Tygrysie serce. Moje życie ze zwierzętami - ebook
Tygrysie serce. Moje życie ze zwierzętami - ebook
Najpopularniejsza dyrektorka zoo otwiera drzwi do swojego zwierzyńca!
O sobie mówi, że zwierzęta ma w genach. W wieku czternastu lat jako wolontariuszka zaczyna pracę w poznańskim zoo. Trzyma do zastrzyków węże boa i karakale, a jej miłość do zwierząt z czasem przeradza się w wielką pasję.
Polska usłyszała o niej, gdy wraz z pracownikami poznańskiego zoo uratowała życie słynnym Nieumarłym – dziewięciu tygrysom przewożonym w koszmarnych warunkach przez polsko-białoruską granicę. Świat śledził tę walkę, która poruszyła sumienia i wywołała wielką falę dobra. Dziś Ewa Zgrabczyńska nie tylko opiekuje się podopiecznymi w zoo, ale również ma na wsi swój domowy zwierzyniec liczący ponad 60 zwierzaków!
Dlaczego nie należy igrać z nadawaniem kotom imion? Jak udało się uratować niedźwiadka przed chorobą sierocą? Które zwierzęta mają największy temperament, a które stanowią wzór małżeńskiej wierności? Jakie pieszczoty najbardziej lubi nosorożec? I jak to się stało, że najlepszym przyjacielem psa został szczur?
„Tygrysie serce. Moje życie ze zwierzętami” to nie tylko zabawna, a jednocześnie poruszająca opowieść o życiu wśród zwierząt. To także historia niezwykłej kobiety, która na każdym kroku przypomina nam, jak ważna jest walka o prawa tych, którzy sami nie mogą się obronić.
Ewa Zgrabczyńska – polska zoolog, dyrektorka Ogrodu Zoologicznego w Poznaniu. Autorka publikacji naukowych i popularnonaukowych dotyczących ekologii i ochrony zwierząt.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6134-1 |
Rozmiar pliku: | 96 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od czasów dzieciństwa – i będzie tak pewnie po nadciągającą nieuchronnie starość – zwierzęta tupały mi w głowie i szarogęsiły się w moim życiu. Moja rodzina je uwielbiała, więc „peciaki” zawsze wiernie mi towarzyszyły. Liceum, do którego uczęszczałam – słynny poznański „Marcinek” – znajdowało się w pobliżu Starego Zoo. Wystarczył skok przez dwa płoty, żeby nagle przenieść się w świat kolorowych ptaków i dzikich zwierząt. Przez pewien czas zoo było nawet moim drugim domem. W wieku czternastu lat, w okresie wakacyjnym, pracowałam w poznańskim ogrodzie zoologicznym jako wolontariuszka. Opiekowałam się zwierzętami, między innymi ukochanymi przeze mnie aguti środkowoamerykańskimi i tapirami anta. Pomagałam w gabinecie weterynaryjnym, przytrzymywałam do zabiegów węże i młode karakale, uczestniczyłam w sekcjach zwierząt, dzięki czemu mogłam lepiej poznać ich anatomię. Dbałam o utrzymanie czystości w zoo i cieszyłam się obecnością zwierząt prawie każdego dnia.
Całe moje późniejsze życie zawodowe i prywatne było wypełnione zwierzakami po brzegi. Najpierw podczas studiów biologicznych na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu, gdzie specjalizowałam się w zoologii i ochronie zwierząt, później w trakcie pracy nad doktoratem i zajęć na uczelni. Prowadziłam obserwacje zwierząt w warunkach niewoli, a moje pierwsze publikowane prace dotyczyły zachowań aguti, z którymi zdążyłam się zaprzyjaźnić podczas wolontariatu. Potem były wyjazdy badawcze, współpraca z fundacjami, samodzielna hodowla kotów. Przez cały ten czas (a zaczynałam jako kilkunastoletni podlotek współpracujący bardzo poważnie z Fundacją „Zwierzęta i my”) prowadziłam również działania w organizacjach prozwierzęcych. Wszystko to doprowadziło do spełnienia największego marzenia – łącząc moje działania w jedność, w spójną całość – kierowania ogrodem zoologicznym.
Szarik, Kruszyna i Kastor, potem myszy, a także koty wszelakiej maści i autoramentu, nadto niedźwiedzie, lwy i tygrysy oraz zgraja kocio-psio-ptasia z rezydencji wioskowej, wzbogacona obecnością osiołka i najdziwniejszej pod słońcem kozy – to niezwykli, czasem bardzo futrzaści bohaterowie wielu historii, którzy owijali sobie świat i mnie dookoła łapy lub kopyta. Istot, które potrzebowały pomocy i domu na stałe albo na chwilę, było wiele; niektóre z nich wracały, inne odchodziły na zawsze. Zdarzało się, że plany adopcji zawodziły i członkiem rodziny nieplanowanym zupełnie stawał się kolejny zwierzak po przejściach. Wszystkie były osobistościami i wielkimi osobowościami, z barwnymi historiami życia i charakterami. Dostarczały kaskady emocji, uczuć, często lęków i frustracji, wreszcie cierpienia i rozpaczy, gdy trzeba było je ratować przed okrucieństwem czy zmierzyć się z grożącą im śmiercią… Zwierzęta mojego życia. Saga, która ma prawie tyle postaci, ile książka telefoniczna. I ciągle trwa… To o nich chciałabym tu opowiedzieć.
KARMIENIE PANDEK RUDYCH W POZNAŃSKIM ZOO
fot. Łukasz Cynalewski/Agencja GazetaDOM, CZYLI MIEJSCE, W KTÓRYM WSZYSTKO SIĘ ZACZĘŁO…
Jeśli wierzyć epigenetyce, pewne doświadczenia naszych przodków utrwalają się w naszym materiale genetycznym. Można zatem powiedzieć, że z góry byłam skazana na życie ze zwierzętami. Ojciec mojej matki przybył znikąd. Awanturnik i wieczny chłopiec natychmiast zawrócił w głowie hrabiance ciemiężonej przez macochę. Najpierw machnął jej siódemkę dzieci, a potem przepadał na długie miesiące, zaciągając się na statki. Z każdej podróży przywoził zwierzaki. Papugi i świnki morskie jadały kolacje wspólnie z moimi dziadkami, przy jednym stole.
Moja matka, średnia z licznego rodzeństwa, była jego ulubienicą. Podczas wojny została zmuszona przez żonę niemieckiego oficera do pomocy przy dwójce dzieci. Nie pamięta, jak to się stało, że oślepła, ale przez dwa lata wojny poruszała się z pomocą najlepszego przyjaciela – Ciapka. Pies przyczepił się do mojego dziadka nad Wartą. Łowiącemu ryby przyniósł dar, płotkę, i tak został w rodzinie. Bury wielki kundel, powsinoga i wesołek, bez wieku i dobrego pochodzenia. Zakochał się w niewidomej dziewczynce i ostrożnie ją prowadził. Spał z moją matką i jadł z nią, pilnował jej i warczał na obcych. Kiedy Niemcy uciekali z miasteczka, a wojna miała się ku końcowi, jeden z oficerów wtargnął do domu i chciał zastrzelić mojego dziadka. Ciapek rzucił się do gardła oprawcy. Pies zginął, ale natychmiast zbiegli się zaniepokojeni sąsiedzi i egzekucja się nie odbyła. Widział to niemiecki lekarz, który ratował dziewczynkę omdlałą z rozpaczy. On też uleczył jej oczy. Matka odzyskała wzrok, a dziadek postawił wielki krzyż na grobie Ciapka i przytargał nań pokaleczoną wojną figurę Świętego Franciszka. Mówił mi zawsze, że ten pies był święty i na pewno siedzi teraz u nóg Świętego Piotra.
Drugi dziadek z wojennej zawieruchy i ucieczek z robót i zsyłki do Niemiec wrócił z kotką Mirrą. Mirra nie miała jednego ucha, była olbrzymia, szara i niezwykle mądra. Zjadała suchary żołnierskie i myszy, które łowiła po drodze do poznańskiego domu. Była przez wiele lat bardzo ważnym członkiem rodziny. Dom spał, kiedy ona spała. Posiłki szykowano, kiedy kot chciał jeść. Ciapek dał popalić Niemcom, Mirra patriotka syczała na Rosjan zabierających siłą poznaniaków do obrony Cytadeli. Mój ojciec twierdził, że Mirra wskazywała mu poprawne rozwiązania zadań matematycznych i zaczynała przeraźliwie miauczeć, gdy uczył się śpiewu. Umarła ze starości na kuchennym stole, gdzie każdego ranka witała dzień.
W PARKU WILSONA W POZNANIU
archiwum prywatne Ewy Zgrabczyńskiej
Moi rodzice przez czterdzieści pięć lat małżeństwa byli jak ogień i woda. Spokojny i roztropny, ale silny ojciec i matka o włoskim temperamencie, kierująca się w życiu mottem: „Kto miękki w dupie, pietruszką się struje”. Byłam trzyletnią, niezbyt grzeczną zresztą dziewczynką, kiedy podczas spaceru z matką na Starym Rynku natknęłyśmy się na woźnicę katującego biczem konia. Nikt nie reagował. Matka wyrwała mu bicz. Mężczyzna jednak odebrał go i smagnął ją w policzek. Krwista pręga nie znikała przez wiele tygodni. Milicja nie znalazła sprawcy, ale zrobił to mój ojciec. Zabrał też skatowanego konia do zaprzyjaźnionego rolnika.
Ojciec był pełen ciepła i dobroci, nie potrafiłby skrzywdzić żadnej istoty żywej. Wielki erudyta i wielbiciel książek, który nieustannie buszował w księgarniach i antykwariatach, lubił wstawać i po cichu, gdy dom jeszcze spał, pobyć z naszymi zwierzętami sam na sam…
W zoo w czasie, kiedy rozpoczynałam swoją pracę jako wolontariuszka, zwierzęta najczęściej karmiono niezdrowymi dla nich chlebem i bułkami. Kupowano też wtedy świnki morskie. Ratowałam te świnki morskie z jednym z pracowników, zabierając je potajemnie do domu. W pewnym momencie świnki były wszędzie, akwaria (bo kto wtedy konstruował woliery!) stały nawet w toalecie, a ja w panice szukałam domów adopcyjnych. W tym czasie zachowanie mojego ojca zaczęło niepokoić matkę. Wstawał o piątej i przed pracą znikał na długo w toalecie. Matka podejrzewała jakąś dramatyczną przypadłość zdrowotną, a on przez nikogo nie niepokojony bawił się ze świnkami.
Ojciec był moim pierwszym mistrzem. Ledwo zaczęłam tuptać, a już zabierał mnie na spacery do poznańskich kościołów i świątyń wielu wyznań. Z ogromną dziecięcą ciekawością oglądałam nabożeństwa w cerkwi pełnej uroczystych śpiewów i barw, a w surowym kościółku protestanckim wysłuchiwałam modlitw; bywałam świadkiem biblijnych dysput ze świadkami Jehowy i udzielano mi wyjaśnień o Torze i Koranie. Ojciec zupełnie nie przejmował się moim nad wyraz niedojrzałym wiekiem, wychodząc z założenia, że nie ma cezury granicznej do rozpoczynania nauki tolerancji i szacunku dla wielokulturowości. Zawsze elegancki, w krótkim palcie i okularach, staczał ze mną małe boje, żeby odwrócić moją uwagę od zoo, bo jego mała córeczka świadomie wybierała zawsze spacer do miejsca, w którym było pełno zwierząt. Niedzielne spacery z ojcem zamieniły się kilka lat później w dyskusje o książkach, bo czytanie i uzupełnianie biblioteki było naszą wspólną pasją. Ojciec smakował każdą książkę, czytał powoli, wracał do pewnych fragmentów, ja pożerałam kolejną łapczywie, po wariacku i nie mogąc doczekać się zakończenia… Zwierzęta cichutko czekały wtedy obok nas, a matka dostawała gospodarskiego szału, bo stawaliśmy się znieczuleni na obowiązki domowe i nawoływania: „Obiad, cholera, obiad, a ich znowu nie ma – pomimo że są!”.
W POSZUKIWANIU TROPÓW ZWIERZĄT, Z TATĄ I SIOSTRĄ W LESIE DĘBIŃSKIM
archiwum prywatne Ewy Zgrabczyńskiej
Dom najbardziej kojarzy mi się ze świętami. Pamiętam te ciepłe chwile, najpiękniejsze w całym roku, kiedy dom pachniał choinką i pastą do podłogi oraz ciastem drożdżowym – nikt nie piekł tak pysznego puchatego placka drożdżowego jak moja matka. Ta mieszanka zapachów wzbogacała się wonią kompotu z suszu owocowego, bez którego nie było świąt. Wszystkie zwierzęta – pełnoprawni członkowie rodziny – w tym czasie leżały spokojnie, obserwując wielkie przygotowania i czekając na smakołyki, którymi wtedy obficie je obdarowywano. Psy, koty, króliki, chomiki, świnki morskie, patyczaki… Każde z nich miało swoje imię, swoją historię (nie wyłączając patyczaków). Przed wigilijną nocą zasypiałam w wykrochmalonej pościeli z wtulonymi we mnie psami, kotami, patrząc na skrzące się bombki. W tradycyjnym poznańskim domu zawsze pamiętano, żeby przygotować nie tylko miejsce dla zbłąkanego wędrowca, ale również miseczkę dla zbłąkanego zwierzaka. Śpiewaliśmy kolędy – pełnym głosem wiele zwrotek każdej – ze śpiewnikami z ubiegłego wieku w rękach. W kościele podczas pasterki rodzice dominowali wśród chóru wiernych, a ja przeżywałam – przeciwnie niż w domu – katusze, bo bez śpiewników tworzyli swój tekst kolęd. Nie odpuszczali przy kolejnych zwrotkach, a ich głosy były tak mocne, że w całym kościele najpierw wyczuwało się lekką konsternację, potem reszta śpiewających wraz z księdzem cichła, a następnie – zmuszona chwilą i siłą podwójnego wokalu – powtarzała tekst rodziców. A ja, nieszczęsne dziecko wyczuwające groteskę tej sytuacji, chciałam się schować w mysiej dziurze. To, co w domu duszę syciło, w miejscu publicznym bywało wstydliwe. Ale ten dom dawał moc na resztę życia, poczucie bezpieczeństwa i przynależności, prosty kręgosłup moralny i przekonanie, że wiara we własne siły i dobro mogą przenosić góry. W dzieciństwie często marzyłam o świecie idealnym, pełnym równowagi i harmonii, szanującym prawa natury i będącym przystanią dla wszystkich istot żywych. Nawet moje sny były pełne zwierząt i dziwnych o nich historii. Z rodzinnego ciepła, miłości i akceptacji mojej pasji zbudowałam siebie – z naturalną potrzebą opieki nad wszystkimi zwierzakami, z którymi los mnie zetknął. I z wielkim poczuciem wolności osobistej, swobody wyborów życiowych oraz misji.PSIA WIERNOŚĆ
Zaczęło się od Szarika…
Film _Czterej pancerni i pies_ wywarł znaczący wpływ na moją rodzinę. Uwielbialiśmy zasiadać przed telewizorem i śledzić przygody najinteligentniejszego psa pod słońcem. Zgodnie twierdziliśmy, że taki pies to ideał wiernego towarzysza. I kiedy tylko Szarikowi działa się krzywda, płakaliśmy wszyscy, a najgłośniej ojciec. Wiedziona więc chęcią posiadania psa o lojalności i intelekcie Szarika, w okresie wczesnego dziecięctwa zażyczyłam sobie szczeniaka. W schronisku takowych akurat nie było, ale znakomicie funkcjonowało wówczas przerażające miejsce: targ zwierzęcy „Sielanka”. Ojciec w akcie desperacji udał się tam ze mną i z moimi pieczołowicie uzbieranymi zaskórniakami (były to pierwsze i ostatnie pieniądze, które udało mi się w życiu uciułać), by urzeczywistnić dziecięce marzenie. Okazało się jednak, że ówczesne Szariki były wyceniane na kwoty znacznie przekraczające moje zasoby. W rozpaczy stwierdziłam, że bez Szarika do domu nie wracam. Kupiliśmy więc pudlopodobne nieszczęsne stworzenie (jedyne mieszczące się w moim skromnym dziecięcym budżecie), które trzymane pod kurtką rozpaczliwie skowyczało. Czarny pudel uzyskał szlachetne imię Szarik i został wychowany w duchu szczególnego patriotyzmu. Podczas spacerów Szarik potrafił zachować się niezwykle grzecznie, spokojnie i po cichu, stawać się cieniem ojca i cierpliwie znosić wszelkie niedogodności związane ze spacerami z małym dzieckiem. Pod warunkiem że nie było w pobliżu suk, bo to zawsze prowokowało go do ucieczek, pokazów psiej siły i basowego ujadania oraz grożenia innym psom… Młodość Szarika była naznaczona aktami ucieczki – w okresie dojrzewania uciekał notorycznie, włócząc się za suczkami, a jego niesubordynacja szczególnie dawała się we znaki podczas rodzinnych wyjazdów.
Muszę przyznać, że w czasach mojego wczesnego dzieciństwa obecność zwierząt znacząco komplikowała nasze życie. Coroczne nadmorskie wczasy pracownicze wiązały się z koniecznością przemycania Szarika oraz ciągłego pilnowania go, żeby nie nawiał i nie poczynił szkód seksualnych wśród kurortowych suczek. Ojciec po cichu pakował więc psa do jednej z największych podróżnych toreb (z tego powodu zawsze brakowało nam ubrań na niepogodę, bo sztormiaki czy ciepłe swetry już się nie mieściły). Wsiadając do autokaru, ukrywaliśmy Szarika i dawaliśmy mu kawał gotowanego mięcha, które z entuzjazmem przyjmował i w cichości spożywał. Kierowca dość późno orientował się, że podróżujemy ze zwierzęciem, i trudno było mu nas wyrzucić, więc ostatecznie zawsze docieraliśmy na miejsce całą rodziną. A tam wśród nadmorskich sosen już czekał na nas domek campingowy, znacznie oddalony od pozostałych. Nikt nie reflektował na ten domek, bo jego mieszkańców komary pożerały żywcem, ale cóż, nasz Szarik miał grube futro, więc był zabezpieczony, a to, że reszta rodziny nabierała indiańskich barw wojennych – od owadzich ukąszeń i nadmiaru słońca na plaży – było mniej ważne.
Nad morzem Szarik robił furorę: przystojny, pudlopodobny, pozbawiony konkurencji (w PRL-u nikomu nie śniło się nawet, że pies mógłby przebywać na wczasach z ludźmi). Miał swój własny przytulny namiocik, otoczony dodatkowo parasolkami i parawanikiem. My natomiast zalegaliśmy w pobliżu na zeżartych przez mole i śmierdzących stęchlizną kocykach z domku wczasowego, wystawieni na powiewy lodowatego morskiego wiatru i przypiekani słońcem jak na ruszcie. Po raz kolejny hierarchia potrzeb była zachowana.
PIES NA WAKACJACH, CZYLI Z SZARIKIEM W USTRONIU MORSKIM
archiwum prywatne Ewy Zgrabczyńskiej
O istnieniu zabronionego regulaminem urlopowicza ośrodek wczasowy dowiadywał się zwykle podczas tak zwanego wieczorku zapoznawczego: rodzice nie mogli sobie odmówić potańcówki ze śpiewami Ireny Santor, a Szarik pozostawiony z dziećmi wył takie serenady z tęsknoty za resztą stada, że nie tylko wczasowicze z naszego ośrodka, ale całe nadmorskie miasteczko dostawało dżumy i cholery. I tak następnego dnia odbywała się regularna coroczna pyskówka z kierowniczką domu wczasowego, panią Ulą, kobietą dorodną, w rozmiarze XXXL i o głosie wielooktawowym, która na wysokim C wyrzucała ojca wraz z psem. Gdy jednak cały ośrodek ujmował się za panem kierownikiem Czesiem i jego Szarikiem, dokonywała publicznego odpuszczenia i czyniła wyjątek. Po występie wszyscy aktorzy kierowali się do stoliczka brydżowego, a wierny Szarik, już oficjalnie przedstawiony i kibicujący karcianemu hazardowi, podążał za swoim pańciem.
Ja tymczasem znikałam na chwilę w kocim świecie. Był to okres, gdy wykarmiane resztkami ze stołówki kotki rodziły mnóstwo maluchów. Siadałam wśród kocich mamek, witana radosnym mruczeniem, bo jako dziewczynka szczególnie chuda, tak zwana Panna Patyczkówna, brałam panie kuchenne na litość, mówiąc, że tak chętnie zjadłabym dodatkową porcję mięska, ale rodzice nie pozwalają mi ze względów religijnych. Kuchenne, równie dorodne jak kierowniczka, roniąc krokodyle łzy nad biednym dzieckiem, darowały całe talerze mięsnych przysmaków, którymi podkarmiane były przeze mnie wszystkie koty w okolicy. Matka nie mogła zrozumieć, dlaczego panie ściągają w gniewie brwi na jej widok i z głośnym chluśnięciem stawiają na naszym stoliku wazę z wodnistą zupą mleczną, patrząc z potępieniem na oboje rodziców. Robiłam jedynie smutne miny i wzdychałam, a potem odprowadzałam je wzrokiem pełnym wdzięczności. Cóż, nie miałam litości dla własnych rodziców.
Wakacje z duchami
Wśród grupy licznych kociąt, które potajemnie dokarmiałam, zawsze któryś okazywał się choruszkiem, więc do domu wracaliśmy z kolejnym zwierzakiem, zalewani wymiocinami czy biegunkami, lżeni przez resztę autobusu, bo nie dość że pies, to jeszcze jakiś obesraniec na pokładzie, a ludzie zmęczeni urlopem, piekącym słońcem, litrami wódki i karcianymi zmaganiami. Ale któregoś roku to nie ja, ale moja matka napytała nam największej biedy. Już pierwszego dnia pobytu zauważyła szary cień w pobliżu sosen. Wielki, kudłaty i pełen lęku. Kryjący się, przypadający do ziemi na czyjś najmniejszy ruch i uciekający natychmiast, gdy się robiło krok w jego kierunku. Matka zaczęła cieniowi wystawiać miski z wodą i resztkami śniadania, a pies wyjadał wszystko do ostatniego okruszka. Aż po trzeciej dobie wychynął znienacka: wielkie psisko z oberwanym uchem, stary kundel, brudny i wylękniony. Wpadłam w zachwyt, matka w zatroskanie, a ojciec zaczął bezskutecznie tłumaczyć Szarikowi, że takiego kundla jak ten nowy żadna suka nie zechce, więc pudel nie musi rzucać się na przybysza z zębami, wręcz przeciwnie, może kolegę przywitać po przyjacielsku.
Mój zachwyt trwał, zatroskanie matki powiększało się z upływem czasu, a agresja Szarika nie mijała. Aż nadszedł wreszcie moment wiekopomnego pytania: I co my teraz poczniemy z psem cieniem, który od kilku dni wszędzie nam towarzyszy, trzymając się kilka kroków za nami i narażając kierowniczkę na nieplanowaną apopleksję? Duch, bo takie imię zyskał, był milczący, wiecznie głodny i zdeterminowany pozostać z matką do końca świata. Na Szarika zupełnie nie zwracał uwagi, resztę rodziny tolerował, a moją rodzicielkę kochał i nie spuszczał z niej oka, liżąc jej ręce po wyjedzeniu posiłku z michy. Nie widzieliśmy wyjścia z tej patowej sytuacji – nie było ani smyczy, ani dużej torby podróżnej numer dwa. Psa musieliśmy zostawić, kuchenne z ośrodka obiecały go karmić. Kiedy autobus przyjechał i urlopowicze pakowali bagaże, Duch po raz pierwszy ośmielił się podejść bliżej ludzi. Matka udawała, że go nie widzi, ja wrzeszczałam wniebogłosy, że rodzice są okrutnikami, Szarik warczał, a reszta urlopowiczów przeklinała Zgrabczyńskich i ich zwierzęta (bo przecież w torbie pomiaukiwał jeszcze kociak, bardzo śmierdzący i do leczenia). Wypominano nam prawdopodobne cygańskie korzenie i oskarżano o niszczenie spokoju porządnych obywateli. W tym momencie zwykle ojciec nieco się napinał i szybko kończył sprawę, a że miał spory autorytet wśród swoich pracowników, dantejskie sceny momentalnie wygasały. Wsiedliśmy do autobusu w milczeniu. Kiedy tylko ruszył, Duch pobiegł za nami. W pewnym momencie moja matka, która do tej pory trzymała się dzielnie, naskoczyła na kierowcę, wyzywając go (nie oszczędziła przy tym jego przodków niemal do piątego pokolenia), bo miał czelność jechać, gdy biedny pies biegł. Autobus się zatrzymał, Duch wsiadł i przypadł do matki, nawet Szarika na moment zatkało, tylko kot nie przestawał piszczeć.
PASJA, WERWA, CIEPŁO I URODA – MAMA
archiwum prywatne Ewy Zgrabczyńskiej
Dojechaliśmy do domu zmaltretowani, ale z krystalicznie czystym sumieniem. Przez kolejne miesiące Szarik i Duch pozostawali w stanie wojny, kociak był bardzo długo leczony na typowe dla bezdomnych kotów infekcje wirusowe, ale sytuacja domowa ostatecznie wróciła do normy. Duch był stareńki, został z nami jeszcze trzy lata. Choroba nerek zabrała go w ciągu kilku dni. Przez cały ten czas wpatrywał się jednak w moją matkę z uwielbieniem, liżąc jej ręce po podanym posiłku. Ubóstwiał ją i kochał do ostatniego tchnienia.
„Nie ufaj Rudemu”
Duch nie był jedynym ulubieńcem mojej mamy. Uczuciem, choć zdecydowanie bardziej skomplikowanym, darzyła również Rudasa. Niezbyt urodziwy, spasiony kundel ruszył pewnego dnia za moją matką, a raczej jej torbą pełną mięsnych wiktuałów, i został domownikiem na… krzywą mordę. Matka, nie wiedzieć czemu, zapałała do Rudasa miłością od pierwszego wejrzenia i zabrała go do domu. Rozpanoszył się i natychmiast poczuł jak u siebie. Bezceremonialnie wyżerał karmę ze wszystkich misek, wzbudzając żywe oburzenie wśród reszty stada, warczał na wszystkich, a nawet potrafił capnąć (co było rzadkością w tej rodzinie bardzo patchworkowej, ale wzajemnie się tolerującej i akceptującej prawo do własnej miski).
Rudas miał kaprawe ślepka, uwalał się na posłaniach innych, zabierał zabawki, obsikiwał wszystkie nogi od krzeseł i stołów, niszczył słynne dywany z Kowar. Wystarczyło znaleźć odpowiednią nitkę, żeby z paskudnego syntetyku zostawała smętna plastikowa mata i kłębowisko sznurka. Popierdywał smrodliwie, wychodził, kiedy chciał, a na każde ludzkie „nie wolno” odpowiadał obnażeniem mocno zużytych zębów. Matka bardzo go kochała i twierdziła, że brzydota uczyniła mu w duszy takie rany, że jest jak sterany życiem Quasimodo i trzeba mu dać dużo miłości. Miłość przyjmował głównie w postaci mięs i wędlin wszelakich i miałam wrażenie, że puści nas z torbami, a resztę zwierzęcego stada doprowadzi do śmierci głodowej. Rudas spał, jadł albo warczał i awanturował się. Ojciec dogryzał matce, że powinna Rudasowi podawać jeszcze butelki z piwem, żeby pies osiągnął pełnię wyjątkowego wizerunku, oraz zakładać mu wyświechtany podkoszulek.
Rudas miewał wielkie upadki życiowe, które pogrążały moją matkę w rozpaczy. Kiedy kroczyła z psem ulicą, zapatrzona miłośnie w jego rosnącą torbę tłuszczową, świadczącą o domowym dobrobycie, Rudas usiłował podlewać wszystkie latarnie, drzewa i wejścia do sklepów. Matka traktowała go jak niesforne dziecko szczególnej troski i wszystko dobrotliwie tłumaczyła traumą bezdomności. Rudas łypał na przechodniów złym wzrokiem, na zwrócenie mu uwagi wpadał w irytację, sapał i pokazywał zniszczone zębiska. Przyspieszał kroku i ciągnął matkę niemiłosiernie w stronę sklepu mięsnego. Tam rozpłaszczał mordę na szybie i dostawał ślinotoku, a moja matka omdlewającym ze zmęczenia głosem tłumaczyła po raz setny wszystkim naraz i każdemu z osobna, że to wieloletnia krzywda i bieda wywołały takie zachowania u nieszczęsnego psa, który nie wiadomo ile lat się błąkał. Rudas natomiast matkę zupełnie ignorował i traktował jak obciążnik smyczy.
Pewnego dnia któryś z domowników nie domknął drzwi kamienicy. Rudas zakonotował to i podjął desant. Natychmiast po ucieczce z domu i od matki rozpoczął realizację swojego wielkiego wyzwania: truchtem, kołysząc tłustym brzuchem, udał się w kierunku sklepu rzeźnickiego. Jak taran wtargnął przez drzwi, wywołując krzyk wściekłości ekspedientki, a następnie zbierając wszystkie siły życiowe na poderwanie do góry grubego zadka, wykonał salto iście cyrkowe i zwędził wątrobiankę z lady. Rozległy się krzyki, wokół przystanęli przechodnie, ekspedientka ruszyła za psem, ktoś zamknął drzwi – rwetes na pół dzielnicy. Sąsiadki, które większą część dnia spędzały na posterunku w oknie, patrolując wzrokiem okolice i obgadując znajomych oraz obcych, zaalarmowały matkę o tym wydarzeniu bez precedensu. Matka, z wałkami i papilotami na głowie, w szlafroku i papciach, wybiegła ratować ukochanego psa. Za nią biegł ojciec, trzymając smycz, której nie uznawał, i na wszelki wypadek puchaty koc, bo jak rzucił przez ramię reszcie rodziny, nie chciał przez tę rudą paskudę leczyć ran rąk po pogryzieniach. Przed sklepem stał już spory tłumek i przerzucał się pomysłami na opanowanie sytuacji – od sprowadzenia hycla po zaangażowanie milicji obywatelskiej do odstrzału psa. Jedna z sąsiadek wrzeszczała, że ta wątrobianka była już przez nią kupiona, sympatyczny listonosz postanowił skrócić sobie czas pracy i wywoływał z nazwiska adresatów listów, bo wydawało się, że wszyscy okoliczni mieszkańcy nagle się tu zebrali. Matka ze łzami w oczach szarpała się z drzwiami sklepu, wreszcie z ojcem wpadli do środka, gdzie Rudas, wściekle warcząc, kończył jeść kartkową wątrobiankę z flakiem. Matka krzyknęła „Rudziku jedyny!” i przywarła do warczącego psa, chcąc go przytulić i osłonić obfitą piersią przed złem całego świata, ojciec wpadł na nich, zarzucając koc. Po chwili wyplątali się z kłębowiska, przypięli toczącego pianę z pyska i odmawiającego współpracy z ratownikami Rudasa na smycz i godnie wycofali się ze sklepu. Matka w papciach, z rozwianymi połami szlafroka i resztką papilotów na włosach poprosiła o spokój, bo Rudaskowi tak szybko serduszko bije i jest przerażony. Ojciec w milczeniu wyciągnął zaskórniaki z kieszeni spodni i uregulował straty materialne oraz moralne. Reszta rodziny z radością i ulgą powitała powracających, a Rudas otrzymał królewski obiad, który zwymiotował natychmiast wraz z flakiem od wątrobianki. Posterunkowe z okien długo komentowały ową scenkę rodzajową, zgodnie stwierdzając, że wszyscy Zgrabczyńscy mają kuku na muniu.
Po kilku tygodniach naszej męczarni Rudas nagle na spacerze zamerdał ogonem i podbiegł do jakiegoś mężczyzny na Rynku Jeżyckim. Nieznajomy miał rudą czuprynę, sporą nadwagę i był w dość schodzonym, przepoconym i skąpym odzieniu. Mężczyzna, z butelką piwa we włochatej dłoni, wyrwał smycz z ręki mojej matki, wypowiadając się o niej dość brzydko i rzucając oskarżenia o kradzież pięknego psa. Rudas natomiast skakał jak nigdy wcześniej i się uśmiechał. Odnalazł pańcia. Matka stała jak wryta, bo jej ukochany pupil nie zaszczycił nas nawet jednym spojrzeniem. Z rumieńcami wstydu i wściekłości na twarzy wracała do domu, a gdy później któreś z nas pozwoliło sobie na krotochwilny komentarz, ciskała oczami błyskawice i ostrzegawczo posykiwała. Od tego momentu przez długi czas pielęgnowała w sobie pewien rodzaj bolesnego i nieładnego rasizmu, obarczając każdym grzechem wszystkie rudości tego świata.
Kastor
Szarik odszedł w wieku dwudziestu jeden lat, a że wszyscy byliśmy w nim zakochani na zabój, po jego śmierci pogrążyliśmy się w rozpaczy, a nawet podjęliśmy decyzję o zakończeniu przygody ze zwierzętami. I każdy z osobna pojechał do poznańskiego schroniska, gdzie… się spotkaliśmy. Był to wręcz kosmiczny przypadek i świadectwo tego, jak rodzina dzieliła pomysły dotyczące zwierząt. W małym boksie, otoczony zgrają podgryzających go małych kundelków, stał psi kościotrup: czarny mieszaniec owczarka niemieckiego. Długie łapy, wielki łeb i wielkie nieszczęście w oczach. Ojciec zdjął swój pasek (smyczy nie mieliśmy, przyjechaliśmy wszak po cichu tylko zobaczyć psiaki), krzycząc na kierowniczkę, że ten pies cierpi. I wracaliśmy do domu autobusem z… wielkim psiskiem wyglądającym jak szkielet do nauki anatomii, uwiązanym na pasku od spodni, ale już z uśmiechniętą mordą. Następne tygodnie zajęła nam walka z biegunkami i dokarmianie psa, który okazał się oazą spokoju, cierpliwości i wierności. Deformacje tylnych łap po krzywicy nadawały mu trochę groteskowy wygląd, ale siła spokoju i rosnąca torba tłuszczowa równoważyły to odrobiną dostojeństwa.
Kastor każdego dnia późnym popołudniem udawał się wraz z pańciem i jego gazetą na spacer do miejskiego parku. Budził wielki respekt. Okoliczni mieszkańcy pozdrawiali starszego pana w jasnym garniturze i jego kompana, przypadkowi przechodnie krzyczeli, że taki wielki pies powinien mieć kaganiec i być na smyczy. Kastor nie reagował ani na zaczepki ludzi, ani na inne psy. A ojciec? Cóż, uwięzi, smycze czy kagańce nigdy nie istniały w świecie pojęć mojego ojca, więc z łagodnym uśmiechem odpowiadał, że idzie z synem na spacer, a dziecka wiązał nie będzie, zresztą syn lubi ludzi.
KASTOR. NAJWIERNIEJSZY TOWARZYSZ
archiwum prywatne Ewy Zgrabczyńskiej
Z kolei ja najczęściej zabierałam Kastora na spacery po poznańskiej Cytadeli. Dumne stare dęby, pnącza spowijające pozostałości twierdzy, wiosną woń hiacyntów i krokusów rosnących wzdłuż parkowych alejek, latem – rozpasane barwami królestwo róż w amfiteatrze, z zapachem tak słodkim, że wręcz oszałamiającym zmysły ludzkie i owadzie. Kobierce mchów na cienistych zboczach i lipy brzęczące życiem jak ul. Biedronki lądujące jak małe helikoptery na liściach i nie kończące się trawniki dla psich zabaw i ludzkich pikników. Kiedy powolutku nadciągał letni zmierzch i powietrze zaczynało przybierać barwę ciemnego różu od rozlewającego się jak stopniałe lody malinowe zachodu słońca, na ścieżce pojawiał się dorodny jamolek i jego pan Aron.
Aron był ubrany jak chasyd sprzed wieku. Długi płaszcz chroniący od wszelkiej niepogody przyciągał zaciekawione spojrzenia przechodniów, a ponadto posiwiałe pejsy i czarny kapelusz. Staruszek chasyd i staruszek jamolek o zupełnie przedziwnym imieniu Pekin. Kroczyli sobie powolutku, w pełnej ludzko-psiej harmonii, niedzisiejsi, jakby zagubieni w czasie. Aron miał najcieplejszy uśmiech, jaki kiedykolwiek widziałam. Wiek poorał mu twarz drobnymi zmarszczkami, ale w oczach pozostała iskra młodości, żar i miłość do całego świata. Bo Aron świat wielbił. Pochodził z Aleksandrowa Łódzkiego, zakochał się w gojce z Poznania i przybył do obcego miasta, gdzie nie nawiązał kontaktu z diasporą. Pracował ciężko w piekarni, żył z dala od swego cadyka, ale miłość do żony wynagradzała mu wszystkie te niedogodności. A jego wierny przyjaciel Pekin nazywał się tak ze względu na marzenie, dawne, ale niewyblakłe: Aron od zawsze chciał odbyć mistyczną podróż do Chin.
Kastor uwielbiał jamolka, chłopaki witały się z rozradowanymi mordami, dostawały letniej głupawki, biegały po wszystkich trawnikach jak szczeniaki, aż wreszcie zziajane rozkładały się przy ławeczce, na której przysiadywaliśmy z Aronem, żeby chwilę porozmawiać. Chasyd opowiadał mi o dewekut – „zespoleniu się” z Bogiem – o wiecznej afirmacji życia i poszukiwaniu w nim dobra. Jego dziecięcy wręcz zachwyt nad naturą, modlitwa nad każdą biedronką, były pokarmem dla mojej duszy. Niósł w sobie spokój, wielbił swojego Boga nieustannie, godził tysiące różnych kultur, niweczył podłości ludzi i historii, był uosobieniem tolerancji. Na zaczepki niesfornej młodzieży czy podpitych osiłków odpowiadał skinieniem głowy. Pekin był jak jego pan – dobry, cudownie miły pies z wielkimi klapiakami do ziemi, które podczas szaleńczych gonitw furkotały na wietrze, nie poddający się w wyścigu mimo pokaźnego, nisko zawieszonego brzucha i krótkich łap.
Kilka razy w tygodniu Aron odwiedzał grób swojej Ewy. Zmarła wcześnie, na raka. Mimo wielu lat starań Bóg nie pobłogosławił im dziećmi, opiekowali się więc wszystkimi maluchami na podwórku przy piekarni. Aron, kiedy mówił o żonie, młodniał, prostował plecy i wracał do wspomnień, dobrych i pełnych ciepła.
Nic jednak nie trwa wiecznie. Najpierw jamolek zaczął bardzo kuśtykać, a już kilka dni później zobaczyłam Arona w kapeluszu na bakier, skulonego na ławce, przybitego. Pekin, jego ostatni druh, umarł mu na rękach. Kastor położył się obok, u stóp Arona i wpatrywał się w niego długo. Niech nikt nie próbuje mi wmówić, że zwierzęta nie wiedzą i nie czują. Kastor wiedział i pocieszał. Był mądrością. Aron jeszcze wiele miesięcy wychodził na spacery wieczorem. Dotykał delikatnie kwiatów, gadał do ptaków, głaskał psy. Do końca z uśmiechem, ale przygarbiony, kurczący się i coraz bardziej pogrążony w modlitwie. Kiedy któregoś dnia nie przyszedł, wiedziałam, że dołączył do ukochanej Ewy i wiernego kompana Pekina i razem udali się w wymarzoną mistyczną podróż do Chin.
Kastor żył szesnaście lat. Kiedy nadszedł czas pożegnania, moja rodzina uciekła z domu. Wizja uśpienia ukochanego psa była nie do zniesienia. Zostałam z weterynarzem. Nasze zwierzęta zawsze usypialiśmy w domu, żeby zmniejszyć stres odchodzenia. Chcieliśmy, żeby do ostatniej chwili były w swoim miejscu na świecie. Kiedy wszystko się dokonało, zostałam z problemem pochowania wielkiego psa. To nie był czas szanowania przepisów – zwierzęta grzebało się w ogródkach i lasach. Ale myśmy mieszkali w kamienicy, rodzina mi uciekła, była sobota, nie miałam telefonu komórkowego. I niespodziewanie w odwiedziny przyszedł kolega, wielbiciel dwuosobowych kabrioletów, lekarz. Niebo wręcz go zesłało. Włożyliśmy ciało psa do małego bagażnika i udaliśmy się w jego ostatnią podróż pod Poznań, do ogrodu koleżanki. Na kaponierze bagażnik otworzył się i zdumionym kierowcom innych aut oraz przechodniom ukazały się… sztywne psie łapy sterczące do góry. Kolega nieco się zestresował i zamiast zatrzymać auto, podjął desperacko próbę rajdu przez centrum miasta. Jechaliśmy tak prędko, że głowę urywało, a zwłoki były coraz bardziej widoczne. Po przyjeździe na miejsce w ogródku już czekał dół. Bardzo religijne dzieci koleżanki koniecznie chciały wziąć udział w pogrzebie, kolega rajdowiec przejął obowiązki grabarza i pod wpływem chwili zaczął śpiewać _Salve Regina_. Na całą wieś. Przerażona właścicielka ogrodu chciała zaprotestować, podeszła o jeden krok za daleko i wraz z kolegą znalazła się w dole, wcześniej wapnowanym.
Obrazu białych oparów, smutnej pieśni i płaczących dzieci nigdy nie zapomnę, bo wtedy komizm tej sytuacji dał mi siłę, by przejść przez rozpacz po stracie ukochanego psa.
Nasza rodzina nigdy nie umiała zaakceptować śmierci swoich zwierząt. Tata odejście Kastora przypłacił ciężką chorobą. Ścichł, przestał chodzić na spacery. Okazało się, że jego serce i układ krążenia nie pracują już dobrze. Pojawiły się pierwsze leki i miesiące dochodzenia do siebie. A potem dwanaście lat udarów i powrotów do pełnej sprawności, rehabilitacji ze zwierzętami, motywacji budowanej na spacerach z nimi i przez miłość bliskich. Śmierć psa okazała się cezurą, czas przed był pełen zdrowia, a po – walki całej rodziny z chorobą ojca, bo żyliśmy już stale w obawie o jego zdrowie i życie… Tata odszedł zbyt szybko, ale do końca otoczony czułością tych, którym on swą czułość i opiekę każdego dnia dawał bezwarunkowo… Do trumny włożyliśmy zdjęcie psa, którego ukochał najbardziej i za którym zawsze tęsknił.