Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tylko ziemia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 października 2020
Ebook
9,99 zł
Audiobook
24,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

Tylko ziemia - ebook

Debiutancki zbiór opowiadań Emmy Popik, cenionej autorki literatury science fiction, roztacza przed czytelnikami mroczną wizję świata. Nieudana podróż do gwiazd czy zdziczałe dzieci o kanibalistycznych zapędach to tylko niektóre z pomysłów podsuwanych przez wyobraźnię Popik. Oprócz interesującej fabuły czytelnik może liczyć na intelektualne refleksje nad rzeczywistością. Filozoficzno-moralne opowiadania w połączeniu ze zdecydowanym piórem autorki są propozycją duchowej uczty dla wszystkich sympatyków literatury science fiction.

Kategoria: Opowiadania
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-265-9459-1
Rozmiar pliku: 360 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

AŻ SIĘ STANIEMY JAKO BOGOWIE...

Zbliżali się do planety Dolor. Obracała się powoli, ciężka i dostojna. Lecieli szybko, za statkiem rozwiewały się warkocze ogni. Odblask na powierzchni planety i ciemne krawędzie uwydatniały jej wypukłość, nie mylili się, glob wypinał się jak brzuch. Między lecącymi a planetą leżała wciąż wielka przestrzeń, posuwali się przez nią jak czółenko tkackie przez postaw tkaniny.

Do lądowania było jeszcze trochę czasu, nie miał nic do zrobienia, więc się przeniósł myślą na Ziemię. Opuścił ją dawno, lecz w jego świadomości istniała dotykalna i świeża, a to dzięki tajnemu eksperymentowi Ministerstwa Lotów Kosmicznych Dalekiego Zasięgu. Błogosławił ów genialny wynalazek za każdym razem, kiedy wywoływał w sobie dowolne wrażenie. Do jego ulubionych należało wspomnienie pewnego polowania w Afryce. Pomyślał o nim teraz i od razu poczuł pod stopami miękkość sawanny. Zobaczył pobliski wzgórek i drzewo o pniu przypominającym muskularne ramię. Szedł ku wzgórzu i słyszał charkotanie lwów, czasami przez trawy przemknęło gibkie płowe ciało. Wiedział, że jest bezpieczny, więc się upajał pierwotnymi woniami padliny i zwierząt, gryząc w zębach trawkę. Pokryta drobinkami kurzu, na ustach pozostawiła gorzki osad. Szedł szczęśliwy, nieomal frunął. Niebo ponad nim było wysokie i modre.

Dziennikarz się zbudził, otworzył oczy i usiadł. Coś mu się przyśniło bardzo wyraźnie. Rozejrzał się, musiało być nad ranem, bo w półmroku zdołał dostrzec sprzęty własnego pokoju. Otwartymi oczami wpatrywał się we wzory na tapecie, lecz w głębi ściany wypiętrzał się wzgórek z drzewem o poskręcanym pniu. Polizał wargi, były gorzkie i pokryte drobinkami kurzu. Pociągnąwszy nosem, poczuł woń zwierząt, w uszy wpadł charkot lwa. Przestraszył się i skoczył ku oknu. Odchyliwszy zasłonę, spojrzał na ulicę i odetchnął, jego dom stał wciąż na Ziemi, a jemu przyśnił się dziwny sen. Uspokojony położył się i zamknął oczy, lecz obrazy się snuły niezależnie od niego.

Widział, jak kosmonauta dochodzi do stóp wzgórza. Nagle obraz zniknął, a w to miejsce pojawił się nowy. Stał w niszy przy iluminatorze i spoglądał na Dolor obracającą się złowrogo. Miał jeszcze czas do lądowania, zaczął więc snuć inne wspomnienie. Wywołał w sobie wrażenie wchodzenia w długi i ciemny korytarz. Posadzka była bardzo śliska, ale jego podeszwy dokładnie do niej przylegały i, co dziwniejsze, nie czyniły żadnego szmeru. Korytarz tonął w ciemności, na jego końcu znajdowały się drzwi, przez szparę świeciło białe światło. Tam zmierzał. Za drzwiami znajdowała się ogromna sala wypełniona różnymi urządzeniami, które lśniły metalicznie. Aparatura działała samoczynnie, raz wprawiona w ruch musiała pracować bezawaryjnie. Od tego zależało życie sześciu kosmonautów. Zza drzwi dobiegło westchnienie, głos wielkiej udręki.

Słysząc jęk dziennikarz otworzył oczy. To on odczuwał swoimi stopami śliskość posadzki, mimo że te wrażenia odbierał idący korytarzem kosmonauta. A tamten właśnie podszedł do oświetlonych drzwi. Przekroczy próg i zostanie poddany tajnemu eksperymentowi w podziemiach Ministerstwa Lotów Kosmicznych Dalekiego Zasięgu. O doświadczeniu nie wie nikt, oprócz ścisłego grona naukowców. Przekroczył próg, jego los już się rozstrzyga. Nie bał się, jego ciało czuło radość w każdym wytrenowanym muskule. Przez skórę przechodziły lekkie dreszcze, jak na lwie gotującym się do skoku.

Za progiem przestronnej sali o suficie rozświetlonym lampami zatrzymał się i mocniej przycisnął pod pachą kulę hełmu, jakby miała cenę jego głowy. Na srebrzystym skafandrze migotały błyski, stał w świetle, trochę nierzeczywisty.

Na posadzce stało sześć sarkofagów z białego kamienia przykrytych szybami. Spoczywały w nich ciała. Żyły, od ich ust ciągnęły się rurki i przewody. Obłoczki oddechów unoszące się do sufitów rozbijały światło lamp na tęczowe plamy. Wszystko falowało jakby przez mgłę. Było zimno, bo niska temperatura warunkowała powodzenie eksperymentu i przetrwanie uśpionych ciał. Ale skąd wydobywał się jęk, z czyich ust?

Kosmonauta ruszył od progu, jego palce lekko się spociły ściskając kulę hełmu. Za chwilę się stanie jednym z ciał spoczywających w sarkofagu. Podszedł do pierwszego i popatrzył z góry na osobę leżącą pod szybą. Rozpoznał tę twarz mimo zamkniętych oczu. Bał się, że te oczy się otworzą i spojrzą na niego. Będzie w nich taki wyrzut, że nie zniesie ich męki. Czyja to twarz? Na Boga! Czyżby jego własna? Pozostawił ją na Ziemi. A teraz patrzy przez iluminatory na planetę Dolor obracającą się powoli.

Przestał sobie przypominać moment rozpoczęcia się eksperymentu i obraz sali zniknął. Wylądowali. Łapy rakiety wbiły się w glebę planety pazurami. Ze skaleczeń wypłynęła gęsta ciecz i szybko skrzepła. Nad planetą wisiały nisko czarne chmury, wilgotne jak błony. Kosmonauta odszedł od iluminatora, miał do wykonania zadanie na powierzchni planety.

Z rakiety wyszło ich tylko dwóch, czterech zostało wewnątrz pojazdu. Gleba była miękka i porowata, lecz nie uginała się pod stopami kosmonautów. Klimat przypominał wilgotną i upalną dżunglę, gdzie bujnie pleni się życie. Oni sami czuli się jak w brzuchu wielkiego stwora. Doszli do miejsca, gdzie było jeszcze wilgotniej i cieplej, a ziemia miała szczególną miękkość i pulchność. W niewielkim zagłębieniu wypiętrzały się liczne kopczyki z otworem u szczytu. Wydobywały się z nich gejzery pary. Puszysta ziemia otulała coś, co oddychało, pewnie żyło. Było parno, błony chmur wisiały tak nisko, że dotykałyby ich twarzy, gdyby je mieli. W kosmicznej wylęgarni na planecie o złowrogiej nazwie czuli się jak w przedsionku piekła.

Ich zadaniem było przeprowadzenie rutynowych badań. Odchylili płaszcz gleby żelaznymi narzędziami i spojrzeli do wnętrza kopczyka. Pod ocieplającą warstwą zobaczyli coś i aż się cofnęli.

Przerwali pracę i przekazali pytanie do dowódcy obserwującego ich czynności z rakiety. Czekając na odpowiedź przyglądali się stworom dojrzewającym we wnętrzu ziemi. Trzymające się na jednej gałęzi kształtem przypominały gruszki, białe i śliskie, których grubsze części rozrosły się w głowy nieforemne i rozdęte. Z tych głów o białej skórze poprzerzynanej siatką niebieskich żyłek przyglądały się smutne, wypukłe oczy. Lśniły białka obmywane śliską cieczą jak łzami.

Kosmonauci spoglądali z odrazą na drżące stworki przyczajone na dnie jamy. Życie i biologia zarodków nie podlegały wątpieniu. Trzymali narzędzia w pogotowiu, na ostrzach lśniło ponuro światło, ale nie mogli się zdobyć na wycięcie kawałków z ciał przerażonych stworów. Podejrzewali, że naruszyli spokój jakiejś diabelskiej wylęgarni, czuli, że popełnili mord.

Nie czekali już dłużej na rozkaz dowódcy, pewni konieczności ucieczki. Gdy tylko podnieśli pazury narzędzi, ziemia się zamknęła. Nie została na niej blizna, jak się spodziewali, a z otworu na szczycie kopczyka zaczęła się ponownie wydobywać para. Stwory oddychały, ale to ich nie uspokoiło. Do rakiety szli bardzo szybko, nieomal biegli. Czynili sobie wyrzuty, naruszanie życia było bezprawne. Obawiali się kary, która jest nieodwołalna, gnał ich strach i wstyd.

I dowódca poczuł, jak wielkie zło już się dokonało. Włączył silniki widząc, że ekipa rekonesansowa wraca w pośpiechu. Kiedy wsiedli, rakieta ruszyła natychmiast, od razu pełną mocą. Ogień osmalał glebę, która się zwęglała z sykiem jak ciało.

Załoga się skupiła w niszy pod iluminatorem patrząc posępnie na oddalającą się planetę. Wielka Dolor wykonała powolny obrót i znów pokazała swój brzuch. Wtedy stwierdzili z przerażeniem, że planeta się nie zmniejsza. Oznaczało to jedno: nie oddalali się. Urządzenia pracowały normalnie, dlaczego dreptali w miejscu? Pochwyciła ich wielka nieznana moc. Już czuli, że wniknęła do wnętrza rakiety, a w nich samych zaczęła rozluźniać wiązania energetyczne. Jeżeli one się rozpadną, pozostaną po nich tylko ciała na Ziemi. Coś ich paraliżowało, energia wypływała z nich jak krew.

Człowiek leżący w swym łóżku na Ziemi czuł się, jak wtłoczony w ciemne dno. Zamknął oczy, obrazy zaczęły się zamazywać, falowały jak nagrzane powietrze. Zniknęły, lecz w człowieku zostało przerażenie. Co zobaczył? Jakie znaczenie miały te wizje? Nie mogły się przecież wyśnić.

Otworzył oczy, zobaczył codzienne sprzęty w świetle poranka. Zrozumiał, że jego zmysłów użyto dla przekazania ważnych wiadomości. Kto był nadawcą? Z pewnością ów kosmonauta, który został poddany eksperymentalnej przemianie, bezcielesny poleciał w kosmos i w rakiecie wspominał pewne polowanie w Afryce czekając na lądowanie na planecie Dolor.

Dlaczego akurat mnie wtłoczono w mózg ten straszny przekaz, co mam z nimi wspólnego? — zadawał sobie pytania. Nie wiedział, nie zrozumiał, ale zdawał sobie sprawę z jednego: był to nakaz. Musi go wykonać, ratować tych z rakiety, bo zginą. Zerwał się z pościeli i przygotowywał do wyjścia z domu, drżały mu ręce. Gorączkowo układał plan działania: zdobyć dane dotyczące eksperymentu, jako dziennikarzowi ułatwią dostęp do Centrum — to pierwszy krok. Trzeba się dostać do podziemi Ministerstwa. Ale najważniejsze to dotrzeć do Szefa, tylko on może decydować o udzieleniu pomocy.

Wybiegł z domu, odwiedził wiele miejsc, skontaktował się z różnymi osobami, uruchomił wszystkie swoje znajomości. Ale dziwne, jego kanały okazały się nagle niedrożne. Zaczął nalegać na wpływowych przyjaciół, by załatwili mu audiencję u Szefa, ich ręce okazały się za krótkie, by tej klamki dosięgnąć.

Czas leciał szybko, a nic mu się nie udawało. Jego poczynania stawały się coraz bardziej nerwowe, lecz cokolwiek zrobił, muru przebić nie mógł. Wszyscy dawali jedną odpowiedź: tajemnica i zamykali przed nim drzwi.

Wykonując drugi punkt swego planu próbował zdobyć wiadomości dotyczące natury eksperymentu. Szperał w Centrum Pamięci Informacji Naukowej. Wielokrotnie kodował to samo pytanie, ale za każdym razem otrzymywał odpowiedź zerową. Oznaczało to, że na ten temat nigdy nie wpłynęły dane. I tym razem wyszedłszy z budynku Centrum za progiem cisnął do kosza na śmieci ślepy wydruk z bloku pamięciowego. Wbił ręce w kieszenie i poszedł przed siebie pełen złości. Jeszcze nie rezygnował. Znowu zaczynał molestować wpływowych przyjaciół, ponaglał ich, ale dawali odpowiedzi wymijające lub po prostu byli zajęci.

Czyżby ich ostrzeżono? W co ja się pakuję?

Nagle został wezwany do kierownika. Kiedy stanął przed jego biurkiem, na lśniącej powierzchni zobaczył swoją legitymację służbową. Zrozumiał, że jest zwolniony z pracy.

— Odwołam się — zagroził buńczucznie.

Kierownik uśmiechnął się drwiąco.

Kto mnie zdradził? — zadręczał się łażąc ulicami. Przecież wszyscy przyjaciele byli godni zaufania.

Dysponował czasem, lecz nie miał żadnych możliwości. Obywatel nie zatrudniony w państwowej firmie wypadał ze społecznego obiegu, nieprzydatny, nie miał żadnych praw.

Szedł ulicami starej dzielnicy, gdzie ludzie byli biedni i żyło się szybko. Tam się zawsze coś działo mimo licznych patroli. Ot, choćby i teraz. Udając, że ogląda wystawę, obserwował szwendającego się łazęgę, jakich tu wielu. Bez wątpienia nafaszerowany był przydziałowymi narkotykami.

Musiał pożerać swoją tygodniówkę od razu. Gdyby nie one, nigdy by takich typów nie utrzymano w posłuchu — usprawiedliwiał przepisy.

Patrzył zza ramienia, lepiej różnym osobom nie zaglądać w oczy.

No, proszę, miałem rację — nieomal się ucieszył z trafności przewidywań, bo przecież czuł, że nie wszystko jest w porządku.

Nędzarz krzyknął i rzucił się na ziemię, wyrywał sobie włosy jakby w krańcowej rozpaczy, ale nie miął ku temu powodów, wszak podlegał bezpłatnej opiece społecznej.

Patrol zjawił się natychmiast i po chwili łazęga był unieszkodliwiony. Ten widok olśnił dziennikarza. Zburzył sobie włosy i runął ku porządkowym wykrzykując imię wielkiego Szefa, a pod jego adresem wszystko, co mu ślina na język przyniosła.

Kiedy odzyskał przytomność, siedział z głową wciśniętą pomiędzy kolana. Krew biła mu w skroniach, domyślał się, że to może być skutek gazu oszałamiającego. Było ciemno, czuł, że jest gdzieś wieziony. Nie miał okazji krzyknąć, że posiada ważną informację wagi ogólnej. Kiedy dojechali, gdzie trzeba, podnieśli mu głowę i chwyciwszy pod ramiona pobiegli przez korytarz wlokąc go za sobą. Nie zdążył nawet pomyśleć, że jeszcze im pokaże, jak się powinno traktować kogoś takiego, jak on. Wepchnęli go do małego pokoiku, ale to przecież nie mogła być cela. Słyszał dobiegające zza drzwi zmieszane głosy. Funkcjonariusze z patrolu zdawali raport.

Co oni wygadują? Przecież nic takiego się nie zdarzyło. Nie wykrzykiwał ani takich słów, ani gróźb. Użył wybiegu, och, był niewinny. Szarpnął się, by wstać z krzesła i biec wyjaśnić. Z wściekłością stwierdził, że go przykuli. Zmełł w ustach przekleństwo, ale mu nawet nie ulżyło. Podlegam emocjom — pomyślał. To mnie gubi.

Postanowił, że pierwsze słowo, jakie od niego usłyszą, będzie żądaniem wyjaśnienia i przeprosin. Tak się czuł otumaniony i zmaltretowany skandalicznym traktowaniem, że zapomniał, w jakim celu odegrał całą tę niemądrą scenę.

W pokoju obok wciąż trwało przesłuchanie. Wchodziły jakieś osoby, składały zeznania.

Skąd mają tylu świadków? — zadawał sobie niespokojne pytanie, ale jeszcze się nie bał.

Trwało to dosyć długo, wreszcie zaczęto szurać krzesłami, słyszał wykręcanie papieru z maszyny. Wszedł strażnik w mundurze i wymawiając jego imię uwolnił go. Kazał mu iść za sobą, lecz nie udzielił żadnych wyjaśnień. By zaniechać pytań, wystarczyło spojrzeć na jego tępą twarz. Za szerokimi plecami strażnika w mundurze zstępował wciąż w dół. Korytarze stawały się coraz węższe, ściany z betonu spływały wilgocią, wklęsłe ceglane stopnie dowodziły, jak wiele osób je wygładziło tysiącami beznadziejnych kroków w dół, skąd nie słychać krzyków. Przeszli przez jakieś drzwi, popchnięto go i stanął przed reflektorem mrużąc oczy. Niczego nie widział i nie domyślał się, w jakie to miejsce go zaprowadzono. Czuł tylko zapach, nie odgadł, czyżby krwi?

— Statek kosmiczny lecący z planety Dolor jest w niebezpieczeństwie — zaczął niepewnie.

— Nie ma takiej planety — odwarknął głos spoza kurtyny światła. — Nazwa rakiety?

— Nie wiem.

— Jak wyglądają kosmonauci, rozpoznasz na zdjęciu?

— Oni nie mają ciał. — Dziennikarz czuł niestosowność tego wyjaśnienia w takim miejscu.

— Ilu jest ich?

— Sześciu. Ich ciała leżą w podziemiach Ministerstwa Lotów Kosmicznych Dalekiego Zasięgu. Skontaktujcie mnie z Szefem.

— Szef ma ważniejszą robotę niż badanie podejrzanego dziennikarza.

— Podejrzanego! O co?

— O spisek antyrządowy, oczywiście. Kto ci powiedział o tych sześciu w podziemiach?

— Kosmonauci z planety Do... — poczuł uderzenie i aż się zatchnął.

— Nie ma takiej planety. Kto ci powiedział?

— Kosmonau... — uderzenie.

— Ilu należy do spisku?

— Sześciu z planety Do... — zaczął z wysiłkiem.

— Zapisz, sześciu — głos zwrócił się do niewidzialnego protokolanta. — Cel spisku?

— Widzieć się z Szefem — uderzenie wtłoczyło z powrotem słowa i przekręciło sens.

— Zapisz, zamach na Szefa to cel spisku, którego organizatorem jest... — głos podyktował personalia dziennikarza. — Przestępcza grupa używa kryptonimu „Sześciu z planety Dolor“.

Badany pod szybkimi i celnymi ciosami już tego nie słyszał. Kiedy odzyskał przytomność, czuł pod obolałymi plecami twarde deski pryczy. Przesunął ręką po jej krawędzi, palce natrafiły na betonową podłogę, aż wreszcie natknęły się na blaszany dzbanek z wodą. Nie miał siły go podnieść ani dźwignąć głowy. Po wielu godzinach obrócił się z wysiłkiem na brzuch i opadł policzkiem na szorstkie deski. Nie zdołał podłożyć pod twarz zgiętego ramienia.

Wyrzucał sobie własną głupotę. Jakże mógł uwierzyć w sen. A jeszcze ten pomysł dostania się do Szefa! Bał się, nie wierzył w możliwość odzyskania wolności i wyjaśnienia sprawy, przecież pozostając bez pracy był podwójnie podejrzany.

Spróbował spojrzeć na całą sprawę z boku, tak jak mógłby patrzeć śledczy. A historia wyglądała niepoważnie. Młody i nerwowy dziennikarz przeżywa senne koszmary o rakiecie lecącej ku planecie Dolor. Temu łatwo gorączkującemu się dziennikarzowi wydawało się, że odczuwa wrażenia kosmonauty, który w wyniku tajemniczego eksperymentu zostawił swe ciało na Ziemi.

Co w takim razie wysłano w rakiecie? — myśl dziennikarza skupiła się na tym pytaniu porzucając próby spojrzenia bezstronnego. Załóżmy, że zasada eksperymentu jest prosta, ale w rozumieniu śledczego niemożliwa i absurdalna, dlatego potraktował ją jako wybieg dziennikarza.

Mijały godziny nocy, co chwila zapadał w krótkie drzemki, nie przynosiły mu jednak pokrzepienia ani dalszego ciągu tamtego snu. Kiedy się budził, wyrzucał sobie naiwność.

Uwierzyć w sen! I z tego powodu ryzykować życiem, marnować karierę! Sen, mara!

Było chyba nad ranem, kiedy znowu zobaczył planetę Dolor i uwięzioną na orbicie rakietę. Ale w jej wnętrzu nie dostrzegł nikogo.

Mimo to usłyszał nagle, że mściciele z Dolor zaczęli nadawać komunikat. Był przeznaczony dla załogi. A więc żyli, dlaczego są niewidzialni?

„To my was pochwyciliśmy, my, bogowie z Dolor, by ukarać za naruszenie naszej macierzystej planety. Wyrastamy bowiem tam, w glebie, by po stuleciach zamienić się w trzecią formę — boską, nie znaną wam, dualistycznym tworom z Ziemi. Wasza świadomość, wszak ciała pozostawiliście na Ziemi, zostanie uwięziona w naszych zarodkach na Dolor i pozostanie tam tak długo, aż się dokona przemiana. Utracicie człowieczeństwo, ale się staniecie jako bogowie. Taka jest cena i kara“.

W lekko uchylonych drzwiach ukazała się barczysta sylwetka strażnika.

— Te, dziennikarzyna! Masz, poczytaj — i rzucił wprost na twarz leżącego plik gazet, które szeleszcząc zsunęły się na podłogę.

Drzwi się zamknęły, nie zapalono światła, lecz więzień widział, że rozpadały się wiązania statku i tego, co było w nim. Kosmonauta resztką swej mocy wywoływał szybkie obrazy i przekazał ostatnie wrażenie: szedł sawanną pod modrym niebem. Teraz zrozumiał, dlaczego pień drzewa na wzgórzu przypominał mu poskręcane ramiona — drzewo męki. Lecz lwy pomykały silne i niepokonane, lwy były nim. Myśl zdołała na sekundę przenieść się do sali z sześcioma sarkofagami. Jego ciało leżące w pierwszym było małe, drobniejsze niż wtedy, kiedy je zamieszkiwał. Nic dziwnego, ubyło z niego materii zużytej na falę nośną tego, czym się stał, by polecieć ku gwiazdom. Ale powróci, przecież nie na darmo widział lwy, ostatni obraz jego ludzkiej wciąż świadomości. Tylko ciało musi istnieć, czekać.

Moc, która pochwyciła rakietę swoją ręką, zacisnęła ich jak w pięści, ciemność objęła ich ze wszystkich stron. Z tej ciemności wyłonił się obraz pękatej i białej głowy drżącego stwora przyczepionego do gałązki, przyczajonego pod płaszczem ziemi na planecie Dolor. Olbrzymie i wypukłe oczy poprzerzynane siecią niebieskich żyłek spojrzały.

Leżący na koi, pogrążony w ciemności musiał zajrzeć w te oczy, choć nie chciał i zaciskał powieki. Spojrzał, były ludzkie, pełne bólu i oczekiwania.

— Nie wyłączajcie systemu — jęknął dziennikarz.

Wtedy któryś z techników obsługujących system w podziemiach Ministerstwa Lotów Kosmicznych Dalekiego Zasięgu powiedział, że na twarzach leżących w sarkofagach pojawiły się łzy. Ktoś inny przypomniał, że podczas samotnego nocnego dyżuru słyszał szloch z sarkofagu maleńkiej kobiety, stojącego samotnie pod ścianą. Ludzie z obsługi mówili, że ciała trzeba pogrzebać, jak się należy, bo nigdy nie powróci do nich świadomość uwięziona w energii, dla której potrzeba było trochę komórek z ich ciał. Powinno się przerwać ten bezbożny eksperyment, choćby z powodu kosztów.

Leżał w ciemności twarzą na szorstkich deskach koi. Był świt, szarzało, a on wyczerpany zasnął. W mdłym świetle nowego dnia nie przeczytał tytułów drukowanych dużymi literami: „KONIEC EKSPERYMENTU“. Nie zobaczył, że sensacyjne piśmidła nęciły wątpliwością: „NAUKA CZY ZBRODNIA, CZYLI TAJEMNICE SARKOFAGÓW“.

Jego sen był szczelny i ziemski.MASZYNA

— Tu wszystko ciągle się psuje — mówił mężczyzna w kombinezonie postukując pincetą w rurę. — Muszę wciąż naprawiać — z kieszeni wystawały mu wąsy tranzystorów, odnóża oporników i czułki obwodów zintegrowanych.

W korytarzu było przyćmione światło, z niektórych lamp wykręcono żarówki, w dodatku co drugą wyłączono.

— Znam to wszystko na pamięć — mówił bardziej do siebie niż do małej figurki chłopca wlokącego się za nim i potykającego się w ciemności o własne nogi.

Chłopiec przyspieszył nagle, bo w mroku ledwo dostrzegał nieco jaśniejszy prostokąt pleców ojca.

— Powiedziała, że to będzie wielki dzień, kiedy mnie zabierzesz aż tutaj, do samego środka — mówił monotonnie. — Obiecałeś, że wszystko mi wytłumaczysz. A tu tylko ciemno.

— Przyzwyczaisz się — burknął ojciec nie odwracając się. — Oczy szybko się zaadaptują, gorzej z... — urwał i przyspieszył kroku.

— Gorzej z czym?— dopytywało się smutno dziecko.

— Sam zobaczysz po pewnym czasie.

— Gdzie mama? — zapytał po chwili chłopiec.

— Już nie przyjdzie — odpowiedział szybko ojciec.

— Dlatego, że włożyłeś ją do tej maszyny — powiedział bez wyrzutu chłopiec.

— Nie dlatego. Musiałem ją włożyć — zaczął ojciec — bo już nie przyjdzie — zakończył nie wiedząc, jak wyjaśnić dziecku to, co się stało z matką.

Szli wciąż przez ciemne i kręte korytarze. Były wąskie, wiły się tysiącami odnóg, jak monstrualna ośmiornica. Korytarze przechodziły w poprzek, w górę i na boki we wnętrzu ogromnego urządzenia, maszyny-miasta, maszyny wielkiej jak górotwór, maszyny-stwora o wielkim cielsku. W głąb jej ciała ciągnęły się pulsujące kanaliki i przewody z przejrzystej substancji, karbowane jak tchawice; poplątane czerwono-niebieskie arterie i tętnice przechodzące w coraz cieńsze długie przewody oplątujące jej mięśnie naczyniami włosowatymi.

Bulgotały w nich i przelewały się ciecze i płyny, ściekały kroplami w wąskich żyłach, łączyły w większe strumienie w przełykach, by spłynąć powolną i gęstą masą w plątaninie wielokilometrowych jelit.

Wąska różowa rurka nagle pękła, utworzyło się na niej niewielkie nacięcie i zaczęły się sączyć krople gęstej czerwonej cieczy. Rurka łączyła się z innymi, coraz grubszymi, tworząc system, a te przechodziły w mocną tętnicę dowożącą płyny do detalu maszyny podobnego do olbrzymiej pięści, która się rytmicznie kurczyła i rozkurczała z powolną majestatycznością.

Chłopiec stał wpatrzony w ten mechanizm, otwierał usta ze zdziwienia i automatycznie oddychał w tym samym rytmie, w jakim się poruszały pięściopodobne płaty różowego detalu maszyny.

Ojciec podskoczył, zawiązał powyżej rany nylonową nić, ciecz od razu zwolniła upływ, szybko wciągnął na ręce nowe gumowe rękawiczki i tamponem waty z uwagą przetarł brzegi skaleczenia, uprzednio umoczywszy wacik w butelce z napisem „Balsam kojący“. Dawniej był tam inny napis, litery wskazywały, że poprawki dokonał ojciec, który już docisnął brzegi ranki i nakleił plasterek wyjęty z hermetycznego, wyjałowionego opakowania. Wstawił butelkę do szafki o drzwiczkach pomalowanych na biało i ozdobionych czerwonym krzyżem.

— Widzisz — uczył syna — tu czystość jest wszystkim. Gdyby zaszła jakaś infekcja, choćby najmniejsza, nigdy bym jej nie opanował. Mam zbyt skromne środki, zginęłaby ona i my. Bakterie, rozumiesz, mają tu doskonałe warunki rozwoju, odpowiednią wilgotność, temperaturę, całe masy jedzenia i góry pożywek. A poza tym, oczywiście, spokój. Nikt by nie ingerował antybiotykami, nie wytrawiał kolonii żrącymi mycynami. Tak, infekcja byłaby tragedią. Zapamiętaj to sobie, chłopcze, przecież kiedyś zajmiesz moje miejsce.

— Dlaczego, tato? — zapytał chłopiec z nutą beznadziejności w głosie.

— Kiedyś mnie nie będzie — odpowiedział z zamyśleniem ojciec.

— A gdzie będziesz? — zapytało dziecko z przestrachem. — Tak jak mama, w maszynie?

— Nigdzie.

— Nie można być nigdzie! — zaoponowało dziecko. — Powiedziałeś, że ciebie nie będzie, teraz mówisz, że będziesz, ale w miejscu, którego nie ma?

— Nie wiem, jak ci to wytłumaczyć, synu — powiedział ojciec wsłuchując się w pracę maszyny — ale istnieje taki stan, który oznacza, że jest się i nie jest. Istnieje się nigdzie. To śmierć.

— Co to znaczy? — zapytał zaciekawiony chłopiec.

— Ludzie są śmiertelni — odpowiedział z roztargnieniem ojciec dotykając z lubością pulsujących gardeł maszyny.

— Ludzie? — zdziwił się chłopiec. — Co to znaczy: ludzie? Nie ma ludzi. Jesteś tylko ty, ja i maszyna, teraz, kiedy już nie ma mamy.

— Gdyby się okazało, że jest wiele takich osób jak my — zaczął ojciec obmacując jak ślepy przewody tłoczące płyny — tam, na świecie? — Wykonał lekki ruch brodą pokazując nieokreślone miejsce u góry.

Chłopiec podniósł głowę i przypatrywał się mięśniom maszyny, jej idącemu coraz wyżej kręgosłupowi z potężnych belek. Nie było tam świata, lecz olbrzymie nośniki i dźwigary, jak straszne ramiona, groźne w słabym światełku.

— Nie — krzyknął chłopiec z przestrachem. — Nie chcę żadnego świata ani ludzi! — Cofał się przerażony aż do balustrady i oparł plecy o czerwoną dźwigienkę zabezpieczoną sznureczkiem. — A są inni ludzie, tato?

Ojciec podszedł, by ukoić przestrach dziecka i pogłaskawszy go powiedział:

— Nie ma innych ludzi, nie bój się. Już nie ma — jego ręka głaszcząc zsunęła się z głowy na kark, a potem na plecy chłopca i wyczuwszy, że dziecko opiera się o zabezpieczającą dźwignię, odepchnęła je gwałtownie. — Uważaj, odciąłbyś im tlen.

Zapomniał o chłopcu, obmacując gorączkowo plombę i sprawdzając położenie dźwigni, której nie wolno się było przesunąć ani o ułamek milimetra. Zaczął iść wzdłuż przewodów sunąc po nich lekko dłonią i wymacując palcami zgrubienia. Wszystko było w porządku, ale praca tak go pochłonęła, że nie czuł, jak chłopiec targa go za pasek kombinezonu i pyta: — Komu odciąłbym tlen?! Ludziom? Więc są, gdzie?

Chłopiec opuścił ręce i zrezygnował, gdy stwierdził, że ojciec go nie słyszy. Stał chwilę ze spuszczoną głową połykając łzy, a kiedy się rozejrzał, spostrzegł, że jest sam. Był w jakimś jakby pokoiku o jasnych ścianach. Nie czuł się samotny, w pomieszczeniu zdawała się przebywać inna jeszcze osoba. Chłopiec rozejrzał się, nikogo nie było, ale uśmiechnął się. Podniósł głowę do góry, by sprawdzić, czy ci, którym można niechcący odciąć dopływ tlenu, umieścili się wysoko. Sufit nie ujawnił żadnej szczeliny, więc nie o tajemniczych ludzi chodzi.

Już ich nie ma — powiedział ojciec i chłopcu się wydawało, że słyszy jego głos; choć nikogo nie dostrzegł, poczuł się raźniej.

Kto tu jest? — pomyślał. Odpowiedzią było miłe ciepło rąk matki, ale wiedział, że mamy nie ma. Jej brak przestał go martwić. Rozmawiał z miłą i bliską osobą, choć jej nie nazwał, jednak wiedział, kim jest. Zobaczył naglę, że ściany się rozchodzą, oddalają i czynią przejrzyste. Widział całą maszynę, wszystkie jej zakamarki, a w każdym trwał ruch, mądra i celowa praca. Chłopiec stał i słuchał. W jego uszy wnikał rytm oddechu, dalekie bulgotanie płynów, przesuwanie się cząstek, szmer, spokój i rytm, nieustanna, nigdy nie milknąca przemiana cząstek chemicznych. Zrozumiał ogrom nauki i myśli nagromadzonej w każdym ruchu.

Gdyby go wtedy ojciec zapytał, nie umiałby swych odczuć ująć w słowa, lecz piękno, mądrość i celowość zamieniły się w jego rozumie w jeden symbol.

Maszynę widział jednocześnie ze wszystkich stron i zauważył, że na trzeciej kondygnacji jest niewielki przeciek. Wiedział, co należy zrobić, więc poszedł tam szybko, z pewnością osoby, która zna swoją powinność.

Po drodze sprawdzał przewody, kanały i zawory. Zakleił ranę i wyjąwszy z szafki butelkę napisał na niej „Balsam kojący“. By maszyna czuła się lepiej, nie mówił o niej „maszyna“.

Po wykonaniu pracy niespodziewanie natknął się na ojca. Uśmiechnął się i zaczął z radością opowiadać, co zrobił.

— Wiem, wiem — przerwał mu ojciec. — To nie jest zwykły organizm do dostarczania ludziom na ziemi tlenu, biomasy, energii. Nie traktuję jej jak cudu techniki i dzieła ludzkich rąk i umysłów. Ona jest czymś więcej. Pozwala, byśmy jej służyli, ale jestem pewien, że gdyby coś się z nami stało, mogłaby sama opatrywać swoje rany.

— Mówisz o tym dziwnym stanie zwanym śmiercią? — zapytał chłopiec obojętnie i nie dając ojcu czasu na odpowiedź ciągnął: — Wiem, czym jest maszyna, ona jest Bogiem.

— Skąd znasz to słowo? — przestraszył się ojciec.

— Czyż nie jest wielka i wspaniała? — mówił w uniesieniu chłopiec. — Czy nie wie o nas wszystkiego?

— Matka ci powiedziała to słowo? — pytał ojciec potrząsając chłopcem za ramiona.

Syn odsunął go łagodnie: — Nie, nikt mi nie mówił. To powstało we mnie, wtedy, kiedy odszedłeś i zapomniałeś o mnie, stałem i słuchałem siebie. I czułem to: Bóg, wielkość, piękno.

— Nie pomyślałeś o jednym jeszcze słowie, bez którego wszystko traci znaczenie.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: