Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tygrys - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
25 stycznia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
43,90

Tygrys - ebook

Kiedy w 1997 roku nieopodal rosyjskiego miasteczka Łuczegorska tygrys zaatakował myśliwego, wszyscy byli zszokowani. Tygrysy syberyjskie i ludzie zwykle nie wchodzili sobie w drogę, tymczasem w tym przypadku zwierzę zdawało się działać celowo, z niespotykaną agresją i mściwością, jakby chciało nie tylko unicestwić swoją ofiarę, ale także zniszczyć wszystko, co do niej należało. Jak do tego doszło? Kto pierwszy złamał niepisane prawa tajgi i wywołał wojnę między tygrysem a okolicznymi mieszkańcami? Rozpoczęła się walka na śmierć i życie, ale coraz trudniej było odróżnić, kto jest myśliwym, a kto tropioną zwierzyną…

John Vaillant odtwarza krok po kroku tę mrożącą krew w żyłach historię. Pozwala też zrozumieć ten zakątek świata, w którym piękno miesza się z okrucieństwem, bohaterstwo z chciwością, a bezinteresowność z bezmyślnością. Cofając się w przeszłość, opisuje dawne dzieje tych ziem i pokazuje, jak przeszłość, zwłaszcza czasy Związku Radzieckiego i okres po jego upadku, ukształtowała mentalność ludzi i pośrednio doprowadziła do tragedii.

Kategoria: Socjologia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8191-635-6
Rozmiar pliku: 4,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W serii ukazały się ostatnio:

Mariusz Surosz _Ach, te Czeszki!_ (wyd. 2)

Tomáš Forró _Apartament w hotelu Wojna. Reportaż z Donbasu_ (wyd. 2)

Sonia Faleiro _Porządne dziewczyny. Zbrodnia i hańba w Indiach_

Swietłana Aleksijewicz _Wojna nie ma w sobie nic z kobiety_ (wyd. 5)

Ilona Wiśniewska _Białe. Zimna wyspa Spitsbergen_ (wyd. 4)

Adam Robiński _Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów_

Marek Szymaniak _Urobieni. Reportaże o pracy_ (wyd. 2)

Ilona Wiśniewska _Migot. Z krańca Grenlandii_

Ed Vulliamy _Wojna umarła, niech żyje wojna. Bośniackie rozrachunki_ (wyd. 3)

Wojciech Górecki _Abchazja_ (wyd. 3)

Katarzyna Surmiak-Domańska _Mokradełko_ (wyd. 2)

Piotr Bernardyn _Hongkong. Powiedz, że kochasz Chiny_

Tomasz Grzywaczewski _Granice marzeń. O państwach nieuznawanych_ (wyd. 2)

Aneta Prymaka-Oniszk _Bieżeństwo 1915. Zapomniani uchodźcy_ (wyd. 3)

Wade Davis _Wąż i tęcza. Voodoo, zombie i tajne stowarzyszenia na Haiti_

Igor T. Miecik _14:57 do Czyty. Reportaże z Rosji_ (wyd. 2)

Jacek Hugo-Bader _W rajskiej dolinie wśród zielska_ (wyd. 4)

Aleksander Gurgul _Podhale. Wszystko na sprzedaż_

Anna Malinowska _Od Katowic idzie słońce_

Norman Lewis _Neapol ’44. Pamiętnik oficera wywiadu z okupowanych Włoch_ (wyd. 2)

Stig Dagerman _Niemiecka jesień. Reportaż z podróży po Niemczech_ (wyd. 2)

Jakub Szymczak _Ja łebków nie dawałem. Procesy przed Żydowskim Sądem Społecznym_

Mariusz Szczygieł _Gottland_ (wyd. 5)

Jacek Hugo-Bader _Dzienniki kołymskie_ (wyd. 3)

Marjorie Wallace _Milczące bliźniaczki_

Norman Lewis _Głosy starego morza. W poszukiwaniu utraconej Hiszpanii_ (wyd. 2)

Jerzy Haszczyński _Rzeźnia numer jeden i inne reportaże z Niemiec_

Ed Vulliamy _Ameksyka. Wojna wzdłuż granicy_ (wyd. 2)

Karolina Domagalska _Nie przeproszę, że urodziłam. Historie rodzin z in vitro_ (wyd. 2)

Lene Wold _Honor. Opowieść ojca, który zabił własną córkę_ (wyd. 2)

Tomasz Grzywaczewski _Wymazana granica. Śladami_ II_ Rzeczpospolitej_ (wyd. 2)

Peter Robb _Sycylijski mrok_ (wyd. 3)

Amos Oz _Na ziemi Izraela_

Iza Klementowska _Samotność Portugalczyka_ (wyd. 2)

Aneta Pawłowska-Krać _Głośnik w głowie. O leczeniu psychiatrycznym w Polsce_ (wyd. 2)

Paweł Smoleński _Pochówek dla rezuna_ (wyd. 4)

W serii ukaże się m.in.:

Harley Rustad _Zagubiony w Dolinie Śmierci. Obsesja i groza w Himalajach_PROLOG

Sierp księżyca zwiesza się z drzew, jakby się o nie zaczepił. Jego blade światło rzuca na śnieg cienie, jeszcze mocniej pogłębiając mrok w puszczy, przez którą brnie pojedynczy człowiek, bardziej po omacku, niż kierując się wzrokiem. Idzie pieszo z psem u nogi, który co chwila wybiega do przodu – cieszy się, że wracają do domu. Wszędzie wokół z zarośli i runa leśnego wznoszą się w ciemność czarne pnie dębów, sosen i topoli, a ich gałęzie tworzą w górze poszarpany baldachim. Smukłe brzozy, bielsze niż śnieg, świecą jakby własnym blaskiem, ale on jest jak futro zwierzęcia w zimie – zimny i służy tylko sobie. W tym uśpionym, zmrożonym świecie panuje cisza. Jest tak zimno, że splunięta ślina zamarza, nim spadnie na ziemię. Tak zimno, że co jakiś czas kruche jak słomka drzewo wybucha samo z siebie, nie mogąc dłużej utrzymać we wnętrzu pęczniejących soków. Idąc, człowiek i pies zostawiają za sobą smugę ciepła. Nad ich śladami ciągnie się, jak za samolotem, smuga pary z oddechów. Ich woń daleko nie odleci w bezwietrzny mrok, ale słychać odgłos kroków człowieka i psa, i nimi właśnie opowiadają się nocy.

Mimo siarczystego mrozu mężczyzna ma na nogach gumowce, odpowiedniejsze na deszcz niż na śnieg. Jego strój też jest zadziwiająco lekki, choć przecież na poszukiwaniach strawił cały dzień. Broń ciąży mu na ramieniu, ma też ciężki plecak i pas z nabojami. Ale drogę zna jak własną kieszeń. Jego chatka jest już prawie w zasięgu wzroku. Teraz wreszcie może odetchnąć z ulgą. Może myśli o lampie, którą zaświeci, o ogniu, który zapali – a może o tym, że już niedługo pozbędzie się ciężaru. Woda w saganie na pewno zamarzła, ale piec ma cienkie ścianki i wkrótce rozpali się gwałtownie w zimnie i mroku, podobnie jak tutaj, teraz, w lesie, gorzeje ciało człowieka. Wkrótce będą gorąca herbata i papieros, a potem ryż, mięso i znowu papierosy. A może parę kieliszków wódki, jeśli jeszcze jest. Delektuje się tym rytuałem, zna go na pamięć. I właśnie w chwili, gdy na drugim krańcu polany już pojawia się znajomy kanciasty kształt, pies zderza się z wiatrem jak ze ścianą i staje jak wryty. Warczy. Człowiek natychmiast pojmuje, co mówi mu jego wspólnik – ktoś jest przy chacie. Sierść psa i włosy na karku mężczyzny jeżą się tak samo.

I równocześnie ich uszy wyłapują w ciemności pomruk, który zdaje się dochodzić ze wszystkich stron naraz.1

Wielu ludzi nie wierzy, że to naprawdę się wydarzyło. Myślą, że to wytwór mojej wyobraźni. Ale to wszystko prawda. Takie są fakty.

Jurij Anatolijewicz Trusz

Wkrótce po zapadnięciu zmroku 5 grudnia 1997 roku Jurij Trusz, jeden z mieszkańców Łuczegorska, średniej wielkości miasteczka w Kraju Nadmorskim na rosyjskim Dalekim Wschodzie niedaleko granicy z Chinami, otrzymał w domu pilną wiadomość. Kraj Nadmorski to między innymi ostatnia ostoja tygrysa amurskiego. Urzędnik, z którym rozmawiał Trusz, miał niepokojące wieści: tygrys zaatakował człowieka w okolicy leśnej osady Sobolinyj, położonej głęboko w tajdze, sto kilometrów na północny wschód od Łuczegorska. Jurij Trusz był dowódcą patrolu tak zwanej Inspekcji Tygrysiej, jednym z sześciu działających w Kraju Nadmorskim, których zadaniem jest prowadzenie dochodzeń w sprawach leśnych, szczególnie tych dotyczących tygrysów. A ponieważ w takie sprawy bywają zamieszani kłusownicy, często chodziło o ataki tygrysów. Właśnie dlatego cała sytuacja – niezależnie od jej rozwoju – stanowiła teraz problem Trusza i dlatego też zaczął natychmiast przygotowywać się do drogi do Sobolinego.

Wczesnym rankiem następnego dnia, w sobotę, Jurij Trusz i jego dwaj koledzy z patrolu Aleksander Gorborukow i Sasza Łazurienko wsiedli do starej ciężarówki z demobilu i z głośnym warkotem silnika wyruszyli na północ. Tygrysy – bo tak czasem nazywa się inspektorów tej formacji – ubrane w nieprzemakalne panterki, uzbrojone w noże, pistolety i karabiny samopowtarzalne, wyglądały nie tyle na leśników, ile na brygadę antyterrorystyczną do działań w puszczy. Ich dwudziestoletnią, czterotonową ciężarówkę z zabudowanym metalowym nadwoziem – popularny kung – można było od biedy uznać za rosyjski odpowiednik unimoga i humvee. Kung ma benzynowy silnik, wyciągarkę, napęd na cztery koła i szerokie, sięgające dorosłemu mężczyźnie po pas opony, więc jest często używany na drogach i bezdrożach Kraju Nadmorskiego. W tym egzemplarzu dodano nie tylko stojak na broń i zaczepy na dodatkowe zbiorniki paliwa, ale i zaimprowizowane prycze; w środku znajdowały się tygodniowe zapasy żywności dla czterech ludzi. Mieli też piecyk na drewno, by w razie poważnej awarii mechanicznej załoga mogła przeżyć nawet w największej głuszy.

Minąwszy policyjny posterunek na skraju miasteczka, wiozący tygrysy kung ruszył szosą aż do skrętu w prowadzącą na wschód bitą drogę, równoległą do Bikinu, dużej, krętej rzeki płynącej przez najdziksze tereny północnego Kraju Nadmorskiego. Temperatura spadła dobrze poniżej zera, kopny śnieg sprawiał, że ciężki pojazd z trudem brnął naprzód. Dzięki temu jadący nim mężczyźni – doświadczeni myśliwi i byli żołnierze – mieli dość czasu, by przemyśleć i omówić, co ewentualnie ich czeka. Można od razu powiedzieć, że nic, co dotąd przeżyli, nie przygotowało ich na to, co zastali na miejscu.

Kraj Nadmorski ma powierzchnię równą mniej więcej połowie powierzchni Polski. Wciśnięty przez Morze Japońskie w południowo-wschodni kąt Rosji, jest górzystym, gęsto zalesionym regionem, łączącym w sobie pustkę amerykańskich Appalachów z bezdrożami kanadyjskiego Jukonu. Przemysł jest tu prymitywny – wyrąb lasów, górnictwo, rybołówstwo i polowanie komplikują dodatkowo niskie płace, skorumpowani urzędnicy, kwitnący czarny rynek… i jedne z największych na świecie kotów.

Do licznych negatywnych skutków pieriestrojki i ponownego otwarcia granicy między Rosją a Chinami należało gwałtowne nasilenie nielegalnych polowań na tygrysy. Wraz z trwającym przez lata dziewięćdziesiąte XX wieku całkowitym upadkiem gospodarki i zastraszającym wzrostem bezrobocia zawodowi kłusownicy, biznesmeni i zwykli obywatele zaczęli wykorzystywać wszelkie bogactwa lasu. Zjawisko to uderzyło przede wszystkim w tygrysy, tak rzadkie, więc tak cenne – ich narządy wewnętrzne, krew i kości są bardzo poszukiwane przez zwolenników tradycyjnej medycyny chińskiej. Są tacy, którzy wierzą, że dzięki posiadanym wąsom tygrysim człowieka nie imają się kule, że ich sproszkowane kości są lekarstwem na wszelkie bóle i niedomagania. Inni uważają, że tygrysi fallus jest dobry na płodność, jeszcze inni – od Dubaju po Tokio – chętnie zapłacą kilka tysięcy dolarów za tygrysią skórę.

W latach 1992–1994 zabito około stu tygrysów, czyli prawie jedną czwartą miejscowej dzikiej populacji. Większość z nich trafiła na czarny rynek w Chinach. Dzięki finansowej pomocy (i presji) międzynarodowych organizacji ochrony zwierząt władze regionu stworzyły Inspekcję Tygrysią w nadziei, że w lasach Kraju Nadmorskiego uda się zaprowadzić choćby pozory prawa i porządku. Patrole inspekcji, wyposażone w broń, kamery i szerokie uprawnienia, otrzymały zadanie wyłapywania kłusowników i rozwiązywania rosnącej liczby konfliktów między ludźmi a tygrysami.

Mandat Inspekcji Tygrysiej pod wieloma względami przypomina uprawnienia policyjnych wydziałów antynarkotykowych. Ale czyhające na inspektorów niebezpieczeństwa przypominają również to, co grozi narkopolicjantom, bo gra idzie o wielkie pieniądze, a przeciwnik jest często gotowy na wszystko i bardzo zdeterminowany. Podobieństwo między tygrysami a narkotykami polega też na tym, że sprzedaje się je na gramy i kilogramy i że wartość towaru wzrasta wraz ze stopniem jego przetworzenia i umiejętnościami handlowymi sprzedawcy. Ale są też zasadnicze różnice: tygrysy mogą ważyć trzysta kilo, od dwóch milionów lat są przyzwyczajone do polowania na grubego zwierza, w tym i na człowieka, i mają dobrą pamięć. I właśnie dlatego dla chroniących je ludzi mogą być równie groźne jak ci, przed którymi je chronią.

W połowie lat dziewięćdziesiątych rewir patrolu Jurija Trusza rozciągał się po obu brzegach Bikinu. Zimą po lodzie skuwającym tę rzekę można jeździć ciężarówką, za to latem snuje się powoli i leniwie. Dla przeważającej części mieszkańców jej doliny prawa puszczy znaczą dużo więcej od tych, które usiłują egzekwować miejscowe władze. I choć większość mieszkańców zajmuje się kłusownictwem tylko po to, by przeżyć, są wśród nich i tacy, którzy robią to dla pieniędzy.

W roku 1997 Inspekcja Tygrysia weszła w trzeci rok swojego istnienia. Stan gospodarki rosyjskiej był wtedy taki, że inspektorzy mogli się uważać za szczęściarzy, bo nie tylko mieli pracę, ale w dodatku płaciły im w dolarach zagraniczne agencje ekologiczne. Czterysta dolarów miesięcznie to było w tamtych czasach mnóstwo pieniędzy, ale też wiele w zamian wymagano. Podczas rutynowych kontroli zezwoleń myśliwskich w lesie, przeszukiwań podejrzanych samochodów jadących w stronę granicy chińskiej czy urządzanych zasadzek na kłusowników Inspekcja Tygrysia miała zwykle do czynienia z uzbrojonymi ludźmi. Do spotkań z nimi dochodziło najczęściej w miejscach tak odległych, że nie było mowy o wsparciu. Nigdy nie było wiadomo, na co można się natknąć.

Po pieriestrojce wszystko w Rosji było na sprzedaż; z wojskowych arsenałów w terenie zniknęło mnóstwo broni i sprzętu. W nalotach na liczne rozsiane po okolicy anonimowe chatki myśliwskie Trusz i jego ludzie konfiskowali dynamit, plastyczne materiały wybuchowe i karabiny maszynowe kalibru 12 milimetrów, kradzione z transporterów opancerzonych. Trusz nie miał pojęcia, po co komu w lesie aż taka siła ognia. Materiały wybuchowe były łatwiejsze do wytłumaczenia, bo świetnie nadawały się do masowego ogłuszania ryb lub mordowania niedźwiedzi w legowiskach. Rynek azjatycki jest zainteresowany nie tyle nietkniętymi skórami czy tuszami niedźwiedzi, ile ich łapami i pęcherzykami żółciowymi – z łap robi się zupę, pęcherzyki zaś stosuje do celów leczniczych. W latach dziewięćdziesiątych życie zarówno ludzkie, jak i zwierzęce było w Kraju Nadmorskim tanie, a korupcja szerzyła się na wszystkich szczeblach władzy. Truszowi zdarzało się ujmować w obławach wysokich oficerów milicji i posłów do Dumy, a takich wrogów lepiej nie mieć. Trusz nadawał się do tej pracy – też potrafił być groźnym przeciwnikiem.

Ma prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu, długie ręce i nogi i szerokie bary. Tak się składa, że jego oczy są barwy kamienia półszlachetnego zwanego tygrysim okiem, z czarnymi obwódkami wokół tęczówek. Spozierają ze szczerej, swojskiej twarzy, ocienione wielkimi, krzaczastymi brwiami. Choć jako dziecko był słaby i chorowity, wyrósł na uzdolnionego sportowca, człowieka wzbudzającego posłuch, o donośnym, niskim głosie, umiejącego zachować spokój w najbardziej stresujących okolicznościach. Odznaczał się też niezwykłą siłą. Jako młody poborowy w Kazachstanie zdobył w latach siedemdziesiątych kilkanaście regionalnych tytułów mistrzowskich w kajakarstwie, dzięki czemu otrzymał radziecki tytuł mistrza sportu, z którym wiązały się uprawnienia do występowania na arenie międzynarodowej. Traktował to poważnie, bo nie tylko ścigał się z Bułgarami i NRD-owcami, lecz, jak sam mawiał, bronił „honoru sił zbrojnych ZSRR”. Miał już dobrze po czterdziestce, gdy po wstąpieniu do Inspekcji Tygrysiej przez trzy lata z rzędu wygrywał regionalne zawody w podnoszeniu ciężarów. Ale nie było to takie podnoszenie ciężarów, jakie widuje się na olimpiadzie. Trusz uprawiał dyscyplinę, którą wymyślili chyba znudzeni artylerzyści podczas wojen napoleońskich: polega ona na tym, że trzeba unieść z ziemi nad głowę starodawny odważnik – wygląda zupełnie jak kula armatnia z uchwytem – tyle razy, ile starczy sił, najpierw jedną ręką, potem drugą. Zaskakujący musiał być widok Trusza z pozorną łatwością podrzucającego te ponadtrzydziestokilogramowe ciężary – bo przecież jego wzrost i długość rąk sprawiały, że zasada dźwigni działała przeciwko niemu.

Trusz uczył się strzelać najpierw od ojca, potem w wojsku. Ćwiczył też karate, aikido i walkę nożem. Tu już budowa jego ciała była korzystna, bo duży zasięg kończyn niemal uniemożliwiał zbliżenie się do niego. Wykazywał takie zdolności do walki wręcz, że został zatrudniony jako instruktor żandarmerii. Fizyczność Trusza jest namiętna i często niemal niepohamowana. Lubi chwytać, przytulać i poszturchiwać, ale dłonie, które zaczynają – i kontrolują – wszystkie te igraszki, to zabójcza broń. Pięści ma jak młoty, może nimi kruszyć cegły. A gdy niby od niechcenia zamyka kogoś w przyjaznym, choć unieruchamiającym uścisku, gdy zamierza się do udawanego ciosu, widać, że całym ciałem marzy o tym, by zrobić to na serio. Trusz powiedział kiedyś o dawnym koledze, który zszedł na złą drogę i którego od wielu lat usiłował złapać na gorącym uczynku:

– On doskonale wie, że jestem w stanie urwać mu łeb gołymi rękami.

Ten wewnętrzny kontrast między dobrotliwym i wesołym sąsiadem, przyjacielem i mężem a stróżem prawa na krańcach cywilizacji i samcem alfa jest widoczny we wszystkich jego kontaktach z ludźmi. I właśnie w takich okolicznościach Trusz zdaje się żyć pełnią życia.

W miarę jak Trusz i jego ludzie wjeżdżali w las, droga stawała się coraz bardziej wyboista. Gdy minęli Wierchnij Pieriewał, skierowali się ku tonącej w śniegach wiosce Jasieniewyj, tych samych rozmiarów i z tego samego rocznika co Sobolinyj. Tutaj zabrali ze sobą młodego zastępcę posterunkowego nazwiskiem Busz, ale jechał z nimi ze względów nie tyle praktycznych, ile formalnych. Był policjantem, więc ataki tygrysów nie należały do jego kompetencji, ale ponieważ w grę wchodziła śmierć człowieka, Busz musiał dokonać oględzin zwłok. Z nowym pasażerem ciężarówka mozolnie ruszyła dalej w górę rzeki.

Minęło popołudnie, nim dotarli do Sobolinego, nędznego sioła złożonego z domów z surowych pni i na pierwszy rzut oka niemal niezamieszkanego. Gorborukow prowadził, więc to on skręcił teraz z głównej drogi – jeśli tak można było ją nazwać – w leśny trakt, na którym mieścił się już tylko jeden pojazd. W ciągu tygodnia spadło jeszcze kilkanaście centymetrów śniegu, więc Trusz od razu zaczął się rozglądać po poboczu za świeżymi śladami. Do najbliższej asfaltowej drogi mieli około osiemdziesięciu kilometrów. Po kilku kolejnych przejechanych z trudem kilometrach na wschód od Sobolinego przecięli szeroką i zupełnie nieprawdopodobnie zlokalizowaną tutaj żwirową szosę. Zaplanowano ją za czasów ZSRR jako alternatywę dla jedynej w Kraju Nadmorskim drogi z północy na południe, biegnącej wzdłuż rzeki Ussuri na północ do Chabarowska (tamtędy przebiega też Kolej Transsyberyjska). Choć mogą nią jeździć nawet transkontynentalne tiry, Droga Ussuryjska jest źle utrzymana i nie szersza niż zwykła ulica, poza tym uważa się, że zbyt łatwo mogliby ją zająć Chińczycy. Nowej szosy, choć mimo wszystko bezpieczniejszej, szerszej i wytyczonej od linijki, nigdy nie ukończono i właściwie jest drogą znikąd donikąd. Korzystają z niej wyłącznie drwale, kłusownicy i przemytnicy – czyli jedyni ludzie w okolicy, których stać na samochód. Ale czasem uczęszczają nią też tygrysy.

Zimą w puszczy rządzi niepisane prawo dotyczące wszelkiego rodzaju dróg i ścieżek. Ponieważ przebicie przejścia przez śnieg to ogromny wydatek energii, szczególnie jeżeli śnieg jest twardy lub głęboki, każdy, kto idzie pierwszy – wszystko jedno: człowiek, zwierzę, maszyna – wyświadcza dużą przysługę tym, którzy przyjdą po nim. A ponieważ energia – czyli na przykład żywność – jest szczególnie cenna właśnie zimą, nikt nie odmawia przyjęcia takiego prezentu, który pozwala oszczędzić mnóstwo pracy. Jeżeli tylko ścieżka, droga do zwózki drewna, zamarznięta rzeka – czy szosa – prowadzi mniej więcej we właściwym kierunku, inni mieszkańcy lasu też z niej korzystają i nikogo nie obchodzi, kto pierwszy przetarł szlak. W ten sposób drogi leśne ściągają do siebie niczym lejek – albo rzeki z dopływami – wszystko, co w lesie żyje i się porusza. A to czasem prowadzi do przedziwnych spotkań.

Ostatnie pięć kilometrów podróży wiodło przez tak głębokie koleiny po ciągniętych pniach, że nawet siedzący za kierownicą weteran rosyjskich dróg przełajowych wykrzykiwał: „_Paris – Dakar! Camel Trophy!_”, szeleszcząc, jak to Słowianie, spółgłoskami szczelinowymi i twardo wymawiając „r”. Jechali na wschód przez pofalowane, porośnięte puszczą wzgórza, pokonując potoki po pniach wrzuconych w koryto prostopadle do drogi. Na trzy kilometry przed obozowiskiem prywatnej firmy leśnej Gorborukow skręcił w nieoznaczoną ścieżkę na północ. Po kilku minutach zatrzymał się na polanie. Na jej drugim końcu ujrzeli chatkę.

Należała do Władimira Markowa, mieszkańca Sobolinego, oficjalnie zajmującego się tylko hodowlą pszczół. Prymitywna budowla stała samotnie u szczytu łagodnego południowego zbocza, otoczona gęstym lasem składającym się z brzóz, sosen i olch. Mimo odludzia miejsce było bardzo ładne i w innych okolicznościach Trusz pewnie by to docenił. Ale teraz nie miał na to czasu. Była już trzecia po południu, słońce zdążyło przesunąć się na południowy zachód i znajdowało się na wysokości drzew. Resztki ciepła, które wytworzyło się przez ten krótki, choć jasny dzień, szybko się ulatniały.

Pierwszą niepokojącą oznaką były stada wron. Ścierwojady wędrują za tygrysem tak jak mewy za statkiem rybackim. Trzymając się najskuteczniejszego myśliwego w tajdze, zachowują energię i nie muszą się zastanawiać, czy w ogóle coś zjedzą, tylko kiedy. Gdy Trusz i jego ludzie wysiedli z kunga, usłyszeli wrzaskliwe pokrakiwania dobiegające z zachodu, od drogi na polanę. Trusz zauważył, jak ich ciemne ciała uwijały się i błyszczały nad drzewami. Nawet gdyby nie wiedział, co się dzieje, teraz i tak domyśliłby się wszystkiego: musiało tam być coś nieżywego lub ledwie żywego. I to coś było przez kogoś pilnowane.

Przed chatką Markowa stała wielka ciężarówka należąca do jego dobrego przyjaciela, również pszczelarza, Daniły Zajcewa, sprytnego i spokojnego mężczyzny po czterdziestce. Zajcew był biegłym mechanikiem, jego ciężarówka, kolejny produkt z demobilu, została jednym z nielicznych pojazdów jeszcze działających w Sobolinym. Zajcewowi towarzyszyli Sasza Dwornik i Andriej Onofriejczuk, ojcowie rodzin po trzydziestce, którzy często polowali i wędkowali z Markowem. Zmęczenie malujące się na ich twarzach świadczyło, że zeszłej nocy nie zmrużyli oka.

Sądząc po gęstych śladach, wokół chatki najwyraźniej wiele się wydarzyło. Tropy należały do kilku różnych gatunków zwierząt i nakładały się na siebie tak, że w pierwszej chwili trudno było je rozeznać. Trusz zajął się tą plątaniną jak detektyw. Gdzieś tu musiał być początek i koniec, gdzieś tu mógł też znaleźć się motyw albo kilka motywów. Na zboczu poniżej chatki, bliżej drogi, jego uwagę przykuły dwa ślady. Jeden zestaw odcisków wiódł na północ drogą na polanę, którą przebył powolnym krokiem; drugi kierował na południe, od chatki. Szły sobie naprzeciw, jakby ich spotkanie było celowe czy wręcz umówione. Tropy prowadzące na północ zwracały na siebie uwagę nie tylko dlatego, że zostawił je tygrys, ale też dlatego, że między kolejnymi wgłębieniami w śniegu widniał spory odstęp, co najmniej trzymetrowy. W miejscu, w którym oba ślady się spotkały, ten prowadzący na północ zniknął, jakby istota, która go zostawiła, po prostu przestała istnieć. Stąd wielkie odciski łap skręcały na zachód, przecinając drogę na polanę pod kątem prostym. Ich regularne odstępy oznaczały teraz powolny chód, prowadziły w las, dokładnie do miejsca, nad którym obecnie krążyły wrony.

Trusz miał ze sobą kamerę wideo. Jej bystre oko zapisywało wszystko z najdrobniejszymi szczegółami. Dopiero z perspektywy czasu można docenić, jak pewne są dłoń i głos Trusza, gdy filmuje miejsce zdarzenia i dodaje własny komentarz, opisując chatę, pozarastaną polanę, na której stoi, ślady prowadzące na miejsce ataku, a potem długi ciąg mrożących krew w żyłach dowodów. Kamera ani drgnie, przesuwając się po różowym wydeptanym śniegu, rejestrując tylną łapę psa, pojedynczą rękawicę i zakrwawiony mankiet kurtki, po czym zatrzymuje się na skrawku wolnej od śniegu ziemi jakieś sto metrów w głębi lasu. Dopiero w tym miejscu ścieżka audio wychwyciła nagłe zdumione sapnięcie. Bo na wizji widać coś, co przypomina wejście do smoczej jamy.

Temperatura spadła już do trzydziestu stopni poniżej zera, ale w tym miejscu śnieg stopniał całkowicie. Wewnątrz tego ciemnego kręgu, niczym ofiara złożona w jakimś makabrycznym rytuale, leżą dłoń bez ręki i głowa bez twarzy. Nieopodal – długa kość, zapewne udowa, biała, bo ogryziona do czysta. Ślady tygrysa prowadzą głębiej w las. Trusz rusza za nimi, mrużąc oko przy wizjerze kamery. Jego ludzie i przyjaciele Markowa idą tuż za nim. Słychać tylko skrzypienie zmrożonego śniegu pod butami i dalekie szczekanie psa. Cała siódemka jest jak oniemiała. Ani jednego westchnienia, ani jednego przekleństwa.

Suczka Trusza, wypisz wymaluj kosmiczna Łajka, idzie tropem przed nimi. Szczeka coraz piskliwiej, jest coraz bardziej niespokojna. Nos drży jej od woni krwi i tygrysiego piżma, i tylko ona nie uważa za stosowne skrywać swoich najgorszych obaw, że gdzieś tam, przed nimi, jest tygrys. Ludzie Trusza zdjęli już karabiny z ramion, chronią go, dopóki filmuje. Natrafiają na następne wytopione miejsce – tym razem spory owal. Tutaj, wśród gnijących gałązek i liści, leży to, co pozostało z Władimira Iljicza Markowa. W pierwszej chwili wydaje się, że to sterta brudnej odzieży do prania, ale zaraz wzrok przykuwają buty, z których sterczą lśniące kikuty połamanych kości, i podarta koszula. W jednym z jej rękawów tkwi jeszcze ręka.

Trusz nigdy dotąd nie widział bliźniego unicestwionego tak dokładnie i tak straszliwie; filmując to wszystko, uciekał myślą ku marginalnym spostrzeżeniom, chronił się, skupiając na mniej istotnych szczegółach. Uderzyło go ubóstwo tego człowieka – tak cienkie kalosze w tak siarczysty mróz… Zastanawiał się nad pasem z nabojami – brakuje w nim tylko trzech ładunków – i dlaczego nie ma strzelby. A tymczasem druga suka, Gitta, biega tam i z powrotem ze zjeżoną sierścią i ujada coraz niespokojniej. Tygrys jest gdzieś blisko, niewidoczny dla ludzi, ale pies doskonale, aż do bólu, wyczuwa jego obecność. Zresztą ludzie też czują bliskość jakiejś straszliwej mocy – czegoś większego nawet niż ich własny strach, i rozglądają się ukradkiem na boki, nie wiedząc, gdzie patrzeć. Widok szczątków tak ich oszałamia, że trudno odróżnić spodziewane niebezpieczeństwo od obecnego przerażenia.

Jeśli nie liczyć ruchów psa i ludzi, las zamarł; nawet wrony oddaliły się i czekają, aż minie nowe zamieszanie. Przez chwilę wydaje się, że tygrys też. A potem słychać dźwięk – krótki, gwałtowny wydech, podobny do takiego, jakim gasi się świecę. Tylko inne są objętość wydmuchiwanego powietrza i przemieszczająca je siła – to nie jest ludzki odgłos. W tej samej chwili, może dziesięć kroków z przodu, czubek niskiej sosnowej gałęzi sam z siebie zrzuca śnieg. Śnieżny puch opada na ziemię, mężczyźni zamierają w pół oddechu i znów wszystko nieruchomieje.

Na długo przedtem, nim warkot silnika ciężarówki Inspekcji Tygrysiej rozległ się w lesie, w tej położonej w głuszy niecce trwała swojego rodzaju rozmowa. Nie po rosyjsku, nie po chińsku, ale też w języku – języku starszym nawet niż ten las. Mówią nim wrony, mówi nim pies, mówią tygrys i ludzie też, tylko niektórzy bieglej niż inni. Ten jeden wydech mówił aż za wiele. Ale co zrobić z tą informacją na obcym terenie, daleko od domu? Gitta napina psychiczną smycz łączącą ją z panem, przyjaciele Markowa, i tak już głęboko wstrząśnięci, też przysuwają się do siebie. Najnowsza wypowiedź tygrysa nie tylko wprawia ich w jeszcze większe oszołomienie, ale również pogłębia niewidoczną przepaść między nimi – wszyscy co do jednego są kłusownikami – a uzbrojonymi przedstawicielami prawa, od których teraz zależą ich wolność i bezpieczeństwo. Przyjaciele Markowa są Truszowi dobrze znani, bo już nieraz przyłapywał ich to na nielegalnym posiadaniu broni, to na polowaniu bez pozwolenia. Z nich trzech tylko Zajcew ma zalegalizowaną broń, ale jego karabin jest zbyt lekki, by zatrzymać tygrysa. Strzelby pozostałych są teraz ukryte w lesie, przez co stali się nawet bardziej bezbronni niż pies Trusza.

Trusz też jest bez broni. Na drodze na polanie odbyła się krótka dyskusja, kto pójdzie makabrycznym śladem; padły uwagi sugerujące, że Truszowi i jego ludziom zabraknie odwagi. Strach to w tajdze nie grzech, ale tchórzostwo – owszem, więc Trusz odpowiedział wyzwaniem na wyzwanie, rzucając suche „_paszli!_”. Wtedy jeden z przyjaciół Markowa – o ile Trusz pamiętał, był to Sasza Dwornik – zaproponował, że patrol Trusza powinien sam załatwić sprawę. Poza tym, dodał Dwornik, jego koledzy nie mają broni. Trusz nie dał sobie wciskać głupot i kazał mu iść po ukryty nielegalny karabin.

– Nikt tu nikomu nie będzie konfiskował giwery – powiedział. – Teraz liczy się tylko to, żebyśmy mieli się czym bronić.

Mimo to Dwornik wciąż się wahał, i wtedy właśnie Trusz wręczył mu własny karabin. Był to gest śmiały, i to z kilku powodów. Nie tylko dowodził zaufania i chęci współpracy – samopowtarzalna broń Trusza była o wiele lepsza niż sfatygowana, gładkolufowa strzelba Dwornika. Trusz tym samym ucinał wszelką dyskusję, bo Dwornik nie miał już teraz żadnych wymówek i przy sześciu świadkach nie mógł się wykręcać. Ta sama kombinacja wstydu, strachu i lojalności zmuszała do pomocy również Zajcewa i Onofriejczuka. Poza tym wszyscy wiedzieli, że w kupie zawsze bezpieczniej.

Tylko że lata wojskowej służby Dwornik miał już dawno za sobą, więc broń Trusza jakoś dziwnie leżała mu w dłoniach, z kolei Truszowi brakowało jej uspokajającego ciężaru i też czuł się nieswojo. Miał jeszcze pistolet, ale w zapiętej kaburze – zresztą na tygrysa taka broń była właściwie bezużyteczna. Całą wiarę musiał pokładać w kolegach z patrolu, bo sam znalazł się w niezwykle niewygodnej sytuacji: choć to on przewodził innym, robił to za pośrednictwem elektroniki – brał udział w dramacie, ale nie był jego częścią, odkrywał tę przerażającą nadrzeczywistość wąskim, cyklopim okiem kamery. Ani Zajcewowi, ani Dwornikowi ufać nie mógł, posterunkowy Busz miał tylko pistolet, więc Trusz mógł liczyć tylko na swoje tygrysy. Ci też trzymali karabiny w pogotowiu, ale las był gęsty, widoczność słaba, w razie ataku tygrysa jeszcze gotowi postrzelić się nawzajem. Nic dziwnego, że na razie nikt się nie kwapił do otwarcia ognia i że wszystkie oczy co chwila wędrowały z powrotem ku tej pojedynczej nagiej gałęzi, nie wiedząc, z której strony pojawi się następny znak.

Ukryty za wizjerem kamery Trusz zachowywał zadziwiający spokój.

– Widać wyraźnie, że tropy tygrysa oddalają się od zwłok – ciągnął beznamiętnym, oficjalnym głosem, podczas gdy Gitta nie przestawała ujadać, prężyć ud i wpatrywać się w mrok. – Zachowanie psa wyraźnie wskazuje, że przechodził tędy tygrys.

Na zboczu jego tropy malowały się teraz bardzo dokładnie, gęstniejący w nich cień ostro odcinał się od bieli śniegu. Zwierzę wędrowało na północ – pod górę, zgodnie z upodobaniem wszystkich kotów.

– Wygląda na to, że tygrys jest niedaleko – ciągnął Trusz dla przyszłych widzów. – Jakieś czterdzieści metrów.

Śnieg nie był głęboki, a w takich warunkach tygrys potrafi przebyć czterdzieści metrów w mniej więcej cztery sekundy. Zapewne dlatego właśnie w tej chwili Trusz postanowił wyłączyć kamerę, odebrać swoją broń i wrócić w czas rzeczywisty. Tylko że w tej rzeczywistości czekała go trudna decyzja.

Do obowiązków służbowych Trusza w Inspekcji Tygrysiej należało pośredniczenie między prawem puszczy a prawem państwa. Pierwsze z nich działa instynktownie i najczęściej spontanicznie, drugie jest sztuczne i często niepraktyczne. Z natury wzajemnie się wykluczają. Będąc w terenie, Trusz zwykle nie miał możliwości kontaktu z przełożonymi – zresztą ani z przełożonymi, ani z nikim innym; krótkofalówki jego patrolu miały ograniczony zasięg (kiedy w ogóle działały), więc on i jego towarzysze byli zdani wyłącznie na siebie. Z tego powodu praca Trusza wymagała ciągłego podejmowania samodzielnych decyzji i właśnie teraz musiał podjąć jedną z nich. Tygrys to gatunek z _Czerwonej księgi Federacji Rosyjskiej_, toteż zezwolenie na zabicie choćby jednej sztuki musiało przyjść aż z Moskwy. Trusz nie miał jeszcze takiego. W dodatku była sobota po południu, więc mógłby po nie równie dobrze jeździć na Księżyc. A tymczasem nadarzała się okazja zakończenia wszystkiego tu i teraz.

Postanowił tropić zwierzę. Z początku plan tego nie obejmował – przyjechał prowadzić śledztwo w sprawie zabicia człowieka, a nie polować na tygrysa. Poza tym miał za mało własnych ludzi, zapadał zmrok, kumple Markowa raczej przeszkadzali, niż mogli się do czegoś przydać. Wciąż byli w szoku, zresztą podobnie jak sam Trusz. Ale w tej chwili znajdował się dokładnie pośrodku między tygrysem a przerażającymi dowodami jego działalności. Tak blisko tego tygrysa może już nigdy się nie znaleźć. Skinąwszy na Łazurienkę, by szedł za nim, Trusz podążył śladem, zdając sobie sprawę, że z każdym krokiem wkracza na terytorium, w którym tygrys ma nad nimi wszystkimi olbrzymią przewagę.PRZYPISY KOŃCOWE

Rozdział 2

1 A. Czechow, _Iz Sibiri. Ostrow Sachalin_ tegoż, _Połnoje sobranije soczynienij i pisiem w 30 t._, t. 14–15, Moskwa: Nauka, 1976, cyt. za: chehov-lit.ru, bit.ly/3yPqyuZ, dostęp: 17.10.2022.

2 A. Khisamutdinov, _Historical Essays on the Russian Far East_, trans. P. Polansky, __ Honolulu: University Press of Hawaii, 1993, s. 133, 134.

3 H. E. M. James, _Proceedings of the Royal Geographical Society and Monthly Record of Geography_, „New Monthly Series”, September 1887, vol. 9, no. 9, s. 545.

4 Rozmowa prywatna, 3.03.2007.

5 _Problemy paleobotaniki_, ried. A. L. Tachtadżian, Leningrad: Nauka, 1986.

6 V. G. Heptner i in., _Mammals of the Soviet Union_, vol. 2, part 2, Washington, DC: Smithsonian Institution Libraries and National Science Foundation, 1988, s. 98.

7 W. K. Arsienjew .

8 Tenże.

9 Tenże.PRZYPISY

Tajgą nazywa się najczęściej mieszane (liściasto-iglaste) lasy Syberii. Choć lasy Kraju Nadmorskiego różnią się od nich dość znacznie, też najczęściej określa się je w ten sposób. (O ile nie zaznaczono inaczej, przypisy pochodzą od autora).

Arsienjewa opisy jego przygód z Dersu są odzwierciedleniem powszechnej wśród rosyjskich pisarzy tendencji do traktowania faktów nie jako stałych jednostek informacji, ale zmiennych elementów, które można łączyć, upiększać i tworzyć wedle widzimisię autora. Dowody na to łatwo znaleźć w rosyjskich reportażach i dziennikarstwie. W praktyce wygląda to tak, że weryfikacja i dokumentacja źródeł traktowane są w Rosji znacznie swobodniej niż w wielu krajach Zachodu. Ale problem jest w istocie poważniejszy: otóż w Rosji pojęcia „prawdy” i „faktu” podlegają już od czasów carskich takim manipulacjom, że nie pozostało to bez wpływu na kolektywną świadomość tego kraju – nie wyłączając pisarzy, którzy, jeżeli decydowali się pisać prawdę, podejmowali niemałe ryzyko. W efekcie wiele „bezstronnych” relacji rosyjskich należy zapewne traktować jak pamiętnikarstwo, czyli subiektywne interpretacje wydarzeń, które niekoniecznie zaszły dokładnie tak, jak by wynikało z relacji. I choć zjawisko to nie ogranicza się wyłącznie do Rosji, najlepsze przykłady tego swobodnego stosunku do prawdy można znaleźć w tym, w jaki sposób państwo to przedstawia samo siebie. Tendencja ta nie podlega większym zmianom, niezależnie od panującego systemu i reżimu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: