Ty albo żadna - ebook
Ty albo żadna - ebook
Nad domem babki Adeli gromadzą się czarne chmury. To pewnie sprawka nietoperza, którego pojawienie się zawsze zwiastuje kłopoty. Halina, do tej pory przez wszystkich uważana za zmarłą, niespodziewanie staje w drzwiach i jak się okazuje, nie zamierza opuścić miasta. Ewelina nie może znaleźć odpowiedniego momentu, by podzielić się z rodziną tym, co leży jej na sercu. Jagna czuje się oszukana przez Mateusza, Rutę i cały świat.
Adela zaczyna rozumieć, że nadszedł czas zmierzyć się z przeszłością i wyjawić skrywaną przez pokolenia rodzinną tajemnicę. Czy opowie, co zdarzyło się we dworze, którego atmosferę tak bardzo pragnie odtworzyć? Przed czym tak naprawdę usiłował uchronić swoje wnuczki dziadek Konstanty? I czy mu się to udało?
Ty albo żadna to niezwykłe połączenie mrocznych sekretów, wibrujących emocji i odrobiny magii z prawdziwym życiem. Magdalena Kordel po raz kolejny udowadnia, że jak nikt potrafi opowiadać historie, które poruszają do głębi serca.
Magdalena Kordel - ulubiona pisarka Polek. Autorka bestsellerów Anioł do wynajęcia, W blasku słońca, a także serii „Malownicze”, „Uroczysko”, „Wilczy dwór” i „Miasteczko”. Ty albo żadna to część serii „Tajemnice”.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6348-2 |
Rozmiar pliku: | 853 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dziwne, bo przecież Halina bywała tam wielokrotnie właśnie po to, żeby do woli wspominać. Ale jednocześnie była pewna, że te nacechowane sentymentem powroty nie byłyby możliwe, gdyby Adela wciąż tam mieszkała.
Na całe szczęście siostra wybrała inny zakątek Polski i uwolniła Warszawę od swojej obecności, a co za tym idzie – Halina mogła spokojnie tam wracać. W przeciwieństwie do wielu ona to miasto, z którym związana była w niespokojnych wojennych czasach, wspominała z sympatią i niebywałą nostalgią. W końcu to wtedy była młoda. I piękna. I brylowała na salonach wtedy, kiedy inni sentymentalni głupcy przymierali głodem. I to nie jej wina, że ta młodość przypadła na takie, a nie inne czasy. Mówi się trudno. Nikt nie pytał jej o zdanie, gdy przychodziła na świat właśnie wtedy, a ona z kolei nie planowała rezygnować z życia. Nawet teraz, gdy dzień po dniu kogoś z jej otoczenia ubywało, trzymała się go kurczowo, a co dopiero lata temu, gdy ledwie stała na progu świata i tego, co miał jej do zaoferowania. Owszem, na początku i ją porwały szumne hasła, nawet próbowała dołączyć do tych, którzy walczyli o wolność. Szybko jednak zrozumiała, że to wszystko tylko pięknie brzmi. Walka o nowe jutro zakładała, że ona może go nie doczekać. A na cholerę jej byłby ten nowy dzień, gdyby miał rozpocząć się bez niej? Pamiętała, jakby to było wczoraj, to olśnienie, gdy dotarło do niej, na czym tak naprawdę jej zależy. Odpowiedź była banalnie prosta: na beztroskim życiu. Najlepiej długim. Właściwie nie powinno to nikogo dziwić, zawsze mówiła, że jej historia musi się zakończyć tymi słowami: i żyli długo i szczęśliwie. „W splendorze i nieziemskim bogactwie” – dodawała w duchu. I to wcale nie były dziecinne mrzonki ledwo co od ziemi odrosłej panienki, karmionej w dzieciństwie baśniami o książętach na białych koniach. To był plan i tak miało wyglądać jej przyszłe życie.
Umieranie u jego zarania nie wchodziło w grę. Cokolwiek by się działo, nie zamierzała odchodzić z tego świata, zanim na dobre się w nim rozgości! O nie, nie z nią takie numery!
A poza tym wystarczyło już tych śmierci. Naprawdę, co za dużo, to niezdrowo. W jej rodzinie historia pochłonęła dostatecznie wiele ofiar.
W domu w kółko i na okrągło opowiadano o powstaniach, o wujach i ciotkach, którzy walczyli i niejednokrotnie, a właściwie nagminnie, w taki czy inny sposób tę walkę przegrywali. Konfiskata majątków, strata ukochanych, wieczna tułaczka w biedzie. To wszystko już było. Ona nie zamierzała dołączyć do orszaku bohaterskich zjaw pobrzękujących kajdanami. Chociaż zdarzały się też wyjątki, gdzie sytuacje kończyły się wręcz książkowym morałem: dobro i odwaga zostawały nagrodzone, a zdrada ukarana. Takimi opowieściami z ogromnym upodobaniem raczył je w dzieciństwie dziadek Konstanty. Przy okazji łączył to z oprowadzaniem ich po posiadłości, która w czasie tych wycieczek nabierała całkiem innego charakteru.
A trzeba było mu przyznać, że umiał opowiadać jak rzadko kto, wystarczyło parę słów, a dom zaludniały postacie, które znienacka wychodziły z cienia, wydobywały się z przebrzmiałej przeszłości, ożywały. Dawne lata otrząsały z siebie wiekowy kurz i znów grały pierwsze skrzypce. Pokoje wypełniały zapomniane ciotki, wujowie, kuzyni i kuzynki. Materializowały się mgliste widma i razem z nimi dom się ożywiał, młodniał. Tak, te historie snute niespiesznie przez dziadka Konstantego zostawały w pamięci na wieki. Nawet jeżeli potem, w przyszłości, wcale nie chciało się ich pamiętać.W jadalni panował nieprzenikniony mrok. Zanim tu weszli, dziadek Konstanty, który tak naprawdę był ich pradziadkiem, ale żadnej z jego prawnuczek nawet przez myśl nie przychodziło, żeby się tak do niego zwracać, nie zważając na protesty ich matki, kazał pogasić wszystkie światła, nawet jednej świeczki nie pozwolił zostawić zapalonej.
– Co to za pomysły! Przecież tam jest ciemno, że oko wykol! Dziewczynki na pewno umrą z przerażenia! Absolutnie nie pozwalam! – Tym razem Stefcia postanowiła być twarda i nieustępliwa. – Gdyby Leopold… – specjalnie nie użyła zdrobnienia imienia męża, żeby nadać swoim słowom większej powagi. – Gdyby Leopold – powtórzyła dobitnie – gdyby był tu z nami, na pewno powiedziałby Konstantemu to samo – dodała, unosząc wyżej głowę.
– Ha! Gdyby Poluś tu był, to słowem by się nie odezwał, bo doskonale by wiedział, że nie warto strzępić sobie języka po próżnicy. – Konstanty podkręcił ze zniecierpliwieniem sumiastego wąsa. – Kiedy zrozumiesz, droga Laleczko, że o niebo lepiej jest dziewczynki oswajać z ciemnością i strachem, niż potem liczyć na to, że same jakoś dadzą radę? Uwierz, robię, co muszę. Mam swoje powody, żeby o dzieci dbać w szczególny sposób…
– No i znowu to samo! Robię to, co muszę! Mam swoje powody! To może by mi je Konstanty łaskawie w końcu zdradził! – weszła mu w słowo coraz bardziej wzburzona.
Szczerze mówiąc, po dziurki w nosie miała tych wszystkich niedomówień i sekretów! Lata małżeństwa, pięć córek to chyba dostateczny powód, żeby powiedzieć jej prawdę! Nawet jeżeli okazałaby się niedorzeczna. Albo straszna. W końcu była matką, miała prawo wiedzieć o wszystkim, co potencjalnie mogło dotyczyć jej dzieci! A tymczasem w tym nieszczęsnym dworze, gdzie prym wiedli mężczyźni, w kółko i na okrągło zderzała się z murem milczenia. A to z kolei sprawiało, że z roku na rok czuła się w swoim domu coraz bardziej obco. Kochała Leopolda, i to bardzo, miała to szczęście, że tradycją w rodzinie jej męża był ożenek z miłości – rzadkość i luksus niedostępny większości znanych jej pań. Ale nawet ta wielka miłość nie zmniejszała irytacji, gdy ukochany uparcie milczał, odmawiając wyjawienia powodów, dla których pozwalał swojemu dziadkowi Konstantemu niemal na wszystko.
– Stefciu, on wie, co robi. Nawet jeżeli za grosz nie wierzę w to, co nim powoduje, to skutki są rewelacyjne. Zobacz, na mnie miał niebagatelny wpływ i co? Źle na tym wyszedłem? – dodawał ze śmiechem i niby od niechcenia prężył muskuły.
– Ale ty byłeś chłopcem! Z dziewczynkami jest inaczej! Dziewczynki…
– Dziewczynki, Stefciu, dorastają – przerwał jej, poważniejąc. – I zwykle muszą iść za swoim przeznaczeniem. Do obcych domów, do ludzi, którzy będą pragnęli ułożyć je według własnego widzimisię… Dziewczynki, wbrew pozorom, muszą być dużo twardsze od chłopców, dla których świat jest o wiele bardziej łaskawy i wyrozumiały. Ty miałaś szczęście. Wychowali cię w cieplarni, a ja lubię takie egzotyczne kwiaty i zrobię wszystko, żebyś miała to, do czego przywykłaś… Ale nasze córki… Kto wie, z której strony będzie wiał wiatr i gdzie je zaniesie. Lepiej, żeby były zahartowane, żeby umiały myśleć i podejmować decyzje…
– Aha, czyli ja tego nie potrafię, tak? Uważasz, że jestem taką pustą, bezmyślną, rozpieszczoną lalką? Może właśnie dlatego Konstanty tak mnie nazywa? Lala i Lala! Albo Laleczka! – podniosła głos.
– No, gdybym wziął pod uwagę wyłącznie to, co właśnie powiedziałaś, to pewnie bym się porządnie zastanowił, czy przypadkiem nie masz racji z tą bezmyślnością! Stefciu, na litość boską, nie bądź niemądra i przestań się zaperzać! Spójrz na mnie! – Ujął twarz żony w dłonie i spojrzał jej prosto w oczy. – Czy uważasz, że mógłbym pokochać kogoś powierzchownego i pustego i związać się z nim na całe życie? Mówiąc tak, obrażasz nie tylko siebie, ale i mnie, i Konstantego zresztą też. Doskonale wiesz, że nazywa cię Laleczką, bo pamięta, że tak zwracał się do ciebie twój ojciec, i zdaje sobie sprawę, jak bardzo to lubiłaś i jak mocno za nim tęsknisz. Czekaj, jeszcze nie skończyłem. – Widząc, że otwiera usta, żeby mu przerwać, delikatnie położył palec na jej wargach. – Nie mówiłem ci o tym, bo do tej pory wydawało mi się, że to dotyczy tylko mnie… Ale skoro trapią cię takie dylematy, to może dobrze, żebyś się dowiedziała. Widzisz, gdy lata temu oznajmiłem, że to z tobą chcę się ożenić, że ty albo żadna, Konstanty zmarszczył te swoje siwe krzaczaste brwi i z miejsca zaprosił mnie do gabinetu. Właściwie określenie tego jako zaproszenie to mocne niedopowiedzenie. To był regularny rozkaz. Tego, jakie to na mnie zrobiło wrażenie, nie muszę ci akurat tłumaczyć, bo doskonale wiesz, jaką funkcję pełni to pomieszczenie. Odkąd pamiętam, tam właśnie odbywają się wszelkie domowe sądy. Nawet teraz, gdy któraś z dziewczynek coś przeskrobie, wzywa się ją właśnie tam… To chyba już nasza rodzinna tradycja. No, ale wracając do tamtego momentu, to poczułem się dziwnie niepewnie. Tym bardziej że przyjąłem, iż mam to już za sobą. Wydawało mi się, że za stary już byłem na połajanki. Poprzedni raz byłem w gabinecie dobrych parę lat temu, gdy mój ojciec i Konstanty dowiedzieli się o tym, że przegrałem w karty pokaźną sumę. I szczerze mówiąc, chętnie bym wyparł z pamięci to, co wtedy tam od nich usłyszałem, chociaż trzeba przyznać, że mi się należało…
– Matko, Poluś, ty miałeś problemy z hazardem? – przerwała mu Stefcia, robiąc wielkie oczy.
– Raczej użyłbym liczby pojedynczej, nie problemy, ale problem. To był jednorazowy wyskok, lecz przyznaję, że i tak ten raz wystarczył, żebym kompletnie stracił głowę, i nie ukrywam, że sporo mnie to kosztowało. Dobrze, że miałem choć na tyle zdrowego rozsądku, że przegrałem tylko gotówkę i zegarek… Inni tracili całe majątki, ziemie, konie, a nawet potrafili zastawić swoje kochanki… – dodał z rozpędu, zanim dotarło do niego, że zbytnio się zagalopował w tej swojej szczerości. – No tak… Przepraszam cię, kochanie, tego nie musiałem dodawać.
– Nie musiałeś – zgodziła się. – Ale spokojnie, każdy ma jakąś przeszłość, nie jesteśmy czystymi kartami. – Coś w jej tonie spowodowało, że Poldek spojrzał na nią uważniej. – Rozumiem, że wtedy w tym gabinecie ojciec z Konstantym nieźle natarli ci uszu – wróciła do przerwanego wątku i Leopold stwierdził, że chyba musiał się przesłyszeć albo po prostu coś źle zinterpretować, bo teraz Stefcia mówiła zupełnie zwyczajnie.
– I to jak! Pieniądze musiałem odpracować, i odpracowałem. – Uśmiechnął się lekko. – Ojciec wysłał mnie na trzy miesiące do leśniczego, a na kolejne trzy do pracy w młynie i w majątku. To była dobra, praktyczna lekcja. Nie tylko dotycząca tego, ile wart jest pieniądz, ale też pokory. Właściwie tamto pół roku znacznie zmieniło moje życie, bo poczułem na własnej skórze, czym jest prawdziwa, ciężka praca. I zacząłem rozumieć ludzi. Ich zmęczenie i determinację. Potrzeby i problemy. Jadłem z nimi przy jednym stole, widziałem wypadki przy robocie, piłem za zdrowie narodzonych dopiero co dzieci i bywałem na pogrzebach zmarłych pociech, żon i mężów. Pracowałem z tymi ludźmi ramię w ramię, a oni powoli się do mnie przekonywali i chyba zaczynali mnie szanować. Kto wie, może właśnie dzięki temu po wyjeździe ojca było mi łatwiej zająć się majątkiem. Bo ci, z którymi trzeba się było dogadywać, znali mnie i mi ufali. Ale wracając do niechlubnej karcianej historii, to w końcu odpracowałem przegraną gotówkę. Gorzej było z zegarkiem z dewizką, który u nas w rodzinie przechodził z pokolenia na pokolenie. Odmierzał godziny mojemu praprapradziadowi i dziadowi, i ojcu. A przeze mnie znalazł się w obcych rękach, w niewoli! „Straciłeś swój czas, to prawie tak jakbyś sprzedał duszę diabłu”, grzmiał z potępieniem Konstanty. Możesz się ze mnie śmiać, ale do tej pory czasem mam takie senne koszmary z dziadkiem w roli głównej… W tych snach widzę nad sobą jego rozgniewaną twarz, w tle rozlega się ogłuszające tykanie zegara i zawsze słyszę lodowate, miażdżące słowa o zaprzedaniu się czortowi. No i oczywiście nie mogę nic zrobić, jakby mnie jakaś niemoc kompletnie sparaliżowała.
– Jak to w snach, w nich najczęściej jesteśmy niewolnikami naszych grzechów – powiedziała Stefcia w zamyśleniu. – Ale jeżeli to ten sam zegarek, który z takim upodobaniem ciągle nosisz, to wnioskuję, że udało się go odzyskać – dodała.
– Tak, Konstanty sprzedał moje ulubione strzelby i go wykupił. Bo jak stwierdził, za wszystko w życiu trzeba zapłacić… A i tak za karę mi go na długi czas odebrano. Jako komuś niegodnemu zaufania. I muszę ci powiedzieć, że ta konfiskata bolała dotkliwie. Za to gdy na powrót go dostałem, patrzyłem na niego zupełnie inaczej. Był dla mnie poniekąd namacalnym dowodem na to, że zwrócono mi honor… Teraz, jeżeli sytuacja nadal pozostanie ta sama, w sensie… no wiesz, o czym mówię, to dostanie go Adela, jako najstarsza – dodał i zerknął spod oka na żonę.
– No to możesz już się do tego przyzwyczajać, bo okoliczności, które masz na myśli, raczej się nie zmienią – powiedziała, odwracając głowę tak, żeby jej twarz znalazła się w cieniu i pozostała jak najmniej widoczna.
Nie chciała, żeby mąż spostrzegł, że w jej oczach nie ma nawet krztyny żalu, a jedyne, co tam można było dostrzec, to ulga.
Doskonale wiedziała, co Leopold miał na myśli, mówiąc o niezmienności sytuacji i Adeli. Widać wciąż myślał o kolejnym dziecku. A ona wcale a wcale nie chciała, żeby cokolwiek się zmieniało! Ostatni poród był niesamowicie trudny. Bardzo długo wracała po nim do zdrowia, kilka dni leżała w gorączce i zaczęto poważnie obawiać się o jej życie.
„Nie wiem, dlaczego tak jest – mruczał zafrasowany doktor, przykładając do jej rozpalonego czoła chłodne kompresy. – Zwykle przy pierwszych jest ciężko, a tutaj jakby wszystko się odwróciło! A do tej pory wyglądało na to, że pani Stefcia jest wręcz stworzona do rodzenia!”
Stefcia pamiętała te słowa jak przez mgłę i właściwie gdy już wróciła do siebie, dziękowała losowi, że była zbyt słaba, żeby mówić. Bo kto wie, czy trawiona gorączką i strachem, nie powiedziałaby doktorowi, że w przeciwieństwie do niego ona doskonale rozumie, dlaczego tak się stało. I czy nie wyjawiłaby mu całej prawdy. W końcu myślała, że umiera, że to jej kara za grzech, którego się dopuściła, a na łożu śmierci szczerość jest wskazana. Na całe szczęście w tym momencie temperatura jeszcze wzrosła i Stefcia straciła przytomność. Widać ktoś lub coś nad nią czuwało.
A potem, gdy już wstała z łóżka, dowiedziała się od lekarza, że prawdopodobnie to była jej ostatnia ciąża.
Tak więc nadzieje Poldka na to, że w końcu doczeka się syna, okazały się płonne.
„Potrzebny byłby cud” – doktor nie owijał w bawełnę i jasno przedstawił sprawę.
Stefcia, słysząc to, wybuchła płaczem i długo nie mogła się uspokoić. I za nic nie przyznałaby się, że te łzy nic a nic nie mają wspólnego z rozpaczą. Ona płakała ze szczęścia. Kochała te dzieci, które już miała, ale za nic nie chciała kolejnych.
„Wybacz – szeptała, klęcząc u wezgłowia łóżka i wpatrując się w obraz przedstawiający Matkę Boską tulącą do piersi małego Jezuska. – Wybacz moją szczerość, ale jeżeli w ten sposób chciałaś mnie ukarać, to jednak ci nie wyszło. To najlepsza nowina, jaką mogłam usłyszeć. A może, może to znak, że moje modlitwy o przebaczenie zostały wysłuchane i to jest twoja odpowiedź? – podniosła z nadzieją głowę. – Przecież jesteś matką nas wszystkich! Wyrozumiała, dobra i miłosierna! Kto jak nie ty ma mnie zrozumieć!”
Tylko wtedy, jeden jedyny raz, podczas tej wieczornej modlitwy, po usłyszeniu opinii lekarza, pozwoliła sobie na szczerość. I na przyznanie przed samą sobą, że diagnoza doktora była dla niej błogosławieństwem.
A teraz gdy Polusiowi nieopatrznie wymknęły się słowa o zmianie sytuacji, dotarło do niej, że mąż widocznie w głębi serca jeszcze liczy na ten wspomniany przez doktora cud.
– Wybacz – zareagował natychmiast na to jej odwrócenie głowy i uciekanie wzrokiem.
Jak zwykle zrozumiał to po swojemu i Stefcia mogła założyć się, że teraz wyrzuca sobie w duchu, że w ogóle o tym napomknął.
„Mam dobrego męża… Na którego nie zasługuję”– przemknęła jej przez głowę smutna myśl.
– Daj spokój, nic się nie stało – przemówiła w końcu, machając ręką i z trudem biorąc się w garść. – Lepiej powiedz wreszcie, co takiego powiedział ci Konstanty, gdy dowiedział się, że chcesz się ze mną żenić, i gdy zabrał cię do gabinetu – mówiąc to, przysiadła na stojącym pod oknem szezlongu i zachęcająco poklepała miejsce obok siebie.
– A tak, rzeczywiście. – Leopold natychmiast skorzystał z zaproszenia i usiadł obok żony. Lubił jej towarzystwo i czasem tęsknił za chwilami spędzanymi tylko we dwoje, a ostatnio coraz bardziej brakowało im dla siebie czasu. – A więc gdy już weszliśmy do gabinetu, władczym gestem wskazał mi fotel, na tacy postawił kieliszki oprawione w srebro, wiesz, te, których używa tylko w wyjątkowych okolicznościach, z szafki biurka wyciągnął koniak, polał… I popadł w głębokie zamyślenie. A ja z kolei wpadałem w coraz większe zakłopotanie. Milczał naprawdę długo, ja z minuty na minutę czułem się coraz bardziej niepewnie. Zupełnie tak jak kiedyś, gdy byłem małym chłopcem, z tą różnicą, że wtedy zazwyczaj kazano mi stać i, co oczywista, nie polewano mi koniaku. – Roześmiał się. – W końcu zacząłem się wiercić na tym fotelu, jakby mnie mrówki oblazły. I to chyba w rezultacie zwróciło uwagę Konstantego, bo wreszcie spojrzał na mnie i powiedział, że pewnie to wszystko wiem, jednak na wszelki wypadek on mi to dobitnie powie, żeby potem nie miał co sobie wyrzucać. I powiedział. Że muszę pamiętać, że w tym wypadku Lala to nie tylko zdrobnienie. Że ta dziewczyna, czyli ty, to prawdziwy skarb, delikatny i kruchy niczym najdroższa porcelana. I że przy kimś takim trzeba umieć przyzwoicie żyć. A potem zapytał, czy jestem na to gotowy, bo skrzywdzić kogoś tak wartościowego, dobrego i wyjątkowego to najgorsza zbrodnia. Rozumiesz teraz, że ta Laleczka w jego ustach to największy komplement? I że jeżeli chodzi o dziewczynki, to możesz mu w pełni zaufać. On je wszystkiego nauczy. Tej zaradności, mądrości i tego, żeby umiały mówić „nie” w taki sposób, by nikt nie mógł ich ignorować. I jedno ci mogę obiecać, na pewno nie zrobi im krzywdy, prędzej sam umrze – dodał, unosząc jej dłoń i czule całując jej wewnętrzną stronę.
Właściwie Stefcia z tym wszystkim się zgadzała. Konstanty kochał swoje dzieci, wnuczęta i prawnuczęta i rzeczywiście, gdyby było trzeba, bez wahania oddałby za nie życie. Ale pomimo tego, że o tym wiedziała, zdarzały się sytuacje, w których o mało co nie dostawała apopleksji i miała ochotę udusić Konstantego własnymi rękami. Na przykład zimą zeszłego roku…Na dworze huczała zamieć śnieżna, wiatr wył jak oszalały, zmarzłymi lodowymi grudkami łomotał o zamarznięte szyby dworu, podzwaniał przy każdym mocniejszym podmuchu maleńkimi kolorowymi szybkami, z których składało się jedno z okien. W kominku rozpalono ogień, nieco wilgotne drewno co chwila skwierczało, a od czasu do czasu z głośnym hukiem pękały rozgrzane grube kłody, posyłając do góry snopy iskier.
Stefcia siedziała w wygodnym, obszernym fotelu, otulona w grubą, puchatą chustę, i rozkoszowała się błogim spokojem. Trwająca na zewnątrz zawierucha tylko potęgowała poczucie bezpieczeństwa i przytulności, jakie panowały w domu. Miało się wrażenie, że grube ściany dworu chronią jego mieszkańców od wszystkich niebezpieczeństw.
„Lubię takie momenty. Gdy mogę o nic się nie martwić. I skupić się wyłącznie na tym, jak mi dobrze i jak cudownie wygrzewać się przy rozpalonym ogniu…” – pomyślała, odchylając głowę na oparcie fotela.
Zapatrzona w migotliwe płomienie, nie zauważyła, że w pewnym momencie w drzwiach pokoju stanęła Marcelina, dziewczyna opiekująca się dziećmi. Właściwie guwernantka, ale tego określenia używano tylko przy oficjalnych okazjach. Jakoś tak nie pasowało do tej młodej, energicznej osóbki, która pokochała dziewczynki ogromną miłością i w zamian otrzymała to samo.
Stefcia czasami miała wątpliwości i zastanawiała się, czy małym nie przydałby się ktoś starszy, poważniejszy, kto miałby twardszą rękę, ale i Leopold, i Konstanty zgodnie twierdzili, że Marcelina jest idealna.
„Tylko z miłości jest się w stanie poświęcić niemal wszystko, dlatego dziewczynki są z nią bezpieczne jak z nikim innym – twierdził Konstanty. – A poza tym jakby ktoś oczywiście pytał mnie o zdanie, to z miejsca powiedziałbym mu, że nie lubię oschłych i surowych kobiet, wolę nie przebywać w ich towarzystwie i nie zamierzam narażać na to nikogo, na kim mi zależy. Ot co! Dopiero taka szantrapa zepsułaby nasze dziewczynki. Je trzeba przede wszystkim wychowywać, ale nie tresować. Taka subtelna różnica! I Marcelina radzi sobie z tym rewelacyjnie!”
I to właściwie przesądzało kwestię. Stefcia doskonale zdawała sobie sprawę, że skoro Konstanty tak postanowił, to tak będzie.
Prawdą a Bogiem, nie upierała się też za bardzo przy idei wytwornej, sztywnej matrony, bo po przemyśleniu całej sprawy w duchu przyznała Konstantemu rację. Marcelina miała do dziewczynek doskonałe podejście, rozumiała je, pozwalała na wiele, ale jednocześnie umiała wyznaczyć granice, których nie pozwalała przekraczać. A poza tym na co dzień była pogodna i spokojna. Stefcia czasem nawet odnosiła wrażenie, że nic nie jest w stanie jej zdenerwować. I ten stoicyzm udzielał się w jakimś stopniu dziewczynkom, a wraz z nimi i ich wszędobylską obecnością opromieniał cały dom.
W tej chwili jednak Marcelina wyglądała zupełnie inaczej niż zazwyczaj.
I gdyby Stefcia choć zerknęła w jej stronę, od razu zauważyłaby, że coś jest nie w porządku. Z daleka czuć było niepokój bijący z całej drobnej sylwetki, policzki miała bledziutkie, a w oczach, zazwyczaj śmiejących się wesoło, teraz malował się strach.
Przez moment niezdecydowana tkwiła w progu, spoglądając z lękiem na panią opromienioną ciepłym półświatłem bijącym z kominka. Gdyby przychodziła z czymkolwiek innym, zapewne nie ośmieliłaby się zakłócać tej chwili spokoju. Rzadko się zdarzało widzieć Stefcię tak wyciszoną i odprężoną. Niestety, to, co miała do powiedzenia, nie mogło czekać.
Odetchnęła więc głęboko i weszła do pokoju.
Stefcia uniosła się lekko w fotelu, ale widząc, kto idzie, opadła z powrotem na poduszki.
– No co tam Marcelino, co się znowu wydarzyło za nieszczęście? Niech zgadnę, młodsze panienki w kółko kłócą się o konia na biegunach, prawda? Cały dzień była o niego awantura. – Potrząsnęła głową i głośno westchnęła. – Mówiłam Leopoldowi, że najlepiej byłoby sprawić od razu dwie takie bujawki. Ale skoro chwilowo mamy jedną sztukę, to ustal kolejność bujania, a te, które muszą czekać, wyjątkowo przekup ciasteczkami, a w razie dalszych protestów postrasz brakiem prezentów pod choinką… Wykorzystajmy sprytnie to, że mamy grudzień. Po Wigilii już nie będzie tak prosto, obawa przed rozgniewaniem Mikołaja zniknie, lecz na razie idealnie sprawdza się jako postrach… Oczywiście zdaję sobie sprawę, że straszenie dzieci i przekupstwo słodyczami jest potwornie niewychowawcze i godne potępienia, ale jak to mówią, cel uświęca środki… – Spojrzała na dziewczynę, uśmiechając się filuternie, i dopiero teraz dostrzegła jej nerwowo splecione dłonie i lekko drżące usta.
Beztroskie poczucie rozleniwienia i bezpieczeństwa, które jeszcze przed momentem odczuwała całą sobą, zniknęło jak za potrząśnięciem czarodziejskiej różdżki.
„Coś się stało” – przemknęło jej przez głowę i poczuła, jak macki rwącego niepokoju oplatają ją kawałek po kawałku. Pomimo płonącego ognia nagle zrobiło jej się zimno, i to tak od środka. Jakby ta zawierucha szalejąca wokół dworu znienacka wdarła się do jej wnętrza i dotarła lodowatymi podmuchami prosto do jej serca.
Poderwała się z fotela i stanęła naprzeciwko Marceliny, marszcząc brwi.
– Coś z dziewczynkami, tak? Z którą i co? – wyszeptała, wpatrując się w pobladłą twarz opiekunki.
– Panienka Adela… Przepadła jak kamień w wodę. – Marcelina nerwowo zmięła trzymaną w rękach bogato haftowaną chusteczkę. – Szukam jej już od dobrej godziny, byłam chyba we wszystkich pokojach, a potem jeszcze poszłam do kuchni, bo wiem, że panienka lubi tam przesiadywać i gawędzić z kucharzem. Wyznała mi nawet ostatnio, w sekrecie, rzecz jasna, że właśnie w tym widzi swoją przyszłość. Że zamierza wydobyć z naszego Kicusia wszystkie tajemne receptury i zrobić karierę arystokratycznej kucharki…
– Jak to zniknęła? – przerwała jej Stefcia, potrząsając głową i ignorując innowacyjny zamysł zostania arystokratyczną mistrzynią kuchni.
Zapewne w innych okolicznościach nawet by ją to rozbawiło, Adela od początku miała niesamowite pomysły wprawiające większość rodziny w konsternację i budzące nieodmiennie wesołość. Zresztą między innymi dlatego właśnie była niekwestionowaną ulubienicą Konstantego. Mówił o niej, że doktor powinien ją zapisywać na poprawę samopoczucia.
Ale teraz Stefci nie w głowie były śmiech i żarty. Choć szczerze mówiąc, gdy okazało się, że nikt nie oblał się wrzątkiem, nie wypadł przez okno, nie spadł ze schodów – odczuła lekką ulgę. To, że dziewczynki nie można było znaleźć, jeszcze o niczym nie świadczyło.
– Marcelino, uspokój się i postaraj pomyśleć na spokojnie, gdzie widziałaś ją po raz ostatni! – powiedziała stanowczo. – Dzieci słyną z wielu rzeczy, choć nie z tego akurat, że rozpływają się w powietrzu! Zresztą parę miesięcy temu też mieliśmy podobną sytuację z Halinką, pamiętasz? Przetrząsnęliśmy cały dwór, a okazało się, że mała usnęła ukryta za zasłoną… – Stefcia sama nie wiedziała, czy bardziej stara się uspokoić siebie, czy zdenerwowaną dziewczynę. – Rozumiem, że w pokoju zabaw jej nie ma…
– Nie, ani w pokoju zabaw, ani w bibliotece, nigdzie! Zanim przyszłam tu do pani, sprawdziłam jeszcze w stajniach, ledwo tam dobrnęłam, tak straszliwie wieje i sypie, ale pomyślałam, że może tam poszła, zanim jeszcze zamieć się wzmogła… Podobnie jak reszta dzieci, uwielbia stajennego. Naprawdę chyba już wszędzie szukałam! – W głosie Marceliny pojawiła się rozpacz. – W gabinecie, w pokojach gościnnych, w spiżarni nawet zajrzałam pod ławy i pod ten wielki wiklinowy kosz, bo ostatnio tam się zaszyła. Ale też ani śladu!
– A może jakimś cudem wymknęła się do parku? – Stefcia z niepokojem zerknęła za okno, za którym grubymi płatami padał śnieg.
– Też mi to przemknęło przez głowę i jeszcze czworaki, bo przecież tam urodziły się niedawno bliźnięta i dziewczynki są nimi niebywale zainteresowane, ale gdyby panienka Adela wychodziła, to musiałaby włożyć kożuch i botki, a jedno i drugie jest nieruszone. Sprawdziłam. Już po tym jak wróciłam ze stajni. A poza tym gdyby się gdzieś wybierała, to ktoś by ją zatrzymał, zobaczył…
– Ktoś? – Stefcia spojrzała na dziewczynę ostro. Poczuła, że powoli i ją ogarnia zdenerwowanie. – Przede wszystkim to ty powinnaś być tym kimś, opiekujesz się dziećmi, na litość boską!
– Wiem. – Marcelina schyliła głowę i nerwowo splotła dłonie. – Ale byłam przekonana, że Adelka jest na lekcji francuskiego, więc zajęłam się młodszymi dziewczynkami…
– Ano właśnie, że też od razu nie przyszło mi to do głowy! Trzeba zapytać _madame_ Claude, o której skończyły zajęcia, w końcu w czasie ich trwania to ona powinna jej dopilnować. – Stefcia klasnęła w dłonie. – A może po prostu dłużej im zeszło albo Adela znów ją czymś zdenerwowała i dostała dodatkowe ćwiczenia… Pójdę sprawdzić…
– Hmmm… Nie wiem, jak to pani powiedzieć, ale _madame_ Claude nie ma. – Marcelina zagryzła dolną wargę. – Byłam już u niej i ta nowa pokojówka, którą jej pani przydzieliła, powiedziała, że _madame_ bardzo się zdenerwowała, że nikt jej pracy tutaj nie poważa, że ona w takich warunkach niechybnie oszaleje, bo podobno pan Konstanty kazał jej przekazać przez Muszkę, tę małą, której babkę wszyscy we wsi znają i mówią o niej, że jest zamawiaczką…
– Marcelino, mówisz do mnie tak, jakbym zjawiła się tu wczoraj albo nie wiedziała, kogo wpuszczam do domu – przerwała jej z niecierpliwością Stefcia. – „Ta nowa pokojówka, którą jej pani przydzieliła”, „Muszkę, tę małą, której babkę wszyscy we wsi znają”, tę, tą i tę! Co to w ogóle ma być?! Prezentacja na noworocznym balu? Musiałabym być kompletną ignorantką, gdybym nie kojarzyła Muszki, z którą moja córka spędza całe dnie i traktuje ją nieomal jak siostrę, a pokojówkę, jak sama wspomniałaś, osobiście przydzieliłam _madame_ Claude. Trudno więc, żebym nie wiedziała, o kim mówisz!
„Swoją drogą, nasza zacna _madame_ ma bardzo wysokie wymagania, udostępnianie powozu, pokojówka do wyłącznej dyspozycji… Ale coś za coś, ma takie referencje, że szkoda by było, żeby dziewczynki nie skorzystały z jej wiedzy. Nawet za cenę spełniania mnóstwa kaprysów” – pomyślała z westchnieniem.
– No dobrze, w takim razie, co tam znowu wymyślił nasz kochany Konstanty? – zwróciła się do Marceliny. – Bo zapewne jednak jakoś uzasadnił odwołanie lekcji…
– Podobno powodem były praktyczne zajęcia… – dziewczyna przerwała i z obawą zerknęła na zasępioną twarz Stefci.
– No mów, przecież widzę, że jeszcze nie skończyłaś – przynagliła ją, marszcząc brwi. – Co to za praktyka i jaki to ma związek z nieobecnością _madame_ Claude?
– Cóż, to się pani nie spodoba. – Zrezygnowana Marcelina westchnęła. – Otóż te zajęcia dotyczyły losu chłopskiego, nic więcej mi nie wiadomo, niestety, a z kolei _madame_ Claude, jak to usłyszała, podobno musiała ratować się solami trzeźwiącymi, bo na samą myśl o tym, że jacyś chłopi są stawiani ponad nią, zrobiło jej się słabo.
– Strasznie delikatna ta nasza Francuzka – mruknęła Stefcia z wyraźnie wyczuwalną kpiną. – I naprawdę biedactwo zaniemogła?
– Hmmm… Śmiem twierdzić, że teraz ma się o wiele lepiej – wyrwało się dziewczynie. – Ale wcześniej stwierdziła, że skoro i tak nie może wykonywać obowiązków, zajmie się… – tu Marcelina zamilkła skonsternowana. – No zajmie się… Swoimi sprawami – dokończyła niezgrabnie, rzucając spłoszone spojrzenie na wchodzącą do pokoju służącą.
– Marcelina, na litość boską, nie możesz mówić jaśniej?
– No właśnie, proszę pani, nie mogę! – jęknęła znękana dziewczyna. – Bo… Bo… U państwa Waligórskich… No, ja nie wiem, jak mam to powiedzieć!
– Robi się coraz ciekawiej! Teraz jeszcze do tego całego galimatiasu doszli nasi najbliżsi sąsiedzi! Mów w końcu do rzeczy, bo mam wrażenie, że coś z tobą się porobiło niedobrego!
– Skoro pani każe… Bo ja z własnej woli bym tego nie powtórzyła, żeby potem nie było, że rozpowszechniam plotki – zaznaczyła z powagą. – Do państwa Waligórskich goście zjechali i tam jest taki kawaler, który… Który bardzo, ale to bardzo łaknie lekcji z języka francuskiego z naszą _madame_ właśnie – wypaliła w końcu, oblewając się ceglastym rumieńcem. – Bardziej jasno to ja już nie umiem się wyrazić, przynajmniej jeżeli o to chodzi – dodała, wypuszczając głośno powietrze.
– A, no to rzeczywiście teraz rozumiem twój problem z ubraniem tego w słowa… Już ja sobie wyobrażam tę potrzebę wiedzy i głód francuskich słówek! A _madame_ Claude dość swoiście rozumie zajęcie się swoimi sprawami w czasie, za który, było nie było, jej płacę – mruknęła Stefcia, gęsto mrugając. – Coś mi mówi, że ja też koniecznie muszę się nimi zająć, bo powoli stają się problemami nas wszystkich! Ani się obejrzymy, a o tym, co się dzieje pod naszym dachem, będzie się mówić od Lwowa do Warszawy! I to wcale nie po francusku, niestety! Ale wszystko w swoim czasie. Teraz przynajmniej coś wiemy w sprawie Adeli. Skoro to Konstanty odwołał zajęcia, to mała jest tam gdzie on.
– I to jest kolejna rzecz, która pani nie zachwyci – mruknęła Marcelina, wyłamując palce. – Pan Konstanty jest razem z panem Leopoldem u doktora. Na brydżu.
– No i co to ma do rzeczy? Przecież wiem, że wszyscy jak jeden mąż to zapaleni karciarze… Znów wrócą upaleni cygarami i pod humorkiem, ale to jeszcze nie… Zaraz, zaraz! Jak to u doktora na brydżu? – w końcu dotarło do niej, co Marcelina chciała jej przekazać. – Z Adelą? Pogłupieli doszczętnie? Co ona tam, na litość boską, z nimi ćwiczy?
_Dalsza część dostępna w wersji pełnej_