- promocja
- W empik go
Tylko umarli wiedzą - ebook
Tylko umarli wiedzą - ebook
Ekscytująca powieść mistrza kryminału z burzliwą historią z pierwszej połowy XX wieku w tle.
Lipiec 1932 roku. Europa pogrążona jest w głębokim kryzysie ekonomicznym. Z każdym dniem przybliżającym termin wyborów do Reichstagu społeczeństwo niemieckie coraz bardziej się radykalizuje.
Tymczasem urzędujący w Schneidemühl (dzisiejsza Piła) kapitan Carl Aschmutat, dawny znajomy Antoniego Fischera, wpada w poważne kłopoty. W mieście dochodzi do morderstwa, którego ofiarą jest znany działacz komunistyczny. Aschmutat musi jak najszybciej odkryć, kto stoi za atakiem, by zdążyć przed wizytą w mieście kandydata do urzędu kanclerza - Adolfa Hitlera.
Tylko umarli wiedzą to druga część serii o przygodach Antoniego Fischera. Tym razem poznański policjant pomaga swojemu przyjacielowi rozwiązać zagadkę zbrodni, która tylko na pierwszy rzut oka wydaje się prosta. Równocześnie Fischer ma do wykonania najtrudniejsze zadanie, z jakim przyszło mu kiedykolwiek się zmierzyć. Major Jażdżewski, oficer polskiego wywiadu powierza mu niezwykle delikatną i wymagającą misję. Misję, której przyjęcia Fischer nie mógł odmówić, gdyż zależy od niej dobro Rzeczypospolitej.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7976-598-0 |
Rozmiar pliku: | 920 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Schneidemühl
Poniedziałek, 11 lipca 1932 roku
Godzina 11.20 wieczorem
Wieczór był piękny. W rozgrzanym całodziennym upałem powietrzu unosił się ten jedyny w swoim rodzaju letni zapach kwitnących w przydomowych ogródkach kwiatów, zmieszany z lipowym aromatem dostojnych, rozłożystych drzew, rosnących wokół kościoła Świętych Janów. Od płynącej w dole, na prawo od Wasserstraße, Gordaliny, która była niewielką odnogą rzeki Küddow, wiał lekki wiatr, który przyjemnie chłodził rozgrzaną głowę Maxa Wargatscha, od ponad trzech lat bezrobotnego, byłego pracownika kolejowego i jednocześnie działacza Komunistycznej Partii Niemiec, zdeklarowanego wielbiciela Józefa Stalina i cieszącego się sympatią samego towarzysza Ernsta Thälmanna. Jak to z tą sympatią było naprawdę, nikt z jego miejscowych towarzyszy do końca nie wiedział. No, ale skoro Wargatsch tak mówił, to pewnie tak musiało być i nikt nie miał powodów, by to sprawdzać. Zresztą nie było jak. Thälmann siedział przecież w Berlinie, a Wargatsch, to wiedzieli wszyscy, dwa razy jeździł do stolicy na partyjne spotkania i wtedy właśnie miał poznać samego przywódcę Komunistycznej Partii Niemiec. Tam radzili o ważnych rzeczach, a oni tu, na samych kresach kraju, działali dla dobra całej niemieckiej klasy robotniczej, przygotowując się do nadchodzących wyborów do Reichstagu.
Dzisiejszego wieczoru też się przygotowywali. Cały zarząd miejscowej komórki partyjnej, składający się oprócz Wargatscha jeszcze z trzech osób: Walthera Junga, od trzech lat bezrobotnego, byłego pracownika meblarni, Oskara Wittmanna, stolarza, który też był bezrobotnym, i Ernsta Bauera, zredukowanego kancelisty, spotkał się w winiarni Paula Dreiera przy Neuer Markt. Omawiali sprawy organizacji najbliższego wiecu, który miał się odbyć za dwa dni, analizując przede wszystkim kwestię zapewnienia bezpieczeństwa jego uczestnikom. Spodziewali się, że na wiec może przybyć nawet ponad dwustu towarzyszy. Właśnie dlatego do obstawienia budynku, a także do pilnowania porządku w środku potrzeba było co najmniej pięćdziesięciu ludzi. Jung, który odpowiadał w partii za kwestie bezpieczeństwa, twierdził, że zebranie tylu ochroniarzy nie będzie żadnym problemem. Wielu jego ludzi liczyło po cichu, iż na takim dużym wiecu pojawią się jacyś nieproszeni goście z SA, którymi z największą ochotą się zajmą. Mieli w końcu do wyrównania sporo rachunków z ostatnich kilku lat. I właściwie na rozmowie o kwestiach organizacyjnych miejscowi przywódcy poprzestali, bo nic innego nie pozostawało im do przedyskutowania. Inne sprawy były poza ich zasięgiem, bo o tym, co będzie na wiecu, żaden z nich nie miał bladego pojęcia. Przemówieniami mieli się zająć towarzysze, którzy przyjadą do nich tego dnia z Königsbergu. Dlatego, nie mając już żadnych kwestii do obgadania, zabrali się jak zwykle za jedzenie i picie. Tym bardziej ochoczo, że Wargatsch płacił za wszystko z partyjnej kasy. Winiarnia Dreiera była znana z tego, że podawano tam nie tylko wino, lecz także doskonałe miejscowe piwo. A tak się akurat złożyło, że cała czwórka należała do grona zdeklarowanych piwoszy. Zamówili więc piwo i parówki, a potem jeszcze jedną kolejkę i następną… Przy piątej Wargatsch, który nigdy nie miał zbyt tęgiej głowy do picia, stracił rachubę.
Teraz szedł chwiejnym krokiem w kierunku swojego domu, starając się przypomnieć sobie, ile właściwie dziś wypił. Ale z rachunków nigdy nie był zbyt dobry. Chcąc się bardziej skupić, przystanął przed wystawą sklepu obuwniczego, ale buty nie interesowały go w tej chwili. Próbował na palcach porachować te wypite piwa, lecz gdy zatrzymywał się na piątym palcu, bo jego ręka miała akurat pięć palców, musiał się zastanowić i odszukać szósty. No i wtedy, gdy już go znajdował na drugiej ręce, zaczynał od nowa, od pierwszego piwa. Najwyraźniej nie szły mu te podliczenia, po piątej albo szóstej próbie machnął więc ręką i ruszył dalej. Minął właśnie kościół Wspólnoty Luterańskiej, który niegdyś należał do sekty Jana Czerskiego, i wkroczył na Alter Markt, od kilku lat noszący dumne imię Hindenburga. Po lewej stronie dojrzał skąpany w świetle ulicznych latarni pomnik w kształcie rotundy, poświęcony bohaterom Wielkiej Wojny. Na placu nie było żywego ducha i Wargatsch przez chwilę zastanawiał się, czy aby nie przejść przez brukowaną jezdnię i nie wleźć do tej rotundy, bo nagle poczuł, że musi koniecznie się wysikać. Już chciał to zrobić, gdy nagle dostrzegł idących od strony Backerstraße trzech mężczyzn ubranych w robociarskie fartuchy. Wyglądali tak, jakby właśnie odeszli od swojego stanowiska pracy w jakimś warsztacie. Zrezygnował więc szybko z pomysłu odlania się na narodową świętość i spojrzał w prawo na schodzącą do rzeki niewielką Garberstraße, przy której kiedyś mieściły się warsztaty garbarskie, a teraz znajdowały się pralnia i magiel. To było jakieś rozwiązanie. Zejdzie sobie po cichutku i wysika się pod ścianą pralni, bo tam na szczęście nie było żadnego ulicznego oświetlenia. Można nawet powiedzieć, że w tym niewielkim zaułku panowały egipskie ciemności. Zadowolony Wargatsch ruszył w tamtym kierunku, mijając solidną bramę zakładu mechanicznego Ferdynanda Thomali, małego grubego skurwysyna, który w zeszłym roku odgrażał się, że on sam niedługo zrobi w mieście porządek ze wszystkimi komunistami i Żydami. Że z komunistami, to akurat zrozumiałe. Thomala należał do NSDAP i jak najbardziej mógł chcieć pozbyć się konkurentów komunistów, ale po jaką cholerę chciał się pozbyć Żydów, tego Wargatsch nie mógł zrozumieć. Ten ich cały antysemityzm był kompletnie idiotycznym poglądem. Przecież Żydzi w żadnym wypadku nie konkurowali z partią faszystowską. Antyżydowska retoryka faszystów nie miała żadnego sensu. W końcu ci Żydzi byli takimi samymi Niemcami, jak oni wszyscy. Nawet nie dawało się ich rozpoznać po tym, jak mówili czy jak wyglądali, bo byli tacy jak wszyscy inni Niemcy. Tyle tylko, że mieli jakąś tam inną religię. No, ale przecież faszyści nie wyróżniali się specjalnie religijnością. Więc o co im do cholery chodziło? – nie mógł zrozumieć tej pokrętnej antysemickiej logiki. Wszystko przez tego małego krętacza ze śmiesznym wąsikiem, który własne antyżydowskie fobie opisał w nudnej jak flaki z olejem książce Mein Kampf, a ci durnie z jego partii podchwycili je i zaczęli głosić hasła o wyższości rasy germańskiej nad semicką. Komunizm był przynajmniej prosty i nieskomplikowany. Chodziło w nim o redystrybucję dóbr, w wyniku przejęcia władzy przez proletariat. Czyli o to, że właścicielami fabryk i zakładów staną się robotnicy, którzy będą się dzielić tym wszystkim, co sami zarobią, i niczego nie oddadzą właścicielom, bo właścicieli nie będzie. Wyrżnie się ich wszystkich, także tego małego zasrańca Thomalę. Wargatsch uśmiechnął się do tych myśli, bo przez chwilę oczyma wyobraźni widział jak Thomala macha nogami wisząc na latarni. Ot, choćby tej najbliższej, na wprost bramy wjazdowej do jego zakładu. Jak już się go powiesi, to on, towarzysz Wargatsch, pójdzie wprost do jego biura, siądzie w fotelu i weźmie jedno cygaro z tej kasetki, którą Thomala miał na biurku. I wtedy nareszcie nastanie rewolucyjna, socjalistyczna sprawiedliwość.
Stanął pod ceglaną ścianą pralni i oparł się o nią dłonią. Drugą ręką rozpiął guziki rozporka. Zadowolony spojrzał w głąb uliczki, w kierunku rzeki. Tam, za ostatnim budynkiem, zaczynał się płot, a wzdłuż niego biegła wydeptana ścieżka, prowadząca do niewielkiej przystani, zakończona betonowymi schodkami wiodącymi wprost do wody. Pamiętał je jeszcze z młodych lat, kiedy z kolegami z podwórka wykorzystywali to zejście. Siadali na ostatnim stopniu i moczyli nogi w Gordalinie. Oczywiście nie kąpali się tutaj, bo rodzice wyraźnie tego zakazywali. W rzece nie wolno było się kąpać, bo prąd, mimo że na tej odnodze głównego nurtu Küddow znacznie wolniejszy, to nadal był i mógł być niebezpieczny. Dlatego latem chodzili się kąpać na drugi brzeg, dostając się tam przez drewniany mostek. Kilkadziesiąt metrów dalej, na łąkach, na których pasły się krowy, był sporych rozmiarów staw; zbiegały się do niego dzieciaki z całej okolicy. Po zabawie w wodzie wszyscy przyglądali się sobie wzajemnie, z uwagą, w poszukiwaniu pijawek. Zawsze znalazł się ktoś, komu trzeba było to paskudztwo zrywać ze skóry. Ale kto by się tam przejmował pijawkami!
– No proszę, kogo my tu mamy? – rozległ się jakiś głos za jego plecami. Natychmiast się odwrócił. Jakieś dwa metry od niego stało dwóch mężczyzn. Było jednak za ciemno, by rozpoznać twarze. Widział tylko ich masywne sylwetki. Ale on także nie należał do ułomków. A poza tym potrafił i lubił się bić. Gdyby nie jego wielkie pięści, na pewno nie zaszedłby tak wysoko w hierarchii partyjnej.
– To, zdaje się, jest to komunistyczne ścierwo, Max Wargatsch.
Poznał ten głos. Nie widział twarzy, ale dobrze wiedział, do kogo należy. Nawet uśmiechnął się, gdy udało mu się rozpoznać przeciwnika. Już dwa razy starł się z nim na pięści i dwa razy wygrał. Teraz też sobie poradzi, z oboma. Pochylił się lekko i uniósł dłonie zaciśnięte w pięści, czekając na ruch przeciwnika.
– No dalej, skurwysyny. Myślicie, że się was boję? Dalej, podejdź no tu który, a zaraz obiję wam te głupie mordy, że jeszcze przez miesiąc będziecie na nich nosić ozdoby od Maxa Wargatscha. Co, strach was obleciał, wy worki na gówno? Ruszać się albo spieprzać stąd. Wy tchórzliwe małpy, cholerni zasrańcy!
Żaden z nich jednak nie ruszył się z miejsca. Stali tak, jakby na coś czekali. Za późno to zrozumiał. Nagle poczuł uderzenie w lewą nogę, gdzieś w okolicach ścięgien łączących udo z goleniem. Kopniak był tak mocny, że Wargatsch natychmiast stracił równowagę i padł na bruk. Drugie uderzenie poczuł na plecach. Spróbował przeturlać się na bok, żeby uniknąć kolejnego ciosu, ale w tym momencie dopadli go ci dwaj, którzy wcześniej stali przed nim. Podbiegli i zaczęli go kopać ciężkimi, podkutymi butami. Czuł, że nie da rady się wyrwać. Pozostało tylko jedno.
– Ratunku! – zawołał najgłośniej jak potrafił, ale zaraz przerwał, bo na jego podbródku wylądował czyjś obcas gruchocząc kość.
– Wystarczy. Dosyć będzie. Halber, do cholery, powiedziałem, że już dość, bo ktoś tu jeszcze przylezie. Nie ma czasu.
– Co z nim?
– Bierzemy go dalej, tam za murem jest zejście.
Poczuł, że chwytają go pod ramiona i gdzieś wloką. Z nogi zleciał mu prawy but, gdy wciągali go w krzaki.
Nie czuł bólu. Jego organizm całkowicie zobojętniał. Ale Wargatsch czuł zapach. Ten jedyny, niepowtarzalny, który towarzyszył mu od najmłodszych lat – zapach wody i rzecznego szlamu. Tak pachniała Gordalina. To była jego rzeka. Nad jej brzegiem przecież się wychował… A potem poczuł jej chłód, gdy woda zaczęła otaczać go zewsząd. W końcu ciemność zamknęła się nad nim i pochłonęła całkowicie, pociągając wraz z prądem, o którym mama tyle razy mówiła, że potrafi być bardzo zdradliwy.Rozdział I
Schneidemühl
Wtorek, 12 lipca
Godzina 8.05 rano
Wielki perszeron, człapiąc noga za nogą, szedł przez siebie, pociągając do przodu wóz z dwoma drewnianymi klatkami. Uwięzione w nich świnie zaczęły głośno kwiczeć, ale po chwili uspokoiły się, gdy wóz przejechawszy kilka metrów, znów się zatrzymał. Woźnica, w koszuli i kamizelce, ubrany jak do kościoła, nie musiał nawet ściągać ku sobie lejców. Koń stanął posłusznie jakiś metr przed tylną burtą poprzedzającej go furmanki. Były to już dwa ostatnie wozy tego poranka. Wcześniej przed nimi bramę rzeźni przekroczyło jakieś dwadzieścia transportów ze świniakami. We wtorek zawsze tak było, że rzeźnia odbierała żywiec od okolicznych chłopów. Podobnie wyglądały czwartki i soboty. Za to w poniedziałki, środy i piątki zarzynano bydło. Wprowadzono ten rozdział po to, żeby usprawnić robotę rzeźnikom, którzy zależnie od dnia tygodnia nastawiali się na konkretny rodzaj pracy. To pomagało również w obrocie już przygotowanym mięsem, bo każdy handlarz wiedział, czego w dany dzień może się spodziewać. A i ludzie kupujący też byli dzięki temu pewni, że idąc do rzeźnickiego sklepu we wtorek, dostaną świeżą wieprzowinę, a dzień później wołowinę.
Dziś wozów przed rzeźnię podjechało więcej niż zwykle, bo przeważnie o tej porze było już dawno po świniobiciu. W rzeźni starali się wyrobić jak najszybciej, żeby kwiki zarzynanych zwierząt nie przeszkadzały urzędującym naprzeciwko ich bramy policjantom. No, ale nie zawsze się to udawało, mimo że skup i bicie zaczynały się już o czwartej rano. Dziś sobie nie poradzili i dlatego policjant, który pełnił służbę przed wejściem do budynku Dyrekcji Policji, podszedł do dwóch ostatnich wozów, żeby sprawdzić, którzy to gospodarze przyjechali do rzeźni ostatni, i żeby powiedzieć im, by na przyszłość wstawali wcześniej, bo policja nie życzy sobie, żeby w godzinach urzędowania jakieś świnie darły się pod oknami.
Dyrektor Policji w Schneidemühl obserwujący wjazd do rzeźni ze swojego okna, z uznaniem pokiwał głową, widząc, że policjant stanął na wysokości zadania i wydobywszy notes służbowy, zaczął spisywać spóźnialskich. Odwrócił się i podszedł do jednego z dwóch skórzanych czarnych foteli ustawionych pod przeciwległą ścianą. Na drugim fotelu siedział jego podwładny. Dowódca zajął miejsce.
– To dla nas wielki dzień, Carl. Rozumiesz, co to znaczy? Sam Führer Narodowosocjalistycznej Partii odwiedzi nasze miasto. Nie muszę ci chyba mówić, że zależy nam na godnym przyjęciu, a jednocześnie na zapewnieniu naszemu gościowi absolutnego bezpieczeństwa.
– Niby jak mam to przeprowadzić? Z tego, co się orientuję, na stadionie miejskim ma być nawet pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Rozumiesz to, Josph? Pięćdziesiąt tysięcy to więcej niż wszyscy mieszkańcy Schneidemühl. Jak w takim tłumie zapewnić mu bezpieczeństwo? Przecież jeśli ktoś chciałby…
– Nikt nie będzie chciał, bo ci ludzie są nastawieni ideowo. Ale jednak zawsze coś się może zdarzyć. Masz do pomocy wszystkich naszych ludzi, lecz chciałbym też, żebyś ściśle współpracował z SA. Thomala mówi, że wybierze najlepszych z najlepszych spośród swoich. Oni zajmą się zabezpieczeniem porządku na stadionie i na trasie przejazdu.
– Najlepsi z najlepszych w SA? – Hauptmann Carl Aschmutat, wysoki blondyn z krótko przyciętymi włosami, o wysportowanej sylwetce, spojrzał na swojego szefa z niedowierzaniem, jakby ten wypowiedział właśnie jakąś kompletną bzdurę. – Przecież to brzmi jak kpina. Znasz tych idiotów śmierdzących piwem i objadających się parówkami, tych przesiąkniętych tanim tytoniem pętaków z wielkimi brzuchami. Czy myślisz, że ktoś taki może się do czegoś przydać?
Dyrektor Policji w Schneidemühl, Oberst Joseph Gruen, uśmiechnął się lekko. Dobrze wiedział, o kim mówi Carl. Znał ich wszystkich. Przynajmniej tych najważniejszych, z pierwszego szeregu, miejscowych piwożłopów i awanturników, leserów i obiboków, którzy po wstąpieniu do SA nagle stali się najlepszymi synami tej ziemi. No, ale tak zawsze się działo, podczas każdej rewolucji, że do zwycięskiego ruchu dołączały elementy, dla których najważniejsze było płynąć z prądem. Gruen dobrze wiedział, że całe SA to zbiorowisko mętów społecznych. Ale z nimi już niedługo zrobi się porządek. Najpierw trzeba jednak przejąć władzę w całym kraju, a do tego oni jeszcze byli potrzebni. Później zastąpią ich tacy odpowiedzialni i prawi ludzie jak on sam. Ludzie spod znaku SS. Fakt jego przynależności do tej elitarnej organizacji na razie stanowił tajemnicę, bo inaczej Gruen nie mógłby być miejscowym dyrektorem policji. Ale Joseph wierzył mocno, że przyjdzie taki dzień, być może już po najbliższych wyborach, kiedy jego partia przejmie władzę, a on będzie mógł wejść do budynku Policji w swoim eleganckim, czarnym mundurze.
Zadowolony z tych myśli, spojrzał na swojego podwładnego. Carl siedział w głębokim skórzanym fotelu tuż obok. Oddzielał ich tylko niewielki dystans, wyznaczony przez mały, okrągły stolik kawowy. Nie było na nim jednak filiżanki z kawą. Stały za to dwa kieliszki i butelka martella. Gruen podniósł ją i rozlał koniak.
– Proszę. – Przesunął napełniony do połowy kieliszek w kierunku podwładnego. Nie było w tym nic dziwnego, że szef częstował swojego pracownika koniakiem. Nie w tym przypadku. Gruen i Aschmutat znali się od lat. Obaj zaczynali pracę w mieście w tym samym czasie i obaj byli wówczas Oberleutnantami z frontową przeszłością. Później Gruena przeniesiono do Berlina; tam w ciągu kilku lat zrobił karierę. Kariera polegała na tym, że dosłużył się stopnia Obersta. Pół roku temu znów pojawił się w Schneidemühl, a w teczce przywiózł własną nominację na dyrektora miejskiej policji, zastępując Obersta Ludwiga Schustera, który od swojego następcy dowiedział się, że właśnie przeszedł na emeryturę.
Natychmiast po powrocie do miasta nowy dyrektor przypomniał sobie o swoim dawnym koledze. Wezwał go do siebie i jeszcze tego samego dnia powierzył mu stanowisko kierownika Wydziału Kryminalnego. Carl zgodził się na tę nominację, bo nie wiązała się z usuwaniem kogokolwiek ze stanowiska. Miejsce, które zajmował, było nieobsadzone od pół roku.
– Twoje zdrowie! – Aschmutat uniósł kieliszek i stuknął nim w drugi. Gruen uśmiechnął się zadowolony.
– Raczej powinniśmy wypić jego zdrowie.
– Kogo masz na myśli?
– Jak to kogo? Tego, który wkrótce do nas przyjedzie, Adolfa Hitlera. Powiadam ci, Carl, że teraz, gdy NSDAP wygra wybory, wszystko w tym kraju się zmieni. Nastaną nowe czasy. To będzie naprawdę dobra zmiana. Niemcy wreszcie wstaną z kolan.
Carl wzruszył ramionami. Jakoś dotąd nie zauważył, by Niemcy były na kolanach. Owszem, traktat wersalski uważał za europejską hańbę i narodową porażkę, ale nie katastrofę. Niemcy zawsze potrafiły wyjść z najtrudniejszej sytuacji jeszcze bardziej wzmocnieni, więc i teraz dadzą sobie radę. Nie był entuzjastą Hitlera ani tym bardziej jego partii. A porządków, które mogli wprowadzać ludzie pokroju Ferdynanda Thomali z miejscowej SA, najzwyczajniej się obawiał. Jedyna nadzieja, że nad tym motłochem zapanują ludzie tacy jak Gruen. Bo Oberst był porządnym człowiekiem. On naprawdę wierzył, że Niemcy muszą przejść narodową rewolucję, która jest jedyną receptą na kryzys gospodarczy, ale też kryzys moralny.
– Jego zdrowie, powiadasz? – Carl poruszał kieliszkiem, żeby zamieszać alkohol, a potem przyłożył nos do krawędzi, sprawdzając jakość uwolnionego aromatu. – Zdarzało mi się z nim pić francuskie wino, ale jego zdrowia nigdy. Zresztą on mojego też nie pił.
Gruen aż podniósł brwi w zdumieniu.
– Czy ty chcesz powiedzieć, że piłeś wino z Adolfem Hitlerem?
– No może niedokładnie z nim samym. Dzieliła nas w końcu kolosalna różnica w hierarchii służbowej. Ale przypominam sobie moment, kiedy chłopcy, było to zdaje się pod Arras, zimą siedemnastego roku, wyfasowali gdzieś w jakiejś francuskiej zagrodzie ogromną beczkę czerwonego wina. Zeszliśmy akurat z pozycji i mieliśmy trzy dni odpoczynku, więc jak to zwykle bywało, nasi żołnierze rozeszli się po okolicy, żeby sprawdzić, czy nie da się znaleźć czegoś do zjedzenia. No i wrócili z tą beczką. Nie było takiej siły, która by im zabroniła dobrania się do niej. Jedyne, co mogłem wtedy zrobić, to dać im moją manierkę, żeby i mnie nalali.
– Carl, to niewiarygodne. Ty naprawdę służyłeś razem z nim?
– Gdyby był zwykłym żołnierzem, pewnie bym go nie zapamiętał.
– O tak, już wtedy musiał wykazywać się niezwykłymi czynami. W końcu który Gefreiter może się poszczycić dwoma krzyżami żelaznymi zdobytymi na froncie?
– Nie był zwykłym żołnierzem, ale gońcem. Przenosił rozkazy, więc miałem z nim niemal codzienny kontakt.
– Niewiarygodne. Nie wiedziałem, że byłeś jego dowódcą.
– Bo nie byłem. W tym czasie jego bezpośrednim przełożonym był Anton Fischer, mój serdeczny przyjaciel, który zresztą wyniósł mnie rannego na własnych rękach z francuskiego okopu. Wrócił po mnie, gdy okazało się, że nie ma mnie wśród tych, którzy cofnęli się do naszych transzei.
– Tak, ten czas sprawiał, że ludzie potrafili zdobyć się na najwyższe poświęcenia. I dziś to braterstwo, które zrodziło się pod kulami nieprzyjaciela, jest wartością, z której możemy być dumni. A ten Fischer przeżył wojnę?
– Tak, ma się całkiem dobrze. Nawet dziś przyjeżdża tutaj. Ma niewielki majątek niedaleko od miasta.
– Ziemianin. – Gruen pokiwał głową z uznaniem.
– Ziemianin owszem, ale w wolnych chwilach. Majątek odziedziczyła jego żona, a on zarządza nim korespondencyjnie. Ale zawsze w lipcu, przed żniwami, zjeżdżają tutaj, żeby wszystkiego doglądnąć.
– No tak, a cały rok żyją sobie dostatnio z dochodów gdzieś w Berlinie. – Tę uwagę rzucił już mniej pochlebnym tonem. – Były dowódca takiego wielkiego człowieka powinien być przykładem dla innych, a nie prowadzić takie próżniacze życie.
– A któż ci powiedział, że pędzi próżniaczy żywot? Wręcz przeciwnie. Anton Fischer jest urzędnikiem wysokiego szczebla. I tak jak my nosi policyjny mundur.
– A, to przepraszam. Cofam wszystko, co powiedziałem. To postawa jak najbardziej godna pochwały. A gdzie pracuje? Na Aleksanderplatz?
Carl uśmiechnął się zadowolony.
– Nie, o ile pamiętam, to chyba na ulicy 27 Grudnia.
– Co? Co to za ulica? A raczej co to za data? Jakieś katolickie święto? To zaraz po Bożym Narodzeniu…
– Nie, to dzień wybuchu powstania w Posen. Powstania przeciwko nam. Bo mój przyjaciel Anton Fischer pracuje w Posen właśnie i jest tam komisarzem polskiej policji.
Gruen z sykiem wypuścił powietrze, które wstrzymywał przez chwilę, zszokowany tym, co usłyszał.
– Dowódca Führera NSDAP polskim policjantem? To znaczy, że on jest zdrajcą narodu niemieckiego!
– Niestety, nie. Nie jest zdrajcą. Zawsze był i jest Polakiem. I do tego jeszcze cholernie dobrym gliniarzem.
Ciąg dalszy w wersji pełnejPoznań, początek 1924 roku. Mieszkańcami miasta wstrząsa fala brutalnych morderstw. Z rąk nieznanego sprawcy giną prostytutki. Śledztwo prowadzą komisarz Antoni Fischer oraz jego zastępca Albin Siewierski. Ten pierwszy to dystyngowany i elokwentny oficer najpierw pruskiej, a potem polskiej armii, przystojny trzydziestokilkulatek, znany ze swojego roztropnego i przemyślanego działania, ponad wszystko ceniący sobie poznański sznyt. Ten drugi to pochodzący z Kongresówki jegomość, dla którego najważniejsze są szybkie efekty pracy, blichtr i brylantyna. I choć reprezentują zupełnie inne wartości, muszą połączyć siły, żeby złapać bezwzględnego zabójcę.
W międzywojennym Poznaniu, gdzie niemal w każdej bocznej uliczce czają się drobni złodziejaszkowie, a także zwyrodniali mordercy, trudno utrzymać mores i ład. W mieście, które mimo wszystko szczyci się tradycją pruskiego porządku i mieszczańskiej stabilizacji, dochodzi do serii bestialskich morderstw. A jakby tego było mało – śledztwo utrudniają bolszewiccy szpiedzy. Czy zatem uda się powstrzymać mordercę?
Tam ci będzie lepiej to początek nowej, fascynującej serii książek autora znanego dotychczas z powieści neomilicyjnych, która odsłoni zupełnie inne, mroczniejsze oblicze Poznania.