Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Twoje samotne noce dobiegły końca - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
18 września 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Twoje samotne noce dobiegły końca - ebook

Czy uda ci się znaleźć miłość, zanim nadejdzie twoja ostatnia samotna noc?

Wszyscy w szkole Frankiego Dearie są zafascynowani nowym serialem o seryjnym mordercy, Panu Sandmanie. Wszyscy, oprócz Dearie’go, nie przestają szeptać o zagrożeniu czającym się za każdym rogiem. Pana Sandmana nigdy nie schwytano. Morderca miał w zwyczaju wysyłać list do swojej ofiary dzień przed jej zamordowaniem, o treści:

Zbliża się Twoja ostatnia samotna noc.

Pół wieku później ta sama wiadomość zostaje wysłana do części osób członkowskich queerowego klubu szkolnego, Przystań Równości. Tego samego dnia okazuje się jednak, że to nie były tylko pogróżki, a zabójca z serialu wziął na celownik uczniów.

Gdy dowody i ciała zaczynają się gromadzić, a podejrzenia padają na Dearie’go i jego przyjaciela Cole'a Cardoso, będą musieli zrobić wszystko, co w ich mocy, aby zdemaskować prawdziwego zabójcę, zanim oni i reszta klubu dostaną się w ręce Pana Sandmana.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8371-557-5
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD AUTORA

(Z OSTRZEŻENIAMI DOTYCZĄCYMI TREŚCI)

TA HISTORIA opowiada o losach Frankiego Dearie i Cole’a Cardoso, dwóch najlepszych przyjaciół, którzy stawiają czoła mordercy i w rezultacie sami stają się podejrzanymi. Natomiast dla białego Deariego sprawy przybierają zupełnie inny obrót niż dla Cole’a, który jest Latynosem. Żeby więc nie było, że nie ostrzegałem – w tej książce przeplatają się wątki rasizmu i nieprzyjaznych działań ze strony organów ścigania.

Postacie te borykają się również z rzeczywistością, którą nakładają na nich toksyczne relacje, przepełnione gaslightingiem, a także werbalną i emocjonalną manipulacją, która czasami prowadzi do rękoczynów.

Te problemy w żaden sposób nie dominują fabuły książki, czasami wręcz skrywają się między wierszami, ale bez nich ta historia nie mogłaby zostać właściwie opowiedziana. W związku z tym miejcie świadomość, że od czasu do czasu dadzą o sobie znać.

Twoje samotne noce dobiegły końca to hołd złożony homoseksualnej przyjaźni. Ja sam bardzo identyfikuję się z Deariem, podczas gdy Cole łączy w sobie cechy dwójki moich bliskich przyjaciół, Terry’ego i Russela – czarnoskórych, queerowych panów, którzy na co dzień są wzorem odwagi, odrębności i nienagannie wysokiej wiary w siebie. Moim życiowym celem jest być tak cudownym przyjacielem dla nich, jakimi oni byli, i nadal są, dla mnie. Jeśli polubicie Cole’a tak bardzo jak ja, będzie to w pełni ich zasługa.

Skoro zostałyście już oficjalnie ostrzeżone, drogie osoby czytelnicze, z ogromną przyjemnością zapraszam Was do świata przygód tej cudownej dwójki skandalicznie łachudrowatych przyjaciół Deariego i Cole’a.Nie krzyw się, nie dąsaj, nie wylewaj łez.

Bo gdy wyczuje samotność, położy jej kres.

W latach 1971–1975 seryjny morderca z San Diego, pan Sandman, trzymał całe miasto w swoim krwawym uścisku, mordując zakochanych i świeżo porzuconych. Płeć ani wiek nie grały żadnej roli – nie oszczędzał nikogo. Jeśli ogarniał cię smutek z powodu bycia wystawionym, jeśli tęsknota za kimś, kogo nie mogłeś mieć, rozrywała ci serce, jeśli miłość twojego życia zostawiła cię dla kogoś innego – nie uszło to uwadze pana Sandmana. Kiedy zatrzymał już na tobie swój celownik, śmierć była tylko kwestią czasu. A jeśli to ty złamałeś komuś serce, równie dobrze mogłeś sam wbić w nie nóż.

Dlaczego pan Sandman to robił? Jedni mówią, że nie potrafił znieść użalania się nad sobą. Inni twierdzili, że chciał, żeby ludzie bardziej dbali o siebie nawzajem. "TRWAJCIE RAZEM" stało się hasłem miasta, które wierzyło, że może przechytrzyć najbardziej nieuchwytnego mordercę dwudziestego wieku. Mieli nadzieję, że uda im się odnaleźć porządek w tym chaosie.

W rzeczywistości była to niczemu niesłużąca, trwająca w nieskończoność rzeź, aż pewnego dnia… po prostu się skończyła.

Prawie pięćdziesiąt lat później zabójca nadal nie został schwytany ani choćby zidentyfikowany.

Gdzie się zaszył? Dlaczego przestał? Czy jeszcze żyje? A jeśli tak, to kiedy zaatakuje ponownie?

Obejrzyj i zobacz, czym żyje świat!Rozdział pierwszy

DEARIE

Jestem najprawdopodobniej jedyną osobą w szkole, która nie jest obsesyjnie zafascynowana nowym serialem o tym całym Sandmanie. Nie mogę od niego uciec. Bananowe dzieciaki, kujoni, nauczyciele, woźni – od kiedy ten serial miał premierę, wszyscy stali się detektywami amatorami. Wczoraj zaczęliśmy rozszerzenie z biologii z piętnastominutowym opóźnieniem, ponieważ pan Kirby teoretyzował na temat niekompletnego odcisku buta. On i mój najlepszy przyjaciel, Cole Cardoso, nie mogli przestać nawijać o tym, jak to nowoczesna technologia poradziłaby sobie lepiej z odtworzeniem tego odcisku niż komputery z lat siedemdziesiątych (pod warunkiem, że dowody przetrwałyby próbę czasu).

– Jaka szkoda, że policja w San Diego nie prowadziła bardziej dokładnych rejestrów, zanim sprawy przejęło FBI – westchnął pan Kirby.

Cole przekonywał pana Kirby’ego do swojej teorii, według której Pan Sandman miał mieć wtykę w służbach – ojca lub przyjaciela – który manipulował dowodami. Ale pan Kirby jedynie kręcił głową przez całą jego wypowiedź.

– Nazywajmy niekompetencję po imieniu. Nie próbujmy przykrywać jej płaszczem złych intencji.

Cole przewrócił oczami.

– Niech będzie. Złe intencje plus niekompetencja.

Panu Kirby’emu po kilku nieudolnych próbach nareszcie udało się wrócić do lekcji biologii, ale nikt nie miał mu za złe tej dygresji. Po raz pierwszy w jego belfrowskiej karierze udało mu się zainteresować uczniów.

W każdym razie ze względu na to, że Pana Sandmana nigdy nie schwytano, moi koledzy i koleżanki z klasy myślą, że czai się na nich za każdym rogiem. Mimo że morderstwa miały miejsce w San Diego w Kalifornii, a my mieszkamy w Stone Grove w Arizonie – zaniedbanej i zapyziałej mieścinie nad kanionem, zamieszkałej przez dwadzieścia tysięcy osób. Żyje tu sporo samotnych ludzi, ale nie sądzę, żeby sławny morderca z lat siedemdziesiątych zechciał wpaść tu na łowy. Ale nie winię też ludzi za rozsiewanie plotek. Po prostu lubią myśleć, że coś ekscytującego mogłoby się tu wydarzyć.

Tyle że Stone Grove nie ma takiego potencjału.

Dlatego też pojawiające się ostatnio groźby śmierci w ogóle mnie nie ruszają. To zwykły żart, nic więcej. Przystań Równości, nasz queerowy klub, organizuje dzisiaj w trakcie jednego z naszych okienek spotkanie poświęcone wiadomościom wysłanym do jego członków i jestem tu po to, aby wybić im z głowy pomysły, że ja i Cole stoimy za tymi anonimami. Ludzie często nas za coś winią. Urok osobisty i wzbudzanie zazdrości to nasze znaki rozpoznawcze. Ale żeby zaraz podejrzewać nas o grożenie śmiercią? Ta zniewaga krwi wymaga, chciałoby się rzec.

Może powinniśmy zatrudnić agentów do spraw wizerunku! To powinna być norma dla uczniów liceum, ale zanim ten dzień nadejdzie, muszę sam wydawać własne oświadczenia. W tym celu znajduję się właśnie w sali dwieście osiem, miejscu cyklicznych spotkań Przystani Równości, które przed wybudowaniem nowej auli było salą prób dla szkolnych zespołów i chóru. Ma układ okręgu, biurka rozrzucone są na trzech poziomach półksiężycowych trybun. Po oddaniu nowej auli do użytku ta sala stała się przestrzenią wielofunkcyjną, służącą kołom zainteresowań lub osobom szukającym cichego kąta do nauki – i to z tego właśnie powodu czuję się tu bardzo nieswojo. Wolę uczyć się w domu.

Żarcik astronaucik. Tak naprawdę to nigdzie mi się nie chcę uczyć, bo cierpię na odrzutozę. Odrzuca mnie na myśl o nauce. I z tego, co wiem, cierpi na nią wielu uczniów ostatniej klasy liceum.

No dobra, czasami mi się chce. Zostałem przyjęty jeszcze przed oficjalną rekrutacją do absolutnie najlepszej szkoły teatralnej w Los Angeles. Czyli może to nie odrzutoza, a jestem gotowy, żeby opuścić to miasto i zacząć w końcu żyć na moich zasadach-oza.

– Nie widziałam cię na spotkaniu klubu w zeszłym tygodniu – mówi ładna i pogodna biała dziewczyna z długimi, srebrzystymi włosami.

Ma na imię Em. Jest transpłciową uczennicą drugiej klasy, której krąg przyjaciół, składający się głównie z cheerleaderek, nigdy nie zetknął się z moim – dwuosobowym, w którego skład wchodzimy ja i Cole. Razem z Em czekamy w przeogromnej sali, gdzie zwykle zbiera się kilkunastu członków Przystani Równości, ale dzisiaj, jak dotąd, jest zadziwiająco pusto.

Typowo. Wracam na spotkania klubu, podczas gdy wszyscy inni się z niego wypisują.

– W pierwszej klasie byłem tu stałym bywalcem, ale nie przepadam za poczuciem uwiązania – przyznaję, nakładając cienką warstwę czereśniowej pomadki. Em kiwa głową zza stolika na najwyższych trybunach, nie przerywając niezręcznej ciszy. – Jestem Frankie Dearie, ale wołają na mnie po prostu Dearie.

Em uśmiecha się pod nosem.

– Wiem. Już trochę chodzisz do tej szkoły. Kojarzę cię z widzenia, chłopaku. – Marszczy czoło. – Bo jesteś chłopakiem, prawda?

Przygryzając dolną wargę, rzucam pobieżnie okiem na swój outfit: czarny krótki top z wycięciami po bokach, buty do połowy łydki i ściśle owinięta wokół szyi przezroczysta lawendowa bandana. Parskam śmiechem.

– Tak, chłopak, ale… wszystko się może zmienić.

Em wzdycha i opiera głowę na dłoni.

– Doskonale cię rozumiem.

Tik. Tak. Gdzie są wszyscy? Gdzie jest Cole? Miał być moim wsparciem.

Em uderza długopisem o policzek, przyglądając mi się i wyraźnie szykując do wypowiedzenia zdania, które ma na końcu języka od chwili, kiedy wszedłem do tej sali.

– Bo wiesz… jeśli zrobiliście to dla żartów, to nie ma o co robić tego całego halo…

– CHRYSTE NAZAREJSKI. – Wzdycham. – To nie my rozesłaliśmy te groźby.

Em unosi dłonie w geście niewinności.

– Luz. Ja po prostu uznałam je za całkiem zabawny dowcip…

– Uwierz, gdyby był on naszego autorstwa, nie omieszkalibyśmy się do niego przyznać. Jesteśmy królami szukania poklasku i uwagi.

Em wraca do przeglądania telefonu, więc ja robię to samo. Cole w dalszym ciągu nie odpowiedział na moje: POMOCY,BŁAGAAAM,KIEDYBĘDZIESZ? Otwieram zapisany w galerii zrzut ekranu, z którego to powodu tkwię w tym czyśćcu – wiadomość z groźbą śmierci wysłana z nieznanego numeru do dwóch członków Przystani Równości.

Zbliża się Twoja ostatnia samotna noc.

Pan Sandman miał w zwyczaju wysyłać te słowa listem do swojej ofiary dzień przed jej zamordowaniem. Każda z osób, która przeczytała tę wiadomość, dwadzieścia cztery godziny później była martwa jak kotlet wołowy. Gdzieś na ciele denata zostawiał kolejny liścik – Twoje samotne noce dobiegły końca – zamykając tym samym śmiertelny krąg. To dlatego media nazwały go Panem Sandmanem. Od tytułu przeraźliwie dziwacznej piosenki z lat pięćdziesiątych, w której pojawia się motyw samotnych nocy.

Tak więc pół wieku po tych wydarzeniach, dwa stany dalej i jeden gloryfikujący mordercę serial później ta przeklęta wiadomość zostaje wysłana do dwóch najbardziej męczących osób w szkole: Grovera Kendalla (sekretarza Przystani Równości) i Gretchen Applebaum (skarbniczki). I teraz wierzą, że albo zostało im kilka godzin życia, albo padli ofiarami okrutnego żartu.

Jakieś kilka lat temu Grover, Cole i ja byliśmy dobrymi przyjaciółmi (na dobrą sprawę to wszyscy w Przystani Równości się ze sobą przyjaźnili), ale pod koniec podstawówki sprawy się skomplikowały. Na początku liceum Grover pokłócił się na śmierć i życie ze mną i Cole’em i od tamtej pory nie przepuści żadnej okazji do tego, żeby obrzucić nas gównem. Strach pomyśleć, co opowiada o nas poza szkołą, bo bezustannie spotykamy się z dziwnymi spojrzeniami na ulicy. Jego złowrogie nastawienie w stosunku do nas jest bardzo szeroko znane, ponieważ wystarczyło, że wrzucił jednego TikToka, na którym skarży się, że jest dręczony w szkole, żeby wszyscy wytypowali nas jako podejrzanych.

Myślałem, że moje pojawienie się z Cole’em na spotkaniu Przystani Równości załagodzi sytuację lub przynajmniej pomoże wszystkim dojrzeć prawdę: mamy za bardzo wywalone na tych ludzi, żeby wykręcać im takie numery.

Czego kompletnie nie popiera fakt, że ja tu jestem, a Cole, Grover i Gretchen nie. Nie ma tu nikogo oprócz mnie i Em.

– Czy to klub L…GT…B? – pyta wątły, czarnoskóry uczeń pierwszej klasy, wkraczając do sali. Woźny z bujnym wąsikiem przytrzymuje mu otwarte drzwi.

Em ożywa.

– Zgadza się!

Chłopak ostrożnie przytula swój przeładowany plecak.

– Chociaż na ten moment znajduje się tu tylko G i T – chichocze Em. – I tyle wystarczyło, żebym sobie narobiła ochoty na G&T.

Śmieję się z grzeczności, co Em natychmiast zauważa i z tego powodu rzednie jej mina.

– Sama nigdy nie piłam. Ale moja mama… ona uwielbia gin z tonikiem. – Pojękuje sama do siebie. – Bożeee, muszę jak najszybciej wyrwać się z tego miasta.

– JA TEŻ – mówię bezgłośnie do Em.

Po pierwszaku nie został nawet ślad. Mogę tylko przypuszczać, że uciekł przerażony.

Drzwi otwierają się ponownie, a moje serce wypełnia nadzieja. Cole Cardoso, osiemnastolatek o jasnobrązowej skórze, z zaczesanymi do góry kruczoczarnymi włosami i wyjątkowo piękną twarzą, wkrada się do środka, ubrany w kasztanową bomberkę, spod której wystaje obcisły biały T-shirt. Jego umięśnioną klatkę piersiową zdobi złoty łańcuch. Na widok Cole’a wyrzucam ręce w górę w geście zwycięstwa. Em zaczyna nerwowo szczotkować włosy. Uroda tego chłopaka potrafi być onieśmielająca.

– Nareszcie przyszedłeś! – wołam z nieskrywaną rozkoszą w głosie.

– Wybaczcie spóźnienie. Poszedłem wybiegać emocje i straciłem poczucie czasu – mruczy Cole, wkładając swoje airpodsy do etui. Z tonu jego głosu da się wyczytać zakłopotanie, a to kompletnie do niego nie pasuje. Mierzy Em wzrokiem, jakby była wysłanniczką wroga, co nie jest w żaden sposób zaskakujące. Przytargałem go z powrotem do tego klubu, gdzie najprawdopodobniej w dalszym ciągu prowadzone są przesadnie poważne debaty na mało istotne tematy lub dyskusje o najnowszych nieludzkich ustawach wprowadzanych przez zasiadające w Kongresie ogry.

– Myślałem, że ten klub liczy sobie jakichś dziesięciu członków – zauważa Cole.

– Ja też tak sądziłam – śmieje się Em. – To moje drugie zebranie.

– Najwyraźniej została w nim tylko nasza trójka – stwierdzam, przytulając przyjaciela. Zdecydowanie czuć od niego pot, co potwierdza jego alibi, do tego ma upiornie zimne dłonie, więc musiał właśnie przyjść z zewnątrz. Nawet w miasteczku na pustyni luty bywa zimny.

Cole nie siada. Jego wyregulowane brwi poszybowały w górę, kiedy skończył skanować wzrokiem pomieszczenie.

– Na co my tu, skoro nikogo nie ma? – pyta. – Elko! Dearie, zbieraj się.

– Może też się spóźnią! – Wyciągam telefon, żeby napisać do Lucy, wiceprzewodniczącej klubu. – Dajmy im jeszcze pięć minut. Jeśli się nie pojawią, pójdziemy.

Cole przyciska palec wskazujący do mojego nosa.

– My nawet nie musimy tutaj być. Zostałeś zmanipulowany. Nie wysłaliśmy tych gróźb, a Grover zorganizował przeciw nam jakiś chory proces, bo jest zazdrosną ofiarą losu. – Cole wzdycha, jak gdyby był rozczarowany moją osobą. – Ofiary puściły muzę, a ty w jej rytm przybiegłeś tutaj tanecznym krokiem.

Nie mogę nawet spojrzeć mu w oczy, bo wiem, że ma stuprocentową rację.

– To czemu tu przyszedłeś w takim razie?

– Każde twoje wystąpienie w tej sprawie potencjalnie kładzie się cieniem także na mojej reputacji.

Kiedy przyjaźń trwa tak długo jak moja z Cole’em, bardzo łatwo jest się zapomnieć i pomylić przyjaciela z bratem bliźniakiem. A przynajmniej tak jest dla tego z białym kolorem skóry. Wraz z upływem czasu, każdego roku coraz bardziej, życie w bolesny sposób przypomina mi, że Cole jednak nie jest moim bliźniakiem, a ta bezsensowna zazdrość, jaką ludzie wobec nas żywią, wpływa na niego w inny sposób.

– Ja miałem zamiar wyprzeć się wszystkiego – szepczę, zaczepiając swój mały palec o palec Cole’a.

Z uśmiechem na ustach bierze moje kruche ramiona w swoje silne dłonie.

– Masz miękkie serce, a żmijowate gnidy potrafią to wyczuć. Przytłoczą cię swoim strachem tak bardzo, że ich przeprosisz, chociaż nie miałeś nic wspólnego z tymi groźbami. Ale ja jestem tu po to, żeby do tego nie dopuścić! Jeśli usłyszę choć jedno „przepraszam” wylatujące z twoich ust, usiądę ci na twarzy na oczach całego klubu.

– Obiecanki cacanki. – Kopię go lekko w piszczel, drocząc się.

Em wpatruje się w nas z szeroko otwartymi oczami, co sprawia, że uśmiech szybko znika mi z twarzy.

– To tylko głupie żarty! – uspokajam. – Jesteśmy przyjaciółmi.

Em podnosi ręce, sygnalizując, że nie musimy się tłumaczyć, na co Cole stwierdza:

– Widzisz? Właśnie o tym mówię.

– O czym?

– My doskonale wiemy, że jesteśmy przyjaciółmi, którzy rzucają w stosunku do siebie sprośne żarty, wiedząc, że nie mają one żadnego erotycznego podtekstu. Ale ty musisz się wszystkim tłumaczyć, bo przejmujesz się ich opinią! – Cmokając z dezaprobatą, zsuwa z ramion kurtkę i rozsiada się wygodnie obok mnie.

Em przerywa żucie długopisu, żeby zapytać:

– To kto w takim razie wysłał te pogróżki?

– Pytasz kto? – odpowiada pytaniem Cole, odgarniając włosy z oczu. – A może sami je do siebie wysłali?

– Czemu mieliby to robić?

– Dla atencji? – parska Cole, jak gdyby był jedyną racjonalnie myślącą osobą na ziemi. – W tym klubie jest na to wysoki popyt, więc jego członkowie wcale nie powinni wykluczać takiej ewentualności. Taka jest ludzka natura. Nie oszukujmy się, żądza uwagi to najstarsza znana ludzkości siła sprawcza. No, może oprócz forsy.

– Jest w tym jakiś sens – przyznaję. – Grover i Gretchen czują się niezauważani.

Odkąd Grover nagrał ten słynny filmik, w którym płakał, mówiąc o „groźbie śmierci”, strach uciskał mi klatkę piersiową. Grover nie jest nieatrakcyjny, a jego wrażliwość na brak zainteresowania sprawiła, że zachował się… no nie wiem… tak, że poczułem silny impuls, żeby się nim zaopiekować Ale czy to chciał osiągnąć? Czy celowo rozstawił tę pułapkę na poczucie winy?

Parafrazując panią Spears, istnieją dwa rodzaje ludzi: ci, którzy przyciągają pewnością siebie, i ci, którzy przyciągają użalaniem się nad sobą.

Cole jest tym pierwszym typem, a Grover tym drugim. Właśnie dlatego są dla siebie idealnymi wrogami.

Em, głęboko zamyślona, uderza długopisem o otwartą dłoń.

– Brakuje maski tragicznej.

– DZIĘKUJĘ. – Cole wyrzuca dłoń w jej stronę. – Gdzie jest maska tragiczna?

– Że co? Jaka maska? – pytam.

Cole śmieje się szyderczo, patrząc na Em.

– On nie widział serialu.

Em wygląda na zadowoloną z faktu, że nawiązała z Cole’em nić porozumienia, do której ja nie mam dostępu.

– Przepraszam, że nie jestem psychofanem śmierci, jak wy wszyscy – rzucam, bawiąc się chustką na szyi. – Możecie mi wyjaśnić, o co chodzi z tą maską?

Cole chwyta moje dłonie i przyciąga je do swoich ust.

– Mój drogi przyjacielu, który żyje na Jowiszu. Chodzi o plakat reklamujący serial. Znak rozpoznawczy mordercy. Pan Sandman ozdabiał wszystkie wiadomości wysłane do swoich ofiar rysunkiem maski tragicznej. No wiesz, takiej teatralnej… – Cole, z braku lepszego słowa, teatralnie marszczy czoło. – Nieliczne, ale jednogłośne grono świadków i ocalałych widziało, że Pan Sandman nosił taką właśnie maskę. To poniekąd jego podpis, ale dziwnym trafem nie został uwzględniony w fałszywych wiadomościach, które nasze Ofiary wysłały do samych siebie.

– Ale… Pan Sandman zabijał w latach siedemdziesiątych, co oznacza, że teraz byłby sędziwym mężczyzną. Co, jeśli nie ogarnia technologii i nie wie, jak dodać emoji? Czy też załączyć rysunek?

Pusty wzrok Cole’a przeszywa mnie na wskroś, dogłębniej, niż mogłyby to zrobić jakiekolwiek słowa. Przeczesuję dłonią swoje ciemne loki, zażenowany, że biorę ten cyrk na poważnie, choćby w minimalnym stopniu. Wstaję i wkładam swoją czarną skórzaną kurtkę z jaskraworóżowymi różami na plecach.

– Dobra, wystarczy tego straszenia. Nikt więcej się tutaj nie pojawi.

– I BOGU DZIĘKI! – wykrzykuje Cole. Nawet Em wygląda na wdzięczną, że w końcu ktoś podjął decyzję o zakończeniu spotkania. Wkłada notebooka do płóciennej torby i zarzuca ją sobie na ramię.

Zostawiając salę w dokładnie takim samym stanie, w jakim ją zastaliśmy – z włączonymi światłami i otwartymi drzwiami – nasza trójka wychodzi na pusty korytarz. Szerokie snopy popołudniowego słońca wpadają do środka przez okrągłe okna zamontowane nad naszymi głowami, niczym reflektory rzucając cienie naszych sylwetek na rząd ciemnozielonych szafek. W oddali słychać charakterystyczne piszczenie podeszw kilku par butów na linoleum, ale poza tym, jak na drugą po południu, dzieje się tu zaskakująco niewiele.

Cole i ja chwytamy się wzajemnie za biodra, podczas gdy Em idzie dwa kroki za nami.

– Ech – zaczyna Cole. – Radzenie sobie z Groverem było dużo łatwiejsze, kiedy byliśmy dziećmi. Wystarczyło mocno wykręcić mu sutki i natychmiast tulił dziób.

Szturcham go delikatnie łokciem i szepczę:

– Idę o zakład, że teraz mogłoby mu się to nawet spodobać.

– Wolałbym rzucić się pod rozpędzone auto.

– Może odrobina pieszczot by go trochę uspokoiła.

Cole mruży oczy.

– Dearie, faceci, którzy udają rannego wróbla, są manipulatorami. Jeśli dasz się na to kilka razy nabrać, ostatecznie hajtniesz się z jakimś kutafągiem, który będzie chciał kontrolować każdy twój oddech.

– Przesadzasz! – Pstrykam go w ucho, a on syczy jak kot.

– Przepraszam, ale… Ech, Dearie, nie wiem, jak ty możesz go chociaż odrobinę lubić. Mnie niebywale działa na nerwy.

– Spokojnie, umiem o siebie zadbać. – Splatam swoje zimne, smukłe palce z palcami Cole’a, które dla odmiany są ciepłe i miękkie, pomimo podnoszenia tych wszystkich ciężarów na siłowni. Cole nie tylko jest wysportowany, ale także wie, jak odpowiednio zadbać o skórę.

Leniwie machamy ramionami. Em prawdopodobnie zachodzi w głowę, jaki mamy między sobą układ. Tak jak większość ludzi.

– Nie martw się – szepczę. – Nie planuję wychodzić za mąż wcześniej niż po pięćdziesiątce.

Cole się uśmiecha, odsłaniając swoje dołeczki.

– Ale za mnie?

Potakuję.

– Tak, dla korzyści podatkowych.

Nasze chichotanie przerywa nagły hałas zbliżających się kroków. Pani Drake, czterdziestokilkuletnia biała kobieta w niebieskim swetrze w kolorowe kropki, przebiega obok nas, otwierając biodrem podwójne drzwi wejściowe do szkoły, po czym wybiega na parking. Owiewa nas przeraźliwie zimny wiatr.

– Proszę pani? – woła Em.

Pani Drake jest naszą bibliotekarką i opiekunką Przystani Równości. Coś, co nie pozwoliło jej się dzisiaj pojawić na spotkaniu, musiało ją nieźle wystraszyć. Wrzeszczy do słuchawki telefonu:

– HALO? Proszę natychmiast przysłać karetkę do liceum Stone Grove!

Te słowa sprawiają, że zastyga każdy mięsień mojego ciała.

Em, Cole i ja wymieniamy się spojrzeniami, a wtedy powietrze rozdzierają krzyki.

Obracamy się w stronę miejsca, z którego dochodzą. Uczniowie zakrywają dłońmi twarze i płacząc, biegną korytarzem w naszą stronę – tylko nie do końca widzimy, przed czym uciekają.

– Strzelanina? – szepczę.

– Słyszelibyśmy strzały – odszeptuje Cole, a w jego głosie wybrzmiewa niepokój.

Ledwie mogę mówić, bo strach zaciska mi klatkę piersiową.

– Co robimy…?

Cole zaciska mocniej dłoń i cała nasza trójka oparta o szkolne szafki czeka na rozwój wydarzeń.

Moja mama jest detektywką. Jeśli do niej napiszę, może dotrze tu szybciej niż policja? Powoli, drżącą dłonią, odblokowuję telefon, żeby wysłać do niej wiadomość, kiedy do środka jak błyskawica wpada pani Drake.

– To niemożliwe, że nie żyją! – pani Drake mamrocze do siebie, mijając nas w pośpiechu.

Nie żyją. Niby kto?

– Zwijajmy się stąd – mówi Cole, ciągnąc mnie desperacko w stronę drzwi, ale wyrywam się z jego uścisku i pędzę za bibliotekarką, zarażony jej odwagą. Muszę pomóc. Cole wrzeszczy:

– Dearie, zaczekaj! – I goni mnie aż do momentu, kiedy obaj skręcamy za róg.

Kilkanaścioro uczniów i uczennic zebrało się wokół kogoś leżącego na ziemi, kogo tenisówki wystają z tłumu jak nogi siostry Złej Czarownicy spod domku Dorotki. Stopy w butach rzucają się po ziemi, więc ten ktoś, kimkolwiek jest, nadal żyje. Gdy pani Drake każe tłumowi się rozejść, wybiega z niego młody śniady chłopiec z okularami w grubych oprawkach, szlochając nieskładnie. To Benny Prince z Przystani Równości. Karmazynowa smuga krwi przykrywa tarczę Kapitana Ameryki, którego ma na koszulce.

– Benito? – zaczepia go przerażony Cole. – O Boże, ty krwawisz…

– Cole, on… – Benny jest jednak w zbyt dużym szoku, żeby dokończyć rozpoczęte zdanie. Bardzo cicho szepcze coś po hiszpańsku, a Cole potakuje, z oczami sztywno skupionymi na Bennym.

– To czyja to jest krew?

Kolejna osoba wyrywa się z tłumu: Lucy Kahapana, mała dziewczyna o lekko brązowej skórze, z bokiem głowy ogolonym na zero i w wymiętych skaterskich ubraniach. Jej dłonie są czerwone od krwi, a oczy spuchnięte od płaczu.

– Lucy, co się stało? – pytam, stając jej na drodze.

– Wezwijcie karetkę! – wrzeszczy, po czym rzuca się biegiem w stronę korytarza. Ale prawie natychmiast traci równowagę i leci prosto na mnie. Zanim zdążę złapać równowagę, oboje lądujemy z hukiem na linoleum. Przez ramię przebiega mi skurcz bólu.

Z perspektywy ziemi mam dobry widok na miejsce zbrodni: dwóch kolejnych członków Przystani Równości – Mike and Theo – kucają nad chłopakiem opierającym się plecami o szafki, którym trzęsą niekontrolowane spazmy. Jego buty przed chwilą widziałem. To Grover. Rozpoznaję jego blond włosy i muskularne ramiona. Pani Drake stara się go uspokoić. Żyje, ale jest cały zalany purpurą. Jego szyję, jak pętla, oplata drut kolczasty. Szarpane rany zamieniły jego gardło w wodospad krwi.

To jak scena z Piły. Brakuje mi tchu.

– Pomoc jest w drodze, skarbie – mówi pani Drake. – Zostaw, nie dotykaj drutu. Mike, PRZYTRZYMAJ MU RĘCE.

Mike robi, o co został poproszony, i przyciska ręce Grovera do podłogi. Grover walczy z jego uściskiem, desperacko chce pozbyć się kolców ze swojej szyi, ale pani Drake ma rację. Jeśli je wyciągnie, nikomu nie uda się zatamować krwawienia.

Grover bełkocze w panice:

– On… on … on… miał maskę.

– Nic nie mów – mówi pani Drake tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Dla własnego dobra.

Opanował ją spokój, wypierając wszelki strach czy wątpliwości. Jednakże mój strach i moje wątpliwości nigdzie się nie wybierają. Jeśli pomoc nie dotrze tutaj w najbliższym czasie, Grover umrze – dwadzieścia cztery godziny po otrzymaniu tamtej wiadomości.

Lucy w dalszym ciągu leży na podłodze i zakrywa twarz dłońmi, nieustannie płacząc. Silne ramiona Cole’a zaplątują się od dołu o moje ramiona i podnoszą mnie do pozycji stojącej… ale zanim to nastąpiło, zdążyłem jeszcze zauważyć kolejne ciało.

Gretchen Applebaum. Członkini klubu, która także otrzymała wiadomość od Pana Sandmana. Leży obok Grovera, nieruchoma i kompletnie ignorowana. Jej otwarte oczy wpatrują się pustym wzrokiem w przestrzeń. Jej blond kucyki zanurzone są we krwi, która sączy się spod drutu kolczastego oplatającego jej szyję.

Nie żyje.

Tuż obok jej ciała znajduje się piaskowobrązowy kartonik, który stoi rozłożony jak winietka na weselnym stole. Na niej staranną kursywą napisano wiadomość nie do pomylenia: TWOJE SAMOTNE NOCE DOBIEGŁY KOŃCA. Obok odręcznie napisanych słów widoczny jest rysunek maski tragicznej – symbol, który nie pozwalał Cole’owi i Em uwierzyć w autentyczność wiadomości Pana Sandmana.

A jednak nie był to tylko żart. Pogróżki były prawdziwe.

Zabójca z serialu wziął na celownik Przystań Równości.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: