Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Typy i charaktery - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Typy i charaktery - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 309 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. DO­BRY CZŁO­WIEK.

Nie­zna­ny au­tor Pa­ra­do­xów Ko­ron­nych po­wia­da nam o kró­lo­wej Bo­nie, że in­a­czej nie zwa­ła głu­pich lu­dzi, jeno – do­bry czło­wiek! Od niej to za­pew­ne po­szło i dzi­siej­sze na­sze – Do­bry czło­wiek, do­bry człe­czy­sko, za­sto­so­wa­ne do tych, któ­rych in­a­czej okre­ślić trud­no. Do­bry czło­wiek jest i u nas i wszę­dzie ty­pem bar­dzo po­spo­li­tym; ale w gmi­nie tych do­brych lu­dzi, któ­rych się co krok spo­ty­ka, ogrom­na roz­ma­itość!!

Do­bry czło­wiek może być głu­pim, głu­pa­wym, a na­wet uczo­nym (co się tra­fia); nie może jed­nak być czło­wie­kiem cha­rak­te­ru tę­gie­go, bo ta do­broć naj­czę­ściej ozna­cza brak jego zu­peł­ny. W spo­łe­czeń­stwie ci do­brzy lu­dzie, są praw­dzi­wą pla­gą i nie­szczę­ściem. Ni­ko­go­by nie – chcie­li ob­ra­zić, ni­ko­go za­dra­snąć, ni­ko­mu się sprze­ci­wić; po­ta­ku­ją więc, i kła­nia­ją się, uśmie­cha­ją, unie­win­nia­ją i pusz­cza­ją mimo, co tyl­ko chce przejść, nie za­trzy­mu­jąc po dro­dze.

Do­brym też lu­dziom po­spo­li­cie naj­go­rzej się dzie­je, każ­dy się nie­mi po­słu­gu­je, po­py­cha, zwa­la na nich winę, z swo­ich się grze­chów nie­mi ob­my­wa – i przy­ja­cie­le wszyst­kich, naj­czę­ściej jed­nej przy­ja­znej praw­dzi­wie du­szy nie mają. Ale oni wolą to wszyst­ko zno­sić, niż raz się ostro po­sta­wić i wyjść ze swej sko­ru­py le­ni­stwa i sła­bo­ści. W mło­do­ści są to po­słu­ga­cze wszyst­kich ró­wie­śni­ków, pierw­si do na­sta­wie­nia ple­ców, gdy po nich dra­pać się komu po­trze­ba, w klas­sach na ich ra­chu­nek ro­bią się fi­gle, za któ­re po­ku­tu­ją; oni naj­nie­bez­piecz­niej­szych po­dej­mu­ją się mis­sij i z każ­dej kłót­ni guza wy­no­szą. – Nie­co póź­niej do­bry czło­wiek zwykł se­kun­do­wać do po­je­dyn­ków, da­wać obia­dy w in­te­re­sie przy­ja­ciół, jeź­dzić za cu­dze­mi spra­wa­mi, cza­sa­mi są­dzić kom­pro­mis­sa i od stron obu za nie od­bie­rać obe­lgi za­miast po­dzię­ko­wa­nia. – Na­ko­niec do­bry czło­wiek żeni się zła­pa­ny, sam nie wie­dząc cze­mu i dla cze­go nie­chcąc być nie­grzecz­nym. Że jest naj­lep­szym mę­żem tego się do­my­śleć ła­two, żona go gdy­by nie­chcia­ła za nos wo­dzić musi; są­sie­dzi nim po­mia­ta­ją, urzęd­ni­cy odzie­ra­ją, dzie­ci się wła­sne z nie­go śmie­ją, a ko­niec koń­cem w na­gro­dę cnót zo­wią go wszy­scy do­brym czło­wie­kiem!

Ale ja­kie w oby­wa­tel­stwie zo­sta­wia wspo­mnie­nie, jaką mu mowę po­grze­bo­wą nad mo­gi­łą po­wie­dzą, z ja­kiem wes­tchnie­niem wspo­mi­na­ją go po­tem gdy za­brak­nie!

Ca­łem też ży­ciem mę­czeń­stwa cią­głe­go do­pra­co­wu­je się tej chwa­ły po­śmiert­nej i wdzięcz­no­ści lu­dzi; bied­ny do­bry czło­wiek!

Któż w ży­ciu typu tego nie spo­tkał, kto go z was nie ma gdzieś bliz­ko? Oba­wiam się do­praw­dy by ma­lu­jąc tak po­spo­li­tą po­stać, nie obu­dzić przy­najm­niej stu ory­gi­na­łów, co mi po­tem wszel­kie­mi spo­so­by do­wo­dzić będą każ­dy z osob­na, że jego mia­łem na celu! Śmiesz­na to u nas rzecz ta draż­li­wość nie­po­mier­na ogó­łu, któ­ry się wi­dzi wszę­dzie i co chwi­la woła – A to ja! a to ty! a to my! ale cóż po­cząć, po­trze­ba i to zno­sić.

Otóż, zna­łem ja, daw­no już bar­dzo, i nie na Wo­ły­niu, (sło­wo wam daję, że nie na Wo­ły­niu, że­by­ście dar­mo nie szu­ka­li) – ko­goś co mógł ucho­dzić za typ do­bre­go czło­wie­ka. Zwał się ten je­go­mość mu­ta­tis mu­tan­dis Ty­mo­te­uszem Za­ha­rą, ale go po­spo­li­cie wszy­scy tyl­ko Tym­kiem wo­ła­li.

Ty­mek uro­dził się z mier­nej sub­stan­cji ro­dzi­ców, sta­rej szlach­ty na po­gra­ni­czu Li­twy osia­dłej, ja­koś w ostat­kach prze­szłe­go wie­ku. Pan Bóg go od razu stwo­rzył na do­bre­go czło­wie­ka, bo i dzie­cię to było nad­zwy­czaj po­tul­ne, a jak nie­któ­rzy znaj­do­wa­li i głu­pa­we, co mu tyl­ko do­da­wa­ło wdzię­ku. Jako dzie­cię był to wzór po­słu­szeń­stwa, tyl­ko że za­rów­no już słu­chał i na­uki ro­dzi­ców i sług, co się jego wy­cho­wa­niem trud­ni­li w kre­den­sie. Oj­ciec, któ­re­mu nie sta­wa­ło na na­uczy­cie­li i wy­cho­wa­nie pry­wat­ne, od­dał go pro­sto do kon­wik­tu XX. Pi­ja­rów w Lu­bie­szo­wie. Ty­mek choć go wszy­scy ko­cha­li, stał się tu mę­czen­ni­kiem i ko­złem ofiar­nym.

Kon­wikt dzie­lił się na dwa stron­nic­twa, z któ­rych jed­ne­mu prze­wod­ni­czył ja­kiś Orda, a dru­gie­mu Pru­szyń­ski. Byli to sy­no­wie ma­jęt­niej­szych ro­dzi­ców, ucznio­wie już star­si, a jak zwy­kle mię­dzy mło­dzie­żą bywa, cóś tam ich po­draż­ni­ło, po­róż­ni­li się i ztąd po­wsta­ła woj­na do­mo­wa w Kon­wik­cie mię­dzy Or­dy­sta­mi i Pru­szyńsz­czy­ka­mi. Nig­dy Gwel­fy i Gi­bel­li­ny za­ja­dlej się z sobą, sło­wy, pił­ka­mi, pyt­ka­mi i ka­ła­ma­rza­mi nie po­ty­ka­li. Na­tu­ral­nie Ty­mek po­zo­stał neu­tral­nym wpo­środ­ku, i chcąc usil­nie po­go­dzić Ordę, któ­re­go ko­chał z Pru­szyń­skim, któ­re­go się oba­wiał, od obu stron­nictw ode­pchnię­ty, zy­skał guzy, a gdy okrop­na waśń mło­dzie­ży do­szła do xię­dza Rek­to­ra i nie­któ­rzy na ko­bier­cu bra­li ad­mo­ni­cją oj­cow­ską, Ty­mek tak zo­stał skom­pro­mi­to­wa­ny, że aż szko­ły opu­ścić mu­siał. Nie le­piej mu się i w in­nych po­wio­dło, bo go po­tem od­da­no do Słuc­ka, ale i ztam­tąd wy­szedł, bo zno­wu awan­tu­rę ja­kąś na jego ple­cy wło­żo­no.

A że wła­śnie oj­ciec mu ja­koś umarł i mat­ka zo­sta­ła samą, je­dy­nak za­siadł w domu, jak na owe cza­sy do­syć już umie­jąc. Po­czął tedy so­bie swo­bod­nie go­spo­da­rzyć, ale jak mu się to wieść mia­ło? Ści­ska­li go wszy­scy, ko­cha­li bez wy­jąt­ku, i oszu­ki­wa­li też i dar­li ze wszyst­kich stron. Na po­czą­tek spra­wi­ła mu mat­ka pięk­ną brycz­kę i czte­ry ślicz­ne szpa­ki, któ­re­mi po­je­chał w są­siedz­two na za­pu­sty. Nie było go kil­ka ty­go­dni, ale po­czci­wa Sę­dzi­na nie bar­dzo się fra­so­wa­ła, bo wie­dzia­ła, że Ty­mek byle go kto po­pro­sił, go­tów za­je­chać od ko­mi­na do ko­mi­na, rze­mien­nym dy­sz­lem choć do Ame­ry­ki. Na­resz­cie po dłu­giem ocze­ki­wa­niu, gdy już wy­sy­łać mia­no lu­dzi dla po­wzię­cia ję­zy­ka o zgu­bie, zja­wił się Ty­mek. Dłu­go przy­pa­tru­ją­cy się ja­dą­ce­mu wła­sni go słu­dzy po­znać nie mo­gli i są­dzi­li, że kwe­sta­rza Ber­nar­dyń­skie­go Bóg nie­sie. Mat­ka osłu­pia­ła wy­szedł­szy na ga­nek. Ty­mek bo­wiem przy­je­chał sta­rą dryn­dul­ką, i trze­ma cha­be­ta­mi róż­nej ma­ści i wzro­stu, chu­de­mi, ku­la­we­mi, w po­rwa­nych cho­mą­tach, jak­by po kil­ku la­tach z dłu­giej ja­kiej po­dró­ży po­wra­cał.

– Co to się sta­ło? za­wo­ła­ła mat­ka ła­miąc ręce.

– Co, nic, ko­cha­na mamo, od­parł Ty­mek we­so­ło ca­łu­jąc ją w rękę – ba­wi­łem się do­sko­na­le, a w do­dat­ku zro­bi­łem jesz­cze wy­bor­ny han­de­lek.

– Ale gdzie ko­nie? gdzie brycz­ka?

– Ko­nie! al­boż mama nie wi­dzi, jak do­sko­na­le po­han­dlo­wa­łem, śmie­jąc się, rzekł Ty­mek.

– Jezu, Mar­ja! to chy­ba na młyn!

– Dwie arab­skie kla­cze i praw­dzi­wy tu­rec­ki stad­nik!!

– Na Boga, to cię któś nie mi­ło­sier­nie oszu­kał! szep­nę­ła Sę­dzi­na – a brycz­ka!

– O! brycz­kę da­łem do­dat­ku, a to mi po­ży­czył pan pod­sę­dek, że­bym miał czem do domu do­je­chać!

Nie było co mó­wić i na­rze­kać, Ty­mek sam za­raz na­za­jutrz po­strzegł, że owe ra­so­we ko­nie wo­zi­wo­dom sprze­dać było trze­ba, po­ca­ło­wał mat­kę w rękę i dał jej sło­wo, że się wię­cej w żad­ne han­dle wda­wać nie bę­dzie.

Za­raz po­tem ja­koś koło Wiel­kiej Nocy, gdy się w są­siedz­twie znów ba­wić po­czę­to, wy­je­chał i Ty­mek za­pro­szo­ny, wziąw­szy na dro­gę od mat­ki do­bry ob­rok du­chow­ny. Nie obe­szło się jed­nak i tu bez szwan­ku, wpadł mię­dzy hu­la­ków, ści­ska­li go i ca­ło­wa­li tak, śli­ni­li tak ser­decz­nie, że z nie­mi przez ty­dzień pić mu­siał do upa­dłe­go, aż cho­ry do domu po­wró­cił. Mat­ka bied­na pła­ka­ła, ale się wpręd­ce wy­li­zał, da­jąc sło­wo, że już pić nie bę­dzie.

Bra­kło tyl­ko aże­by się zgrał, ale i to wpręd­ce przy­szło, choć nie miał naj­mniej­szej do kart żył­ki, dał się na­mó­wić i po­sa­dził co miał do sze­lą­ga. Nowe łzy mat­ki, nowe za­klę­cia syna, – ale na cóż to się wszyst­ko zda­ło z jego nie­szczę­śli­wym cha­rak­te­rem, któ­ry go na ty­sią­ce wy­sta­wiał nie­bez­pie­czeństw, bo się ni­cze­mu oprzeć nie miał siły.

Dal­szy ży­wot Tym­ka od­po­wie­dział po­cząt­kom, do­pó­ki żyła mat­ka, któ­ra mia­ła nad nim prze­wa­gę i łza­mi wszyst­kie­go z nim co chcia­ła do­ka­zać mo­gła; póty strze­żo­ny szedł jako tako, nie bez szwan­ku, ale przy­najm­niej nie upa­da­jąc tak czę­sto, jak był po­wi­nien. My­śla­ła bar­dzo sta­rusz­ka zkąd­by mu taką wziąć żonę, któ­ra­by ją za­stą­pić po­tra­fi­ła, ale na nie­szczę­ście nie zna­la­zła jej, bo była może zbyt wy­ma­ga­ją­cą, i zo­sta­wi­ła Tym­ka sie­ro­tą!! Tu do­pie­ro syp­nę­li się nań lu­dzie, jak na pa­stwę, a sta­ry dwo­rek Za­ha­rów, otwar­ty dla wszyst­kich dzień i noc po­czął być pe­łen. Ob­ja­da­no, opi­ja­no i oszu­ki­wa­no bie­da­ka, któ­ry z naj­we­sel­szą miną zno­sił te na­pa­ści opła­ca­ne uści­ska­mi i choć po­zna­wał się na lu­dziach, bo śle­pym nie był wca­le, nig­dy w oczy im nie od­wa­żył się z ni­czem coby ich od­strę­czyć mo­gło, ode­zwać. A gdy sta­rzy mat­ki przy­ja­cie­le przy­ja­dą i po­czną go na­pro­wa­dzać na do­brą dro­gę, to się roz­czu­li, roz­pła­cze, do­sko­na­le im mówi o swo­ich błę­dach, wy­bor­nie z nie­mi łu­dzi są­dzi, a le­d­wie oni za wro­ta, przy­ja­cie­le we drzwi, rękę im wy­cią­gnie i na chwi­lę zim­niej­szy, wnet się roz­do­bru­chać daje.

Czy to było le­ni­stwo czy brak siły? czy ta­kie ja­kieś uspo­so­bie­nie do­bro­dusz­ne, do­syć, że choć wady na­trę­tów i ob­sia­da­ją­cych go dar­mo­zja­dów znał do­sko­na­le, nie umiał ich ode­pchnąć nig­dy.

Byli nie­da­le­ko w są­siedz­twie pań­stwo Brań­scy, nie­źli so­bie lu­dzie, ale ob­cią­że­ni fa­mil­ją, na któ­rej cze­le sta­ła dwó­dzie­sto­kil­ko­let­nia cór­ka, pan­na Te­kla, Na nie­szczę­ście ani mło­da, ani pięk­na, ani po­saż­na, i osmut­nia­ła swem po­ło­że­niem nie wy­bie­ra­ła się już po­dob­no za mąż, gdy ko­muś przy­szedł do gło­wy pro­jekt oże­nie­nia z nią Tym­ka. Ty­mek tak był sław­ny cie­mię­ga i do­bro­wol­ne stwo­rze­nie, że moż­na było rę­czyć, iż go oże­ni kto ze­chce.

Smia­no się w po­cząt­ku z tej my­śli, boć do­syć ma­jęt­ny, mło­dy, przy­stoj­ny i tak do­bry czło­wiek mógł so­bie zna­leść co sto­sow­niej­sze­go; ale dwóch wi­su­sów przy­ja­ciół Za­ha­ry po­szli o za­kład, że go oże­nią.

Po­czę­to pod roz­ma­ite­mi po­zo­ra­mi wa­bić go do pań­stwa Brań­skich, któ­rym się o tem ani śni­ło, szep­nął ktoś Tym­ko­wi, że pan­na się w nim ko­cha, oj­ciec i mat­ka grzecz­ni dlań byli, jak dla wszyst­kich, przy­plą­tał się wkrót­ce na­łóg, ser­ce mięk­kie za­ko­ła­ta­ło i Ty­mek za­szła­pał. Jez­dził z razu bez za­mia­ru, po­tem bez my­śli, wre­ście po­wia­da­jąc so­bie, że się tro­chę po­ko­cha bez kon­se­kwen­cij. Pan­na Te­kla, któ­rej po gu­wer­ne­rze bra­ci pierw­szy po­kaź­niej­szy tra­fił się ko­cha­nek, umie­jąc przy­tem oce­nić po­czci­we­go chłop­ca, aż wy­ład­nia­ła dla nie­go. Brań­scy sta­rzy pa­trza­li i oczom nie wie­rzy­li, nie ro­zu­mie­jąc, co się to dzie­je, a tym­cza­sem pa­no­wie, któ­rym szło o wy­gra­nie za­kła­du, cze­ka­li tyl­ko chwi­li by swo­ją ofia­rę do oł­ta­rza po­pro­wa­dzić.

Wy­stą­pi­li sta­rzy ro­dzi­ców przy­ja­cie­le z per­swa­zja­mi, ale po cza­sie, Ty­mek uznał z nie­mi, że pan­na nie była bar­dzo ład­na, że wca­le nie była bo­ga­ta, że może nie zbyt na­wet była mło­dziuch­ną, obie­cał im się roz­my­śleć, a na­za­jutrz za­raz dał się za­wieść do pań­stwa Brań­skich zno­wu. Tu gdy po obie­dzie w ga­bi­ne­cie upa­da­ją­cy po­da­wał jej kłę­bek i pod­no­sząc go przy­klę­kał, za­sko­czo­no go na ko­la­nach, schwy­co­no jak­by oświad­cza­ją­ce­go się, a Ty­mek nie chcąc pan­nie Te­kli zro­bić przy­kro­ści wy­pie­ra­niem się, na praw­dę o rękę jej po­pro­sił. Tak kłę­bu­szek sko­ja­rzył tę parę, któ­rej ślub ob­la­ły trzy ko­sze szam­pa­na wy­gra­ne­go w za­kład przez swa­tów.

Szczę­ściem dla no­wo­żeń­ca czu­wa­ła nad nim opatrz­ność i sama mu w ten spo­sób wy­bra­ła to­wa­rzysz­kę ży­cia. Żona jego za­pła­ci­ła mu przy­wią­za­niem, ła­god­no­ścią, pra­co­wi­to­ścią to cze­go jej bra­kło; Ty­mek naj­nie­spo­dzia­niej uj­rzał się szczę­śli­wym. Bo­jąc się zmar­twić żonę pil­no­wać się po­czął, nie­kie­dy na­wet opie­rać kom­pan­jom, i ce­niąc do­mo­we swe szczę­ście tro­chę mu po­świę­cił daw­ne sto­sun­ki i przy­jaź­nie. A los jak­by na­gra­dza­jąc brak wdzię­ków w żo­nie, prze­kwi­tłą smut­nie jej mło­dość i za­nie­dba­ne wy­cho­wa­nie, przy­sy­pał na­wet tro­chę pie­nię­dzy z ja­kie­goś spad­ku, któ­ry Brań­skim ze­słał.

Wio­dło się tedy Tym­ko­wi nie zgo­rzej, ale nie wy­szedł nig­dy ze swe­go cha­rak­te­ru i tę nie­szczę­sną do­broć pła­cił nie­ustan­nie ofia­ra­mi czę­sto nad­zwy­czaj­ne­mi. Przy­ja­ciel wszyst­kich, z ko­lei wszyst­kim po­czął być nie­na­wist­nym, bo za­wsze po tro­sze brał stro­nę każ­de­go, zwa­śnił się z są­sia­da­mi, po­róż­nił z fa­mil­ją i za­chmu­rzył w sa­mym kwie­cie wie­ku tem, co zwał nie­spra­wie­dli­wo­ścią ludz­ką, a co było w isto­cie za­pła­tą tyl­ko sła­bo­ści jego.

Trud­no opi­sać ze szcze­gó­ła­mi wszyst­kie ko­le­je przez ja­kie prze­cho­dził Ty­mek, lecz któż nie od­gad­nie, że za­wsze bę­dąc sobą, za­wsze też być mu­siał ofia­rą. Kła­dzio­no nań co chcia­no, jak na ko­zła ofiar­ne­go, a choć się cza­sem po­gnie­wał tro­chę, ob­ru­szył, jed­no ści­śnie­nie ręki i do­bre sło­wo, otwie­ra­ło znów jego ser­ce. Nie było spra­wy, po­je­dyn­ku, zgo­dy, na­ra­dy, skład­ki, po­sel­stwa, do któ­rych­by go nie uży­to, i gdzie już nikt nie chciał tam on jesz­cze z ocho­tą grzbie­ta na­sta­wiał. Pła­cił ten grzech swój pier­wo­rod­ny kie­sze­nią, zdro­wiem, cza­sem, upo­ko­rze­niem, ty­sią­cz­ne­mi przy­kro­ścia­mi i speł­nia­jąc swą mis­sją to­wa­rzy­ską, bo taki czło­wiek nie dar­mo się ro­dzi – po­wo­li po­sta­rzał.

Sła­wa jego ser­ca tak była usta­lo­na po­wszech­nie, że dość wy­mó­wić było imie, by wszy­scy jed­no­gło­śnie do­da­li doń – O! cóż to za do­bry czło­wiek, co za do­bry czło­wiek! Gdzie wszedł rzu­ca­li się go ści­skać i śli­nić wszy­scy i naj­szczę­śliw­szy był, gdy wy­mię­ty w ob­ję­ciach bra­ci, wy­szedł z try­um­fem mó­wiąc do sie­bie – mam mi­łość u wszyst­kich!!

Z nad­we­rę­żo­ną for­tun­ką zo­stać mu­siał mar­szał­kiem, po­tem sę­dzią, w ostat­ku de­pu­ta­tem ja­kimś, a że go te urzę­da do mia­ste­czek cią­gnę­ły, a w mie­ście nie­skoń­czo­ne są spo­so­by stra­ce­nia gro­sza, kto go bro­nić nie umie, Ty­mek się zu­peł­nie zruj­no­wał.

Ubó­stwo go nie po­pra­wi­ło, przy­wią­zał się tyl­ko moc­niej do żony, któ­ra je z nim we­so­ło i po­czci­wie dzie­li­ła. Na­re­ście umarł bie­da­czy­sko, jak był po­wi­nien – do­brym czło­wie­kiem.

Za­zię­bił się przez grzecz­ność, uczuł cho­rym i nie po­wie­dział sło­wa, aże­by nie ro­bić nie po­ko­ju, do­stał go­rącz­ki, w cią­gu sza­łu uśmie­cha­jąc i kła­nia­jąc się na­wet, a ko­na­jąc wy­rzekł ci­chu­teń­ko, ostat­nie – Ca­łu­ję nóż­ki Aca­na Do­bro­dzie­ja.II. SLACH­CIC.

Slach­cic sta­rych cza­sów, w ca­łem zna­cze­niu tego wy­ra­zu, nie je­stli to typ, po któ­rym już tyl­ko po­zo­sta­ły ko­ści, a ży­we­go nie zo­ba­czyć mię­dzy nami? nie wiem, zda­je mi się jed­nak, że to jed­na z tych po­sta­ci zni­ka­ją­cych bez­pow­rót­nie, je­że­li już nie zni­kłych; co wkrót­ce ustą­pić bę­dzie mu­sia­ła miej­sca cze­muś no­we­mu i nie­zgad­nio­ne­mu. Slach­ci­ca już cięż­ko zna­leść, nowy wiek, oby­cza­je, po­ło­że­nie, sto­sun­ki, chę­ci, pra­gnie­nia, ko­niecz­no­ści co dzień go prze­ra­bia­ją na cóś bez­barw­ne­go, co jesz­cze nie ma na­zwi­ska, i nig­dy go może mieć nie bę­dzie.

Ro­zu­miem tu slach­ci­ca nie jako czło­wie­ka, co ma pra­wo do her­bu i pre­ro­ga­tyw sta­no­wi przy­zna­nych, ale owe­go sta­re­go wsi wła­ści­cie­la i miesz­kań­ca ze wszyst­kie­mi jego na­ro­wy, prze­są­da­mi, po­pę­da­mi sla­chet­ne­mi i wa­da­mi, któ­re dziś sta­ły się ano­mal­ją, a nie­gdyś były po­trze­bą, wy­ni­kiem przy­czyn ty­sią­ca, co tę ca­łość cie­ka­wą zro­dzi­ły. Ów szum­no a but­no wy­stę­pu­ją­cy na Sej­mik, na rugi, na wszel­ki zjazd, na imie­ni­ny na­wet sla­chet­ka, któ­ry znał pra­wo na pal­cach, grac­ko wła­dał szer­pen­ty­ną, gęby nie ża­ło­wał w po­trze­bie, ręki nie po­ską­pił tak­że, a w domu ostat­kiem się z go­ściem dzie­lił, co ko­nia do­sia­dał do siód­me­go krzy­ży­ka i dłu­żej, go­spo­da­rzył po swo­je­mu, sku­tecz­nie ską­piąc i hu­la­jąc nie po dzi­siej­sze­mu, kła­niał się do ko­lan Ja­śnie Wiel­moż­ne­mu, a umiał też wy­pro­sto­wać i wąsa po­krę­cić, gdy go dra­snął bo­daj Oświe­co­ny; co z po­li­ty­ki wie­dział tyl­ko tyle ile mu do­niósł aren­darz, bo­jąc się nad wszel­ki wy­raz Ra­kuz­kich prak­tyk i Ot­to­mań­skiej po­tę­gi, lek­ce so­bie wa­żąc resz­tę są­sia­dów – ów slach­cic – kar­ma­zyn – po­każ­cie mi go dziś pro­szę.

Ostat­nie­mu może, gdzieś da­le­ko śpie­wa­ją mi­se­re­re.

Wszak­że by­łem to ja w ży­ciu tak szczę­śli­wy żem znał jed­ne­go ta­kie­go nie­do­bit­ka na Li­twie, gdzie dłu­żej się wszyst­ko sta­re cho­wa, więd­nie­ją sery i za­wię­dli trwa­ją lu­dzie; zie­mia tam czy po­wie­trze, jak w owych Ka­ta­kum­bach wło­skich ma wła­sność: cia­ła ży­cia już po­zba­wio­ne, od zgni­li­zny i znisz­cze­nia wstrzy­my­wać. Był to sta­rzec już sę­dzi­wy, ale wiek jego po­de­szły sil­niej­szym był jesz­cze od na­szych lat mło­dych, i wię­cej on mógł wy­trzy­mać i do­ka­zać niż my co­by­śmy wnu­ka­mi jego być mo­gli. Pan Ma­te­usz Za­bie­rza miał wio­skę po­rząd­ną w Lidz­kim po­wie­cie, ale w ką­cie, od wiel­kich dróg da­le­ko, wśród la­sów i tak po­ło­żo­ną, że do niej tra­fił tyl­ko, kto mu­siał. Są­sia­dów mało, przy­ja­ciół wie­lu, fa­mil­ją też nie­licz­ną. Ręka Boża do­tknę­ła go sro­dze, żo­na­ty nie­gdyś, oj­ciec czwor­ga dzie­ci, stra­cił je z ko­lei do­ro­słe­mi, jak gdy­by Bóg chciał wy­pro­bo­wać jego męz­twa; wi­dział je już wszyst­kie pod­la­tu­ją­ce i roz­kwi­tłe­mi na­dzie­ja­mi por­to­wał. Za­czę­ło się to od żony, po­szło po­tem star­szeń­stwem, i w dwa lata za­jeż­dzał wóz ża­łob­ny przed wro­ta dwor­ku w Za­bie­rzy, uno­sząc ostat­nią ofia­rę. Pan cho­rą­ży z wy­pła­ka­ne­mi ale za­wsze na po­zór su­che­mi oczy­ma, z ró­żań­cem w ręku, wy­cho­dził w gru­bych ża­łob­nych suk­niach i szedł pie­szo do mia­stecz­ka za trum­ną dę­bo­wą; po­tem po­wra­cał do domu, wzdy­chał, mo­dlił się, ale krze­pił i pra­co­wał.

To ży­cie tylą pró­ba­mi zła­ma­ne, na chwi­lę się nie wy­pa­czy­ło i nie wy­szło z ram za­kre­ślo­nych; co się dzia­ło w du­szy ojca i męża? Bóg je­den wie tyl­ko; czło­wiek i oby­wa­tel po­zo­sta­wał nie­wzru­szo­nym.

Wpraw­dzie pod póź­niej­szą sta­rość, gdy mu i po­cie­chy ucie­kły i świat się po­czął mie­nić do nie­po­zna­nia, skło­nił nie­co siwą gło­wę pan Ma­te­usz, po­smut­niał i za­chmu­rzył się, ale w głę­bi po­zo­stał czem był, mę­żem któ­re­go nic zła­mać nie mo­gło, bo miał w so­bie to, co jed­no trzy­ma i zbroi, wia­rę ni­czem nie­za­chwia­ną.

Wiek XVIII, któ­re­go część prze­żył doj­rza­łym prze­szedł rzec moż­na mimo nie­go, nie tknąw­szy go wca­le, złej jego czę­ści nie wi­dział, w do­brej miał udział czyn­ny, a w ze­psu­cie wie­rzyć nie chciał na­wet: i ta­kie­go ja­kie w isto­cie było, nie przy­pusz­czał. W ten spo­sób prze­pły­nąw­szy nie zbru­ka­ny epo­kę bru­dów peł­ną, czy­sty sta­nął w now­szej, a rów­nie dlań nie zro­zu­mia­łej i ob­cej. Nie mógł też wca­le po­jąć, co się i dla cze­go dzia­ło, cze­mu świat drgnął na swej osi, lu­dzie szu­ka­li dróg no­wych, umy­sły skrzy­deł do lotu, ręce prac świe­żych, pier­si świe­żych na­dziei. To cze­go był świad­kiem wpo­iło weń prze­ko­na­nie swej trwa­ło­ści, nie umiał przy­pu­ścić by, co żyło prze­ży­ło się i umar­ło; wie­rzył w ko­niecz­ność exy­sten­cij ca­łej prze­szło­ści i wy­jeż­dża­jąc z domu za­wsze się zda­wał go­tów spo­tkać pana Wo­je­wo­dę, lub cho­rą­giew pan­cer­ną. Nie­ste­ty! daw­no to wszyst­ko pa­dło z li­ść­mi je­sien­ne­mi i stop­nia­ło jak śnie­gi, ale pan Cho­rą­ży kie­dy mu kto tego do­wo­dził, gło­wą ki­wał, wąsa krę­cił, uśmie­chał się tyl­ko i nie pro­bu­jąc prze­ko­nać ję­zy­kiem, klnął cza­sem do­bit­nie, ru­szył ra­mie­niem za­ci­ska­jąc usta i ucho­dził po­śpiesz­nie.

Mało z domu wy­jeż­dżał, nie wie­lu lu­dzi przyj­mo­wał, bo mu ró­wie­śni­ków smę­tarz po­za­bie­rał po jed­ne­mu, i osmut­niaw­szy w koń­cu ni­ko­go o to nie ob­wi­niał tyl­ko sie­bie i wiek swój po­de­szły.

– A kto to do sta­re­go po­je­chać ze­chce? ma­wiał; Bóg to tak dał i do­brze uczy­nił, że do si­wi­zny mniej się lu­dzi gar­nie, bo to uro­czy­sta go­dzi­na przy­go­to­wa­nia do śmier­ci i przy­szłe­go ży­cia; czło­wiek dru­gim nie za­baw­ny, o panu Bogu mu my­śleć i pod ko­ścio­łem sie­dzieć.

Kil­ka już razy z tą chęt­ką wy­nie­sie­nia się do mia­stecz­ka ode­zwał się pan Cho­rą­ży, ale oko­licz­no­ści mu nie do­zwa­la­ły opu­ścić ma­jąt­ku. Wnuk po bra­cie, je­dy­nym był jego krew­nym bliż­szym i spad­ko­bier­cą, ale to było mło­de chło­pię i nie w smak Cho­rą­że­mu, więc ma­jąt­ku mu od­dać nie chciał. Zda­je się, że dziw­niej­szej los nie mógł stwo­rzyć sprzecz­no­ści, jak tych dwóch lu­dzi zbli­ża­jąc do sie­bie. Adol­fek nie był ni go­rzej ni le­piej od resz­ty na­szej mło­dzie­ży, nie wy­rósł na­wet na ory­gi­na­ła, miał do­syć roz­sąd­ku i umiar­ko­wa­nia, a prze­cież wy­da­wał się w oczach Cho­rą­że­go czemś po­czwar­nem, wszyst­kie w nim wady wie­ku brał sta­rzec za in­dy­wi­du­al­ne przy­wa­ry.

– Pan Bóg mnie tym chłop­cem po­ka­rał, ma­wiał – nic po­dob­ne­go na świe­cie nie by­wa­ło, wy­ro­dzi­ło się to nie­wie­dzieć jak i zkąd. Nie po­wiem, żeby był zły, ale do cze­góż to po­dob­ne? po­wiedź­cie mi! Fran­cusz­czy­zna wla­zła do na­sze­go domu i to go zgu­bi­ło, do­da­wał, zro­bi­li z nie­go cu­da­ka, pół psa pół kozy, nie po­znał­bym go za swe­go, gdy­bym nie wie­dział, jak mi bliz­ki.

I ru­szał ra­mio­na­mi Cho­rą­ży, a gdy mu za­rę­cza­no, że taka te­raz wszyst­ka mło­dzież, ba i dziw­niej­sza da­le­ko tra­fia się od pana Adol­fa, wia­ry dać nie chciał.

– Tak to wy mnie po­cie­sza­cie, ale dar­mo, gdy­by się to wszyst­ko mia­ło na ten man­jer prze­ro­bić, nie wie­le­by świa­tu po­zo­sta­ło do ży­cia.

Cho­rą­ży w naj­więk­szych jak naj­mniej­szych, rze­czach trzy­mał się sta­re­go oby­cza­ju z upo­rem nie­złom­nym, wbrew ca­łe­mu świa­tu i jak­by w tem czuł świę­ty obo­wią­zek. Nie raz kto się z tego uśmiech­nął.

– Śmiej się Asin­dziej zdrów, mó­wił spo­koj­nie, a ja swo­je zro­bię, już wy mnie na sta­rość nie prze­ro­bi­cie.

Ja­koż i dom i ży­cie i mowa jego, były to re­li­kw­je prze­szło­ści; nie tknął tam nikt nic daw­ne­go do­pó­ki żył Cho­rą­ży. A choć wie­le rze­czy trud­nych już było do po­ję­cia i nie uży­tecz­nych, wszyst­ko się to po sta­ro­świec­ku utrzy­my­wa­ło. Dwór jak nie­gdyś z kom­na­ta­mi w szpa­le­ry, z bo­ków­ka­mi, al­kie­rza­mi, ap­tecz­ką, ogrom­ną sie­nią, słup w dzie­dziń­cu dla kon­nych ze trze­ma jesz­cze kół­ka­mi, choć już kon­nych prócz po­słań­ców zo­ba­czyć było trud­no, w staj­ni w po­go­to­wiu wierz­chow­ce, jak­by Adol­fek miał się kie­dyś ekwi­po­wać na to­wa­rzy­sza w cho­rą­gwi pana Wo­je­wo­dy; sio­dła co to jesz­cze do wjaz­dów so­len­nych słu­ży­ły od axa­mi­tów i zło­ta i rzę­dy i broń sto­sow­na, gar­de­ro­ba sta­re­go ogrom­na i kosz­tow­na, fu­tra po pra­dzia­dach, del­je co Ja­giel­lo­nów pa­mię­ta­ły może; słu­dzy sta­rzy lub przy sta­rych wy­ucze­ni, a licz­ni nad po­trze­bę, stół za­wsze jak­by ocze­ki­wał go­ści, sam go­spo­darz jak­by słu­chał zkąd przyj­dą jed­ne wici za tro­je, go­tów na kul­ba­kę mimo dwóch sie­kie­rek.

Nie mó­wię już o świę­tach i uro­czy­sto­ściach re­li­gij­no-kra­jo­wych, bo te się ob­cho­dzi­ły z ce­re­mon­ja­łem od­wiecz­nym, w któ­rym nie wol­no było jed­ne­go ob­ciąć wło­ska.

Sta­ry wśród tego wszyst­kie­go cho­dził jak żywa mum­ja, nie da­jąc się na lin­ją, wy­przeć ze swych zwy­cza­jów. Po­wo­li co go ota­cza­ło przy­bra­ło inne for­my, ję­zyk, oby­czaj, on trwał po swo­je­mu. Ję­zy­ka żad­ne­go prócz swe­go i ła­ci­ny nie li­znął, krę­cił gło­wą na fran­cu­sczy­znę, dą­sał się na nie­miec­ki, a gdy o in­nych mó­wio­no, prze­ry­wał.

– Po dja­bła to szlach­ci­co­wi?

W po­cząt­kach by­wał za­wsze na wy­bo­rach i ru­gach, jeź­dził z kuch­nią i dwo­rem, poił, fo­ry­to­wał i roz­ba­wiał się tro­chę, ale po­strze­gł­szy jak mu się to zmie­nia i cich­nie, prze­stał uczęsz­czać.

– A ja tam po co? od­po­wia­dał ru­sza­jąc ra­mio­na­mi.

Tra­fia­ło się, że któś do nie­go za­je­chał cie­ka­wy oglą­dać ten szczą­tek wiel­kie­go roz­bi­cia, wprost jak po­dróż­ny, co nie wi­dział eski­mo­sów i po­znać ich pra­gnie. Przyj­mo­wał każ­de­go grzecz­nie, z uśmie­chem nie­co szy­der­skim wza­jem­nie się przy­pa­tru­jąc zja­wi­sku, któ­re go też nie mniej ob­cho­dzi­ło, bo choć się nie mógł po­go­dzić z no­wym świa­tem, ale go był cie­ka­wy.

Cu­dzo­ziem­ski oby­czaj, oglą­da i choć­by naj­wy­żej na­stro­jo­ny ton lek­ce­wa­że­nia nig­dy go nie mo­gły zmie­szać, zbić z dro­gi i pew­nej sie­bie po­wa­gi; za­wsze po chwil­ce wal­ki ten co przy­je­chał szy­dzić od­jeż­dżał upo­ko­rzo­ny, za­my­ślo­ny, zmię­sza­ny. Zda­wa­ło się, że wzrok star­ca miał siłę ma­gne­tycz­ną, umie­ją­cą opa­no­wać każ­de­go kto się zbli­żył. Nikt nie śmiał prze­mó­wić doń har­do, nikt nie od­wa­żył mu się sprze­ci­wić, tak czuł ja­koś w du­szy, że z tej wal­ki nie wy­szedł­by bez szwan­ku.

W ostat­nich la­tach Cho­rą­ży co­raz bar­dziej mil­czą­cy, za­my­ślo­ny, po­nu­ry, już nie bar­dzo chęt­nie lu­dzi do sie­bie przy­pusz­czał. Gdy mu oznaj­my­wa­no o przy­by­ciu go­ścia, w pierw­szej chwi­li rzu­cał się szyb­ko z obo­wiąz­ku go­spo­da­rza, po­tem mu ręce opa­da­ły i z wes­tchnie­niem wy­cho­dził ba­wić, a słu­chał z roz­tar­gnie­niem.

Chcąc star­ca czemś ro­ze­rwać Adolf przy­wo­ził mu xiąż­ki, sta­ran­nie wy­bie­ra­jąc, co naj­le­piej ubie­gły wiek ma­lo­wa­ło we­dle nie­go, ale Cho­rą­ży nie­chciał czy­tać. – To bła­zeń­stwa! mó­wił od­trą­ca­jąc xiąż­ki, czy­tam Oł­ta­rzyk i Ta­cy­ta Mo­ścir­dzie­ju, a te sma­lo­ne duby, co mi Asin­dzi­éj przy­wo­zisz, to dla was nie dla mnie.

Adolf pe­wien bę­dąc, że star­ca spo­ku­si by­le­by mu dał tro­chę tej no­wej stro­ny spró­bo­wać, po­czy­nał czy­tać mu gło­śno. – Cho­rą­ży cho­dził i słu­chał, zrzad­ka… dźwi­gnął ra­mie­niem, ale mil­czał.

Wre­ście wy­rwa­ło mu się:

– Apo­rzuć­że to chłop­cze! nie mnie tem gło­wę mą­cić!

– Prze­cież to ob­ra­zy tej spo­łecz­no­ści, któ­rą dzia­du­nio przed­sta­wia, któ­rą opła­ku­je.

– Tak! tak, jak Wa­sin­dzi­éj je­steś ob­ra­zem i przed­staw­cą Za­bie­rzów! Przez wa­szą ma­la­tu­rę żu­pa­nów wszę­dzie wi­dać kuse poły nie­miec­kie­go fracz­ka. Kudy wam! kudy! te cza­sy od­gad­nąć i ma­lo­wać! Oj! oj, gdy­by­ście wy w nich żyli, jak­by to się wam wy­da­ło! Szy­der­stwem, prze­drzeź­nia­niem, śmiesz­nem ba­zgra­niem ko­ściel­ne­go ba­zgro­ły, co Abra­ha­ma rznie śmia­ło Bóg wie po ja­kie­mu z Iza­akiem. Naj­lep­sze wa­sze ob­ra­zy są jesz­cze ka­ry­ka­tu­ra­mi, wie­rzaj mi i daj po­kój.

– A cóż je­śli nie to wró­ci nam prze­szłość.

– Co? krzyk­nął sta­ry – nic! i nic! Kie­dy Bóg chce co zmieść z ob­li­cza świa­ta, to i ob­raz i pa­mięć jego ze­trze pra­wi­cą swo­ją, nie po­zo­sta­nie tyl­ko mo­gi­ła i żal. Wy tak ma­lu­je­cie prze­szłość na­szą jak Je­zu­ic­cy stu­den­ci Ju­dy­thę i Ho­lo­fer­ne­sa prze­ma­wia­ją­cych Wir­gil­ju­szo­wym ję­zy­kiem. Już mi Waść le­piej inne głup­stwo czy­taj, któ­re­by mnie przy­najm­niej nie bu­rzy­ło. Sta­ry też nie brał xiąż­ki do ręki krom sta­rej, a że le­piej pew­nie wie­dział i pa­mię­tał wszyst­ko od tych co opi­sy­wa­li, znieść nie mógł do­my­śla­nych opi­sów i zga­dy­wa­nych ob­ra­zów.

W są­siedz­twie żył ślach­cic zu­bo­ża­ły nie­gdyś Woż­ny, dziś za­ścian­ko­wy go­spo­darz, czy­sta mum­ja, za­wię­dły, chu­dy, wy­so­ki i po­dob­no ró­wie­śnik Cho­rą­że­go; z tym on jed­nym naj­po­spo­li­ciej prze­by­wał, w mar­ja­sza grał, kłó­cił się, ga­wę­dał i rzad­ko go póź­niej do cha­ty od­pu­ścił.

Pan Pu­cia­ty­ri­ski ko­rzy­sta­jąc z tego, że był w Za­bie­rzy po­trzeb­ny, bo bez nie­go sta­ry tę­sk­nił. Bóg wie cze­go nie wy­cią­gał dla fa­mi­lij, któ­ra go ob­sia­da­ła, ale też speł­niał swój obo­wią­zek po­wol­ne­go re­zy­den­ta, jak się na­le­ży.

– Pa­mię­tasz waść mo­ści Pu­cia­ty­ri­ski, ma­wiał Cho­rą­ży, jak to Kasz­te­la­nie, któ­ry się sta­rał o Wo­je­wo­dzian­kę, do­bi­jać tar­gu mnie po­słał do Wo­je­wo­dy, wie­dząc żem u nie­go miał par­tes.

– A jak­że JWPa­nie! było to w roku…

– Ale ba! prze­rwał sta­ry, waść bo tego pa­mię­tać nie mo­żesz.

– I owszem bar­dzo do­brze.

– Kła­miesz ser­deń­ko! by­łeś już na Bia­łej Rusi! Kasz­te­la­nie oże­nił się rów­no 1790 in Sep­tem­bri, a tyś tu go­lis­si­mus przy­wę­dro­wał in Apri­li 1792.

Pu­cia­tyń­ski w ta­kich ra­zach, wąsa po­gła­dziw­szy, zmil­czeć mu­siał. Trze­ba go było wi­dzieć jak sia­dał do­staw­szy po­zwo­le­nie usią­dze­nia na sa­mym roż­ku krze­seł­ka, lub przy drzwiach, i jak był po­kor­ny, a nie­chże by go po sla­chec­twie dra­snął Cho­rą­ży, oko­niem się sta­wił i do oczów ska­kał, cze­go mu sta­ry by­najm­niej za złe nie miał, bo ma­wiał – kto o swój klej­not nie dba ten go nie wart – krew szla­chec­ka mo­sa­nie! cze­mu się za swo­je ująć nie ma.

Tan­dem wy­pa­dło ja­koś panu Adol­fo­wi się że­nić, wy­je­chał za­gra­ni­cę na lat kil­ka, po­znał tam ja­kąś nie­miec­ką gra­fian­kę istot­nie z wiel­kie­go domu, ale ubo­gą, za­ko­chał się po uszy, oświad­czył i już było po za­rę­czy­nach, gdy przy­je­chał do Cho­rą­że­go, po któ­rym, że miał kie­dyś dzie­dzi­czyć, trze­ba było u nie­go i o bło­go­sła­wień­stwo i o po­zwo­le­nie pro­sić.

Wie­le było przy­bo­rów nim mu to po­tra­fio­no po­wie­dzieć, sta­ry wy­słu­chał cier­pli­wie, ale dja­ble ki­wać gło­wą po­czął.

– Nie­miec­kie gra­fiąt­ko, rzekł z ci­cha, a kto tam ich wie na­wet czy slach­cian­ka!

– Ta­kiej fa­mi­lij, prze­rwał po­śred­nik z Hra­biów N…

– At! po­rzuć waść! ot le­piej daj mi sło­wo uczci­we, że to tyl­ko nie­ja­ka ku­char­ka. Nie­miec – kie sla­chec­two dla mnie jak nie­miec­kie ka­za­nie, albo to niem­cy mogą być ślach­ta! wszak to wszyst­ko fa­bry­kan­ci! Zresz­tą nie ro­zu­miem, żeby ma­jąc tu tyle pa­nien do wy­bo­ru, aż tam so­bie pójść szu­kać żony. Kiep­ski in­te­res mo­sa­nie, ale co ja sta­ry po­mo­gę, kie­dy wy mnie nie zro­zu­mie­cie. U was czło­wiek i czło­wiek to i para, a we­dług mnie, żeby była para, do­brze szu­kać po­trze­ba i nie ku­mać się wró­blo­wi z ja­skół­ką.

Choć pan Adolf miał lat trzy­dzie­ści, Cho­rą­ży za­wsze go jesz­cze trak­to­wał jak mło­ko­sa, a że pięk­ną miał wieś i ka­pi­ta­ły, mu­siał go mło­dy sza­no­wać, i choć z oba­wą i przy­krem uczu­ciem je­chał do Za­bie­rzy, po sta­re­mu grał tu­taj rolę swo­ją wnu­ka.

Co się ty­czę go­spo­dar­stwa i zbie­ra­nia pie­nię­dzy, sta­ry miał na to wła­ści­wy so­bie od­wiecz­ny spo­sób; w żad­ną no­wość nie wie­rzył, siał, żął, zbie­rał i sprze­da­wał, co się bez żyda nig­dy nie obe­szło, po­tem grosz cho­wał, że ludz­kie oko już go wię­cej nie zo­ba­czy­ło. Tak się ka­pi­ta­ły po­wo­li skła­da­ły. Choć ży­cie było wy­god­ne, ale do nie­go wszyst­ko wieś dać mu­sia­ła, nie ku­po­wa­ło się nic pra­wie lub mało, go­tów­ka za­klę­ta nie wy­cho­dzi­ła nig­dy, grosz był rze­czą nie­ty­kal­ną i cała at­ten­cja ku temu wy­mie­rzo­na, aby dom so­bie wy­star­czył. Mię­sa wo­ło­we­go nie ja­da­no chy­ba gdy go aren­darz kon­trak­to­we­go do­star­czył, lub chu­de­go wo­li­ka bi­jąc na współ­kę z są­sia­dem; drób i wę­dli­na za­stę­po­wa­ły je, od ka­szy i chle­ba do na­po­ju, co się sy­cił w domu lub na ziar­no prze­han­dlo­wy­wał, nic się pra­wie za go­tów­kę nie ku­po­wa­ło. To, co za miły grosz na­być mu­sia­no, tak się oszczęd­nie wy­da­wa­ło, tak mie­rzy­ło i za­my­ka­ło – jak sza­fran! Zresz­tą nie było przy tej oszczęd­no­ści nie­do­stat­ku, bo na­sza wieś i go­spo­dar­stwo ma to do sie­bie, że pierw­szym po­trze­bom ży­cia po­do­ła. Nic też nie było zbyt­kow­ne­go, a wy­stęp tyl­ko od wiel­kich gali i fe­sty­nów, praw­da, że też zno­wu na te dnie nic nie po­ża­ło­wa­no. Dla go­ścia zresz­tą nig­dy nic nie za­bra­kło choć­by pta­sie­go mle­ka po­żą­dał, tak go przyj­mo­wa­no, jak dziś nig­dzie i nikt już przy­jąć nie umie. Ale gość był rzad­ki. W ten spo­sób choć wio­ska mała, choć do­cho­dy szczu­płe, pie­niądz się gro­ma­dził – całą ta­jem­ni­cą było, że raz na­by­ty nie wy­szedł.

Od lat trzy­dzie­stu może, ani w domu, ani w ubra­niu Cho­rą­że­go nic się nie od­mie­ni­ło, nic nie przy­by­ło i nie da­wa­ła się czuć po­trze­ba ni­cze­go – sta­rzy­zny owe zy­ski­wa­ły co chwi­la nowe pra­wa do przy­wią­za­nia i sto­jąc nie­me­mi świad­ka­mi ży­cia za­wsze w jed­nych miej­scach, za­wsze jed­ne i też same, sta­wa­ły się już po­trze­bą dla oka, po­trze­bą nie­mal dla ser­ca.Ży­cie pły­nę­ło po­wol­nie, jak chód ze­gar­ka, ci­che, jed­no­staj­ne, bło­gie – sro­ka wró­ży­ła go­ścia z ko­tem ra­zem, śmie­ciu­chy za­po­wia­da­ły bu­rzę, ko­gu­ty pia­ły na od­mia­nę, dymy się na wil­goć wlo­kły, ja­skół­ki wy­so­kim lo­tem obie­cy­wa­ły po­go­dę. Każ­da pora roku cie­szy­ła swo­im po­wro­tem i wi­ta­na była jak naj­mil­szy z go­ści. Z mło­dem uczu­ciem po­glą­dał Cho­rą­ży na pierw­sze li­ście, pierw­sze kwia­ty, pierw­szy kłos przy­nie­sio­ny, i pierw­szy śnie­żek bia­ły co zie­mię przy­pru­szył. O Ś. Mar­ci­nie roz­pra­wia­li z Pu­cia­tyń­skim o wszyst­kich zi­mach, któ­re prze­ży­li i nie jed­na łza do wspo­mnień się przy­plą­ta­ła, bo sta­re­mu wszyst­ko przy­po­mi­na­ło żonę i dzie­ci; o Wszyst­kich Świę­tych mó­wi­li o prze­szłym roku, o czter­dzie­stu mę­czen­ni­kach wy­si­la­li się na wróż­by wio­sny na­stę­pu­ją­cej. A do tych wróżb, do przy­po­mnień za­wsze nie­po­strze­żo­na przy­su­wa­ła się tę­sk­no­ta, wy­wo­łu­ją­ca łzę na oku; łzę su­chą, co do po­wiek przy­bie­gła i od nich w ser­ce wró­ci­ła.

Ale czło­wiek, co wszyst­ko utra­cił, miał męz­two, ten dar Du­cha świę­te­go, sil­niej­sze nad wszel­ką bo­leść i prze­ciw­ność, nig­dy na Opatrz­ność nie sark­nął, nig­dy na cios nie stęk­nął – Bóg dał, Bóg wziął! a usta drżą­ce, nie­cier­pli­we, za­my­ka­ła mo­dli­twa.

Cza­sem z ja­kąś tę­sk­ną ro­sko­szą roz­pa­mię­ty­wał chwi­lę daw­nych na­dziei i za­ła­ma­ne­go ży­cia.

– Mo­ści Pu­cia­tyń­ski, gdy­by to mój Ka­ro­lek żył, wszak toby już miał lat trzy­dzie­ści i dwa, coby to był za czło­wiek, jaki męż­czy­zna! Za­no­si­ło się to na cóś nie­po­spo­li­te­go – Ha! ha! po­do­ba­ło się Bogu – wola Jego świę­ta! I do­brze, do­da­wał – a coby to ro­bi­ło w te­raź­niej­szym.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: