- promocja
- W empik go
Tylko ona została - ebook
Tylko ona została - ebook
Czy odważysz się poznać prawdę o tym, co wydarzyło się tamtej krwawej nocy?
„To nie ja ich zabiłam!”–Lenora wołała,
Lecz z całej rodziny tylko ona została”.
W 1929 roku siedemnastoletnia Lenora Hope została oskarżona o brutalne zamordowanie swoich rodziców i siostry. Policja jednak nigdy nie udowodniła jej winy.
Jest 1983 rok. Lenora ma siedemdziesiąt jeden lat. Niema i częściowo sparaliżowana komunikuje się ze światem tylko poprzez powolne pisanie słów na maszynie.
Kiedy do posiadłości przyjeżdża opiekunka Kit McDeere, Lenora składa jej ofertę. Wystukuje zdanie: „Chcę opowiedzieć ci wszystko”.
W miarę, jak na jaw wychodzą kolejne fragmenty układanki, Kit zaczyna podejrzewać, że Lenora nie mówi jej całej prawdy. Jej pozornie bezbronna podopieczna może być znacznie groźniejsza, niż wszyscy sądzili…
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8321-839-7 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
chcę ci opowiedzieć o wszystkim
o rzeczach o których nie mówiłam nikomu innemu
tak o tamtej nocy
bo ci ufam
Ale ja nie ufam Lenorze.
Nie do końca.
Sił ma tak mało, a oskarżana jest o tak wiele. Dręczy mnie rozterka, bo z jednej strony pragnę ją chronić, a z drugiej nie mogę się oprzeć podejrzeniom.
Ale jeśli chce mi powiedzieć, co się wydarzyło, jestem gotowa jej wysłuchać.
Chociaż przypuszczam, że większość z tego, co usłyszę, będzie kłamstwem.
Albo gorzej – całą, przerażającą prawdą.
Palce lewej ręki Lenory niecierpliwie postukują w klawisze. Chce jak najszybciej zacząć. Biorę głęboki oddech, kiwam głową i pomagam wystukać pierwsze zdanie.
To, co pamiętam najwyraźniejTo, co pamiętam najwyraźniej – i co wciąż wraca do mnie w koszmarach – to chwile, kiedy było już prawie po wszystkim.
Pamiętam ryk wiatru, gdy wyszłam na taras. Wiał znad oceanu; jego gwałtowne porywy ocierały się z przeraźliwym wyciem o krawędź klifu i uderzały prosto we mnie. Zachwiałam się. Miałam wrażenie, jak gdyby niewidzialny, niewzruszony tłum pchał mnie z powrotem w stronę rezydencji.
A było to ostatnie miejsce, w którym chciałam się znaleźć.
Stęknęłam z wysiłku i odzyskawszy równowagę, ruszyłam przez śliski od deszczu taras. Trwała ulewa – tak lodowata, że uderzenie każdej kropli było jak ukłucie igłą. Oszołomienie ustąpiło jak ręką odjął. Nagle znów byłam całkowicie przytomna i zaczęły do mnie docierać kolejne obrazy.
Moja koszula nocna w czerwonych plamach.
Ręce ciepłe i lepkie od krwi.
W dłoni wciąż zaciśnięty nóż.
On też był zakrwawiony, ale zimny deszcz szybko zmywał oblepiającą go czerwień.
Parłam naprzód, walcząc z nieustępliwym wiatrem i wzdrygając się przy każdym smagnięciu lodowatego deszczu. Przede mną rozciągał się rozsierdzony burzą ocean, którego fale rozbijały się o podstawę klifu piętnaście metrów niżej. Od tej mrocznej otchłani w dole dzieliła mnie jedynie biegnąca wzdłuż tarasu przysadzista, marmurowa balustrada. Gdy do niej dotarłam, z gardła wydarł mi się dziwaczny, szaleńczy wręcz, zduszony dźwięk. Pół śmiech, pół szloch.
Jeszcze kilka godzin temu miałam swoje życie. Teraz straciłam je na zawsze.
Tak jak rodziców.
A jednak w tamtej chwili, gdy z nożem w ręku stałam przechylona przez balustradę tarasu, wiatr kąsał mnie w twarz, a lodowaty deszcz chłostał zakrwawione ciało, czułam jedynie ulgę. Wiedziałam, że wkrótce uwolnię się od wszystkiego.
Odwróciłam się w stronę rezydencji. Wszystkie okna były oświetlone. Lśniły jak świeczki, którymi przyozdobiono mój urodzinowy tort osiem miesięcy wcześniej. Tak jasny dom wyglądał ładnie. Elegancko. Zza nieskazitelnie czystych szyb bił blask bogactwa.
Ale wiedziałam, że pozory mogą mylić.
I że w odpowiednim świetle nawet więzienie będzie się wydawać urocze.
W środku krzyczała moja siostra. Jej przerażony wrzask wznosił się i opadał niczym odgłos syreny. Kiedy dobiega cię taki krzyk, wiesz, że musiało się stać coś absolutnie strasznego.
I stało się.
Spuściłam wzrok na nóż, wciąż mocno zaciśnięty w dłoni, ale już czysty jak łza. Wiedziałam, że mogłabym go znowu zakrwawić. Wykonać ostatnie cięcie. Zadać ostatni cios.
Nie potrafiłam jednak się do tego zmusić. Cisnęłam więc nóż nad balustradą i patrzyłam, jak znika wśród szalejących daleko w dole fal.
Moja siostra ciągle krzyczała, kiedy opuściłam taras i poszłam do garażu po kawałek sznura.
Oto moje wspomnienie – a także koszmar, który mi się przyśnił i przez który cię obudziłam. Byłam przerażona, bo wydawało mi się, że to wszystko dzieje się znowu.
Ale ciebie ciekawi coś innego, prawda?
Chcesz wiedzieć, czy jestem takim potworem, jak wszyscy twierdzą.
Odpowiedź brzmi nie.
I tak.ROZDZIAŁ 1
Biuro mieści się na Main Street, wciśnięte między salon piękności a okno wystawowe, którego wystrój z perspektywy czasu wydaje się wręcz proroczy. Kiedy przyszłam tu na pierwszą rozmowę w sprawie pracy, znajdowało się tam biuro podróży, a w oknie wisiały plakaty przywodzące na myśl nieskrępowaną wolność, ucieczkę od problemów i słońce na bezchmurnym niebie. Podczas ostatniej wizyty, gdy dowiedziałam się, że jestem zawieszona, witryna była ciemna, a lokal pusty. Teraz, pół roku później, jest tu studio aerobiku, a ja nie mam zielonego pojęcia, co może to wieszczyć.
W biurze czeka na mnie pan Gurlain – siedzi za biurkiem na drugim końcu pomieszczenia, które w pierwotnym zamyśle z pewnością miało być sklepem. Bez półek, stanowisk kasowych i ekspozycji towarów to wnętrze wydaje się za duże i zbyt puste jak na jednoosobowe biuro. Odgłos zamykających się za mną drzwi odbija się w tej pustce nienaturalnie głośnym echem.
– Kit, witaj. – Pan Gurlain brzmi o wiele przyjaźniej niż podczas mojej poprzedniej wizyty. – Miło cię znowu widzieć.
– I wzajemnie – kłamię. W towarzystwie pana Gurlaina nigdy nie czułam się zbyt komfortowo. Wysoki, chudy i jakby nieco drapieżny, mógłby bez trudu uchodzić za właściciela zakładu pogrzebowego. Całkiem stosownie, zważywszy na fakt, że dla większości podopiecznych jego agencji jest to zazwyczaj następny przystanek w życiowej podróży.
Agencja Opieki Domowej Gurlaina specjalizuje się w opiece długoterminowej i jest jedną z nielicznych firm tego rodzaju w stanie Maine. Na ścianach biura wiszą plakaty z uśmiechniętymi pielęgniarkami, choć większość pracownic, tak jak ja, nie ma uprawnień do posługiwania się tym tytułem.
– Od teraz jesteś opiekunką – oznajmił pan Gurlain podczas tamtej nieszczęsnej pierwszej wizyty w jego biurze. – Nie pielęgniarką. Opiekunką. Kimś, kto się troszczy i komu zależy.
Aktualny spis opiekunek i opiekunów jest wywieszony na tablicy ogłoszeń za biurkiem pana Gurlaina. Można się z niego dowiedzieć, kto w danej chwili jest wolny, a kto ma przydzielonego pacjenta. Kiedyś wisiało tam i moje nazwisko – zawsze wśród tych niedostępnych, bo nieustannie miałam kogoś pod opieką. Byłam z tego dumna. Na pytanie o sposób, w jaki zarabiam na życie, przybierałam minę pana Gurlaina i odpowiadałam: „Jestem opiekunką”. To brzmiało szlachetnie. Było godne podziwu. Po takiej odpowiedzi ludzie patrzyli na mnie z większym szacunkiem, utwierdzając mnie w przekonaniu, że w końcu znalazłam swój życiowy cel. Bystra, choć niekoniecznie uważana za dobrą uczennicę, przebrnęłam przez liceum, a po jego ukończeniu nie bardzo wiedziałam, co dalej począć w życiu.
– Dobrze radzisz sobie z ludźmi – powiedziała moja matka, kiedy zwolnili mnie z biura, gdzie pracowałam w hali maszyn. – Może sprawdzisz się w pielęgniarstwie?
Ale żeby zostać pielęgniarką, musiałabym się dokształcić.
Więc wybrałam najbliższy zamiennik.
I było dobrze, dopóki nie powinęła mi się noga.
A teraz jestem tu – niespokojna, rozdrażniona i zmęczona. Bardzo zmęczona.
– Jak się miewasz, Kit? – pyta pan Gurlain. – Wypoczęta i odprężona, mam nadzieję. Nic tak nie dodaje animuszu jak odrobina wolnego.
Szczerze nie wiem, co mu odpowiedzieć. Czy czuję się odprężona po półrocznym zawieszeniu bez prawa do wynagrodzenia? Czy wypoczęłam, sypiając w swoim dawnym pokoju u rodziców i chodząc na paluszkach wokół milczącego, wiecznie podminowanego ojca, który przy każdej okazji dawał mi odczuć swoje rozczarowanie? Czy dodawał mi animuszu ciągły nadzór agencji, Ministerstwa Zdrowia i Usług Społecznych, policji? Na wszystkie powyższe pytania mogłabym odpowiedzieć, że nie.
Nawet nie próbuję tego tłumaczyć panu Gurlainowi, zbywam go krótkim „tak”.
– Wspaniale – odpowiada. – A skoro tamte nieprzyjemności są już za nami, możemy zacząć od nowa.
Najeżam się. Nieprzyjemności. Jakby chodziło o zwykłe, drobne nieporozumienie. A prawda jest taka, że pracowałam w tej agencji dwanaście lat. Byłam dumna ze swojej pracy. Byłam w niej dobra. Była dla mnie ważna. A jednak kiedy tylko coś poszło nie tak, pan Gurlain natychmiast potraktował mnie jak przestępczynię. Mimo że w końcu oczyszczono mnie z wszelkich zarzutów i pozwolono wrócić do pracy, po całym tym doświadczeniu czułam wściekłość i gorycz. Zwłaszcza do pana Gurlaina.
Nie planowałam powrotu do agencji. Niestety moje poszukiwania nowego zatrudnienia skończyły się totalną porażką. Wypełniłam dziesiątki podań o pracę, której wcale nie chciałam dostać, ale i tak byłam zdruzgotana, kiedy nikt nie zaprosił mnie na rozmowę kwalifikacyjną. Wykładanie towaru w supermarkecie. Praca na kasie w drogerii. Przewracanie hamburgerów w tym nowym McDonaldzie przy autostradzie. Obecnie Agencja Opieki Domowej Gurlaina to moja jedyna opcja. I choć nienawidzę pana Gurlaina, to jeszcze bardziej nienawidzę bezrobocia.
– Ma pan dla mnie nowe zlecenie? – pytam go, starając się skrócić to spotkanie do niezbędnego minimum.
– Owszem – odpowiada. – Pacjentka przeszła serię udarów wiele lat temu i wymaga stałej opieki. Miała pełnoetatową pielęgniarkę, prywatną, która niespodziewanie musiała wyjechać.
– Stała opieka. To oznacza…
– Że będziesz musiała z nią zamieszkać, tak.
Kiwam głową, aby zatuszować zaskoczenie. Sądziłam, że bezpośrednio po powrocie pan Gurlain będzie chciał mieć mnie na oku, więc zaproponuje mi coś z oferty ze zniżką dla miejscowych. Jakieś zlecenie polegające na spędzaniu ośmiu godzin dziennie ze starszą osobą. Jednak to, co właśnie usłyszałam, brzmi jak prawdziwa praca.
– Zakwaterowanie i wyżywienie jest, rzecz jasna, zapewnione – ciągnie pan Gurlain. – Ale trzeba być do dyspozycji dwadzieścia cztery godziny na dobę. Każde wolne musiałabyś uzgadniać z pacjentką. Zainteresowana?
Jasne, że tak. Lecz od wyrażenia natychmiastowej zgody powstrzymuje mnie sto innych pytań. Zaczynam od prostego, choć bardzo istotnego:
– Kiedy miałabym zacząć?
– Od razu. A co do długości zlecenia, to cóż, jeśli twoja praca okaże się satysfakcjonująca, nie widzę powodów, żebyś nie mogła zostać tam tak długo, jak będziesz potrzebna.
Innymi słowy, dopóki pacjentka nie zejdzie. Okrutna rzeczywistość bycia domową opiekunką wygląda tak, że ta praca zawsze jest tymczasowa.
– Gdzie to jest? – pytam z nadzieją, że chodzi o odległy zakątek stanu. Im dalej, tym lepiej.
– Za miastem – odpowiada pan Gurlain, miażdżąc moją nadzieję. Którą zaraz ożywia, kiedy dodaje: – Na Klifach.
Klify. Tam mieszkają tylko absurdalnie bogaci ludzie, zaszyci w swoich bezpiecznych i wygodnych twierdzach na szczycie skalistych urwisk z widokiem na ocean. Siedzę nieruchomo, wbijając paznokcie w splecione na kolanach dłonie. Tego się nie spodziewałam. Mam szansę zamienić obskurny dom na ranczu, w którym dorastałam, na rezydencję na Klifach? Czy to nie jest zbyt piękne, by mogło być prawdziwe? Pewnie tak. Nikt nie porzuca takiej pracy, jeśli nie pojawi się poważny problem.
– Dlaczego poprzednia pielęgniarka odeszła?
– Nie mam pojęcia – mówi pan Gurlain. – Powiedziano mi tylko, że są trudności ze znalezieniem odpowiedniego zastępstwa.
– Czy ta pacjentka… – Urywam. Nie mogę powiedzieć „jest trudna”, nawet jeśli te słowa same cisną mi się na usta. – Wymaga specjalistycznej opieki?
– Nie sądzę, aby chodziło o jej stan zdrowia, choć z pewnością jest bardzo wątły – odpowiada pan Gurlain. – Szczerze mówiąc, problemem jest reputacja pacjentki.
Poprawiam się na swoim miejscu.
– Kim ona jest?
– To Lenora Hope.
Nie słyszałam tego nazwiska od wielu lat. Co najmniej od dziesięciu. Może nawet dwudziestu. Na jego dźwięk aż podnoszę wbity w kolana wzrok. Nie jestem zaskoczona – to za mało powiedziane. Jestem osłupiała. Chyba dotąd nie znałam tego uczucia. A tu proszę, jest, coś pomiędzy niepokojem a szokiem trzepocze mi za żebrami niczym ptak uwięziony w klatce.
– Ta Lenora Hope?
– Tak – potwierdza pan Gurlain, pociągając nosem, jakby urażony, że śmiem go nie rozumieć.
– Nie miałam pojęcia, że ona jeszcze żyje.
Gdy byłam młodsza, nie docierał do mnie nawet fakt, że Lenora Hope jest realna. Uznawałam ją za bajeczkę, którą wymyśliły dzieci, aby się nawzajem straszyć. Nagle z mroków pamięci, zapomniany od czasów dzieciństwa, wyłania się powtarzany na szkolnym podwórku wierszyk:
Gdy Lenora Hope siedemnastkę skończyła,
_Na kawałku sznura siostrę powiesiła._
Starsze dziewczyny przysięgały, że jeśli pogasisz wszystkie światła i wyrecytujesz go, stojąc przed lustrem, to może na jego tafli pojawi się sama Lenora. A jeżeli tak się stanie, lepiej uważaj, bo to znak, że twoja rodzina zginie jako następna. Nigdy w to nie wierzyłam. Wiedziałam, że to tylko inna wersja Krwawej Mary, która była przecież najzwyklejszym wymysłem, co z kolei oznaczało, że Lenora Hope też nie była postacią realną.
Dopiero jako nastolatka dowiedziałam się prawdy. Lenora Hope była nie tylko realna, ale w dodatku miejscowa i wiodła uprzywilejowane życie w rezydencji znajdującej się kilkanaście kilometrów za miastem.
Dopóki pewnej nocy coś w niej nie pękło.
Ojca nożem zadźgała,
_Matce życie odebrała._
– Ależ żyje, jak najbardziej – zapewnia pan Gurlain.
– Więc musi mieć ze sto lat.
– Siedemdziesiąt jeden.
To wydaje mi się wręcz niemożliwe. Zawsze miałam wrażenie, że te morderstwa wydarzyły się w innym stuleciu. W epoce krynolin, lamp gazowych i konnych powozów. Ale jeśli pan Gurlain ma rację, to masakra rodziny Hope’ów wydarzyła się, ogólnie rzecz biorąc, nie tak dawno.
Robię w myślach kilka szybkich obliczeń i wychodzi mi, że te morderstwa popełniono w tysiąc dziewięćset dwudziestym dziewiątym roku. Zaledwie pięćdziesiąt cztery lata temu. Wraz z odpowiednią datą na swoje miejsce wskakują też końcowe wersy rymowanki.
_„To nie ja ich zabiłam!” – Lenora wołała,_
Lecz z całej rodziny tylko ona została.
I najwyraźniej to się nie zmieniło. Niesławna Lenora Hope żyje, ma się niezbyt dobrze i potrzebuje opieki. Mojej opieki, jeśli przyjmę to zlecenie. Którego nie chcę.
– Nie ma nic innego? Żadnych nowych pacjentek?
– Obawiam się, że nie.
– I nikt inny nie może wziąć tego zlecenia?
– Wszyscy są obecnie zajęci. – Pan Gurlain składa palce w wieżyczkę. – Masz jakiś problem z tym zadaniem?
Owszem, nawet kilka. Przede wszystkim pan Gurlain najwyraźniej nadal uważa mnie za winną, ale bez dalszych dowodów nie ma podstaw, aby mnie zwolnić. Ponieważ nie udało mu się zniechęcić mnie zawieszeniem, usiłuje to zrobić, przydzielając mnie do opieki nad lokalną Lizzie Borden.
– Chodzi o to, że ja nie… – Szukam odpowiednich słów. – Zważywszy na to, co zrobiła, chyba nie czułabym się komfortowo, opiekując się kimś takim jak Lenora Hope.
– Nie została skazana za żadne przestępstwo – podkreśla pan Gurlain. – A ponieważ nigdy nie dowiedziono jej winy, nie mamy wyboru i musimy wierzyć, że jest niewinna. Kto jak kto, ale ty powinnaś to uszanować.
Ze studia aerobiku za ścianą dobiega nieco przytłumiona muzyka. To _Physical_ Olivii Newton-John. Nie o aerobik chodzi w tej piosence, ale dam głowę, że te wyginające się w jej rytm kuchty wystrojone w modnie podarte bluzy dresowe i getry mają to gdzieś. Są zachwycone, mogąc beztrosko wyrzucać pieniądze na walkę z tuszą wieku średniego. Mnie na taki luksus nie stać.
– Wiesz, jak to działa, Kit – ciągnie pan Gurlain. – Ja załatwiam zlecenia, opiekunki je wykonują. Jeśli taki układ ci nie odpowiada, to może powinniśmy się rozstać na dobre.
Bardzo bym tego chciała. Ale wiem, że potrzebuję pracy. Jakiejkolwiek.
Powinnam zacząć odbudowywać oszczędności, które skurczyły się niemal do zera.
A przede wszystkim muszę uciec od ojca, który od pół roku prawie wcale się do mnie nie odzywa. Doskonale pamiętam ostatnie pełne zdanie, jakie do mnie skierował; to wspomnienie jest ostre jak brzytwa. Siedział przy kuchennym stole i czytał poranną gazetę, a nieopodal leżało nietknięte śniadanie. Rzucił gazetę na blat i wskazał palcem nagłówek na pierwszej stronie. Spojrzałam i nagle ogarnęło mnie poczucie odrealnienia. Jakby to nie było prawdziwe życie, ale jakiś kiepski film w telewizji. Artykuł zilustrowano moją fotografią z kroniki szkolnej. Niezbyt udaną. Twarz z wymuszonym uśmiechem na tle specjalnej płachty, którą rozwieszano do zdjęć w sali gimnastycznej; w rzeczywistości płachta była niebieska, a na gazetowym zdjęciu brudnoszara. Moje puszące się włosy wyglądały na nim dokładnie tak samo jak tamtego ranka. Oszołomiona, w pierwszej chwili pomyślałam, że muszę wreszcie zmienić fryzurę.
– To, co mówią, nie jest prawdą, Kit-Kat – powiedział mój ojciec, jakby próbował mnie pocieszyć.
Ale te słowa nie pasowały do jego zdruzgotanego wyrazu twarzy. Wiedziałam, że nie chodzi mu o mnie, lecz stara się przekonać siebie samego, że to, co przeczytał, to nieprawda.
Wyrzucił gazetę do śmieci i już bez słowa wyszedł z kuchni. Od tamtego czasu niewiele się do mnie odzywał. Teraz przypominam sobie to długie, duszące, pełne napięcia milczenie i mówię:
– Dobrze. Przyjmę to zlecenie.
W myślach powtarzam sobie, że nie będzie tak źle. Że to zajęcie tymczasowe. Góra na kilka miesięcy. Dopóki nie zaoszczędzę dość pieniędzy, by znaleźć sobie nowe miejsce. Lepsze. Gdzieś daleko stąd.
– Wspaniale – rzuca pan Gurlain, bez śladu entuzjazmu w głosie. – Zgłoś się tam jak najszybciej.
Dostaję wskazówki, jak dojechać do domu Lenory Hope, numer telefonu, pod który mam zadzwonić, jeśli zabłądzę, i pożegnalne skinienie głową pana Gurlaina na znak, że sprawa załatwiona. Zanim wychodzę, zerkam na tablicę ogłoszeń za jego biurkiem. Obecnie trzy opiekunki nie mają przydziałów. Czyli nie tylko ja jestem wolna. Powód, dla którego pan Gurlain skłamał w tej sprawie, jest dla mnie jasny.
Nadal karze mnie za złamanie regulaminu i zszarganie nienagannej reputacji jego agencji.
Kiedy jednak wychodzę z biura na przenikliwy chłód, typowy dla października w stanie Maine, przychodzi mi do głowy jeszcze jeden powód, dla którego to właśnie ja dostałam to zlecenie. Powód przyprawiający mnie o większe ciarki niż pogoda.
Pan Gurlain wybrał mnie, ponieważ Lenora Hope jest jedyną pacjentką, której zabicia nikt – nawet policja – nie miałby mi za złe.ROZDZIAŁ 2
Spakowanie się zajmuje mi niespełna godzinę. Już na samym początku nauczyłam się, że opiekunka powinna mieć niewielki bagaż. Torba medyczna, walizka i pudełko. Nie trzeba więcej.
W torbie medycznej mam swoje narzędzia pracy. Termometr, mankiet do ciśnieniomierza, stetoskop. Kiedy zostałam zatrudniona przez pana Gurlaina, rodzice kupili mi czarną skórzaną torbę na ramię. Dwanaście lat później wciąż jej używam, choć zamek się zacina, a skóra na rogach popękała.
Do walizki pakuję kosmetyczkę i ubrania. Nijakie spodnie, żeby nie obrażać niczyjego poczucia przyzwoitości, i rozpinane swetry, które wyszły z mody dziesięć lat temu. Już dawno przestałam starać się o stylowy wygląd. Liczą się wygoda i oszczędność.
Pudełko jest wypełnione książkami. Głównie w miękkiej oprawie. Kiedyś należały do mojej matki i noszą ślady użytkowania przez zapaloną czytelniczkę.
– Gdy masz przy sobie książkę, nigdy nie jesteś samotna – mawiała. – Nigdy, przenigdy.
Szanuję jej opinię, ale wiem, że to nieprawda. Przez pół roku żyłam otoczona książkami i czułam się samotna jak nigdy w życiu.
Spakowana, wyglądam na korytarz, żeby sprawdzić, czy droga wolna, bym mogła przemknąć do tylnych drzwi w kuchni. Mój ojciec wrócił do domu na lunch, co czasem robi, kiedy pracuje niedaleko. Teraz jest w salonie, gdzie ogląda telewizję i je kanapkę, głęboko zatopiony w swoim superwygodnym fotelu La-Z-Boy.
W ciągu ostatnich sześciu miesięcy oboje opanowaliśmy do perfekcji sztukę unikania siebie nawzajem. Potrafiliśmy nie widywać się przez cały tydzień. Ja głównie przesiadywałam w swoim pokoju, a do kuchni zapuszczałam się tylko wtedy, kiedy byłam pewna, że ojciec jest w pracy, śpi albo wyszedł ze swoją dziewczyną, o której nie powinnam nic wiedzieć. Nie zostałyśmy sobie przedstawione. O jej istnieniu wiem tylko dlatego, że w zeszłym tygodniu usłyszałam ich rozmowę w salonie i zaskoczył mnie dźwięk głosu innej kobiety w domu. Następnej nocy ojciec wymknął się jak uczniak – albo bojąc się przyznać, że znów zaczął się umawiać, albo zbyt zawstydzony, by zaryzykować, że natknę się na jego nową przyjaciółkę.
Teraz to ja się wymykam i cichcem, na paluszkach, robię dwa kursy do samochodu – jeden z walizką i torbą medyczną, drugi z pudełkiem pełnym książek. Kiedy wracam za drugim razem, o mojego forda escorta opiera się Kenny. Najwyraźniej zobaczył mnie z bagażem i wyszedł z domu naprzeciwko, żeby mnie wybadać. Wpatrując się w pudełko, które trzymam w objęciach, zagaja:
– Wyprowadzasz się?
– Na trochę, tak – odpowiadam. – Może na dobre. Dostałam nowe zlecenie.
– Myślałem, że cię zwolnili.
– Byłam zawieszona. Ale już nie jestem.
– Aha. – Kenny marszczy brwi. U niego to rzadki wyraz twarzy. Zwykle tylko rzuca mi napalone, wygłodniałe spojrzenie. – Szybki numerek na odchodne?
No i to właśnie jest Kenny, do którego zdążyłam przywyknąć, odkąd w maju zaczęliśmy ze sobą sypiać. Podobnie jak ja obecnie jest bez pracy i pomieszkuje u rodziców. W przeciwieństwie do mnie ma dopiero dwadzieścia lat. Jest moim małym, sprośnym sekretem. Albo raczej ja jego.
Zaczęło się od pewnego popołudnia, kiedy oboje jednocześnie leniuchowaliśmy na swoich sąsiednich podwórkach – ja z książką Sidneya Sheldona, a Kenny z jointem. Nasze spojrzenia skrzyżowały się parę razy, po czym Kenny zagadnął:
– Nie pracujesz dzisiaj?
– Nie – odparłam. – A ty?
– Też nie.
Po chwili, z nudów i osamotnienia, zaproponowałam:
– Chcesz piwo?
Kenny powiedział, że jasne. Więc się napiliśmy. Pogadaliśmy o tym i owym. A potem poobściskiwaliśmy się na kanapie w salonie.
– Chcesz się pobzykać albo coś? – spytał w końcu.
Od miesiąca byłam zawieszona w pracy i rozżalona swoim losem. Zmierzyłam Kenny’ego wzrokiem. Wyglądał nieźle, pomimo wąsa, który zwisał mu pod nosem niczym zdechła gąsienica. Reszta prezentowała się o wiele lepiej. Zwłaszcza ramiona – umięśnione, silne i opalone. Mogłam trafić – i trafiałam – znacznie gorzej.
– Pewnie – odparłam, wzruszając ramionami. – Czemu nie?
Po wszystkim obiecałam sobie, że nigdy więcej. Kiedy Kenny się urodził, ja miałam jedenaście lat, na litość boską. Pamiętam, jak jego rodzice przywieźli go do domu ze szpitala i jak moja matka nad nim gruchała, a ojciec wsunął kopertę z kasą w spoconą dłoń jego taty. Gdy jednak dwa dni po naszym pierwszym bzykaniu Kenny pojawił się w tylnych drzwiach, wyglądając jak wygłodniały bezpański pies, wpuściłam go i przemyciłam do swojego pokoju.
Od tamtej pory robimy to raz, dwa, czasem trzy razy w tygodniu. Wiem, jak jest. To nie romans. Przez większość czasu nawet nie rozmawiamy. I choć mam z tego powodu wyrzuty sumienia, wiem też, że po prostu potrzebowałam czegoś oprócz książek, żeby przetrwać te długie, samotne dni.
– Mój tata jest w domu – odpowiadam Kenny’emu. – A na mnie czeka nowa pacjentka.
Nie wspominam, kim jest. Boję się, co sobie o mnie pomyśli, jeśli mu powiem.
– Jasne, kapuję – mówi Kenny, słabo maskując rozczarowanie. – No to do kiedyś.
Patrzę, jak pokonuje krótki odcinek do domu. Kiedy wchodzi do środka, nie obejrzawszy się nawet za siebie, coś ściska mi serce. Nie całkiem smutek, ale coś bardzo podobnego. Może i łączył nas tylko seks, może to tylko Kenny, ale przynajmniej było to coś, a on był kimś. A teraz nie mam niczego ani nikogo.
Wkładam pudełko i walizkę do bagażnika, po czym ostatni raz wracam do domu. Ojciec ogląda w salonie południowe wiadomości, bo tak zawsze robiła matka. To stare przyzwyczajenie, a Pat McDeere jest niereformowalny. Na ekranie widać prezydenta Reagana, który wygłasza przemówienie na temat gospodarki, a u jego boku pręży się Nancy, co nastolatkom doradza: „Po prostu powiedz nie”. Ojciec, który nie cierpi polityków wszelkiej maści, parska szyderczym śmiechem.
– Pieprzysz, Ronnie – mamrocze z ustami pełnymi kanapki. – Lepiej zrób dla odmiany coś dla takich jak ja.
Odchrząkuję, stojąc w drzwiach.
– Tato, wyjeżdżam.
– O. – W jego głosie nie słychać zdziwienia. Raczej ulgę.
– Znowu pracuję – dodaję, gdy nie dopytuje o szczegóły. – Moja nowa pacjentka jest po udarze. Mieszka na Klifach.
Mówię to z nadzieją, że mu zaimponuję – albo choć go zaintryguję – sugestią, że bogaci ludzie ufają mi na tyle, by powierzyć kogoś mojej opiece. Jeśli robi to na nim jakiekolwiek wrażenie, nie daje tego po sobie poznać.
– Okej – odpowiada.
Wiem, że jedyne, co na pewno zwróciłoby uwagę ojca, to nazwisko mojej nowej pacjentki. I tak jak w przypadku Kenny’ego nawet nie biorę pod uwagę, że mogłabym je wypowiedzieć. Informacja, że będę opiekowała się Lenorą Hope, tylko pogorszyłaby jego opinię o mnie. O ile to w ogóle możliwe.
– Potrzebujesz czegoś, zanim wyjadę? – pytam więc tylko.
Odgryza kolejny kęs kanapki i kręci głową. Znów ściska mi się serce, tak jak wcześniej przed domem. Tyle że mocniej. Tak mocno, że wydaje mi się, jakby kawałek się oderwał i teraz spadał w czeluści brzucha.
– Postaram się odzywać co dwa tygodnie.
– Nie trzeba.
I to wszystko, co ma mi do powiedzenia.
Jeszcze przez chwilę stoję w drzwiach – czekając z nadzieją i niemym błaganiem na coś więcej. Na cokolwiek. Do widzenia. Krzyżyk na drogę. Spierdalaj.
Cokolwiek innego niż to wrogie milczenie, które sprawia, że mam wrażenie, jakbym nie istniała. Albo gorzej.
Jakbym była niewidzialna.
Tak właśnie się czuję.
Potem wychodzę, nie siląc się na „do widzenia”. Nie chcę, by znowu odpowiedziała mi cisza.ROZDZIAŁ 3
Z samochodowego stereo grzmi Duran Duran, kiedy podążam drogą okalającą skaliste wybrzeże i wspinam się coraz wyżej, aż mój escort drży, a daleko w dole wzburzone wody Atlantyku stają się spienioną bielą rozbijającą się o pasma piasku. To, co widzę w lusterku wstecznym, to z pewnością Klify. Ten widok wręcz krzyczy: stare fortuny. Ogromne domy wczepione w skaliste urwiska niczym gniazda głuptaków, w połowie ukryte za ceglanymi murami i całunami bluszczu.
Oto jak żyje druga połowa.
Tak właśnie moja matka opisałaby te naskalne domostwa z wieżyczkami, tarasami na dachach i oknami wykuszowymi z widokiem na ocean.
Śmiem się nie zgodzić. Nawet drugiej połowy nie stać na dom na Klifach. Ta okolica zawsze była elitarna – i zawsze taka będzie. Tutaj mieszkają najwyższe sfery, możni tego świata, patrzący z góry na wszystko i wszystkich, jakby na szczycie umieścił ich sam Bóg.
– A tu proszę, Kit-Kat – dodałaby matka. – Właśnie jedziesz do pracy w jednej z tych rezydencji.
Z tym też bym polemizowała. Domu, do którego zmierzam, nikt nie uznałby za cel godny pozazdroszczenia.
Hope’s End. Brzmi jak koniec nadziei.
Dotąd słyszałam, jak ludzie nazywali to miejsce po prostu domem Hope’ów, zwykle przyciszonym głosem zarezerwowanym dla tragedii. Teraz wiem dlaczego. Jak na nazwę posiadłości Hope’s End brzmi zdumiewająco apokaliptycznie. Zwłaszcza w kontekście tego, co się tam stało.
Moja wiedza nie wykracza zanadto poza rymowankę. Wiem, że Winston Hope dorobił się fortuny na żegludze handlowej i zbudował posiadłość na skalistym wybrzeżu północnego Maine, a nie w Bar Harbor czy Newport, ponieważ tutejsze tereny były jeszcze w dużej mierze niezagospodarowane i mógł sobie wybrać dowolne miejsce z niczym nieskażonym widokiem na ocean. Wiem też, że Winston miał żonę Evangeline i dwie córki, Lenorę i Virginię. I jeszcze jedno: że pewnej październikowej nocy dawno temu troje z nich zamordowano, a czwartą członkinię klanu posądzono o popełnienie tej zbrodni. Miała wówczas siedemnaście lat, ni mniej, ni więcej. Nic dziwnego, że tamten wierszyk, który po raz pierwszy usłyszałam na porośniętym krzakami placu za podstawówką, uważałam za zmyślony. Brzmiał jak żywcem wyjęty z powieści gotyckiej – zupełnie niewiarygodnie.
A jednak to się zdarzyło naprawdę.
I stało się miejską legendą.
Opowiastką, którą dzieciaki szepczą sobie do ucha podczas piżama party, a której dorośli wolą nie powtarzać nawet szeptem.
Lenora – jedyna pozostała przy życiu – twierdziła, że nie ma z tym nic wspólnego. Wyjaśniła policji, że spała, kiedy to się stało, i dopiero po przebudzeniu, gdy zeszła na dół, odkryła, że reszta jej rodziny nie żyje.
Nie umiała jednak powiedzieć, kto mógł tę zbrodnię popełnić.
Ani jak.
Ani dlaczego.
Nie potrafiła też wyjaśnić, czemu zabójca nie próbował zabić jej, co doprowadziło policję do wniosku, że sprawczynią była sama Lenora, choć nikt nie był w stanie jej tego udowodnić. Dziwnym trafem tego wieczoru cała służba dostała wychodne, więc nie było świadków. A że nie znaleziono żadnych dowodów łączących Lenorę z zabójstwami, nigdy nie została o nie formalnie oskarżona. Wystarczy jednak spojrzeć na dziecięcą rymowankę, żeby się dowiedzieć, co myśleli ludzie. Już pierwsza linijka – _gdy Lenora Hope siedemnastkę skończyła_ – wskazuje, kogo o wszystko obwiniono. Nie dziwi mnie to. Nie ma czegoś takiego jak domniemanie niewinności.
Wiem to z doświadczenia.
Kiedy miasto wydało wyrok na Lenorę Hope, dziewczyna zaszyła się w rodzinnym domu, aby nikt więcej jej nie zobaczył. Co nie znaczy, że ludzie nie próbowali. Gdy chodziłam do liceum, grupki chłopców rzucały sobie nawzajem wyzwania, aby zakraść się na teren posiadłości i zaglądać przez okna do domu, wypatrując Lenory. O ile wiem, nigdy nikomu nie udało się jej zobaczyć, czym panna Hope zyskała sobie moje niechętne uznanie. Sama też chciałabym tak zniknąć.
Teren przede mną wznosi się jeszcze wyżej, a droga robi się tym bardziej stroma. Mój escort znowu drży, a ja dostrzegam w oddali skąpany w promieniach słońca ceglany mur. Jest wystarczająco wysoki, by przesłonić wszystko, cokolwiek się za nim znajduje, i wystarczająco stary, aby droga obiegała go dookoła, jakby w wyrazie szacunku. Powoli pokonuję zakręt, aż dojeżdżam do nabazgranego sprejem na murze napisu. Neonowoniebieskie litery na tle majestatycznej czerwieni cegieł upewniają mnie, że trafiłam we właściwe miejsce.
Patrzę na te słowa z niedowierzaniem, zastanawiając się, czy powinnam jechać dalej, czy jak najszybciej zawrócić. Znam odpowiedź. Ale na to, co powinnam zrobić, po prostu mnie nie stać.
Więc brnę naprzód swoim escortem, zbliżając się do bogato zdobionej bramy w zdewastowanym murze. Po jej drugiej stronie znajduje się podjazd, który przecina szmaragdowy trawnik i biegnie do domu Hope’ów. Patrząc na wznoszący się przede mną budynek, zastanawiam się, skąd pomysł, aby nazywać go domem.
To wcale nie jest dom.
To rezydencja.
Coś, czego nie widziałam na własne oczy od dnia, w którym rodzice wzięli mnie na jednodniową wycieczkę do Bar Harbor, gdy miałam czternaście lat. Pamiętam, że ojciec przez cały dzień narzekał na „dzianych sukinsynów”, którzy pobudowali tam te wszystkie pałace. Bóg jeden wie, co powiedziałby na Hope’s End, który zdecydowanie przyćmiewa każdą okazałą rezydencję w tamtym nadętym mieście. Jest większy. Wspanialszy. Nadawałby się do _Dallas, Dynastii_ albo każdej innej z tych emitowanych w prime timie głupawych oper mydlanych, które kiedyś oglądała moja matka.
Dwupiętrowy i szeroki bez mała jak statek rejsowy, stanowi dorodny okaz przepychu rodem z pozłacanego wieku. Mury z czerwonej cegły. Frontowe dwuskrzydłowe drzwi i wszystkie okna obwiedzione marmurowymi ornamentami, których wyłącznym celem jest podkreślenie niegdysiejszego bogactwa Hope’ów. Musiało być ono niebotyczne, sądząc po plątaninie rzeźbionych wykrętasów i zawijasów. Okna drugiego piętra również są zdobione marmurem, ale sterczą z dwuspadowego dachu zwieńczonego tuzinem wąskich kominów, które wyglądają jak świeczki na ozdobnym torcie urodzinowym.
Przy bramie znajduje się mały interkom. Opuszczam okno i wyciągam rękę, żeby wcisnąć guzik. Mija pół minuty, zanim głośniczek ożywa i po kilku trzaskach i zakłóceniach rozlega się kobiecy głos:
– Tak.
To nie jest pytanie. Co więcej, to jedno słowo naładowane jest maksymalną dawką niecierpliwości, jaką są w stanie pomieścić trzy litery.
– Dzień dobry. Jestem Kit McDeere. – Urywam, aby źródło głosu też mogło się przedstawić. Nie robi tego, czym zmusza mnie do dodania: – Przysłała mnie Agencja Opieki Domowej Gurlaina. Jestem nową opie…
– Proszę podjechać pod dom – przerywa mi oschle kobieta, po czym interkom milknie.
Brama zaczyna się otwierać z niepewnym, prawie nerwowym drżeniem, jakby przestraszona moją obecnością. Skrzypi, powoli uchylając się coraz szerzej, a ja zastanawiam się, jak często w Hope’s End przyjmuje się gości. Niezbyt często, konstatuję, kiedy brama nieruchomieje z głośnym stuknięciem, choć otworzyła się ledwie do połowy. Wolno podjeżdżam bliżej, próbując ocenić, czy dam radę się przecisnąć. Nic z tego. Nie jeśli chcę zachować oba lusterka boczne, a bardzo chcę. Mój budżet w obecnym stanie nie uwzględnia naprawy samochodu. Już mam wysiąść, żeby popchnąć bramę, kiedy z oddali dobiega mnie męski głos:
– Znowu się zacięła?
Właściciel głosu podchodzi bliżej, pchając przed sobą taczkę wyładowaną opadłymi liśćmi. Mężczyzna jest przystojny. Ma jakieś trzydzieści pięć lat. Jest w bardzo dobrej formie, na ile da się to stwierdzić mimo jego flanelowej koszuli i pochlapanych błotem dżinsów. Ma pełną brodę i nieco zbyt długie włosy, które lekko kręcą się na karku. W innych okolicznościach byłabym zainteresowana. W zupełnie innych. W alternatywnej rzeczywistości. Bo tak jak w moim budżecie nie mieszczą się naprawy samochodu, tak w moim obecnym życiu nie ma miejsca na romantyczne związki. I nie, Kenny się nie liczy.
– Nic nie wiem o poprzednim razie – odpowiadam przez otwarte okno – ale teraz zacięła się na pewno.
– Chciałaś powiedzieć „o poprzednich razach” – poprawia mnie, błyskając uroczo asymetrycznym uśmiechem. – Ten to już chyba będzie dziesiąty. Ciągle zapominam dopisać to do listy stu innych rzeczy do zrobienia. Nowa pielęgniarka?
– Opiekunka – odpowiadam.
To niezbędne uściślenie. Pielęgniarki chodzą do szkoły. Opiekunki takie jak ja przechodzą specjalistyczne szkolenia – w stanie Maine wymaganych jest sto osiemdziesiąt godzin – na których uczymy się podstaw. Sprawdzania parametrów życiowych, podawania leków, elementów fizjoterapii. Jednak wyjaśnianie tej różnicy nieznajomemu to czysta strata czasu.
– Więc otwórzmy tę bramę, żebyś mogła zacząć. – Mężczyzna wyciąga parę rękawic roboczych z tylnej kieszeni dżinsów. Wkłada je teatralnym gestem i oznajmia: – Bezpieczeństwo przede wszystkim. Przekonałem się na własnej skórze: to miejsce potrafi kąsać.
Szarpie za bramę, która wydaje pisk tak przejmujący, że opisałabym go jako zbolały, gdyby wydała go jedna z moich podopiecznych.
– Pracujesz tu na pełny etat? – pytam, podnosząc głos, żeby przekrzyczeć wydawane przez bramę odgłosy.
– Owszem – odpowiada. – Nie za wiele nas tu zostało, choć dawno temu to miejsce roiło się od służby. Był ogrodnik, dozorca i złota rączka, a do tego kilku pomagierów na pół etatu. Teraz jestem tylko ja: pracownik wielofunkcyjny.
– Podoba ci się tu?
Jeszcze jedno pchnięcie i brama nie zagradza już przejazdu. Mężczyzna odwraca się do mnie i mówi:
– Chcesz wiedzieć, czy się boję.
Tak, właśnie to chcę wiedzieć. To pytanie miało zabrzmieć niewinnie. I wydawało mi się naturalne, zważywszy na to, co się tu stało. Jednak po namyśle zdaję sobie sprawę, że można by je uznać za bardzo niegrzeczne.
– Po prostu…
– W porządku – przerywa mi. – Po prostu jesteś ciekawa. Wiem, co ludzie za tymi murami mówią o tym miejscu.
– To chyba znaczy, że nie.
– Słuszne przypuszczenie. – Zdejmuje jedną z rękawic i wyciąga rękę. – Jestem Carter tak przy okazji.
Ściskam jego dłoń.
– Kit McDeere.
– Miło mi cię poznać, Kit. Na pewno się jeszcze spotkamy.
Chwilę zwlekam z odjazdem.
– Dziękuję za pomoc z tą bramą. Nie wiem, co bym zrobiła, gdybyś się nie pojawił.
– Myślę, że dałabyś sobie radę. – Carter przygląda mi się uważnie, przechylając głowę na bok, jakby mnie oceniał. – Wyglądasz mi na całkiem zaradną osóbkę.
Kiedyś taka byłam. Ale już nie. Zaradne osóbki nie są zawieszane w pracy, potrafią znaleźć nową, jeśli zostaną zawieszone, i nie mieszkają w rodzinnym domu, mając trzydzieści jeden lat. Niemniej przyjmuję komplement skinieniem głowy.
– Jeszcze jedno – dodaje Carter, podchodząc do otwartego okna samochodu i pochylając się tak, że nasze oczy znajdują się na tym samym poziomie. – Zapomnij o tym, co ludzie wygadują o Lenorze Hope, i o tym, co się tu wydarzyło. Nie wiedzą, o czym mówią. Panna Hope jest zupełnie nieszkodliwa.
Choć zamiarem Cartera było dodanie mi otuchy, jego słowa tylko uwydatniły surrealizm tej sytuacji. Owszem, wiedziałam, z czym wiąże się ta praca, od chwili gdy opuściłam biuro pana Gurlaina. Ale wtedy było to dla mnie coś abstrakcyjnego, co spychałam na bok, skupiona na pakowaniu się, radzeniu sobie z ambiwalencją ojca i dotarciu na miejsce. Teraz jednak, kiedy już tu jestem, ta świadomość dociera do mnie z całą mocą.
Zaraz poznam kobietę, która wymordowała własną rodzinę.
Rzekomo wymordowała, upominam się w duchu. Lenory nigdy nie skazano za żadne przestępstwo, jak pan Gurlain był uprzejmy podkreślić. Któż jednak mógł to zrobić, jeśli nie ona? Nikogo więcej nie było w domu, nie znaleziono innych podejrzanych, nikt inny nie został przy życiu. W myślach ciągle przewija mi się ostatnia linijka wierszyka:
Lecz z całej rodziny tylko ona została.
Ciarki przebiegają mi po plecach, gdy oddalam się od Cartera i zmierzam w kierunku domu. Jadę powoli ze wzrokiem utkwionym w wyłaniającej się przede mną imponującej budowli. Kiedy jednak podjeżdżam bliżej, luksusowa okazałość rozwiewa się niczym mgła, ukazując zaniedbanie budynku jak na dłoni.
Z bliska widzę wyraźnie, że Hope’s End to ruina.
W jednym z okien na pierwszym piętrze nie ma szyb, a ziejącą dziurę zasłonięto sklejką. Kawałki marmurowych zdobień wokół drzwi i niektórych okien odpadły. Na dachu brakuje jednej piątej gontów łupkowych, co nadaje mu zdewastowany, dziobaty wygląd, który – szczerze mówiąc – napawa mnie ulgą. Przynajmniej to miejsce jest w takim stanie jak moje uczucia.
Podjazd dociera do domu i kończy się rondem, od którego odchodzi dodatkowa droga prowadząca do niskiego garażu znajdującego się kilka metrów od głównego budynku. Objeżdżając rondo, liczę garażowe drzwi.
Pięć.
Oto jak żyje druga połowa, bez dwóch zdań.
Parkuję przed domem, wysiadam z samochodu i energicznym krokiem pokonuję trzy stopnie wiodące do masywnych dwuskrzydłowych drzwi mieszczących się dokładnie pośrodku całej rezydencji. Zanim zdążę zapukać, otwierają się gwałtownie, ukazując stojącą tuż za progiem kobietę. Pojawia się tak nagle, że się wzdrygam. A może sprawia to po prostu jej monochromatyczny wygląd. Sięgające do ramion białe włosy. Czarna suknia, ciasno opinająca smukłą sylwetkę. Koronkowy kołnierzyk przywodzący mi na myśl serwetki, które szydełkowała moja babcia. Blada cera. Niebieskie oczy. Mocno wiśniowa szminka. Wszystko to jest tak teatralne i surowe, że nie jestem w stanie dokładnie określić wieku tej kobiety. Gdybym miała zgadywać, dałabym jej siedemdziesiąt pięć lat, z zastrzeżeniem, że mogę się mylić przynajmniej o dziesięć w obie strony.
Wokół jej szyi wiszą na łańcuszku okulary typu kocie oczy. Wkłada je na nos i rzuca mi krótkie spojrzenie, dokonując błyskawicznej oceny.
– Panno McDeere – odzywa się w końcu. – Zapraszam.
– Dziękuję – odpowiadam, choć w jej tonie nie ma nic zapraszającego. Bez wątpienia to z nią rozmawiałam przez interkom. Tego obojętnego głosu nie da się pomylić z żadnym innym.
– Jestem pani Baker, gospodyni.
Milknie, by przyjrzeć się temu, co mam na sobie, i najwyraźniej uznając mój płaszcz za pozostawiający wiele do życzenia. Jest z niebieskiej wełny, zmechaconej w zbyt wielu miejscach, by je zliczyć. Mam go od tak dawna, że już sama nie pamiętam, kiedy ani gdzie go kupiłam. A może ten oczywisty niesmak pani Baker budzi to, co mam pod płaszczem? Biała bluzka. Szara spódnica. Czarne pantofle na niskim obcasie, które ostatnio włożyłam na pogrzeb matki. Jeśli tak, to nic nie poradzę. To są moje najładniejsze rzeczy.
Po chwili widocznego wahania pani Baker dodaje:
– Proszę wejść.
Ja także się waham – przed przestąpieniem progu. To potężne wejście na chwilę mnie paraliżuje. Niemal tak samo szerokie jak wysokie i okolone tymi wszechobecnymi marmurowymi zdobieniami, przypomina otwartą paszczę. Patrząc na nie, słyszę w myślach głos Cartera, który powiedział: „To miejsce potrafi kąsać”.
Nagle ogarnia mnie tęsknota za domem. Zaskakujące, zważywszy na fakt, że od śmierci matki wcale nie czułam się tam jak w domu. A jednak kiedyś było to miejsce szczęśliwe i pełne równie szczęśliwych wspomnień. Śnieżne święta Bożego Narodzenia, torty urodzinowe i matka w swoim śmiesznym fartuszku w kwiatki, przygotowująca francuskie tosty w niedzielne poranki. Czy w Hope’s End są jakieś szczęśliwe wspomnienia? Czy raczej wszystkie wyparowały tamtej straszliwej nocy? Czy pozostał tu tylko smutek?
– Wchodzi pani, moja droga? – odzywa się pani Baker, odchrząknąwszy ze zniecierpliwieniem.
Część mnie wcale tego nie chce. Całe to miejsce – jego rozmiary, ostentacyjność, a zwłaszcza reputacja – sprawia, że najchętniej odwróciłabym się na pięcie i wróciła do domu.
Ale wtedy przychodzi mi na myśl ojciec, mój pokój i nędzne ochłapy na koncie. Nic z tego się nie zmieni, jeśli sama czegoś z tym nie zrobię. Jeżeli teraz odjadę – czego rozpaczliwie pragnę – ugrzęznę w tej samej próżni, w której tkwiłam przez ostatnie pół roku. Praca w tym miejscu, choćby przez kilka tygodni, może odmienić mój los.
Z tą myślą biorę głęboki oddech, przestępuję próg i pozwalam, by Hope’s End połknął mnie w całości.