Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tylko jedna chwila - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 września 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,90

Tylko jedna chwila - ebook

Nawet najtrudniejsze doświadczenia mogą być początkiem czegoś dobrego.

Aleksandra, uznana malarka, mieszka w Warszawie z mężem i pięcioletnią córką. Jej - wydawać by się mogło - idealne życie przerywa wypadek samochodowy.

Joanna mieszka w Skierniewicach, jest nauczycielką, opiekuje się matką. Spokojną egzystencję diametralnie zmienia niespodziewana wizyta szwagra - Gracjana. Okazuje się, że kobieta musi nie tylko zająć się siostrzenicą, ale również rozwikłać tajemnice, które zostawiła po sobie Aleksandra. Sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej, gdy do miasta wraca były chłopak Joanny.

Danuta ucisza alkoholem demony przeszłości i niespełnione ambicje. Jej depresję pogłębia rodzinna tragedia. Kobieta ma żal do losu, że zabrał jej niewłaściwą córkę.

Często życie innych ludzi wydaje się nam perfekcyjne - kariera, pieniądze, rodzina. Jednak to czasami tylko gra pozorów. Jak bardzo możemy się mylić? Czy każdy z nas ma mroczne tajemnice? Czy może się okazać, że tak naprawdę nie znamy naszych bliskich?

 

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788383170121
Rozmiar pliku: 781 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I

Lek­ko za­sa­pa­na we­szła do ko­ry­ta­rza i wes­tchnęła ci­ężko. Po­pchnęła pi­ętą drzwi i opa­rła się o nie ple­ca­mi. Usły­sza­ła ci­chy trzask zwia­stu­jący ich za­mkni­ęcie. Od­sta­wi­ła z ulgą dwie siat­ki, schy­li­ła się i ści­ągnęła buty. W tym mo­men­cie z jed­nej z to­reb wy­su­nęły się ja­błka i po­tur­la­ły w głąb ko­ry­ta­rza. Szyb­kim ru­chem si­ęgnęła po jo­gurt, któ­ry na szczęście nie zdążył podążyć za owo­ca­mi. Ocza­mi wy­obra­źni wi­dzia­ła już bia­łą pla­mę gęstej, ma­zi­stej cie­czy, któ­rą cier­pli­wie zbie­ra pa­pie­ro­wy­mi ręcz­ni­ka­mi. Po­dzi­ęko­wa­ła so­bie w du­chu za re­fleks.

Zsu­nęła z ra­mion sza­ry swe­ter i nie­dba­le po­wie­si­ła go na wie­sza­ku za­ko­ńczo­nym gąb­cza­sty­mi ku­la­mi. To pa­tent jej sio­stry, by płasz­czy­ki i inne okry­cia nie mia­ły dzio­bów wy­ci­ągni­ętych od me­ta­lo­wych ha­czy­ków. Na­wet gdy Alek­san­dra się wy­pro­wa­dzi­ła, Jo­an­na nie mia­ła od­wa­gi nic na nim wie­szać, by ta, wpa­da­jąc w od­wie­dzi­ny, mia­ła go tyl­ko dla sie­bie. Prak­tycz­ny wy­na­la­zek na­le­żał te­raz do niej. Sio­stra nie będzie już z nie­go ko­rzy­stać.

Jo­an­na ze­bra­ła ja­błka, któ­rym uda­ło się usku­tecz­nić uciecz­kę, i trzy kro­ki pó­źniej zna­la­zła się w kuch­ni. Z nie­ma­łym wy­si­łkiem po­sta­wi­ła siat­ki na owal­nym sto­le. Me­cha­nicz­nie roz­kła­da­ła pro­duk­ty w be­żo­wych szaf­kach, schy­la­jąc się kil­ka­krot­nie. Sło­ńce prze­świe­tla­ło kar­me­lo­wo­żó­łte wi­tra­że zdo­bi­ące drzwicz­ki gór­nych sza­fek. Pod­czas ich otwie­ra­nia na ścia­nie od­bi­ja­ły się, mi­go­cząc, ko­lo­ro­we re­flek­sy. Jo­an­na skie­ro­wa­ła spoj­rze­nie w stro­nę sa­lo­nu: z tego miej­sca mia­ła do­sko­na­ły wi­dok na trzy czwar­te du­że­go po­miesz­cze­nia. Często z kuch­ni swo­bod­nie ogląda­ła te­le­wi­zję; w cza­sach, gdy ekra­ny są wiel­ko­ści sło­nia, to nie sta­no­wi pro­ble­mu.

Mimo że ma­syw­na ka­na­pa sta­ła do niej ty­łem, Jo­an­na do­sko­na­le wi­dzia­ła zna­jo­my kre­mo­wy koc i ka­wa­łek wy­sta­jącej spod nie­go bla­dej dło­ni. Ten sam wi­dok to­wa­rzy­szył jej pod­czas śnia­da­nia, a ta­kże gdy wy­cho­dzi­ła do pra­cy. Od ty­go­dnia na ka­na­pie nie za­szły żad­ne wy­ra­źne zmia­ny: po­zy­cja oso­by na niej le­żącej ule­ga­ła je­dy­nie nie­znacz­nym mo­dy­fi­ka­cjom.

Od wy­pad­ku mi­nęły dwa ty­go­dnie. Alek­san­drę po­trącił sa­mo­chód, gdy prze­cho­dzi­ła przez uli­cę, nie­ste­ty nie na pa­sach. Ob­ra­że­nia gło­wy oka­za­ły się na tyle po­wa­żne, że zma­rła za­raz po przy­wie­zie­niu do szpi­ta­la. Spraw­ca wy­pad­ku ucie­kł z miej­sca zda­rze­nia, po­li­cja go szu­ka. Tyl­ko co to da, sio­stry już i tak nie ma. Jo­an­na zu­pe­łnie nie czu­ła, że to praw­da. O ta­kich wy­da­rze­niach sły­szy się od sąsia­dów, w te­le­wi­zji. Ta­kie rze­czy zda­rza­ją się in­nym, ale nie im. Alek­san­dra miesz­ka­ła w War­sza­wie z mężem i pi­ęcio­let­nią có­recz­ką. Ostat­nio rzad­ko się wi­dy­wa­ły, przy­je­żdża­ła tyl­ko na świ­ęta, i to nie za­wsze. Ich kon­tak­ty były spo­ra­dycz­ne. Zde­cy­do­wa­nie częściej dzwo­ni­ła do mat­ki: mia­ły wspól­ne te­ma­ty, ta­jem­ni­ce. Łączy­ła je szcze­gól­na więź, któ­rej ona ni­g­dy nie do­świad­czy­ła.

Od po­grze­bu mat­ka nie­mal nie wsta­wa­ła z ka­na­py. Spa­ła, ły­ka­ła prosz­ki, pa­li­ła, na­le­wa­ła ko­lej­ny kie­li­szek wina i zno­wu za­grze­by­wa­ła się w mi­ęk­kim po­sła­niu. Gdy Jo­an­na na­ma­wia­ła mat­kę do je­dze­nia czy kąpie­li, ta pa­trzy­ła tępym, bar­dzo nie­przy­jem­nym wzro­kiem, jak­by spoj­rze­niem Kró­lo­wej Śnie­gu, nie­wzru­szo­nej na pro­śby cór­ki; tej cór­ki, któ­ra jej po­zo­sta­ła, ale ni­g­dy nie była tą ulu­bio­ną. Jo­an­na wi­dzia­ła w oczach mat­ki, że chęt­nie by za­mie­ni­ła losy sióstr.

Mia­ła ocho­tę po­de­jść, po­dać her­ba­tę, ale bała się, by spoj­rze­nie mat­ki znów jej nie zmro­zi­ło. Le­piej roz­pa­ku­je za­ku­py do ko­ńca i zro­bi obiad. Wie­dzia­ła jed­nak, że kon­takt z mamą jej nie mi­nie: musi prze­cież po­móc jej prze­trwać ten trud­ny czas.

Zupa ja­rzy­no­wa wy­da­wa­ła się do­sko­na­łym po­my­słem. Jo­an­na po­kro­iła wa­rzy­wa, zer­ka­jąc mi­mo­cho­dem w sze­ro­kie okno. Po­po­łu­dnio­we sło­ńce wdzie­ra­ło się na ku­chen­ny pa­ra­pet, ema­nu­jąc cie­płem. Pew­nie się dzi­wi, cze­mu w tym domu jest tak smut­no i po­nu­ro. Jo­an­nie trud­no było się sku­pić na obie­ra­niu mar­chew­ki: wzrok ko­bie­ty wędro­wał da­le­ko przed sie­bie. Kwit­nące wzdłuż chod­ni­ka ło­dy­gi i mło­de zie­lo­ne list­ki na krze­wach za­wsze wpra­wia­ły ją w do­bry na­strój. Te­raz nic jej nie po­ma­ga­ło: trud­no było prze­go­nić ten smu­tek.

Je­dy­nie w szko­le się uśmie­cha­ła, o tro­skach uda­wa­ło jej się za­po­mnieć do­pie­ro wśród dzie­ci. Nie­ste­ty dla niej ju­tro już ko­niec, roz­da­nie świa­dectw. Mimo że wa­ka­cje to czas ra­do­ści, mimo że dzie­ci wy­bie­gną szczęśli­we ze szkol­nych mu­rów, ją ogar­nie czar­na me­lan­cho­lia, któ­ra na­wie­dza ją za­wsze, gdy ma zbyt dużo cza­su na roz­my­śla­nia. Na szczęście mają w szko­le jesz­cze tro­chę pra­cy – ta­bel­ki, sta­ty­sty­ki, uzu­pe­łnia­nie do­ku­men­tów. Jako na­uczy­ciel­ka języ­ka pol­skie­go nie będzie się nu­dzić, ale to już pra­ca w sa­mot­no­ści. Pla­no­wa­nie za­jęć na przy­szły rok, za­po­zna­nie się z no­wym pro­gra­mem na­ucza­nia i no­wy­mi po­zy­cja­mi na li­ście lek­tur.

Wła­ści­wie trud­no te dwa mie­si­ące na­zwać wa­ka­cja­mi: dla Jo­an­ny to okres pra­cy nad pa­pie­ra­mi i ksi­ążka­mi. Sama wy­my­śla obo­wi­ąz­ki, by stłam­sić w so­bie żal, że zno­wu będzie sie­dzieć w domu i ni­g­dzie nie wy­je­dzie, bo i z kim? Tak było co roku, ale te­raz to już w ogó­le nie mo­gła­by zo­sta­wić mat­ki w ta­kim sta­nie. Za­miast cie­szyć się od­po­czyn­kiem, za­mar­twia­ła­by się, co się dzie­je w domu.

Jo­an­na od pi­ęciu lat była sama: re­la­cja z wu­efi­stą nie prze­trwa­ła pró­by cza­su. Wi­dać nie była tak sil­na, jak jej się wy­da­wa­ło, bo wy­jazd uko­cha­ne­go do War­sza­wy, do in­nej szko­ły, szyb­ko do­pro­wa­dził do roz­sta­nia. Na­wet tak bar­dzo nie bo­la­ło. Adam ro­bił to stop­nio­wo, jak tchórz. Co­raz rza­dziej przy­je­żdżał, mało dzwo­nił, nie wy­sy­łał już czu­łych SMS-ów. Noc­ne roz­mo­wy na wi­de­ocza­cie za­mie­ni­ły się w wia­do­mo­ści w sty­lu: „Mam dużo pra­cy, od­dzwo­nię pó­źniej”. Tak jak­by po­wo­li przy­zwy­cza­jał Jo­an­nę do no­wej sy­tu­acji. Aż któ­re­goś dnia, znie­cier­pli­wio­na jego wy­mów­ka­mi, po­je­cha­ła do szko­ły, w któ­rej uczył. Po­sta­no­wi­ła, że to ona zro­bi pierw­szy krok, by roz­pa­lić ich mi­ło­ść na nowo. Roz­po­zna­ła jego czer­wo­ne­go peu­ge­ota i cze­ka­ła cier­pli­wie, ob­ser­wu­jąc z ław­ki we­jście do szko­ły. Ten kwiet­nio­wy dzień mia­ła za­pla­no­wa­ny co do mi­nu­ty. Pra­gnęła dać Ada­mo­wi od­czuć, że jest dla niej wa­żny. Chcia­ła po­roz­ma­wiać, prze­ko­nać, że mu­szą się bar­dziej po­sta­rać, bo stra­cą sie­bie na­wza­jem.

Od­gar­nęła z twa­rzy roz­pusz­czo­ne wło­sy, po­pra­wi­ła ko­ron­ko­we maj­tecz­ki, któ­re nie­zno­śnie wpi­ja­ły się jej w po­ślad­ki; były nowe. Ku­pi­ła sek­sow­ny kom­plet spe­cjal­nie na ten dzień i li­czy­ła, że nie wyj­dą z jego miesz­ka­nia przez kil­ka go­dzin. Nie mo­gła się do­cze­kać miny Ada­ma oraz ra­do­ści w jego oczach z tej nie­spo­dzian­ki. Wpa­trzo­na w sze­ro­kie, szkla­ne drzwi we­jścio­we,kątem oka spo­strze­gła zgrab­ną blon­dyn­kę w zwiew­nej su­kien­ce, któ­rą lek­ko uno­sił wiatr. Była na tyle krót­ka, że z ka­żdym po­wie­wem ku­sząco od­sła­nia­ła bie­li­znę. Ko­bie­ta po­de­szła do czer­wo­ne­go auta, sta­nęła na chod­ni­ku i wpa­try­wa­ła się w ten sam punkt, co Jo­an­na, wy­chy­la­jąc się ze znie­cier­pli­wie­niem to w jed­ną, to w dru­gą stro­nę.

Adam miał na ra­mie­niu spor­to­wą tor­bę. Wy­so­ki, szczu­pły, w pod­sko­kach zbie­gł z pi­ęciu schod­ków i skie­ro­wał się w stro­nę czer­wo­ne­go po­jaz­du. Jo­an­na po­de­rwa­ła się z miej­sca, nie od­ry­wa­jąc wzro­ku od mężczy­zny. Jego czar­ne, nie­co za dłu­gie wło­sy ener­gicz­nie pod­ska­ki­wa­ły przy ka­żdym kro­ku. Od­wró­ci­ła się ty­łem do nie­go, gdy się zbli­żył, by nie ze­psuć nie­spo­dzian­ki, i zro­bi­ła kil­ka kro­ków w kie­run­ku auta.

Ko­bie­ta w zwiew­nej su­kien­ce en­tu­zja­stycz­nie po­ma­cha­ła do Ada­ma, po czym za­chłan­nie pa­dła mu w ra­mio­na. Jo­an­nie było wstyd, tak bar­dzo wstyd. Tyl­ko dla­cze­go jej? To prze­cież on otwie­rał drzwi blon­dyn­ce i obej­mo­wał ją w pa­sie, ale to Jo­an­na czu­ła się win­na. Win­na swo­jej na­iw­no­ści, że tak pó­źno za­re­ago­wa­ła, że nie wal­czy­ła o ich re­la­cję. Może po pro­stu jej nie za­le­ża­ło. To już dru­gi zwi­ązek, któ­ry od­pu­ści­ła: nie umia­ła się bić o swo­je. Mat­ka ci­ągle ją ga­ni­ła, że jest jak cie­płe klu­chy i nikt nie będzie trak­to­wał jej po­wa­żnie. Jak wi­dać, mia­ła ra­cję. Tyl­ko oj­ciec da­wał Jo­an­nie wspar­cie i do­da­wał wia­ry we wła­sne siły, spra­wiał, że chcia­ło jej się dzia­łać. Do­sta­wa­ła od nie­go bo­dźce, któ­re na­pędza­ły ją, by ro­bić coś dla sie­bie. Ale jego już nie ma, te po­zy­tyw­ne kop­nia­ki po­zo­sta­ły tyl­ko efe­me­rycz­nym wspo­mnie­niem.

Zupa już się go­to­wa­ła. Jo­an­na, po­grążo­na w roz­my­śla­niach, na­wet nie pa­mi­ęta­ła, jak te wszyst­kie wa­rzy­wa zna­la­zły się w garn­ku. Do­brze, że nie ob­ci­ęła so­bie pal­ców. Na wspo­mnie­nie tam­tych wy­da­rzeń po­czu­ła na­głe ukłu­cie w ser­cu. Ona, trzy­dzie­stocz­te­ro­let­nia pan­na bez per­spek­tyw, w cu­dow­ny, cie­pły, czerw­co­wy dzień stoi nad garn­kiem zupy i sta­ra się, by łzy nie na­ka­pa­ły do środ­ka. Nie­dba­le prze­ta­rła mo­kre oczy opusz­ka­mi pal­ców. Wie­dzia­ła, że płacz nic nie daje – swo­je już prze­cież wy­pła­ka­ła – ale za to przy­no­si chwi­lo­we uko­je­nie.

Si­ęgnęła po be­żo­wy po­jem­nik z solą. Brązo­we li­nie łączące się w sy­me­trycz­ne trój­kąty two­rzy­ły na nim gło­wę wil­ka. Po­dob­ny wzór miał ostat­nio na ko­szul­ce Gra­cjan. Jed­na ły­żecz­ka czy dwie, nie pa­mi­ęta­ła, ile wsy­pa­ła. Ten po­jem­nik przy­po­mniał jej za to, że są oso­by, któ­re cier­pią bar­dziej niż ona.

Gra­cjan za­raz po po­grze­bie za­brał cór­kę z po­wro­tem do War­sza­wy, do czte­ro­po­ko­jo­we­go apar­ta­men­tu. Miał tam prze­cież pra­cę, a dziec­ko – przed­szko­le. Jo­an­na pro­po­no­wa­ła mu po­moc przy Ana­sta­zji, ale od­mó­wił. Mil­czący, otu­ma­nio­ny, trud­no było z nim coś usta­lić, co w ta­kiej sy­tu­acji było zro­zu­mia­łe. Ci­ągle po­wta­rzał: „Pó­źniej zo­ba­czy­my”, „Pó­źniej dam znać”. Z dnia na dzień za­wa­li­ło mu się całe ży­cie. Alek­san­dra za­wsze do­brze mó­wi­ła o mężu: chwa­li­ła jego za­rad­no­ść, to, że daje jej po­czu­cie bez­pie­cze­ństwa i sta­bi­li­za­cji fi­nan­so­wej. Do­ce­nia­ła też jego za­an­ga­żo­wa­nie w opie­kę nad małą. Jo­an­nie ni­g­dy nie było jed­nak dane spraw­dzić tego oso­bi­ście, bo nie je­ździ­ła do nich często, wła­ści­wie w ogó­le, a prze­cież ze Skier­nie­wic do sto­li­cy jest tyl­ko tro­chę po­nad go­dzi­na dro­gi. Mar­twi­ła się o pi­ęcio­lat­kę: dla Na­st­ki to prze­cież ogrom­na zmia­na, ko­niecz­nie musi dziś za­dzwo­nić, niech przy­ja­dą cho­ciaż na week­end. Będzie mo­gła wy­ba­dać sy­tu­ację, spraw­dzić, w ja­kim sta­nie jest mała, czy nie po­trze­bu­ją po­mo­cy. A może wsty­dzą się o nią po­pro­sić?

Lek­kie po­ru­sze­nie na so­fie wy­bi­ło Jo­an­nę z roz­my­ślań. Przy­jazd szwa­gra i sio­strze­ni­cy po­mó­głby ta­kże im: mat­ka wresz­cie mia­ła­by oka­zję, by do­pro­wa­dzić się do po­rząd­ku.

* * *

Da­nu­ta wy­gra­mo­li­ła się z mi­ęk­kie­go po­sła­nia i wbi­ła ma­gne­tycz­ne spoj­rze­nie w drzwi ła­zien­ki. Chcia­ła przy­ci­ągnąć je bli­żej siłą woli, ale te jak na zło­ść ani drgnęły. Ko­bie­ta iry­to­wa­ła się, że ła­zien­ka jest tak da­le­ko, co ob­ja­wia­ło się jej skwa­szo­ną miną. Nie mia­ła jed­nak wy­jścia: po­trze­by fi­zjo­lo­gicz­ne rządzą się prze­cież swo­imi pra­wa­mi.

Prze­sze­dł ją dreszcz, bo roz­grza­ła się pod ko­cem. Na­ci­ągnęła więc blu­zę dre­so­wą na cie­płe ple­cy. Przy­jem­ny aro­mat spra­wił, że spoj­rza­ła w kie­run­ku kuch­ni. Zmru­ży­ła oczy. Jest tam, stoi, mie­sza­jąc w garn­ku – po­my­śla­ła cierp­ko. Zno­wu ma kiec­kę do ko­stek, nic ta dziew­czy­na z ży­cia nie ko­rzy­sta – z dez­apro­ba­tą po­kręci­ła gło­wą, przy­trzy­mu­jąc się opar­cia. Z ta­kim po­de­jściem to już na za­wsze zo­sta­nie sta­rą pan­ną, nie to co Ole­ńka. Nie, Alek­san­dra, nie lu­bi­ła, gdy tak się do niej zwra­ca­no. Już od naj­młod­szych lat chcia­ła, by na­zy­wa­no ją Alek­san­drą, bo to brzmi po­wa­żniej i bar­dziej re­pre­zen­ta­cyj­nie. Jej to się chcia­ło żyć. Mia­ła ta­lent, świet­ną pra­cę, ob­ra­ca­ła się wśród zna­nych lu­dzi, a los oka­zał się tak okrut­ny. Dla­cze­go Bóg za­bie­ra nie tych, co trze­ba – Da­nu­cie gło­wę roz­ry­wa­ło od tych prze­my­śleń, a może nie od nich, a od nad­mia­ru wina. Moc­no przy­ci­snęła dłoń do czo­ła, jak­by chcia­ła siłą wy­rzu­cić z czasz­ki ból, któ­ry prze­wier­cał się zu­chwa­le aż do sa­me­go jej środ­ka.

Do­ta­rła do ła­zien­ki po­ma­łu, po­su­wi­sty­mi kro­ka­mi, by ani na chwi­lę nie stra­cić rów­no­wa­gi. To by do­pie­ro có­recz­ka mia­ła uży­wa­nie, a na­ga­da­ła­by się jak ksi­ądz na ka­za­niu – Da­nu­ta trzy­ma­ła się moc­no umy­wal­ki; chwi­lę po­trwa­ło, nim ko­bie­cie prze­sta­ło wi­ro­wać w gło­wie. Ob­my­ła twarz zim­ną wodą. Oso­ba z lu­ster­ka nie była ani miła, ani ład­na. Zie­mi­sta cera, wor­ki pod ocza­mi, wi­docz­ne na doj­rza­łej ce­rze za­czer­wie­nie­nia, a oczy prze­krwio­ne. To chy­ba czer­wo­ne wino tak je prze­far­bo­wa­ło – uśmiech­nęła się krzy­wo do sie­bie.

Nie przyj­mo­wa­ła do wia­do­mo­ści swo­je­go wie­ku. Lata, któ­re mi­nęły, uwa­ża­ła za stra­co­ne. Gdy­by sku­pi­ła się na tym, ile cza­su mi­nęło od jej osiem­na­stych uro­dzin i ma­rzeń, któ­re wte­dy mi­ster­nie tka­ła w swo­jej gło­wie, nie wy­star­czy­ła­by jej nie tyl­ko jed­na bu­tel­ka prze­zro­czy­ste­go pły­nu, ale też cały ga­lon moc­ne­go bim­bru sąsia­da.

Da­nu­ta za­kręci­ła wodę, ota­rła twarz ręcz­ni­kiem, od­ru­cho­wo prze­cze­sa­ła pal­ca­mi sko­łtu­nio­ne wło­sy. Pró­żno było szu­kać brązo­wo­kar­me­lo­wych pa­se­mek wśród jej pó­łdłu­gich strąków, a grzyw­ka sta­ła na bacz­no­ść ni­czym po­let­ko ku­ku­ry­dzy. Nic się Da­nu­cie nie chcia­ło: gdy spa­ła, to nie my­śla­ła, gdy się bu­dzi­ła, śmie­rć jej cór­ki sta­wa­ła się rze­czy­wi­sto­ścią.

Z Alek­san­drą do­sko­na­le się ro­zu­mia­ły. Da­nu­ta za­częła po­py­chać cór­kę do wiel­kie­go świa­ta, gdy tyl­ko za­uwa­ży­ła, że ta wy­ka­zu­je ta­lent ma­lar­ski. Na­mó­wi­ła męża, by nie ża­ło­wał pie­ni­ędzy na edu­ka­cję Alek­san­dry, bo to się opła­ci, to in­we­sty­cja w przy­szło­ść ich dziec­ka, a może i ca­łej ro­dzi­ny. Nie było in­nej mo­żli­wo­ści: cór­ka mia­ła być sław­na i bo­ga­ta, mat­ka śle­po wie­rzy­ła w jej suk­ces. Już od naj­młod­szych lat cór­ki pła­ci­li za pry­wat­ne lek­cje ry­sun­ku, ku­po­wa­li naj­dro­ższe pędz­le i far­by. Alek­san­dra często je­ździ­ła na ple­ne­ry ma­lar­skie, któ­re oprócz gaży na­uczy­cie­la wy­ma­ga­ły opłat zwi­ąza­nych z noc­le­giem i wy­ży­wie­niem. Cór­ka uwiel­bia­ła te wy­jaz­dy, wra­ca­ła z nich pe­łna ener­gii i no­wych po­my­słów – jak więc mo­żna było jej ich od­mó­wić? Chwa­li­li ją wszy­scy na­uczy­cie­le, wy­gry­wa­ła kon­kur­sy ma­lar­skie. By mo­gła re­ali­zo­wać ma­rze­nia i my­śleć o swo­jej ka­rie­rze, ro­dzi­ce opła­ca­li miesz­ka­nie na stu­diach. Te­raz oka­zu­je się, że to wszyst­ko na mar­ne.

Kie­dy roz­ma­wia­ły na kil­ka dni przed wy­pad­kiem, ema­no­wa­ła ra­do­ścią: cie­szy­ła się, że idzie jej świet­nie, a ga­le­rie do­py­tu­ją o jej ob­ra­zy. Było wi­dać, że jej się po­wo­dzi: lep­szy sa­mo­chód, mar­ko­we to­reb­ki i za­gra­nicz­ne wy­jaz­dy słu­żbo­we. Cór­ka spe­łnia­ła ma­rze­nia Da­nu­ty, tak mia­ło wy­glądać jej ży­cie. Wszyst­ko to, cze­go ona tak pra­gnęła, ofia­ro­wa­ła Alek­san­drze; dała jej tę mo­żli­wo­ść, bo jej roz­wój i ka­rie­rę za­prze­pa­ści­ło po­ja­wie­nie się dziec­ka. Kie­dy le­d­wo pe­łno­let­nia Da­nu­ta do­wie­dzia­ła się, że jest w ci­ąży z Jo­an­ną, pła­ka­ła przez kil­ka ty­go­dni. Pla­no­wa­ła wy­jazd do Ło­dzi, gdzie do­sta­ła lu­kra­tyw­ną po­sa­dę w urzędzie. Mło­da, am­bit­na, z nie­ba­nal­ną uro­dą, a utknęła w tej mie­ści­nie, za­miast pod­bi­jać wi­ęk­szą me­tro­po­lię. Nikt jej nie ro­zu­miał, nikt nie wi­dział pro­ble­mu, wszy­scy się tyl­ko za­chwy­ca­li dziec­kiem, a ona się nie li­czy­ła.

Wspo­mnie­nia ży­cio­wej po­ra­żki znów po­wró­ci­ły. Nie po­do­ba­ła jej się ta ko­bie­ta w lu­strze, w ogó­le jej się nie po­do­ba­ła. Da­nu­ta po­now­nie opłu­ka­ła twarz zim­ną wodą i wy­ta­rła ręcz­ni­kiem kro­ple spły­wa­jące z czo­ła. Po chwi­li zmo­czy­ła część ręcz­ni­ka i przy­ło­ży­ła do twa­rzy, by po­czuć chwi­lo­wą ulgę. Nie za wie­le po­mo­gło – stęk­nęła ża­ło­śnie. Zre­zy­gno­wa­na i po­iry­to­wa­na ma­rzy­ła, by jak naj­szyb­ciej znów zna­le­źć się pod cie­płym ko­cem.ROZDZIAŁ II

Jo­an­na za­nu­rzy­ła cho­chlę w wa­rzyw­nej kom­po­zy­cji i wy­pe­łni­ła nią ta­lerz, po czym do­la­ła zło­ci­ste­go bu­lio­nu, tyl­ko tro­chę, do wrąb­ka, jak dla dziec­ka. Do­ro­słym za­wsze na­le­wa­ła zupy do pe­łna. Tyle wy­star­czy, bo jesz­cze mama go­to­wa się prze­stra­szyć i w ogó­le nie zje­ść. Jo­an­na spie­szy­ła się, by zdążyć, nim ta wyj­dzie z ła­zien­ki. Może żo­łądek Da­nu­ty za­cznie do­ma­gać się je­dze­nia, gdy po­czu­je sma­ko­wi­tą woń? Jo­an­na uło­ży­ła ta­lerz i ły­żkę, wy­gła­dzi­ła ser­wet­kę, zło­ży­ła koc w kost­kę, po­pra­wi­ła po­dusz­ki i na­rzu­tę. Szyb­ko ucie­kła do kuch­ni, kie­dy usły­sza­ła szczęk zam­ka.

Da­nu­ta od razu za­uwa­ży­ła, że jej wy­god­ne le­go­wi­sko zo­sta­ło uprząt­ni­ęte. Ob­ci­ągnęła no­gaw­ki gra­na­to­wych dre­sów, bo po­zwi­ja­ły się nie­chluj­nie, two­rząc har­mo­nij­kę. Wci­ąż mi­ęto­si­ła zim­ny i mo­kry rękaw blu­zy: pod­czas my­cia po­chla­pa­ła się jak dziec­ko. Mia­ła już coś po­wie­dzieć… ale zre­zy­gno­wa­na usia­dła. Kłót­nia nic tu nie da, chy­ba jed­nak tro­chę zupy nie za­szko­dzi. Da­nu­ta nie czu­ła gło­du, ale bar­dzo chcia­ło jej się pa­lić, a pa­pie­ros le­piej sma­ku­je po je­dze­niu. Go­rący wy­war roz­lał się w ustach, pa­rząc pod­nie­bie­nie. Za­klęła w du­chu. Już mniej łap­czy­wie wsu­nęła do ust ko­lej­ną ły­żkę. Smak był do­bry, ale tego się spo­dzie­wa­ła. Jo­an­na go­to­wa­ła le­piej od niej, le­piej zaj­mo­wa­ła się do­mem i ogro­dem, czy­ta­ła mądre ksi­ążki i ro­zu­mia­ła wszyst­kie wia­do­mo­ści, któ­re ata­ko­wa­ły je co rano z te­le­wi­zo­ra. Trud­no jej było ka­żde­go dnia zno­sić to, że cór­ka jest dużo mądrzej­sza od mat­ki, za­rad­niej­sza i tak wy­chwa­la­na przez wszyst­kich do­oko­ła.

– Ty to masz szczęście – mó­wi­ły sąsiad­ki – cór­ka na na­uczy­ciel­kę ci się wy­kszta­łci­ła, do­bra i mądra dziew­czy­na z niej.

– Co mi po jej mądro­ści – od­po­wia­da­ła Da­nu­ta – jak męża zna­le­źć nie może, bo się jej boją wszyst­kie chło­py? Kto by za żonę chciał taką, co zna od­po­wie­dź na ka­żde py­ta­nie? – Ma­cha­ła ręką, zi­ry­to­wa­na tym ich ga­da­niem.

One mo­gły się po­chwa­lić gro­mad­ką wnu­ków, za­rad­ny­mi zi­ęcia­mi. A ona co? Ma cór­kę, któ­rej nie chce ża­den po­rząd­ny fa­cet. Dla­te­go mało wspo­mi­na­ła o star­szej cór­ce przy oka­zji roz­mów ze zna­jo­my­mi, ale za to o młod­szej opo­wia­da­ła chęt­nie. Ży­cie Alek­san­dry to wer­ni­sa­że, za­gra­nicz­ne wy­jaz­dy, wy­sta­wy, kon­cer­ty, te­atry, jej cór­ka błysz­cza­ła w to­wa­rzy­stwie – tym Da­nu­ta mo­gła się po­chwa­lić.

Wzi­ęła do ust ostat­nią ły­żkę zupy i od razu schy­li­ła się, żeby wci­snąć dłoń pod ka­na­pę. Pro­sto­kąt­na pacz­ka ci­ągle tam była. Da­nu­ta szarp­nęła, pacz­ka za­sze­le­ści­ła, wy­su­wa­jąc się ze szcze­li­ny, za­pal­nicz­ka pstryk­nęła. Uza­le­żnia­jący za­pach dra­żnił nos ko­bie­ty. Da­nu­ta przy­mknęła oczy, czu­ła się spo­koj­niej­sza. Na­gle jej gło­wę owia­ło rze­śkie po­wie­trze, a szum sa­mo­cho­dów z uli­cy stał się bar­dziej sły­szal­ny.

– Za­mknij to okno! – rzu­ci­ła pod­nie­sio­nym gło­sem w kie­run­ku kuch­ni, czu­jąc, jak ciar­ki prze­cho­dzą jej po ra­mio­nach.

– Mamo, nie pal w domu, jest ład­na po­go­da, wyj­dź na ta­ras – po­pro­si­ła Jo­an­na, za­ci­ska­jąc ze zło­ści zęby. Tak bar­dzo nie lu­bi­ła dymu pa­pie­ro­so­we­go, wszyst­ko po­tem w domu prze­ni­ka­ło jego za­pa­chem.

– Nie mam ocho­ty wsta­wać, mam pra­wo pa­lić, gdzie mi się spodo­ba, to mój dom! – Pod­nie­sio­ny głos za­mie­nił się w krzyk, a ostra wy­mia­na zdań pew­nie za­ko­ńczy­ła­by się kłót­nią, gdy­by nie pi­skli­wy dzwo­nek do furt­ki, któ­ry za­sko­czył obie ko­bie­ty.

Jo­an­na po­spiesz­nie otwo­rzy­ła drzwi, za­trzy­ma­ła się w pro­gu i spoj­rza­ła w kie­run­ku bra­my. Mło­dy mężczy­zna nie­cier­pli­wie prze­stępo­wał z nogi na nogę, roz­gląda­jąc się na boki. Prze­kła­dał z pra­wej ręki do le­wej ogrom­ny bu­kiet kwia­tów. Na wje­ździe za­par­ko­wa­ne było żó­łte auto z na­pi­sem „Pocz­ta kwia­to­wa”.

– Dzień do­bry, czy za­sta­łem Da­nu­tę Ja­si­ńską? – Chło­pak dy­gnął uprzej­mie, pa­trząc w kie­run­ku za­sko­czo­nej Jo­an­ny, któ­rą zo­ba­czył zza furt­ki.

Na te sło­wa Jo­an­na zde­cy­do­wa­ła się po­de­jść, bo po­ja­wie­nie się mężczy­zny przez chwi­lę uzna­ła za po­my­łkę. Kwia­ty dla nich?

– Tak, to moja mama, ale wła­śnie śpi, mogę w czy­mś po­móc? – Wie­dzia­ła, że mat­ka nie wyj­dzie z domu w ta­kim sta­nie, zresz­tą mężczy­zna mó­głby się jej nie­co wy­stra­szyć. Jo­an­na pa­trzy­ła na her­ba­cia­ne róże, nie wie­dząc, co mogą one zna­czyć.

– Te kwia­ty są dla pani mamy, pro­szę po­twier­dzić od­biór prze­sy­łki. – Ku­rier jed­ną ręką po­dał jej bu­kiet, a dru­gą wy­su­nął spod pa­chy czar­ną pod­kład­kę z pa­pie­ra­mi do pod­pi­su.

Jo­an­na otwo­rzy­ła furt­kę, żó­łtym dłu­go­pi­sem, zmy­śl­nie przy­cze­pio­nym sprężyn­ką do pod­kład­ki, zło­ży­ła na kart­ce pod­pis przy swo­im na­zwi­sku. Przy­tu­li­ła do sie­bie pach­nącą wi­ązan­kę. Już wie­dzia­ła, cze­mu mężczy­zna tak prze­kła­dał ją z ręki do ręki – bu­kiet był duży. Za­nim we­szła do domu, po­ta­rła de­li­kat­nie mi­ęk­kie płat­ki o swój po­li­czek. Ni­g­dy ta­kie­go bu­kie­tu nie do­sta­ła, był pi­ęk­ny. Od­su­nęła go od sie­bie, by nie przy­zwy­cza­jać się zbyt­nio, i we­szła do sa­lo­nu. Po­ło­ży­ła kwia­ty na sto­le, wprost przed zdzi­wio­ną mat­ką.

– To z pocz­ty kwia­to­wej dla cie­bie – szep­nęła w jej kie­run­ku.

Jo­an­na otwo­rzy­ła szkla­ną wi­try­nę i wy­jęła z niej krysz­ta­ło­wy wa­zon z licz­ny­mi żło­bie­nia­mi w kszta­łcie li­ści. Puk­nęła pa­znok­ciem w jego brzeg dwa razy. Za­wsze tak ro­bi­ła: lu­bi­ła ten dźwi­ęk.

Da­nu­ta wy­ci­ągnęła drżący­mi ręka­mi bi­le­cik. Je­dy­nie sio­stra mo­gła wpa­ść na tak dur­ny po­my­sł, by wy­słać jej kwia­ty przez po­sła­ńca, może ją po­cie­szyć chcia­ła, lar­wa jed­na. Mimo że miesz­ka w tym sa­mym mie­ście, to by było w jej sty­lu. Od­kąd uma­rł jej mąż, nikt jej kwia­tów nie da­wał, a prze­cież Da­nu­ta nie mia­ła żad­ne­go ad­o­ra­to­ra. Roz­chy­li­ła mały bi­le­cik ze zdjęciem ger­ber, zbla­dła, usia­dła, po­my­śla­ła, że ktoś zro­bił jej nie­smacz­ny żart.

– Jo­an­na! – krzyk­nęła pi­skli­wym gło­sem.

Ta aż opry­ska­ła się wodą, na­le­wa­jąc jej do wa­zo­nu. Od­sta­wi­ła go do zle­wu i pod­bie­gła do roz­trzęsio­nej mat­ki. Pod­nio­sła roz­ło­żo­ny kar­net z wy­ci­ągni­ętej w jej kie­run­ku ręki i prze­czy­ta­ła wy­dru­ko­wa­ny zło­ty­mi li­te­ra­mi na­pis: „Wszyst­kie­go naj­lep­sze­go, mamo. Dużo zdro­wia i szczęścia z oka­zji imie­nin. Two­ja uko­cha­na Alek­san­dra”.

Jo­an­na przy­sia­dła na brze­gu fo­te­la, ręce jej drża­ły, ser­ce się ści­snęło. Jak to mo­żli­we, że sio­stra przy­sła­ła kwia­ty z za­świa­tów? Z ża­lem pa­trzy­ła na łka­jącą mat­kę, któ­rej ta prze­sy­łka roz­dra­pa­ła jesz­cze świe­żą ranę. Z tyłu bi­le­ci­ka Jo­an­na od­szu­ka­ła ad­res. Kwia­ciar­nia Stor­czyk mie­ści­ła się w War­sza­wie. Jo­an­na po­sta­no­wi­ła, że musi na­tych­miast tam za­dzwo­nić. Po trzech sy­gna­łach, trwa­jących wiecz­no­ść, wresz­cie ktoś ode­brał. Uprzej­ma pani po­in­for­mo­wa­ła ją, że pani Alek­san­dra zle­ci­ła do­sta­wę już po­nad dwa ty­go­dnie temu i oso­bi­ście wy­bra­ła bu­kiet. Do­sko­na­le ją pa­mi­ęta, bo po­ka­za­ła jej wszyst­kie kwia­ty, gdyż ta nie mo­gła się zde­cy­do­wać, któ­ra kom­po­zy­cja naj­bar­dziej jej się po­do­ba.

Wszyst­ko sta­ło się ja­sne: sio­stra już wcze­śniej za­dba­ła, by nie za­po­mnieć o imie­ni­nach mat­ki. Tro­chę to nie w jej sty­lu: ra­czej dzwo­ni­ła dzień po, gdy to Jo­an­na jej przy­po­mnia­ła, a w tym roku, pro­szę, nie za­po­mnia­ła jak na zło­ść. Jo­an­na też mia­ła pre­zent dla mat­ki, ale bra­ko­wa­ło jej od­wa­gi, by dziś o nim wspo­mi­nać. Zde­cy­do­wa­ła, że zło­ży jej ży­cze­nia po obie­dzie, ale młod­sza sio­stra ją ubie­gła. Za­wsze chcia­ła być lep­sza, we wszyst­kim pierw­sza i za­gar­niać całą uwa­gę ro­dzi­ców tyl­ko dla sie­bie. I na­wet dzi­siaj, gdy już jej nie ma, też jej się to uda­ło. Te­raz, cho­ćby nie wia­do­mo jak moc­no Jo­an­na się sta­ra­ła, ża­den pre­zent nie prze­bi­je tych kwia­tów.

Znie­ru­cho­mia­ła, wpa­trzo­na w szkla­ny wa­zon, oswa­ja­ła my­śli, któ­re ją ata­ko­wa­ły ze wszyst­kich stron. Szczęk­ni­ęcie ka­na­py, sze­lest wy­ci­ska­nej z bli­stra ta­blet­ki i od­głos prze­ły­ka­nej wody – tyl­ko to dało się sły­szeć z sa­lo­nu, a po­tem na­sta­ły już tyl­ko mia­ro­wy od­dech i przej­mu­jąca ci­sza. Ci­sza, któ­ra to­wa­rzy­szy im od daw­na, tak wy­ra­zi­sta, że aż boli. A od dwóch ty­go­dni po­wie­dze­nie „gro­bo­wa ci­sza” do­sko­na­le ob­ra­zu­je at­mos­fe­rę pa­nu­jącą w tym domu.

Jo­an­na ze­szła po dwóch ka­mien­nych schod­kach, zmru­ży­ła oczy, ostre sło­ńce pa­da­ło wprost na jej twarz. Wol­nym kro­kiem okrąży­ła dom. Tra­wa si­ęga­ła już do ko­stek i aż się pro­si­ła o ko­sze­nie. Dwa­na­ście drzew owo­co­wych cze­ka­ło na to, co Jo­an­na ma dziś do po­wie­dze­nia.

Kie­ro­wa­ła się w sam róg dzia­łki. Lu­bi­ła to zie­lo­ne miej­sce: ona mó­wi­ła, drze­wa cier­pli­wie słu­cha­ły. Wśród drzew sta­ła ław­ka. Ko­bie­ta usia­dła. W po­wie­trzu uno­sił się słod­ki za­pach, mimo że ja­bło­nie już prze­kwi­tły. Gdzie­nie­gdzie jesz­cze le­ża­ły bia­łe płat­ki, ale li­ście chy­ba prze­jęły tę roz­kosz­ną sło­dycz, roz­ta­cza­jąc ją do­oko­ła. Ka­żda pora roku kre­atyw­nie ma­lo­wa­ła je­dy­ny w swo­im ro­dza­ju, nie­po­wta­rzal­ny ob­raz tego miej­sca, a Jo­an­na chło­nęła go z nie­zmien­nym za­chwy­tem. Opie­ra­ła się o pień ja­błon­ki i ob­ser­wo­wa­ła dom, swo­je ży­cie, lu­bi­ła przy­glądać mu się z da­le­ka, jak­by na­le­ża­ło nie do niej, tyl­ko do ja­kie­jś ob­cej ko­bie­ty.

Na­ci­snęła na wy­świe­tla­czu te­le­fo­nu imię je­dy­nej oso­by, na któ­rą mo­gła te­raz li­czyć. Po dwóch sy­gna­łach usły­sza­ła do­no­śny, we­so­ły głos ciot­ki. Po krót­kiej roz­mo­wie, owład­ni­ęta bło­gim bez­ru­chem, jesz­cze przez kil­ka­na­ście mi­nut wsłu­chi­wa­ła się w od­gło­sy przy­ro­dy i do­pie­ro po chwi­li nie­chęt­nie skie­ro­wa­ła się w stro­nę domu, by wsta­wić wodę na kawę i przy­go­to­wać cia­sto na przy­by­cie go­ścia.

Ciot­ka Fran­cisz­ka za­zwy­czaj nie pu­ka­ła, a po pro­stu wcho­dzi­ła z im­pe­tem do sio­strza­ne­go domu. Tem­pe­ra­ment nie po­zwa­lał jej stać przed furt­ką i cze­kać, aż ktoś ła­ska­wie wyj­dzie otwo­rzyć. Wkła­da­ła więc rękę mi­ędzy me­ta­lo­we przęsła i zwin­nie na­ci­ska­ła klam­kę od dru­giej stro­ny. Oczy­wi­ście to się spraw­dza­ło tyl­ko, je­śli nikt nie za­mknął furt­ki na klucz, ale ta­kie rze­czy miesz­kan­ki do­mo­stwa ro­bi­ły tyl­ko na noc, dla­te­go ciot­ka nie krępo­wa­ła się w swo­ich po­czy­na­niach i już po chwi­li prze­kro­czy­ła próg ro­dzin­ne­go domu.

Wy­cho­wy­wa­ła się tu ra­zem z Da­nu­tą, ale dom i ogród przy­pa­dły star­szej od niej o dwa lata sio­strze. Ona odzie­dzi­czy­ła po ro­dzi­cach dzia­łkę bu­dow­la­ną. Nie zbu­do­wa­ła jed­nak tam domu, bo te­ren nie był zbyt atrak­cyj­ny i lek­ko pod­mo­kły, słu­żył bar­dziej jako łąka. Nie mia­ła wie­le do po­wie­dze­nia, bo sio­stra wcze­śnie za­szła w ci­ążę i to ona była w wi­ęk­szej po­trze­bie. Na szczęście Fran­cisz­ka tra­fi­ła na za­rad­ne­go męża, któ­ry zbu­do­wał dla nich dom na wła­snej zie­mi. Ni­g­dy nie mia­ła żalu z po­wo­du tego nie­spra­wie­dli­we­go ze stro­ny ro­dzi­ców po­dzia­łu: zna­ła cha­rak­ter Da­nu­ty i wie­dzia­ła, że to ona wy­mu­si­ła na nich tę de­cy­zję. Szczęścia jed­nak się nie mie­rzy w licz­bie hek­ta­rów czy bo­gac­twach, o czym jej sio­stra do­wie­dzia­ła się dość szyb­ko.

Da­nu­ta i tak była wiecz­nie nie­za­do­wo­lo­na i na­rze­ka­ła na swój los. A Fran­cisz­ka na od­wrót – za­wsze dzi­ęko­wa­ła, że tra­fił jej się naj­wspa­nial­szy mąż pod sło­ńcem. Sta­szek był mężczy­zną bar­dzo spo­koj­nym, ugo­do­wym, zga­dzał się z ka­żdym sło­wem żony, choć na pierw­szy rzut oka może nie spra­wiał ta­kie­go wra­że­nia: był po­tężny, wy­so­ki, jego gło­wa za­wa­dza­ła o fu­try­nę drzwi, a i bar­ki miał sze­ro­kie jak bra­ma wjaz­do­wa – jak żar­to­wa­ła ciot­ka. Przy tym ciem­ny za­rost, krza­cza­ste brwi ni­czym Rum­cajs – swo­im wy­glądem bu­dził strach, ale gdy się ode­zwał, wszy­scy uśmie­cha­li się z ulgą, bo głos miał de­li­kat­ny, cie­pły, chło­pi­ęcy, jak­by mu­ta­cja o nim za­po­mnia­ła.

Sta­no­wi­li szczęśli­we ma­łże­ństwo i do­sko­na­le się uzu­pe­łnia­li. On mil­czący nie­dźwie­dź, a ona ga­da­tli­wa pa­pu­ga, i to do­słow­nie pa­pu­ga, bo ciot­ka uwiel­bia­ła ko­lo­ry. A to no­si­ła spodnie czer­wo­ne jak wóz stra­żac­ki, a to za­kła­da­ła do ko­ścio­ła cha­bro­wy ka­pe­lusz z bia­łą różą. Co­dzien­nie ro­bi­ła też moc­ny i wy­ra­zi­sty ma­ki­jaż jak na wiel­ką im­pre­zę, bo – jak mó­wi­ła – trze­ba świ­ęto­wać ka­żdy dzień. Dłu­gie i duże kol­czy­ki dyn­da­ły, zwra­ca­jąc uwa­gę wszyst­kich. Jed­nym się to po­do­ba­ło, in­nym prze­ciw­nie, ale nikt nie śmiał po­wie­dzieć złe­go sło­wa. Ze względu nie tyl­ko na strach przed tą py­ska­tą ko­bie­tą, ale też na sza­cu­nek, bo była po­moc­na w wie­lu sy­tu­acjach i nie było spra­wy, któ­rej by nie za­ła­twi­ła. To taka oso­ba, któ­ra jak jej drzwi za­mkną, to wcho­dzi oknem, a ona po­su­wa­ła się i da­lej – spo­koj­nie mo­żna rzec, że wska­ki­wa­ła ko­mi­nem.

Uko­cha­ny syn Fran­cisz­ki wy­je­chał za gra­ni­cę do pra­cy, a gdy po­znał swo­ją przy­szłą żonę, to już zo­stał na sta­łe, nad czym ko­bie­ta nie­zmien­nie ubo­le­wa­ła, ale po ci­chu, by jego de­cy­zje były sa­mo­dziel­ne, a nie pod­szy­te tro­ską o cier­pi­ącą mat­kę. Naj­gor­sze, że była da­le­ko od swo­je­go je­dy­ne­go wnucz­ka, a tak wie­le mia­ła mu do za­ofe­ro­wa­nia. Pró­bo­wa­ła Da­nu­cie uświa­do­mić, ja­kie ma szczęście, że Jo­an­na była przy niej i miesz­ka­ły ra­zem, ale wie­dzia­ła, że ta nie za­mie­rza­ła do­ce­niać po­świ­ęce­nia dziew­czy­ny i jej opie­ki. Gdy do­wie­dzia­ła się dziś o kwia­tach od zma­rłej Alek­san­dry, zro­bi­ło jej się żal sio­stry – nie za­słu­ży­ła na ko­lej­ny cios, a prze­cież ból po stra­cie cór­ki jesz­cze nie mi­nął.

Fran­cisz­ka mu­sia­ła przy­je­chać, bo at­mos­fe­ra w tym domu za­pew­ne jest na­pi­ęta. Pędzi­ła więc z dru­gie­go ko­ńca Skier­nie­wic, sama już nie wie­dzia­ła, czy to dla sio­stry, czy dla Jo­an­ny, któ­rą trak­to­wa­ła jak przy­ja­ció­łkę i za­wsze chęt­nie słu­ży­ła jej po­mo­cą. Była jej mat­ką chrzest­ną, a to do cze­goś zo­bo­wi­ązu­je, a poza tym ta dziew­czy­na to cho­dzące do­bro, tyl­ko jej się tro­chę w mi­ło­ści nie ukła­da­ło. Na mi­ło­ść jed­nak ni­g­dy nie jest za pó­źno, i do niej kie­dyś przyj­dzie to uczu­cie.

– Dzień do­bry! – krzyk­nęła od pro­gu Fran­cisz­ka, dzie­rżąc w rękach ci­ężką siat­kę, któ­ra swo­im ci­ęża­rem zda­wa­ła się ją prze­chy­lać na jed­ną stro­nę.

– Dzień do­bry, cio­ciu. – Jo­an­na wy­szła na ko­ry­tarz, aby przy­wi­tać je­dy­ną oso­bę, dzi­ęki któ­rej w ich domu cza­sem go­ści­ła ra­do­ść. Nie spo­sób się nie uśmiech­nąć przy tej ko­bie­cie. Jej od­wie­dzi­ny były jak po­wiew wio­sny w środ­ku zimy. Wul­kan, nie ko­bie­ta – po­my­śla­ła Jo­an­na, ca­łu­jąc Fran­cisz­kę w po­li­czek. Za­pach ko­sme­ty­ków po­kry­wa­jących twarz ciot­ki mie­szał się z wy­ra­zi­sty­mi per­fu­ma­mi i jesz­cze in­nym, od cze­go nad­mia­ru tro­chę mdli. W pro­mie­niu trzech me­trów od ko­bie­ty uno­si­ła się spe­cy­ficz­na, choć przy­jem­na, woń.

– Co to za ci­ęża­ry ta­chasz? – za­py­ta­ła Jo­an­na, gdy Fran­cisz­ka wgra­mo­li­ła się do kuch­ni i z gry­ma­sem po­sta­wi­ła na sto­le nie­bie­ską siat­kę.

– No jak to co? Ka­pu­stę zro­bi­łam, mło­dą z ko­per­kiem, i cia­sto z tru­skaw­ka­mi do kawy nio­sę, a i jaj­ka od Ko­ła­kow­skie­go, ta­kie od kur szczęśli­wych, a nie ze skle­pu. Jak wi­dzę, do­brze zro­bi­łam, bo mi­zer­nie wy­glądasz, Jo­asiu – do­da­ła ci­szej z tro­ską, spo­gląda­jąc w kie­run­ku ka­na­py. Do­sko­na­le wie­dzia­ła, kto tam leży. Da­nu­ta na­wet się nie ode­zwa­ła, nie przy­wi­ta­ła. Fran­cisz­ce przy­kro się zro­bi­ło, choć prze­cież przy­zwy­cza­iła się już do ta­kich re­ak­cji na od­wie­dzi­ny u sio­stry.

– Ja mi­zer­nie? No co też mó­wisz, ja ci­ągle się bo­ry­kam z nad­wa­gą. Nie­któ­rzy chud­ną od zmar­twień, a na mnie to tak nie dzia­ła. – Jo­an­na spu­ści­ła oczy, jak­by za­wsty­dzo­na nie­po­wo­dze­nia­mi w wal­ce z nad­mier­ną tu­szą.

– Dziec­ko dro­gie, bzdu­ry wy­ga­du­jesz, a kto po­wie­dział, że chu­dzi to są szczęśli­wi? Ja tam dup­sko mam jak sto­do­ła, a cyc­ki jak bar mlecz­ny, a mój Sta­szek to rąk przy so­bie utrzy­mać nie może, tak go to kręci. Tyl­ko chłop ci po­trzeb­ny z ro­zu­mem, a nie ja­kieś byle co. Le­piej po­cze­kać na od­po­wied­nie­go kan­dy­da­ta, niż po­tem pła­kać po no­cach. A to dla cie­bie, niech ci w bio­dra idzie, a co! – mó­wi­ąc to, wy­ci­ągnęła ze spodu siat­ki nie­bie­skie pu­de­łko i po­da­ła Jo­an­nie z szel­mow­skim uśmie­chem.

– Nie­do­bra je­steś cio­ciu, moje ulu­bio­ne – wes­tchnęła zre­zy­gno­wa­na.

Wie­dzia­ła, że za­war­to­ść pu­de­łka szyb­ko znik­nie. I po co Jo­an­nie było to moc­ne po­sta­no­wie­nie, by nie ku­po­wać, sko­ro ono i tak samo po­ja­wia się w domu za spra­wą ciot­ki Fran­cisz­ki? Jo­an­na wło­ży­ła pu­de­łko pta­sie­go mlecz­ka do lo­dów­ki, bo zim­ne prze­cież sma­ku­je naj­le­piej. Po chwi­li na­la­ła wody do be­żo­we­go czaj­ni­ka ze zło­tą rącz­ką, w któ­rej lu­bi­ła się prze­glądać. Jej twarz wy­gląda­ła za­baw­nie zde­for­mo­wa­na przez błysz­czące two­rzy­wo. Co rano dziew­czy­na stro­iła do nie­go miny jak dziec­ko na do­bry po­czątek dnia. Włączy­ła czaj­nik, usta­wi­ła na bla­cie dwie bia­łe fi­li­żan­ki z ażu­ro­wym wzo­rem przy uszku i ta­le­rzy­ki od kom­ple­tu. Ro­zej­rza­ła się za go­ściem, by spy­tać, jak moc­ną kawę dziś so­bie ży­czy, ale w kuch­ni już ni­ko­go nie było, mimo że w po­wie­trzu wci­ąż uno­sił się in­ten­syw­ny za­pach ko­sme­ty­ków.

Ciot­ka zdąży­ła się już od­da­lić do sa­lo­nu, by przyj­rzeć się sio­strze, któ­ra na­dal uda­wa­ła, że w ogó­le nie ob­cho­dzi jej ta wi­zy­ta. Bu­kiet, o któ­rym Jo­an­na wspo­mi­na­ła przez te­le­fon, Fran­cisz­ka też oczy­wi­ście chcia­ła zo­ba­czyć. Kwia­ty z za­świa­tów – po­my­śla­ła, wsa­dza­jąc nos w sam śro­dek ak­sa­mit­nych płat­ków. Kon­tem­plo­wa­ła ten fakt dłu­ższą chwi­lę, ale ni­jak nie mie­ści­ło jej się to w gło­wie. Zło­śli­wy chi­chot losu, aż ciar­ki prze­szły ko­bie­cie po ca­łym cie­le. Strzep­nęła je ni­czym na­tręt­ne mrów­ki i wró­ci­ła do kuch­ni. Za­pach aro­ma­tycz­nej kawy sku­tecz­nie wy­rwał Fran­cisz­kę z od­rętwie­nia.ROZDZIAŁ III

Po wi­zy­cie ciot­ki Fran­cisz­ki mat­ka na­dal le­ża­ła za­ko­pa­na w ba­rło­gu. Sio­stra nie zdo­ła­ła prze­ko­nać Da­nu­ty do sku­sze­nia się na pach­nące so­czy­sty­mi owo­ca­mi cia­sto ani wy­pi­cia kawy. Sta­ra­ła się, jak mo­gła, pró­bo­wa­ła do­da­wać otu­chy, a w gad­ce była prze­cież do­bra, ka­żdy to po­wie, że jej się nie prze­ga­da. Ale to nie była roz­mo­wa, a bar­dzo smut­ny mo­no­log; krew ją za­le­wa­ła, gdy wi­dzia­ła bier­no­ść sio­stry. Nic, tyl­ko po­trząsnąć ją za te roz­czo­chra­ne ku­dły, aż głu­pie my­śli same wy­pad­ną z jej gło­wy. Le­d­wo się po­wstrzy­ma­ła od si­ło­we­go po­sta­wie­nia Da­nu­ty do pio­nu. Ze zło­ści aż za­gry­za­ła war­gi do krwi. Gdy­by były młod­sze, toby jej sko­pa­ła ty­łek i po pro­ble­mie. Mimo wie­ku roz­mo­wa nie przy­nio­sła jed­nak ocze­ki­wa­nych efek­tów, a po­win­na, bo prze­cież są do­ro­słe, doj­rzal­sze, mądrzej­sze. No wła­śnie, czy star­szy wiek ozna­cza mądro­ść? Na to i wie­le in­nych py­tań zde­ner­wo­wa­na Fran­cisz­ka nie zna­ła od­po­wie­dzi. Da­nu­ta nie­ste­ty mil­cza­ła, a gdy już się od­zy­wa­ła, nie były to sło­wa, któ­re na­le­ża­ło­by cy­to­wać.

Jo­an­na cie­szy­ła się z tej wi­zy­ty: na chwi­lę zwol­nio­na z obo­wi­ąz­ku za­mar­twia­nia się o mat­kę, bez­tro­sko pa­ła­szo­wa­ła wy­śmie­ni­te cia­sto. Po go­dzi­nie ciot­ka za­tęsk­ni­ła za Stasz­kiem, a ona zo­sta­ła sama ze śpi­ącą na ka­na­pie mat­ką, któ­ra wsta­wa­ła tyl­ko na chwi­lę, by za­pa­lić pa­pie­ro­sa i wy­pić lamp­kę wina, może dwie, po czym po­spiesz­nie wra­ca­ła pod mi­ęk­ki koc i na­ci­ąga­ła go pod sam nos, jak­by da­jąc do zro­zu­mie­nia oto­cze­niu, że ma gdzieś, co so­bie o niej my­śli.

Jo­an­na od kil­ku dni zbie­ra­ła się, by za­dzwo­nić do Gra­cja­na. Chcia­ła za­pro­sić ich na week­end, szcze­gól­nie małą Ana­sta­zję. Dziew­czyn­ka pew­nie nie­wie­le ro­zu­mia­ła z tej sy­tu­acji, a Jo­an­na chcia­ła się prze­ko­nać, czy może Na­st­ce ja­koś po­móc od­na­le­źć się w tej no­wej, trud­nej i bo­les­nej rze­czy­wi­sto­ści. Przed wy­ko­na­niem przez Jo­an­nę po­łącze­nia z nie­bie­skie­go pu­de­łka znik­nęły trzy wa­ni­lio­we pian­ki, da­jąc jej po­czu­cie chwi­lo­wej przy­jem­no­ści. Od­su­wa­nie tego mo­men­tu w nie­sko­ńczo­no­ść nic nie zmie­ni, chy­ba że za­ko­ńczy się po­chło­ni­ęciem nad­mier­nej licz­by ka­lo­rii, bo pu­de­łko ro­bi­ło się co­raz lżej­sze. Już od naj­młod­szych lat re­ago­wa­ła na stres zwi­ęk­szo­nym ape­ty­tem. Gdy mat­ka ci­ągle ją stro­fo­wa­ła, a sio­stra wy­ty­ka­ła jej na­wet naj­mniej­sze nie­po­wo­dze­nia, cu­dow­nym po­cie­szy­cie­lem oka­zy­wa­ły się słod­ko­ści. Jo­an­na do­sta­wa­ła je od dziad­ków i nie­mo­gące­go pa­trzeć na smu­tek cór­ki ojca. Dla­te­go je­dy­nym spo­so­bem na utrzy­ma­nie wagi był dla niej brak sło­dy­czy w za­si­ęgu ręki, bo chęć na nie ni­g­dy nie za­ni­kła wraz z wie­kiem.

* * *

Gra­cjan spo­glądał na Ana­sta­zję, któ­ra prze­bie­ra­ła lal­kę już ko­lej­ny raz. Szy­ko­wał ko­la­cję. Ka­nap­ki z żó­łtym se­rem, oczy z rzod­kie­wek, uśmiech z pa­pry­ki. Gdy wró­ci­li po po­grze­bie do War­sza­wy, pierw­sze, co zro­bił, to ku­pił ma­łej lal­kę, o któ­rej już daw­no opo­wia­da­ła. Re­kla­mo­wa­na na wszyst­kich dzie­ci­ęcych ka­na­łach, za­pa­dła cór­ce w pa­mi­ęć, a jej cu­dow­ne moce cza­ro­dziej­ki wy­da­wa­ły się bar­dzo re­al­ne na­wet dla do­ro­słe­go., Po otwar­ciu pu­de­łka oka­za­ło się, że ma­gicz­na ró­żdżka, co praw­da, jest w ze­sta­wie, ale nie­ste­ty nie zmie­nia po­ko­ju w salę ba­lo­wą, a mi­sia w czer­wo­ne­go ko­nia. Jak wy­tłu­ma­czyć Na­st­ce, że to tyl­ko re­kla­ma i musi uru­cho­mić swo­ją wy­obra­źnię, bo sama lal­ka ni­cze­go nie zdzia­ła? Ża­ło­sne, że tą za­baw­ką chciał zre­kom­pen­so­wać ma­łej brak mat­ki. Psy­cho­lo­go­wie pew­nie cio­sa­li­by mu ko­łki na gło­wie, ale nie miał in­ne­go po­my­słu. Nikt go nie na­uczył, jak ma się za­cho­wać w ta­kiej sy­tu­acji; i tak było mu bar­dzo trud­no, na­wet jak żyła Alek­san­dra, a te­raz to już ka­ta­stro­fa. Na szczęście ubran­ka do­ło­żo­ne do ze­sta­wu re­kom­pen­so­wa­ły roz­cza­ro­wa­nie dziec­ka, co jemu gwa­ran­to­wa­ło spo­kój i chwi­lo­wy brak trud­nych py­tań o mamę. Z port­fe­la uby­ło dwie­ście zło­tych, ale było war­to.

Od dwóch ty­go­dni za­sta­na­wiał się nad przy­szło­ścią. Pod­jął de­cy­zję. Wci­ąż nie był do niej prze­ko­na­ny w stu pro­cen­tach, ale to chy­ba naj­lep­sze, co mógł zro­bić w tej chwi­li. Ana­sta­zja to bar­dzo re­zo­lut­na dziew­czyn­ka i wia­do­mo­ść, że mama jest te­raz anio­łkiem i pil­nu­je jej z góry, przy­jęła bar­dzo spo­koj­nie. Z bo­lącym ser­cem ob­ser­wo­wał, jak mała cały czas za­cho­wu­je się, jak­by mama była cały czas obok niej, bo prze­cież tak jej to przed­sta­wił.

Po­sta­wił przed dziew­czyn­ką ta­le­rzyk z ka­nap­ką i ró­żo­wy ku­bek z her­ba­tą, po­gła­skał cór­kę po gło­wie i wy­sze­dł do dru­gie­go po­ko­ju, by za­pew­nić so­bie pry­wat­no­ść. Czte­ry prze­stron­ne po­ko­je były te­raz zbyt ob­szer­ne dla dwoj­ga, ale i to mia­ło się nie­ba­wem zmie­nić. Za­nu­rzył się w głębo­kim skó­rza­nym fo­te­lu, prze­su­nął ekran te­le­fo­nu, na­ci­snął zie­lo­ną słu­chaw­kę i wes­tchnął ci­ężko. Je­den sy­gnał i za­raz ktoś ode­brał po­łącze­nie.

– W ko­ńcu dzwo­nisz! – Pe­łen wy­rzu­tu głos na­le­żał do ko­bie­ty.

– Wiesz, że nie za­wsze mogę roz­ma­wiać. – Gra­cjan przy­mknął oczy zre­zy­gno­wa­ny. Po raz ko­lej­ny tłu­ma­czył się, choć bar­dzo tego nie lu­bił.

– Tak, wiem. Czy pod­jąłeś już de­cy­zję? – Głos ko­bie­ty był już mil­szy, a wcze­śniej­sza iry­ta­cja gdzieś ustąpi­ła. Cie­ka­wo­ść wzi­ęła górę i ko­bie­ta wie­dzia­ła, że musi zmie­nić na­sta­wie­nie z bo­jo­we­go na bar­dziej ule­głe, by cze­go­kol­wiek się do­wie­dzieć.

– Tak, po­roz­ma­wiam z Jo­an­ną, opo­wiem jej wszyst­ko. Mam na­dzie­ję, że nam po­mo­że. – Gra­cjan opa­rł wy­god­nie gło­wę i wy­pro­sto­wał nogi. Ból w kar­ku się na­si­lił, na­pi­ęcie z ostat­nich dni szu­ka­ło ujścia.

– A je­że­li nie? – Głos po dru­giej stro­nie za­drżał.

– Nie wiem, wte­dy po­my­śli­my, nie martw się na za­pas. Jo­an­na ko­cha Ana­sta­zję, to do­bra ko­bie­ta, a cha­rak­ter ma zu­pe­łnie inny niż jej sio­stra – uspo­ka­jał cie­płym i pew­nym to­nem, py­ta­nie tyl­ko, czy ją, czy sie­bie. Bar­dzo chciał wie­rzyć w to, co mó­wił.

– Do­brze, daj szyb­ko znać, jak po­szła roz­mo­wa – od­burk­nęła.

– Dam znać. Uca­łuj Ga­bry­się, ko­cham cię, pa. – To ostat­nie zda­nie wy­mó­wił me­cha­nicz­nie. Na czu­ło­ści przyj­dzie jesz­cze czas, te­raz miał inne pro­ble­my, z któ­rych mu­siał zna­le­źć wy­jście.

Przy­ci­snął czer­wo­ną słu­chaw­kę, jed­na trud­na roz­mo­wa już za nim. Te­raz czas na ko­lej­ną – po­my­ślał, gdy do po­ko­ju wbie­gła Ana­sta­zja, wsko­czy­ła mu na ko­la­na i wcze­pi­ła się w jego szy­ję nie­co zbyt moc­no.

– My­śla­łam, że znik­nąłeś, że ró­żdżka na­praw­dę dzia­ła. Wy­stra­szy­łam się, bo nie było cię obok – mó­wi­ła szyb­ko z pre­ten­sją w gło­sie. Pa­trzy­ła wiel­ki­mi nie­bie­ski­mi ocza­mi, ba­da­jąc jego twarz; chcia­ła się upew­nić, czy to on, czy jest tu na­praw­dę.

– Prze­pra­szam, mu­sia­łem za­dzwo­nić. Je­stem, nie znik­nąłem, nie martw się. – Po­gła­dził ją po głów­ce, od­gar­nął z czo­ła lo­czek. Wie­dział, że ona tego te­raz po­trze­bu­je. – Cho­dź, czas spać, po­czy­tam ci ksi­ążecz­kę. – Wzi­ął dziew­czyn­kę na ręce, a ta ob­jęła go moc­no za szy­ję obie­ma ręka­mi, jed­no­cze­śnie trzy­ma­jąc lal­kę wró­żkę za nogę. Ta zwi­sa­ła gło­wą w dół, a ró­żdżka świe­ci­ła się na ró­żne ko­lo­ry. Gdy Gra­cjan prze­cho­dził przez przed­po­kój skąpa­ny w mro­ku, ko­lo­ro­we świa­te­łka zo­sta­wia­ły tęczo­wą łunę. Wy­gląda­ło to uro­czo, tyl­ko co z tego, sko­ro żad­ne z nich na­wet się z tego nie cie­szy­ło. Ich my­śli rów­nież nie były dziś ko­lo­ro­we. Jed­nak nie je­steś war­ta tej kasy, nic nie zdzia­ła­łaś, ró­żdżko – po­my­ślał Gra­cjan z go­ry­czą, otwie­ra­jąc drzwi po­ko­ju Na­st­ki.

* * *

Jo­an­na nie bez po­wo­du zwle­ka­ła z te­le­fo­nem do szwa­gra, bo chcia­ła, by mała już za­snęła, a on mógł swo­bod­nie roz­ma­wiać. Było już ciem­no, gdy od­wa­ży­ła się wy­szu­kać nu­mer, któ­ry po do­tkni­ęciu ekra­nu szyb­ko się podświe­tlił. Nie było od­wro­tu.

– Halo? – Usły­sza­ła męski, lek­ko za­chry­pły głos.

– Cze­ść, Gra­cjan, mam na­dzie­ję, że nie dzwo­nię zbyt pó­źno. – Jo­an­na przy­sia­dła na brze­gu łó­żka i wy­pro­sto­wa­ła ple­cy, cze­ka­jąc w na­pi­ęciu na od­po­wie­dź szwa­gra.

– Nie, mała już śpi, a ja chy­ba zdrzem­nąłem się przed te­le­wi­zo­rem. – Gra­cjan prze­ta­rł za­spa­ne oczy, by sku­pić my­śli.

– Jak się czu­jesz, jak so­bie ra­dzisz? – spy­ta­ła, ale zu­pe­łnie nie pa­so­wa­ły jej te py­ta­nia. Bo jak może się czuć fa­cet, któ­re­mu uma­rła żona i któ­ry na­gle zo­stał sam z dziec­kiem? Alek­san­dra za­wsze wy­chwa­la­ła męża i po­wta­rza­ła, że ich ma­łże­ństwo jest bar­dzo szczęśli­we. Sa­mo­po­czu­cie mężczy­zny na pew­no było fa­tal­ne.

– Hmm… – Na­sta­ła chwi­la mil­cze­nia. Gra­cjan mu­siał ze­brać się do tej trud­nej roz­mo­wy. – Wła­ści­wie to chcia­łem z tobą po­roz­ma­wiać, ale… nie przez te­le­fon – wy­du­kał.

– To do­brze się skła­da, bo dzwo­nię, by za­pro­sić was do nas na week­end. Mała mo­gła­by się tro­chę po­ba­wić w ogro­dzie. Co ty na to? – Jej we­so­ły ton miał su­ge­ro­wać, że będzie faj­nie, i Jo­an­na mia­ła na­dzie­ję, że za­gwa­ran­tu­je jej to twier­dzącą od­po­wie­dź.

– Fan­ta­stycz­nie, tego nam trze­ba. – Lek­ko się uśmiech­nął i ode­tchnął z ulgą. Nie musi się wpra­szać.

– To za­pra­szam na obiad w so­bo­tę, przy­je­dźcie przed po­łud­niem. – Szcze­ra ra­do­ść po­ja­wi­ła się w ser­cu Jo­an­ny. Ko­bie­ta aż pod­sko­czy­ła de­li­kat­nie na ma­te­ra­cu z eks­cy­ta­cji. Będzie mia­ła oka­zję się prze­ko­nać, jak so­bie ra­dzą.

– W ta­kim ra­zie do zo­ba­cze­nia. – Gra­cjan roz­łączył się i za­czął się za­sta­na­wiać, gdzie Alek­san­dra trzy­ma­ła dużą gra­na­to­wą wa­liz­kę, któ­rą tak ocho­czo za­bie­ra­ła na swo­je wy­jaz­dy. Żar­to­wa­ła, że po­mie­ści sło­nia i dwa hi­po­po­ta­my. Na­st­ce może być po­trzeb­nych tro­chę wi­ęcej ubrań niż na dwa dni, za­baw­ki też prze­cież zaj­mu­ją spo­ro miej­sca.

Po­sta­wił na bla­cie sze­ro­ką kwa­dra­to­wą szklan­kę, na­lał whi­sky, uzu­pe­łnił colą i wrzu­cił dwie kost­ki lodu, któ­re stuk­nęły o sie­bie. Musi na­brać od­wa­gi przed roz­mo­wą z Jo­an­ną i po­pro­wa­dzić ją tak, by ta nie uzna­ła go za po­two­ra.

* * *

Jo­an­na wsta­ła w do­sko­na­łym hu­mo­rze. Li­stę za­ku­pów spi­sy­wa­ła tak za­ma­szy­ście, że dłu­go­pis mało się nie za­pa­lił, gdy do­da­wa­ła do niej ko­lej­ne pro­duk­ty. Co chwi­la zer­ka­ła w stro­nę scho­dów, cze­ka­ła, aż mama się obu­dzi, by prze­ka­zać jej do­bre wie­ści. Za­częła się krzątać po domu, wsta­wi­ła za­le­głe pra­nie, spraw­dza­ła, czy ma czy­stą po­ściel i ręcz­ni­ki dla go­ści. Na dzie­wi­ątą mu­sia­ła być w pra­cy, ale ma całe po­po­łud­nie, by do­pro­wa­dzić dom do po­rząd­ku. Uło­ży­ła ka­nap­ki na ta­le­rzu i przy­kry­ła je de­li­kat­nie czy­stą ście­recz­ką. Kto wie, jak dłu­go będą tu le­żeć. Her­ba­ta też już go­to­wa dla mamy, po­sta­wio­na tuż obok. Jo­an­na wy­bie­gła z domu uśmiech­ni­ęta, była do­brej my­śli co do nad­cho­dzące­go week­en­du. Mimo że sa­mo­chód stał przed do­mem, szła pie­cho­tą. Żal nie sko­rzy­stać z tak pi­ęk­nej po­go­dy, zwłasz­cza że do pra­cy mia­ła za­le­d­wie dzie­si­ęć mi­nut dro­gi.

Po­wiew cie­płe­go po­wie­trza umi­lał jej ten żwa­wy spa­cer. Mru­ży­ła oczy: sło­ńce było jesz­cze ni­sko i świe­ci­ło wprost na nią. Gdy mi­ja­ła osie­dlo­wy sklep, mia­ła wra­że­nie, że zza roz­su­wa­jących się drzwi wy­cho­dzi zna­ny jej mężczy­zna. Kie­ro­wał się w stro­nę par­kin­gu do srebr­ne­go sa­mo­cho­du. Ser­ce za­bi­ło tak moc­no, że aż za­bo­la­ło. Czy to mo­żli­we? Był tak samo wy­so­ki, ale le­piej zbu­do­wa­ny, po­tężniej­szy. Też miał ciem­ne wło­sy, ale nie ta­kie krót­kie, jak pa­mi­ęta­ła, tyl­ko z grzyw­ką za­cze­sa­ną na bok, któ­ra przy ka­żdym kro­ku pod­no­si­ła się i opa­da­ła. Tak daw­no go nie wi­dzia­ła. Z plo­tek wie­dzia­ła, że od daw­na miesz­kał z żoną w War­sza­wie. Może przy­je­chał od­wie­dzić ojca? Spoj­rza­ła od­ru­cho­wo na swój strój, bo ka­żdy chcia­łby ro­bić do­bre wra­że­nie, gdy spo­ty­ka daw­ną mi­ło­ść. Sza­re ba­le­rin­ki, dłu­ga błękit­na spód­ni­ca, bia­ła bluz­ka z ko­łnie­rzy­kiem za­pi­na­na na srebr­ne gu­zicz­ki. Nic szcze­gól­ne­go – po­my­śla­ła. Spód­ni­ca mia­ła już po­nad dzie­si­ęć lat, a na­rzu­co­ny na ra­mio­na lek­ko zme­cha­co­ny uko­cha­ny kar­di­gan w ko­lo­rze pu­dro­we­go różu pa­mi­ętał wie­le ta­kich po­ran­ków jak ten. Jo­an­na za­ru­mie­ni­ła się za­wsty­dzo­na. Wo­la­ła­by wy­glądać ina­czej pod­czas ta­kie­go spo­tka­nia. Ode­tchnęła z ulgą, że nie na­stąpi­ło ono dziś. Mimo wszyst­ko po­win­na po­my­śleć o no­wych ubra­niach.

Nie no­si­ła się na ciem­no, ze względu na ża­ło­bę do swe­tra przy­cze­pi­ła jed­nak czar­ną wstążkę, aby da­wa­ła znać oto­cze­niu, że stra­ci­ła…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: