Tygrys z okolic świątyni oraz inne opowieści o ludojadach z Kumaonu - ebook
Tygrys z okolic świątyni oraz inne opowieści o ludojadach z Kumaonu - ebook
Ten zbiór opowiadań jest właściwie jedną historią starej jak świat pierwotnej walki, której stawką jest ludzkie życie. To także ukazany z kilku perspektyw swoisty portret ludojada – począwszy od motywów ludożerczej aktywności zwierzęcia poprzez jego tryb życia, kryjówki i zwyczaje, po jego mocne strony i słabości. To wreszcie świadectwo prawdziwego człowieczeństwa – wrażliwości i troski, pokory i poświęcenia, odwagi i wytrwałości.
„Oto prawdziwy Corbett. Tygrys z okolic świątyni to rozkosz dla zmysłów. Pisarz doskonale zdawał sobie sprawę, jak niszczący wpływ na dżunglę ma człowiek i jego działalność. Jesteśmy mu wdzięczni mu za to, że zabrał nas ze sobą w podróż do świata, jakim były Indie jeszcze dwa pokolenia temu”.
„The Indian Express”.
Jim Corbett był najsławniejszym łowcą ludojadów. Pomiędzy 1907, a 1938 rokiem słynny myśliwy upolował 19 tygrysów i 14 panter. Wszystkie były ludożercami siejącymi postrach wśród mieszkańców indyjskich wiosek. Oblicza się, że zastrzelone przez Jima Corbetta drapieżniki zabiły w sumie ponad 1500 osób.
Spis treści
Tygrys z okolic świątyni
Ludojad z Muktesaru
Ludojad z nad rzeki Panar
Ludojad z Chuka
Ludojad z Taila Des
Epilog
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65443-07-6 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I
Kiedy w 1907 roku polowałem na ludojada z Champawat, dotarły do mnie wieści o ludożerczym lamparcie siejącym grozę wśród mieszkańców wiosek we wschodniej części dystryktu Almory. Lampart ten, któremu poświęcono nawet chwilę uwagi podczas obrad Izby Gmin, miał kilka przydomków i przypisywano mu zabicie czterystu ludzi. Ja słyszałem o nim jako o ludojadzie znad rzeki Panar i tak też w swojej relacji będę go nazywał.
Przed rokiem 1905 w dokumentach rządowych nie ma w ogóle wzmianek o ludojadach, toteż wygląda na to, że przed pojawieniem się tygrysa z Champawat i rzeczonego lamparta ludojady nie były znane w prowincji Kumaon. Kiedy zatem te dwa zwierzęta – które łącznie pozbawiły życia ośmiuset trzydziestu sześciu ludzi – wkroczyły na scenę, rząd stanął w obliczu trudnej sytuacji, ponieważ właściwie nie dysponował żadnymi środkami zaradczymi i mógł tylko odwołać się do osobistego zaangażowania myśliwych. Niestety w owym czasie w prowincji Kumaon było ledwie kilku myśliwych gotowych spróbować tej nowej odmiany sportu, która – słusznie czy nie – była postrzegana jako równie ryzykowna i niebezpieczna, jak podjęta kilka lat później przez Wilsona próba zdobycia Mount Everestu w pojedynkę. Ja sam byłem wonczas tak samo wielkim ignorantem w sprawie ludojadów, jak Wilson był w materii Everestu, a to, że mnie się powiodło, a jemu nie, jest tylko kwestią szczęścia.
Powróciwszy do domu po udanych łowach na tygrysicę z Champawat, zostałem poproszony przez rząd, żebym zajął się lampartem znad rzeki Panar. W tym okresie musiałem ciężko zarabiać na życie, przeto dopiero po paru tygodniach mogłem wygospodarować czasu na tyle, żeby podjąć się tego zadania. Jednakże gdy gotowałem się do drogi ku odległym rejonom dystryktu Almory, wicekomisarz Naini Tal, Berthoud, nieoczekiwanie zwrócił się do mnie z prośbą, żebym udał się do Muktesaru, gdzie ludożerczy tygrys nałożył rządy terroru na tamtejszą ludność. Po rozprawieniu się z tygrysem, o czym już opowiedziałem, wyruszyłem na spotkanie z lampartem znad rzeki Panar.
Jako że nigdy nie byłem na terenach, gdzie ów lampart operował, obrałem trasę przez Almorę, aby tam jak najwięcej dowiedzieć się o lamparcie od pana Stiffe, który był wicekomisarzem Almory. Pan Stiffe uprzejmie zaprosił mnie na lunch, zaopatrzył w odpowiednie mapy, a potem nieco mnie zdetonował, gdy przy pożegnaniu zapytał, czy aby na pewno wiem, na co się porywam, a jeżeli tak, to czy sporządziłem testament.
Mapy wskazywały, że do dotkniętych nieszczęściem terenów prowadzą dwie drogi: pierwsza – do Pithoragarh przez Panwanaulę; druga – do Dabidhury przez Lamgarę. Zdecydowałem się na tę drugą trasę i zaraz po lunchu wyruszyłem w dobrym nastroju – mimo wzmianki o testamencie – mając do towarzystwa jednego służącego i czterech tragarzy niosących obozowy ekwipunek. Odbyliśmy ciężki czternastomilowy marsz z Khairny, ale jako że byliśmy młodzi i pełni werwy, nawet nie dopuściliśmy myśli, że może to dość jak na jeden dzień.
O wschodzie będącego w pełni księżyca dotarliśmy do małego samotnie stojącego budynku, który, sądząc po bazgrotach na ścianach i walających się wszędzie kawałkach papieru, był zapewne budynkiem szkolnym. Nie zabrałem na tę wyprawę namiotu, a z racji tego, że drzwi budynku były zamknięte, postanowiliśmy spędzić noc przed nim – posunięcie całkiem bezpieczne, bowiem ciągle znajdowaliśmy się w odległości wielu mil od terenów łowieckich ludojada. Dziedziniec, na którym się rozłożyliśmy, przylegał do drogi i był z trzech stron otoczony wysokim na dwie stopy obmurowaniem. Czwarty bok stanowił budynek.
W dżungli za szkołą było mnóstwo materiału na opał i zaraz też w rogu placu zapłonął ogień. Mój służący, zabierając się do przyrządzenia mi posiłku, położył udziec barani na obmurowaniu po stronie drogi i zajął się ogniem. Paląc papierosa, siedziałem oparty plecami o drzwi, gdy wtem zobaczyłem łeb lamparta wystający ponad obmurowanie blisko miejsca, w którym leżał udziec. Siedziałem nieruchomo i patrzyłem zafascynowany. W chwili gdy mój służący odszedł na kilka stóp, lampart porwał mięso i pomknął w susach do dżungli zaczynającej się za drogą. Mięso leżało na dużym kawałku papieru, który się do niego przykleił, i kiedy mój człowiek usłyszał szelest papieru i zobaczył psa – bo zrazu tak pomyślał – umykającego z łupem, rzucił się za nim z krzykiem, lecz jak tylko spostrzegł swą pomyłkę, natychmiast zmienił kierunek i ruszył ku mnie z jeszcze większą prędkością. Wszyscy biali ludzie na Dalekim Wschodzie mają wśród tuziemców opinię lekko stukniętych – nie tylko dlatego, że w południe spacerują w pełnym słońcu – i obawiam się, że mój zacny służący, zobaczywszy mnie roześmianego, wziął mnie za jeszcze bardziej stukniętego niż cała reszta, bowiem odezwał się bardzo urażonym głosem: – Lampart porwał pański obiad, a ja nie mam nic innego, co bym mógł dać panu do zjedzenia.
Wkrótce jednak przyrządził posiłek świadczący o jego kucharskim kunszcie i który smakował mi tak bardzo, jak udziec barani zapewne smakował głodnemu lampartowi.
Wyruszywszy wczesnym rankiem, zatrzymaliśmy się na posiłek w Lamgarze, a koło wieczora dotarliśmy do bungalowu dla podróżnych w Dol, odkąd już się zaczynało terytorium ludojada. Następnego ranka zostawiłem moich ludzi w bungalowie, a sam udałem się w obchód po okolicznych wioskach, oczekując, że dowiem się czegoś o ludojadzie. Idąc od wioski do wioski i badając łączące je ścieżki w nadziei, że znajdę tropy lamparta, późnym wieczorem dotarłem do samotnie stojącego murowanego domu krytego dachówką, wokół którego było kilka akrów uprawnej ziemi, a dalej rozciągała się krzewiasta dżungla. Na ścieżce prowadzącej do tego domostwa widniały tropy wielkiego samca lamparta.
Kiedy zbliżałem się do domu, na wąskim balkoniku ukazał się człowiek, zaraz też zbiegł po drewnianych schodach i przez podwórze pospieszył mi na spotkanie. Był to młody mężczyzna, na oko miał dwadzieścia dwa lata, a jego wygląd i zachowanie świadczyły, że dotknęło go jakieś nieszczęście. Okazało się, że zeszłej nocy, kiedy spał z żoną na podłodze izby – dom składał się zresztą tylko z jednego pomieszczenia – której drzwi były otwarte z powodu kwietniowych upałów, ludojad wszedł na balkon, chwycił kobietę za gardło i próbował wyciągnąć ją na zewnątrz. Wydając stłumiony krzyk, kobieta jedną ręką objęła męża, który w okamgnieniu zrozumiał sytuację, chwycił żonę za rękę i zaparłszy się drugą ręką o framugę, wyrwał niedoszłą ofiarę z paszczy lamparta i natychmiast zamknął drzwi. Resztę nocy spędzili oboje skuleni w kącie izby, podczas gdy lampart próbował rozerwać drzwi. W dusznym, niewietrzonym pomieszczeniu rany kobiety zaczęły się jątrzyć i rankiem na skutek bólu i szoku straciła przytomność. Przez cały dzień mężczyzna pozostał przy żonie w obawie, że jeżeli się oddali, lampart powróci i ją porwie, a także dlatego, że był zbyt przerażony, żeby ważyć się przejść jednomilowy kawałek krzewiastej dżungli oddzielającej go od najbliższego sąsiada. I teraz, gdy dzień miał się ku końcowi, a przed nim otwierała się perspektywa kolejnej nocy grozy, nagle zobaczył mnie zmierzającego w kierunku jego domu. Po tym, co usłyszałem, już się nie dziwiłem, że ze szlochem rzucił mi się do stóp.
Stanąłem przed nie lada dylematem. Dotychczas nie sugerowałem rządowi, żeby ludzi żyjących na terenach, gdzie grasuje ludojad, zaopatrzyć w najważniejsze medykamenty, zaś najbliższym miejscem, w którym można było szukać medycznej lub jakiejkolwiek innej pomocy, była Almora odległa o dwadzieścia pięć mil. Aby sprowadzić pomoc, musiałbym się tam udać osobiście, co skutkowałoby u tego człowieka utratą zmysłów, gdyż jego zeszłonocne przeżycia ocierały się o granicę tego, co człowiek może wytrzymać, więc kazać mu spędzić jeszcze jedną noc w tym domu, z perspektywą powrotu lamparta próbującego wedrzeć się do środka, byłoby dla niego najpewniejszą przepustką do domu dla obłąkanych.
Żona tego człowieka, dziewczyna w wieku około osiemnastu lat, leżała na wznak w chwili, gdy lampart wbił jej zęby w gardło, a kiedy mąż chwycił ją za rękę i zaczął ciągnąć ku sobie, lampart, aby uzyskać pewniejszy chwyt, wbił pazury jednej łapy w jej pierś. W ostatniej fazie zmagań pazury rozorały ciało, zostawiając cztery głębokie bruzdy. W duchocie małej izby, która nie miała okien, a tylko drzwi i gdzie roiło się od much, wszystkie rany, zarówno na gardle, jak i na piersi, zaczęły się jątrzyć i nawet ewentualna pomoc medyczna nie mogła zwiększyć szans kobiety na przeżycie; toteż zamiast podejmować marsz po pomoc zdecydowałem się towarzyszyć mężczyźnie. Wyrażam najszczerszą nadzieję, że nikt z was, którzy czytacie tę historię, nie będzie nigdy skazany na oglądanie cierpień ludzkiej czy zwierzęcej istoty zmasakrowanej przez lamparta lub tygrysa, nie mając przy tym żadnych środków – innych niż kula – które by pozwoliły na złagodzenie lub zakończenie cierpień.
Balkon, długi na piętnaście stóp i szeroki na cztery stopy oraz zamknięty po obu stronach, przebiegał przez całą długość domu, a wchodziło się na niego po stopniach wyrąbanych w sosnowym drzewku. Naprzeciwko owych „schodów” znajdowały się drzwi; pod balkonem była wnęka wysoka na cztery stopy i na cztery stopy szeroka używana do przechowywania drewna opałowego.
Młodzian prosił mnie, żebym spędził tę noc w izbie razem z nim i jego żoną, lecz tej prośbie sprostać nie mogłem, gdyż, chociaż nie jestem delikacikiem, fetor w środku był tak przemożny, że przekraczał granice tolerancji mego powonienia. Usunęliśmy więc trochę drzewa z wnęki pod balkonem, tak żebym mógł tam usiąść z plecami opartymi o ścianę.
Nadciągała noc.
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
Mowa o próbie podjętej przez brytyjskiego żołnierza i górołaza Maurice’a Wilsona w 1934 r., zakończonej jego śmiercią (przyp. red.).