczywistością. Gdzie tylko mógł, zasiadał do fortepianu, improwizując wściekle podczas przeróżnych jam sessions, wprawiając w osłupienie, zachwyt, a w końcu w przerażanie innych muzyków, aż Lothar siłą ściągał go ze sceny, wyjaśniając, że jego towarzysz jest ostro naćpany i dlatego gra w tak obłąkańczy sposób.
Nie pomagały tłumaczenia, prośby ani groźby. W końcu Lothar miał dosyć ciągłych pogoni za na wpół przytomnym towarzyszem i pokrętnego wyjaśniania jego dziwacznych zachowań. Zrobił to, co zwykle robił w takich sytuacjach – zaciągnął Armagnaca najpierw na łowy, a potem do sypialni, aż obaj nie mieli sił się poruszyć, upojeni ludzkim życiem i wymyślnymi łóżkowymi akrobacjami. Lothar, stosując cały wachlarz swoich starych sztuczek, przywlekał zauroczone ofiary do domu, gdzie on i Armagnac urządzali dzikie orgie, mordując nieraz po kilka osób w czasie jednej nocy. Potem zostawiał spacyfikowanego kochanka na pobojowisku czy – jak zaczął mawiać – na pojebowisku i wyruszał w noc, żeby pozbyć się ciał, co w miarę upływu lat stawało się coraz bardziej skomplikowane.
Obaj odczuwali upływ czasu całkowicie odmiennie, podobnie jak zmieniający się wokół nich świat. Lothar, od chwili rewolucji przemysłowej zafascynowany techniką, później elektroniką, a w końcu cyberprzestrzenią, czuł się wśród technologicznych nowinek jak ryba w wodzie. Nie rozumiał, dlaczego Armagnac nie potrafi się pośród nich odnaleźć − przecież wspólnie byli świadkami okiełznania elektryczności, wynalezienia samochodu, a później samolotu, narodzin broni nuklearnej czy ery podróży kosmicznych. Mając tak szeroką perspektywę, Lothar zdawał się rozumieć współczesność lepiej niż żyjący w niej ludzie. Na długie godziny znikał w sieci, tworząc dziesiątki fikcyjnych tożsamości, wdawał się w spory na internetowych forach, przeklinając do woli i wirtualnie mordując swoich oponentów. Czerpał niemałą frajdę z faktu, że współczesny dyskurs ocieka jego ukochanymi przekleństwami. W chwilach złości bluzgał o wiele bardziej swobodnie i soczyście niż jeszcze wiek wcześniej.
Wiedział jednak, że nie tylko Armagnac, ale i inni łowcy często nie nadążają za szybko zmieniającym się światem. W większości przypadków kończyło się to tragicznie: szaleństwem, zniknięciem, śmiercią. Nawet Huntington, który jako pałający ciekawością obserwator świata przeżył jakieś pięć wieków, bez słowa wyjaśnienia opuścił ich w czasie drugiej wojny światowej. Nie dał znaku życia przez dekady. Później znikali kolejni, których znali lub o których słyszeli.
Lothar nie potrafił tego zrozumieć.
W końcu świat przestał zapadać w sen. Gigantyczne metropolie od zmierzchu do świtu pulsowały światłami, nocny tryb życia w nikim nie wzbudzał już podejrzeń. Mogli swobodnie się przemieszczać pod osłoną nocy, o ile wygodniej i szybciej niż w przeszłości. Mogli się ze sobą komunikować − najpierw telegraficznie, później telefonicznie, a obecnie w sieci. Prawie każdy człowiek na ziemi nosił przy sobie urządzenie pozwalające mu przez całą dobę pozostawać w kontakcie z całym światem. Lothar również posiadał takie ustrojstwo, nawet nie jedno. Jeszcze nigdy świat nie był tak blisko, noc nie zdawała się bardziej przyjazna, a oni całkowicie anonimowi.
A jednak niektórzy modlili się do pradawnych bogów o jakąś globalną katastrofę, która sprowadziłaby świat z powrotem do średniowiecza. Lothar zaśmiewał się z tego w duchu, myśląc, że wystarczyłoby wyłączyć prąd. Armagnac nie podzielał jednak jego entuzjazmu. Popadł w swoistą manię prześladowczą − czuł się nieustannie obserwowany, śledzony, tropiony. Wpadał w histerię na widok kamer miejskiego monitoringu. Chwilami naprawdę zaczynał wariować i Lothar poważnie obawiał się o jego życie. Od kilku lat musiał pilnować go na każdym kroku i przyprowadzać mu ofiary do domu, bo Armagnac bał się wyjść choćby za próg. Zdarzały się noce, podczas których nie dawał się namówić nawet na wyjście z sypialni w podziemiach. A im bardziej Armagnac dziczał, tym bardziej Lothar się wściekał.
Aż nagle coś się zmieniło.
Pewnej nocy zastał kochanka przed ekranem komputera. Z szaleńczą prędkością przeglądał kilka stron internetowych naraz, sporządzał jakieś notatki, śledził mapy, a szło mu to tak sprawnie, jakby przez ostatnie lata nie zajmował się niczym poza hakerką. Nie było z nim kontaktu przez długie godziny. Potem wsiadł do samochodu i zniknął.
Lothar bez trudu przejrzał historię jego internetowej szamotaniny i ustalił, że Armagnac sporządził listę najbardziej awangardowych klubów muzycznych i literackich wschodniej Europy. Z pewnością więc udał się w podróż, w pogoń za jazzem i współczesną poezją.
W tych kwestiach również się nie zgadzali. Aż do przełomu tysiącleci Armagnac obserwował ewolucję muzyki i słowa z rosnącą fascynacją, podczas gdy dla Lothara wszystko, co się wydarzyło po Byronie i Bartóku, było tylko bełkotem i hałasem.
Lothar nie podążył w ślad za kochankiem. Spokojnie czekał na jego powrót, skryty za bezpiecznymi murami ich domu. Słuchał klasyków, grywał na swoich drogocennych instrumentach, założył nawet oficjalny internetowy fanklub Uccellina, który robił furorę w sieci. Niestety, nie sposób było namówić artysty na nagranie płyty lub choćby jeden koncercik. Lothar podejrzewał, że nawet gdyby Aleksander wyszedł na scenę i bez nagłośnienia strzaskał całe szkło w promieniu stu metrów czterokreślnym C swojego nieziemskiego sopranu, ludzie uznaliby to za zręczną sztuczkę i świetny chwyt marketingowy. Technika pozwalała na nieograniczone sceniczne szaleństwa. Aleksander zachował jednak odrobinę rozsądku i pozostał anonimowy, choć kilka razy poprosił Lothara o namierzenie kogoś, kto śmiał się wyrazić niepochlebnie o jego muzyce. Taką osobę zawsze spotykała wyszukana śmierć, a doprowadzanie do niej obaj uważali za świetną zabawę.
Armagnac wrócił po ponad dwóch latach − w towarzystwie niedorzecznie młodej, milczącej i nieśmiałej dziewczynki. Przytargała ze sobą plecak pełen zapisków, które nazywała poezją, i gitarę w starym, odrapanym futerale, przypominającym trumnę. Była urodziwa, owszem, i – niestety – podobna do Blanche Avoy, babki Armagnaca.
Blanche Avoy… To nazwisko wisiało nad nimi jak klątwa. Jednak gdyby nie Blanche Avoy, Lothar nigdy nie poznałby Armagnaca.
Jak miało na imię to dziewczątko? Kim w ogóle było? Pewnie nikim. Lothar też kiedyś był nikim, a mimo to przyciągnął uwagę Edgara Francisa Huntingtona. Teraz ta tajemnicza dziewczyna przyciągnęła uwagę Armagnaca, mało tego − pochłonęła ją całkowicie.
W porządku, Lothar wiedział, że Armagnac jest wrażliwy na poezję i muzykę, może nawet nadwrażliwy, ale żeby do tego stopnia…? Zamykał się z tą panienką w salonie na całe noce; Lothar słyszał, że razem czytają na głos jakieś bzdury, akompaniują sobie na instrumentach. Z początku tylko go to irytowało, zdawało się śmieszne i pretensjonalne. W końcu ta dziewczyna była tylko człowiekiem! Co robiła w ich domu na odludziu, całymi dniami sama, podczas gdy oni spali w piwnicy? Obecność intruza działała mu na nerwy. Codziennie upewniał się, że pianista nie powiedział jej o miejscu ich spoczynku, a przede wszystkim nie wyznał, kim są. Mimo zapewnień, że ich sekret jest bezpieczny, Lothar czuł, że Armagnac poważnie zawiódł jego zaufanie, pozwalając jej wkroczyć w ich pilnie strzeżoną prywatność. Myśl o tym, że dziewczyna buszuje wśród jego rzeczy, podczas gdy on leży bezradny kilka stóp niżej, doprowadzała go do furii. Choć nigdy wcześniej tego nie robił, teraz zamykał swoje pokoje – i instrumenty − na klucz.
Gdy po kilku tygodniach tych dziwacznych sesji literacko-muzycznych, w których Lothar nie miał najmniejszej chęci uczestniczyć, Armagnac wspomniał o przeprowadzeniu tego dziecka na ich stronę, skrzypek nie wytrzymał. Po burzliwej kłótni po prostu wyszedł, trzaskając drzwiami. Wsiadł do koszmarnie głośnego dżipa i wyruszył na oślep na południe, a potem promem do Calais i dalej, w kierunku Paryża. Pocieszenia i wyjaśnienia tej niedorzecznej sytuacji postanowił szukać w ramionach Salomei i Estelli, jej towarzyszki życia. W tej drugiej jego przyjaciel znalazł cierpliwą powierniczkę, więc Lothar miał nadzieję, że będzie ona w stanie wyjaśnić jego niedorzeczne zachowanie.
Wpadł do ich podniebnego apartamentu ze stali i szkła i od progu zaczął się żalić na durne pomysły swojego niezrównoważonego kochanka.
Teraz potrzebował dokładnie tego samego: kogoś, kto go wysłucha i pocieszy. A potem sponiewiera. Jeszcze raz wyszedł na dach, by stanąć w miejscu, w którym nie został nawet ślad po lżejszych od puchu prochach nieszczęśliwych kochanków.
Nieszczęśliwych kochanków, też coś! Gdyby ta pieprzona gówniara żyła, rozszarpałby ją gołymi rękami, a Armagnacowi kazałby się przyglądać! Żałował, że nie zrobił tego, gdy miał okazję.
Ze łzami w oczach wpatrywał się w czerniejące niebo, pokryte gnanymi jesiennym wiatrem kłębami sinych chmur.
– Jak mogłeś mi to zrobić, cholerny durniu?! – wrzasnął w ciemność, przełykając łzy. – Jak mogłeś mnie zostawić?! Ty egoistyczny dupku! Ja wciąż cię kocham!
Odpowiedziało mu tylko niewyraźne echo.
Gdzieś w oddali, za lasem, rozszczekał się pies. Najbliższy dom znajdował się kilka mil dalej, czy możliwe, że zwierzę go usłyszało? Czy możliwe, że usłyszał go Armagnac, gdziekolwiek była teraz jego dusza?
Lothar zdał sobie sprawę, że przez ostatnie lata bagatelizował problemy i pasje Armagnaca. Traktował go jak dziecko, które strachem i apatią reaguje na wszystko, czego nie zna. Nigdy nie miał cierpliwości do dzieci, nie pamiętał nawet, czy od czasu, gdy sam przestał nim być, miał styczność z jakimkolwiek dzieckiem. Pewnie dlatego na fochy Armagnaca odpowiadał złością, warczał jak rozdrażniony pies.
Teraz też miał ochotę wyć z nieukojonego żalu, bezsilności i wściekłości.
Wiedział, że w drodze do Paryża zabije wiele osób, wybierając je przypadkowo. Czuł narastającą żądzę mordu. Tylko zabijanie mogło na moment stłumić jego ból.
Przyszła pora, by spuścić ze smyczy bestię, która zbudziła się w jego duszy.ROZDZIAŁ III
III
Gnał z szaleńczą prędkością, łamiąc wszelkie przepisy. Chciał jak najszybciej rzucić się w ramiona Salomei, wypłakać w rękaw Estelli, a potem zaznać tych subtelnych rozkoszy, którymi częstowały ich tak dawno temu.
Po zabójstwach, których dokonał, był niemal nieprzytomny i zastanawiał się, czy policja nie wpadnie na pomysł ścigania go jako seryjnego mordercy. Miał jednak zbyt wielką wprawę w swoim fachu, by ściągnąć na siebie podejrzenia. Był szybki i efektywny, zbyt szybki, by dać się złapać. Zrzucał samochody z wiaduktów i estakad, pozorując wypadki. Mglista, wilgotna noc była jego sojuszniczką.
Gdy minął szał spowodowany odurzaniem się życiem wyciśniętym z ofiar, zdjął nogę z gazu. Jechał teraz spokojnie autostradą, wpatrzony w ciemność, prawie zahipnotyzowany gonitwą linii na szosie, z koncertem skrzypcowym Bartóka grzmiącym z głośników. Być może Armagnac bał się cywilizacji, ale w samochodzie zainstalował najlepszy sprzęt, żeby słuchać swojego ukochanego jazzu, gdy rozbijał się po bezdrożach.
Lothar wspominał pierwsze spotkanie z Estellą i Salomeą, podczas tourneé po Europie, które Edgar zafundował im pod koniec dziewiętnastego wieku, tuż po przeprowadzeniu. Wyruszyli razem: ich mentor, spokojny i zrównoważony, oraz Armagnac i Lothar, szalejący z podniecenia, niemogący się doczekać nowych miejsc, nowych wrażeń, a przede wszystkim nowych znajomości. Eskortowali ich lojalni służący, opłacani tak sowicie, że nie interesowali się nadmiernie specyficznymi zwyczajami swoich pracodawców. Co się stało z Jamesonem, jego wiernym przybocznym, który chodził za nim jak cień przez cały ten czas? Lothar miał w pamięci tak wiele białych plam, że nie był w stanie odtworzyć we wspomnieniach przebiegu tych jakże intensywnych lat. Pamiętał, że zabijał wówczas lekkomyślnie i zdecydowanie częściej, niż było to konieczne, co chwilę ściągając na siebie gniew Huntingtona. Lord liczył na to, że paryżanki użyją jakichś kobiecych sztuczek i skutecznie wezmą Lothara w karby.
Po raz pierwszy mieli spotkać łowców, którzy nie byli mężczyznami. Wprawdzie Aleksandra, którego już znali, trudno było nazwać mężczyzną, kobietą jednak też z całą pewnością nie był − zresztą jak każdy barokowy sopranista, okaleczony w dzieciństwie w celu zachowania mocnego, czystego głosu.
Ale kobiety? Prawdziwe kobiety, które zabijają, by przeżyć? Lothar nie mógł sobie wyobrazić takiego kontrastu, nie potrafił zwizualizować delikatnej dłoni zagłębiającej ostrze sztyletu w szyi ofiary, ust jak pąk róży zbrukanych krwią, nie mógł sobie wyobrazić tego, jak wcielona subtelność staje się zabójcza.
Był oszustem, owszem. Był aktorem, czasami. Był krętaczem, zawsze gdy wymagała tego sytuacja. Obraz młodej kobiety pozostawał jednak w jego oczach schematyczny i niezmienny – nieważne, czy była piękna czy brzydka, zawsze nosiła w sobie jakąś kruchość i subtelność, których instynktownie chciał bronić. Nawet dziwka, którą zabił tamtej feralnej nocy w lokalu Miss Maggot, początkowo wzbudzała w nim tkliwość, choć była oszustką i złodziejką. Po chwili instynkt zabójcy wziął górę.
Teraz zaś mieli się skonfrontować z kobietami, które chodziły po tej ziemi od ponad dwóch wieków − wyzwolone i niezależne, prosperowały bez męskiej protekcji czy opieki. Sama myśl o tym nie pozwalała mu usiedzieć spokojnie w powozie.
Podróż z Calais do Paryża zdawała się trwać wieczność, mimo że gnali na złamanie karku, co rusz zmieniając konie. Ogromny powóz, przypominający połączenie dyliżansu z pancerną skrzynią, całymi nocami toczył się ciężko po drogach.
Lothar odetchnął z ulgą, gdy w końcu zeszli z promu na ląd po francuskiej stronie. Wizja przeprawy przez kanał od początku napawała go obezwładniającym lękiem, który potęgował fakt, że żaden z przewoźników nie zgodził się płynąć pod osłoną nocy. Musieli się zdać na łaskę marynarzy, mających za zadanie przenieść na ląd skrzynie, w których się ukryli, w asyście ich wiernej straży przybocznej. Nazywali ich strażą przyboczną, ale byli to raczej rekrutowani spośród londyńskich mętów siepacze, na czele z Jamesonem, pilnującym, by nikt nie zakłócał im odpoczynku w ciągu dnia. Choroba, której głównym objawem była skrajna nadwrażliwość na światło słoneczne, znowu stała się bardzo przydatna.
Zeszli na ląd wczesnym wieczorem i wydostali się ze skrzyń załadowanych do wozu. Lothar przysiągł sobie, że nigdy więcej nie pozwoli się zamknąć w niczym, co tak bardzo przypomina trumnę. To był pierwotny pomysł Huntingtona: mieli przepłynąć kanał jako nieboszczycy, ale Lothar tak długo protestował, aż porzucili tę koncepcję i ostatecznie zwinęli się do snu w dużych kufrach. Ulga, którą skrzypek odczuł po wydostaniu się z zamknięcia, nie miała sobie równych.
Dalsza podróż do Paryża była już czystą przyjemnością.
Estella i Salomea mieszkały w samym sercu miasta, w domu, który Huntington kupił im prawie dwa stulecia wcześniej. Oficjalnie zajmowały się projektowaniem sukien, co pod koniec dziewiętnastego wieku stało się dość popularnym zajęciem młodych kobiet. Wersja ich życiorysów na owe czasy podawała, iż są wdowami po konfederackich żołnierzach, które wróciły zza oceanu do rodzinnych domów. Okropieństwa wojny zmusiły je do wycofania się z socjety. Fakt, że prowadziły niezmiernie skryte życie, sprawiał, że ich stroje stały się niezwykle popularne wśród romantycznych, rozmiłowanych w tajemnicach mieszkanek Paryża. Młodziutkie wdówki były sensacją wśród paryskich elegantek, a projektowane przez nie śmiałe i ekstrawaganckie suknie stały się synonimem luksusu i podążania z duchem czasu.
Armagnac nie mógł się doczekać konfrontacji − w końcu pochodził z południa Ameryki − chciał sprawdzić, na ile dziewczyny są wiarygodne w swoich rolach. Jego niedawna nieśmiałość zniknęła bez śladu i Lothar w głębi duszy nieco za nią tęsknił.
Obaj jednak się zmienili i mieli zmieniać nadal, z każdą mijającą nocą, z każdym nowym doświadczeniem.
Skrzypka nie obchodziło to, jak wiarygodna jest mistyfikacja łowczyń. Nie obchodziła go cała ta maskarada na potrzeby ludzi. Chciał poznać ich bestialską, zwierzęcą, morderczą naturę, chciał skosztować ich ust i ciał. Przez całą drogę nie pisnął jednak nawet słowa na ten temat.
Widział już wówczas aż nazbyt wyraźnie, że po przeprowadzeniu drogi jego i Armagnaca zupełnie się rozeszły. Armagnac skupił się na subtelnych doznaniach zmysłowych i duchowych, niezbicie wierząc w to, że wciąż posiada duszę, która zmieniła swój kształt. Zapragnął odkryć ją na nowo, podążając ścieżką subtelnych rozkoszy. Lothar kierował się zdecydowanie bardziej w stronę teorii Aleksandra, który twierdził, że istnienie jakiegokolwiek boga, a co za tym idzie, również i duszy, jest wysoce wątpliwe. A skoro Lothar nie miał duszy, którą mógłby skazać na wieczne potępienie swoimi niecnymi postępkami, rozwinęła się za to przed nim perspektywa wiecznego życia jako bezduszna bestia, zamierzał pielęgnować i karmić ową bestię w sobie. Wierzył, że potrafi ją okiełznać, wytresować, zapanować nad nią. Pragnął, by rosła w siłę, by w razie potrzeby mógł zdjąć jej kaganiec.
Edgar przez całą drogę opowiadał im nie tylko o Estelli i Salomei, ale i o innych łowcach zamieszkujących świat. Aleksandra i Arapaggia już znali. Po pobycie w Paryżu mieli złożyć im wizytę, a później być może udać się do Gaspara i Friedricha, do Drezna. Edgarowi bardziej zależało jednak na przedstawieniu ich Hadrielowi i Gebrianowi Favresom, bliźniakom, którzy mieszkali obecnie w okolicach Atlanty. To właśnie oni dostarczali mu informacje o Blanche Avoy, która uciekła z jego zaborczego uścisku na bagna Luizjany. Armagnac jednak nie chciał słyszeć o wyprawie do Ameryki. Edgar pocieszał się myślą, że być może bracia za kilka lat przyjmą zaproszenie do Londynu. Nie spodziewał się wówczas, że wielka wojna pokrzyżuje większość z jego dalekosiężnych planów.
Lothar nie był w stanie skupić się na niczym poza czekającą ich konfrontacją. Mentorskie wywody Huntingtona zapisywały się w jego pamięci bez udziału świadomości. W wyobraźni już nurkował pod sutymi spódnicami.
Przybyli do Paryża nad ranem i gdyby nie fakt, że tuż przed wschodem słońca zstąpiła na nich nieuchronna utrata przytomności, Lothar chyba postradałby rozum z niecierpliwości. Gdy otworzył oczy tuż po zapadnięciu zmroku, nie mógł się odnaleźć w nowym miejscu − w paryskim apartamencie Huntingtona, który czekał na ich przybycie, pełen przepychu i służby, z Jamesonem na czele. Lothar fukał do lokaja jeszcze bardziej obcesowo niż zwykle, ale mężczyzna zachowywał stoicki spokój.
Wyszli w zapraszające objęcia tętniącego życiem miasta, Lothar nie był jednak w stanie skupić się na jego urokach, choć w owych czasach stanowiło ono centrum Europy. Zachowywał się jak pies podążający za sukami w rui − zdawało mu się, że czuje ich zapach, gdy tylko wysiadł z powozu pod kamienicą, której parter zajmował dom mody. Uśmiechnął się, widząc prawdziwe imiona łowczyń na szyldzie. Stał przed imponującymi przeszklonymi drzwiami, niemal przebierając nogami, w końcu Edgar z kpiarskim uśmiechem je otworzył i przy wtórze uderzonego skrzydłem dzwoneczka weszli do środka.
Znaleźli się wśród obcych sobie woni pudru, tkanin i pachnideł. Zewsząd napierały na nich manekiny bez głów, odziane w wymyślne kreacje. Za parawanami pobrzmiewały szepty, a ubrane na czarno krawcowe przemykały w półmroku jak zjawy. Usiedli na kanapie skrytej w jakiejś niszy, wśród zębów fiszbinów i klatek tiurniur. Lotharowi wydawało się, że czekają całą wieczność, minęło jednak zaledwie kilkanaście minut i w końcu ostatnia klientka opuściła pomieszczanie, rzucając im na do widzenia powłóczyste spojrzenie.
Zaległa cisza dzwoniła chłopakowi w uszach; rozglądał się dyskretnie, mając wrażenie, że suknie usiłują objąć go bufiastymi rękawami, szale próbują opleść się wokół niego jak węże, a spod kapeluszy i woalek spoglądają na niego roziskrzone oczy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki