- W empik go
Typy i charaktery - ebook
Typy i charaktery - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 309 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nieznany autor Paradoxów Koronnych powiada nam o królowej Bonie, że inaczej nie zwała głupich ludzi, jeno – dobry człowiek! Od niej to zapewne poszło i dzisiejsze nasze – Dobry człowiek, dobry człeczysko, zastosowane do tych, których inaczej określić trudno. Dobry człowiek jest i u nas i wszędzie typem bardzo pospolitym; ale w gminie tych dobrych ludzi, których się co krok spotyka, ogromna rozmaitość!!
Dobry człowiek może być głupim, głupawym, a nawet uczonym (co się trafia); nie może jednak być człowiekiem charakteru tęgiego, bo ta dobroć najczęściej oznacza brak jego zupełny. W społeczeństwie ci dobrzy ludzie, są prawdziwą plagą i nieszczęściem. Nikogoby nie – chcieli obrazić, nikogo zadrasnąć, nikomu się sprzeciwić; potakują więc, i kłaniają się, uśmiechają, uniewinniają i puszczają mimo, co tylko chce przejść, nie zatrzymując po drodze.
Dobrym też ludziom pospolicie najgorzej się dzieje, każdy się niemi posługuje, popycha, zwala na nich winę, z swoich się grzechów niemi obmywa – i przyjaciele wszystkich, najczęściej jednej przyjaznej prawdziwie duszy nie mają. Ale oni wolą to wszystko znosić, niż raz się ostro postawić i wyjść ze swej skorupy lenistwa i słabości. W młodości są to posługacze wszystkich rówieśników, pierwsi do nastawienia pleców, gdy po nich drapać się komu potrzeba, w klassach na ich rachunek robią się figle, za które pokutują; oni najniebezpieczniejszych podejmują się missij i z każdej kłótni guza wynoszą. – Nieco później dobry człowiek zwykł sekundować do pojedynków, dawać obiady w interesie przyjaciół, jeździć za cudzemi sprawami, czasami sądzić kompromissa i od stron obu za nie odbierać obelgi zamiast podziękowania. – Nakoniec dobry człowiek żeni się złapany, sam nie wiedząc czemu i dla czego niechcąc być niegrzecznym. Że jest najlepszym mężem tego się domyśleć łatwo, żona go gdyby niechciała za nos wodzić musi; sąsiedzi nim pomiatają, urzędnicy odzierają, dzieci się własne z niego śmieją, a koniec końcem w nagrodę cnót zowią go wszyscy dobrym człowiekiem!
Ale jakie w obywatelstwie zostawia wspomnienie, jaką mu mowę pogrzebową nad mogiłą powiedzą, z jakiem westchnieniem wspominają go potem gdy zabraknie!
Całem też życiem męczeństwa ciągłego dopracowuje się tej chwały pośmiertnej i wdzięczności ludzi; biedny dobry człowiek!
Któż w życiu typu tego nie spotkał, kto go z was nie ma gdzieś blizko? Obawiam się doprawdy by malując tak pospolitą postać, nie obudzić przynajmniej stu oryginałów, co mi potem wszelkiemi sposoby dowodzić będą każdy z osobna, że jego miałem na celu! Śmieszna to u nas rzecz ta drażliwość niepomierna ogółu, który się widzi wszędzie i co chwila woła – A to ja! a to ty! a to my! ale cóż począć, potrzeba i to znosić.
Otóż, znałem ja, dawno już bardzo, i nie na Wołyniu, (słowo wam daję, że nie na Wołyniu, żebyście darmo nie szukali) – kogoś co mógł uchodzić za typ dobrego człowieka. Zwał się ten jegomość mutatis mutandis Tymoteuszem Zaharą, ale go pospolicie wszyscy tylko Tymkiem wołali.
Tymek urodził się z miernej substancji rodziców, starej szlachty na pograniczu Litwy osiadłej, jakoś w ostatkach przeszłego wieku. Pan Bóg go od razu stworzył na dobrego człowieka, bo i dziecię to było nadzwyczaj potulne, a jak niektórzy znajdowali i głupawe, co mu tylko dodawało wdzięku. Jako dziecię był to wzór posłuszeństwa, tylko że zarówno już słuchał i nauki rodziców i sług, co się jego wychowaniem trudnili w kredensie. Ojciec, któremu nie stawało na nauczycieli i wychowanie prywatne, oddał go prosto do konwiktu XX. Pijarów w Lubieszowie. Tymek choć go wszyscy kochali, stał się tu męczennikiem i kozłem ofiarnym.
Konwikt dzielił się na dwa stronnictwa, z których jednemu przewodniczył jakiś Orda, a drugiemu Pruszyński. Byli to synowie majętniejszych rodziców, uczniowie już starsi, a jak zwykle między młodzieżą bywa, cóś tam ich podrażniło, poróżnili się i ztąd powstała wojna domowa w Konwikcie między Ordystami i Pruszyńszczykami. Nigdy Gwelfy i Gibelliny zajadlej się z sobą, słowy, piłkami, pytkami i kałamarzami nie potykali. Naturalnie Tymek pozostał neutralnym wpośrodku, i chcąc usilnie pogodzić Ordę, którego kochał z Pruszyńskim, którego się obawiał, od obu stronnictw odepchnięty, zyskał guzy, a gdy okropna waśń młodzieży doszła do xiędza Rektora i niektórzy na kobiercu brali admonicją ojcowską, Tymek tak został skompromitowany, że aż szkoły opuścić musiał. Nie lepiej mu się i w innych powiodło, bo go potem oddano do Słucka, ale i ztamtąd wyszedł, bo znowu awanturę jakąś na jego plecy włożono.
A że właśnie ojciec mu jakoś umarł i matka została samą, jedynak zasiadł w domu, jak na owe czasy dosyć już umiejąc. Począł tedy sobie swobodnie gospodarzyć, ale jak mu się to wieść miało? Ściskali go wszyscy, kochali bez wyjątku, i oszukiwali też i darli ze wszystkich stron. Na początek sprawiła mu matka piękną bryczkę i cztery śliczne szpaki, któremi pojechał w sąsiedztwo na zapusty. Nie było go kilka tygodni, ale poczciwa Sędzina nie bardzo się frasowała, bo wiedziała, że Tymek byle go kto poprosił, gotów zajechać od komina do komina, rzemiennym dyszlem choć do Ameryki. Nareszcie po długiem oczekiwaniu, gdy już wysyłać miano ludzi dla powzięcia języka o zgubie, zjawił się Tymek. Długo przypatrujący się jadącemu własni go słudzy poznać nie mogli i sądzili, że kwestarza Bernardyńskiego Bóg niesie. Matka osłupiała wyszedłszy na ganek. Tymek bowiem przyjechał starą dryndulką, i trzema chabetami różnej maści i wzrostu, chudemi, kulawemi, w porwanych chomątach, jakby po kilku latach z długiej jakiej podróży powracał.
– Co to się stało? zawołała matka łamiąc ręce.
– Co, nic, kochana mamo, odparł Tymek wesoło całując ją w rękę – bawiłem się doskonale, a w dodatku zrobiłem jeszcze wyborny handelek.
– Ale gdzie konie? gdzie bryczka?
– Konie! alboż mama nie widzi, jak doskonale pohandlowałem, śmiejąc się, rzekł Tymek.
– Jezu, Marja! to chyba na młyn!
– Dwie arabskie klacze i prawdziwy turecki stadnik!!
– Na Boga, to cię któś nie miłosiernie oszukał! szepnęła Sędzina – a bryczka!
– O! bryczkę dałem dodatku, a to mi pożyczył pan podsędek, żebym miał czem do domu dojechać!
Nie było co mówić i narzekać, Tymek sam zaraz nazajutrz postrzegł, że owe rasowe konie woziwodom sprzedać było trzeba, pocałował matkę w rękę i dał jej słowo, że się więcej w żadne handle wdawać nie będzie.
Zaraz potem jakoś koło Wielkiej Nocy, gdy się w sąsiedztwie znów bawić poczęto, wyjechał i Tymek zaproszony, wziąwszy na drogę od matki dobry obrok duchowny. Nie obeszło się jednak i tu bez szwanku, wpadł między hulaków, ściskali go i całowali tak, ślinili tak serdecznie, że z niemi przez tydzień pić musiał do upadłego, aż chory do domu powrócił. Matka biedna płakała, ale się wprędce wylizał, dając słowo, że już pić nie będzie.
Brakło tylko ażeby się zgrał, ale i to wprędce przyszło, choć nie miał najmniejszej do kart żyłki, dał się namówić i posadził co miał do szeląga. Nowe łzy matki, nowe zaklęcia syna, – ale na cóż to się wszystko zdało z jego nieszczęśliwym charakterem, który go na tysiące wystawiał niebezpieczeństw, bo się niczemu oprzeć nie miał siły.
Dalszy żywot Tymka odpowiedział początkom, dopóki żyła matka, która miała nad nim przewagę i łzami wszystkiego z nim co chciała dokazać mogła; póty strzeżony szedł jako tako, nie bez szwanku, ale przynajmniej nie upadając tak często, jak był powinien. Myślała bardzo staruszka zkądby mu taką wziąć żonę, któraby ją zastąpić potrafiła, ale na nieszczęście nie znalazła jej, bo była może zbyt wymagającą, i zostawiła Tymka sierotą!! Tu dopiero sypnęli się nań ludzie, jak na pastwę, a stary dworek Zaharów, otwarty dla wszystkich dzień i noc począł być pełen. Objadano, opijano i oszukiwano biedaka, który z najweselszą miną znosił te napaści opłacane uściskami i choć poznawał się na ludziach, bo ślepym nie był wcale, nigdy w oczy im nie odważył się z niczem coby ich odstręczyć mogło, odezwać. A gdy starzy matki przyjaciele przyjadą i poczną go naprowadzać na dobrą drogę, to się rozczuli, rozpłacze, doskonale im mówi o swoich błędach, wybornie z niemi łudzi sądzi, a ledwie oni za wrota, przyjaciele we drzwi, rękę im wyciągnie i na chwilę zimniejszy, wnet się rozdobruchać daje.
Czy to było lenistwo czy brak siły? czy takie jakieś usposobienie dobroduszne, dosyć, że choć wady natrętów i obsiadających go darmozjadów znał doskonale, nie umiał ich odepchnąć nigdy.
Byli niedaleko w sąsiedztwie państwo Brańscy, nieźli sobie ludzie, ale obciążeni familją, na której czele stała dwódziestokilkoletnia córka, panna Tekla, Na nieszczęście ani młoda, ani piękna, ani posażna, i osmutniała swem położeniem nie wybierała się już podobno za mąż, gdy komuś przyszedł do głowy projekt ożenienia z nią Tymka. Tymek tak był sławny ciemięga i dobrowolne stworzenie, że można było ręczyć, iż go ożeni kto zechce.
Smiano się w początku z tej myśli, boć dosyć majętny, młody, przystojny i tak dobry człowiek mógł sobie znaleść co stosowniejszego; ale dwóch wisusów przyjaciół Zahary poszli o zakład, że go ożenią.
Poczęto pod rozmaitemi pozorami wabić go do państwa Brańskich, którym się o tem ani śniło, szepnął ktoś Tymkowi, że panna się w nim kocha, ojciec i matka grzeczni dlań byli, jak dla wszystkich, przyplątał się wkrótce nałóg, serce miękkie zakołatało i Tymek zaszłapał. Jezdził z razu bez zamiaru, potem bez myśli, wreście powiadając sobie, że się trochę pokocha bez konsekwencij. Panna Tekla, której po guwernerze braci pierwszy pokaźniejszy trafił się kochanek, umiejąc przytem ocenić poczciwego chłopca, aż wyładniała dla niego. Brańscy starzy patrzali i oczom nie wierzyli, nie rozumiejąc, co się to dzieje, a tymczasem panowie, którym szło o wygranie zakładu, czekali tylko chwili by swoją ofiarę do ołtarza poprowadzić.
Wystąpili starzy rodziców przyjaciele z perswazjami, ale po czasie, Tymek uznał z niemi, że panna nie była bardzo ładna, że wcale nie była bogata, że może nie zbyt nawet była młodziuchną, obiecał im się rozmyśleć, a nazajutrz zaraz dał się zawieść do państwa Brańskich znowu. Tu gdy po obiedzie w gabinecie upadający podawał jej kłębek i podnosząc go przyklękał, zaskoczono go na kolanach, schwycono jakby oświadczającego się, a Tymek nie chcąc pannie Tekli zrobić przykrości wypieraniem się, na prawdę o rękę jej poprosił. Tak kłębuszek skojarzył tę parę, której ślub oblały trzy kosze szampana wygranego w zakład przez swatów.
Szczęściem dla nowożeńca czuwała nad nim opatrzność i sama mu w ten sposób wybrała towarzyszkę życia. Żona jego zapłaciła mu przywiązaniem, łagodnością, pracowitością to czego jej brakło; Tymek najniespodzianiej ujrzał się szczęśliwym. Bojąc się zmartwić żonę pilnować się począł, niekiedy nawet opierać kompanjom, i ceniąc domowe swe szczęście trochę mu poświęcił dawne stosunki i przyjaźnie. A los jakby nagradzając brak wdzięków w żonie, przekwitłą smutnie jej młodość i zaniedbane wychowanie, przysypał nawet trochę pieniędzy z jakiegoś spadku, który Brańskim zesłał.
Wiodło się tedy Tymkowi nie zgorzej, ale nie wyszedł nigdy ze swego charakteru i tę nieszczęsną dobroć płacił nieustannie ofiarami często nadzwyczajnemi. Przyjaciel wszystkich, z kolei wszystkim począł być nienawistnym, bo zawsze po trosze brał stronę każdego, zwaśnił się z sąsiadami, poróżnił z familją i zachmurzył w samym kwiecie wieku tem, co zwał niesprawiedliwością ludzką, a co było w istocie zapłatą tylko słabości jego.
Trudno opisać ze szczegółami wszystkie koleje przez jakie przechodził Tymek, lecz któż nie odgadnie, że zawsze będąc sobą, zawsze też być musiał ofiarą. Kładziono nań co chciano, jak na kozła ofiarnego, a choć się czasem pogniewał trochę, obruszył, jedno ściśnienie ręki i dobre słowo, otwierało znów jego serce. Nie było sprawy, pojedynku, zgody, narady, składki, poselstwa, do którychby go nie użyto, i gdzie już nikt nie chciał tam on jeszcze z ochotą grzbieta nastawiał. Płacił ten grzech swój pierworodny kieszenią, zdrowiem, czasem, upokorzeniem, tysiącznemi przykrościami i spełniając swą missją towarzyską, bo taki człowiek nie darmo się rodzi – powoli postarzał.
Sława jego serca tak była ustalona powszechnie, że dość wymówić było imie, by wszyscy jednogłośnie dodali doń – O! cóż to za dobry człowiek, co za dobry człowiek! Gdzie wszedł rzucali się go ściskać i ślinić wszyscy i najszczęśliwszy był, gdy wymięty w objęciach braci, wyszedł z tryumfem mówiąc do siebie – mam miłość u wszystkich!!
Z nadwerężoną fortunką zostać musiał marszałkiem, potem sędzią, w ostatku deputatem jakimś, a że go te urzęda do miasteczek ciągnęły, a w mieście nieskończone są sposoby stracenia grosza, kto go bronić nie umie, Tymek się zupełnie zrujnował.
Ubóstwo go nie poprawiło, przywiązał się tylko mocniej do żony, która je z nim wesoło i poczciwie dzieliła. Nareście umarł biedaczysko, jak był powinien – dobrym człowiekiem.
Zaziębił się przez grzeczność, uczuł chorym i nie powiedział słowa, ażeby nie robić nie pokoju, dostał gorączki, w ciągu szału uśmiechając i kłaniając się nawet, a konając wyrzekł cichuteńko, ostatnie – Całuję nóżki Acana Dobrodzieja.II. SLACHCIC.
Slachcic starych czasów, w całem znaczeniu tego wyrazu, nie jestli to typ, po którym już tylko pozostały kości, a żywego nie zobaczyć między nami? nie wiem, zdaje mi się jednak, że to jedna z tych postaci znikających bezpowrótnie, jeżeli już nie znikłych; co wkrótce ustąpić będzie musiała miejsca czemuś nowemu i niezgadnionemu. Slachcica już ciężko znaleść, nowy wiek, obyczaje, położenie, stosunki, chęci, pragnienia, konieczności co dzień go przerabiają na cóś bezbarwnego, co jeszcze nie ma nazwiska, i nigdy go może mieć nie będzie.
Rozumiem tu slachcica nie jako człowieka, co ma prawo do herbu i prerogatyw stanowi przyznanych, ale owego starego wsi właściciela i mieszkańca ze wszystkiemi jego narowy, przesądami, popędami slachetnemi i wadami, które dziś stały się anomalją, a niegdyś były potrzebą, wynikiem przyczyn tysiąca, co tę całość ciekawą zrodziły. Ów szumno a butno występujący na Sejmik, na rugi, na wszelki zjazd, na imieniny nawet slachetka, który znał prawo na palcach, gracko władał szerpentyną, gęby nie żałował w potrzebie, ręki nie poskąpił także, a w domu ostatkiem się z gościem dzielił, co konia dosiadał do siódmego krzyżyka i dłużej, gospodarzył po swojemu, skutecznie skąpiąc i hulając nie po dzisiejszemu, kłaniał się do kolan Jaśnie Wielmożnemu, a umiał też wyprostować i wąsa pokręcić, gdy go drasnął bodaj Oświecony; co z polityki wiedział tylko tyle ile mu doniósł arendarz, bojąc się nad wszelki wyraz Rakuzkich praktyk i Ottomańskiej potęgi, lekce sobie ważąc resztę sąsiadów – ów slachcic – karmazyn – pokażcie mi go dziś proszę.
Ostatniemu może, gdzieś daleko śpiewają miserere.
Wszakże byłem to ja w życiu tak szczęśliwy żem znał jednego takiego niedobitka na Litwie, gdzie dłużej się wszystko stare chowa, więdnieją sery i zawiędli trwają ludzie; ziemia tam czy powietrze, jak w owych Katakumbach włoskich ma własność: ciała życia już pozbawione, od zgnilizny i zniszczenia wstrzymywać. Był to starzec już sędziwy, ale wiek jego podeszły silniejszym był jeszcze od naszych lat młodych, i więcej on mógł wytrzymać i dokazać niż my cobyśmy wnukami jego być mogli. Pan Mateusz Zabierza miał wioskę porządną w Lidzkim powiecie, ale w kącie, od wielkich dróg daleko, wśród lasów i tak położoną, że do niej trafił tylko, kto musiał. Sąsiadów mało, przyjaciół wielu, familją też nieliczną. Ręka Boża dotknęła go srodze, żonaty niegdyś, ojciec czworga dzieci, stracił je z kolei dorosłemi, jak gdyby Bóg chciał wyprobować jego męztwa; widział je już wszystkie podlatujące i rozkwitłemi nadziejami portował. Zaczęło się to od żony, poszło potem starszeństwem, i w dwa lata zajeżdzał wóz żałobny przed wrota dworku w Zabierzy, unosząc ostatnią ofiarę. Pan chorąży z wypłakanemi ale zawsze na pozór suchemi oczyma, z różańcem w ręku, wychodził w grubych żałobnych sukniach i szedł pieszo do miasteczka za trumną dębową; potem powracał do domu, wzdychał, modlił się, ale krzepił i pracował.
To życie tylą próbami złamane, na chwilę się nie wypaczyło i nie wyszło z ram zakreślonych; co się działo w duszy ojca i męża? Bóg jeden wie tylko; człowiek i obywatel pozostawał niewzruszonym.
Wprawdzie pod późniejszą starość, gdy mu i pociechy uciekły i świat się począł mienić do niepoznania, skłonił nieco siwą głowę pan Mateusz, posmutniał i zachmurzył się, ale w głębi pozostał czem był, mężem którego nic złamać nie mogło, bo miał w sobie to, co jedno trzyma i zbroi, wiarę niczem niezachwianą.
Wiek XVIII, którego część przeżył dojrzałym przeszedł rzec można mimo niego, nie tknąwszy go wcale, złej jego części nie widział, w dobrej miał udział czynny, a w zepsucie wierzyć nie chciał nawet: i takiego jakie w istocie było, nie przypuszczał. W ten sposób przepłynąwszy nie zbrukany epokę brudów pełną, czysty stanął w nowszej, a równie dlań nie zrozumiałej i obcej. Nie mógł też wcale pojąć, co się i dla czego działo, czemu świat drgnął na swej osi, ludzie szukali dróg nowych, umysły skrzydeł do lotu, ręce prac świeżych, piersi świeżych nadziei. To czego był świadkiem wpoiło weń przekonanie swej trwałości, nie umiał przypuścić by, co żyło przeżyło się i umarło; wierzył w konieczność exystencij całej przeszłości i wyjeżdżając z domu zawsze się zdawał gotów spotkać pana Wojewodę, lub chorągiew pancerną. Niestety! dawno to wszystko padło z liśćmi jesiennemi i stopniało jak śniegi, ale pan Chorąży kiedy mu kto tego dowodził, głową kiwał, wąsa kręcił, uśmiechał się tylko i nie probując przekonać językiem, klnął czasem dobitnie, ruszył ramieniem zaciskając usta i uchodził pośpiesznie.
Mało z domu wyjeżdżał, nie wielu ludzi przyjmował, bo mu rówieśników smętarz pozabierał po jednemu, i osmutniawszy w końcu nikogo o to nie obwiniał tylko siebie i wiek swój podeszły.
– A kto to do starego pojechać zechce? mawiał; Bóg to tak dał i dobrze uczynił, że do siwizny mniej się ludzi garnie, bo to uroczysta godzina przygotowania do śmierci i przyszłego życia; człowiek drugim nie zabawny, o panu Bogu mu myśleć i pod kościołem siedzieć.
Kilka już razy z tą chętką wyniesienia się do miasteczka odezwał się pan Chorąży, ale okoliczności mu nie dozwalały opuścić majątku. Wnuk po bracie, jedynym był jego krewnym bliższym i spadkobiercą, ale to było młode chłopię i nie w smak Chorążemu, więc majątku mu oddać nie chciał. Zdaje się, że dziwniejszej los nie mógł stworzyć sprzeczności, jak tych dwóch ludzi zbliżając do siebie. Adolfek nie był ni gorzej ni lepiej od reszty naszej młodzieży, nie wyrósł nawet na oryginała, miał dosyć rozsądku i umiarkowania, a przecież wydawał się w oczach Chorążego czemś poczwarnem, wszystkie w nim wady wieku brał starzec za indywidualne przywary.
– Pan Bóg mnie tym chłopcem pokarał, mawiał – nic podobnego na świecie nie bywało, wyrodziło się to niewiedzieć jak i zkąd. Nie powiem, żeby był zły, ale do czegóż to podobne? powiedźcie mi! Francuszczyzna wlazła do naszego domu i to go zgubiło, dodawał, zrobili z niego cudaka, pół psa pół kozy, nie poznałbym go za swego, gdybym nie wiedział, jak mi blizki.
I ruszał ramionami Chorąży, a gdy mu zaręczano, że taka teraz wszystka młodzież, ba i dziwniejsza daleko trafia się od pana Adolfa, wiary dać nie chciał.
– Tak to wy mnie pocieszacie, ale darmo, gdyby się to wszystko miało na ten manjer przerobić, nie wieleby światu pozostało do życia.
Chorąży w największych jak najmniejszych, rzeczach trzymał się starego obyczaju z uporem niezłomnym, wbrew całemu światu i jakby w tem czuł święty obowiązek. Nie raz kto się z tego uśmiechnął.
– Śmiej się Asindziej zdrów, mówił spokojnie, a ja swoje zrobię, już wy mnie na starość nie przerobicie.
Jakoż i dom i życie i mowa jego, były to relikwje przeszłości; nie tknął tam nikt nic dawnego dopóki żył Chorąży. A choć wiele rzeczy trudnych już było do pojęcia i nie użytecznych, wszystko się to po staroświecku utrzymywało. Dwór jak niegdyś z komnatami w szpalery, z bokówkami, alkierzami, apteczką, ogromną sienią, słup w dziedzińcu dla konnych ze trzema jeszcze kółkami, choć już konnych prócz posłańców zobaczyć było trudno, w stajni w pogotowiu wierzchowce, jakby Adolfek miał się kiedyś ekwipować na towarzysza w chorągwi pana Wojewody; siodła co to jeszcze do wjazdów solennych służyły od axamitów i złota i rzędy i broń stosowna, garderoba starego ogromna i kosztowna, futra po pradziadach, delje co Jagiellonów pamiętały może; słudzy starzy lub przy starych wyuczeni, a liczni nad potrzebę, stół zawsze jakby oczekiwał gości, sam gospodarz jakby słuchał zkąd przyjdą jedne wici za troje, gotów na kulbakę mimo dwóch siekierek.
Nie mówię już o świętach i uroczystościach religijno-krajowych, bo te się obchodziły z ceremonjałem odwiecznym, w którym nie wolno było jednego obciąć włoska.
Stary wśród tego wszystkiego chodził jak żywa mumja, nie dając się na linją, wyprzeć ze swych zwyczajów. Powoli co go otaczało przybrało inne formy, język, obyczaj, on trwał po swojemu. Języka żadnego prócz swego i łaciny nie liznął, kręcił głową na francusczyznę, dąsał się na niemiecki, a gdy o innych mówiono, przerywał.
– Po djabła to szlachcicowi?
W początkach bywał zawsze na wyborach i rugach, jeździł z kuchnią i dworem, poił, forytował i rozbawiał się trochę, ale postrzegłszy jak mu się to zmienia i cichnie, przestał uczęszczać.
– A ja tam po co? odpowiadał ruszając ramionami.
Trafiało się, że któś do niego zajechał ciekawy oglądać ten szczątek wielkiego rozbicia, wprost jak podróżny, co nie widział eskimosów i poznać ich pragnie. Przyjmował każdego grzecznie, z uśmiechem nieco szyderskim wzajemnie się przypatrując zjawisku, które go też nie mniej obchodziło, bo choć się nie mógł pogodzić z nowym światem, ale go był ciekawy.
Cudzoziemski obyczaj, ogląda i choćby najwyżej nastrojony ton lekceważenia nigdy go nie mogły zmieszać, zbić z drogi i pewnej siebie powagi; zawsze po chwilce walki ten co przyjechał szydzić odjeżdżał upokorzony, zamyślony, zmięszany. Zdawało się, że wzrok starca miał siłę magnetyczną, umiejącą opanować każdego kto się zbliżył. Nikt nie śmiał przemówić doń hardo, nikt nie odważył mu się sprzeciwić, tak czuł jakoś w duszy, że z tej walki nie wyszedłby bez szwanku.
W ostatnich latach Chorąży coraz bardziej milczący, zamyślony, ponury, już nie bardzo chętnie ludzi do siebie przypuszczał. Gdy mu oznajmywano o przybyciu gościa, w pierwszej chwili rzucał się szybko z obowiązku gospodarza, potem mu ręce opadały i z westchnieniem wychodził bawić, a słuchał z roztargnieniem.
Chcąc starca czemś rozerwać Adolf przywoził mu xiążki, starannie wybierając, co najlepiej ubiegły wiek malowało wedle niego, ale Chorąży niechciał czytać. – To błazeństwa! mówił odtrącając xiążki, czytam Ołtarzyk i Tacyta Mościrdzieju, a te smalone duby, co mi Asindziéj przywozisz, to dla was nie dla mnie.
Adolf pewien będąc, że starca spokusi byleby mu dał trochę tej nowej strony spróbować, poczynał czytać mu głośno. – Chorąży chodził i słuchał, zrzadka… dźwignął ramieniem, ale milczał.
Wreście wyrwało mu się:
– Aporzućże to chłopcze! nie mnie tem głowę mącić!
– Przecież to obrazy tej społeczności, którą dziadunio przedstawia, którą opłakuje.
– Tak! tak, jak Wasindziéj jesteś obrazem i przedstawcą Zabierzów! Przez waszą malaturę żupanów wszędzie widać kuse poły niemieckiego fraczka. Kudy wam! kudy! te czasy odgadnąć i malować! Oj! oj, gdybyście wy w nich żyli, jakby to się wam wydało! Szyderstwem, przedrzeźnianiem, śmiesznem bazgraniem kościelnego bazgroły, co Abrahama rznie śmiało Bóg wie po jakiemu z Izaakiem. Najlepsze wasze obrazy są jeszcze karykaturami, wierzaj mi i daj pokój.
– A cóż jeśli nie to wróci nam przeszłość.
– Co? krzyknął stary – nic! i nic! Kiedy Bóg chce co zmieść z oblicza świata, to i obraz i pamięć jego zetrze prawicą swoją, nie pozostanie tylko mogiła i żal. Wy tak malujecie przeszłość naszą jak Jezuiccy studenci Judythę i Holofernesa przemawiających Wirgiljuszowym językiem. Już mi Waść lepiej inne głupstwo czytaj, któreby mnie przynajmniej nie burzyło. Stary też nie brał xiążki do ręki krom starej, a że lepiej pewnie wiedział i pamiętał wszystko od tych co opisywali, znieść nie mógł domyślanych opisów i zgadywanych obrazów.
W sąsiedztwie żył ślachcic zubożały niegdyś Wożny, dziś zaściankowy gospodarz, czysta mumja, zawiędły, chudy, wysoki i podobno rówieśnik Chorążego; z tym on jednym najpospoliciej przebywał, w marjasza grał, kłócił się, gawędał i rzadko go później do chaty odpuścił.
Pan Puciatyriski korzystając z tego, że był w Zabierzy potrzebny, bo bez niego stary tęsknił. Bóg wie czego nie wyciągał dla familij, która go obsiadała, ale też spełniał swój obowiązek powolnego rezydenta, jak się należy.
– Pamiętasz waść mości Puciatyriski, mawiał Chorąży, jak to Kasztelanie, który się starał o Wojewodziankę, dobijać targu mnie posłał do Wojewody, wiedząc żem u niego miał partes.
– A jakże JWPanie! było to w roku…
– Ale ba! przerwał stary, waść bo tego pamiętać nie możesz.
– I owszem bardzo dobrze.
– Kłamiesz serdeńko! byłeś już na Białej Rusi! Kasztelanie ożenił się równo 1790 in Septembri, a tyś tu golissimus przywędrował in Aprili 1792.
Puciatyński w takich razach, wąsa pogładziwszy, zmilczeć musiał. Trzeba go było widzieć jak siadał dostawszy pozwolenie usiądzenia na samym rożku krzesełka, lub przy drzwiach, i jak był pokorny, a niechże by go po slachectwie drasnął Chorąży, okoniem się stawił i do oczów skakał, czego mu stary bynajmniej za złe nie miał, bo mawiał – kto o swój klejnot nie dba ten go nie wart – krew szlachecka mosanie! czemu się za swoje ująć nie ma.
Tandem wypadło jakoś panu Adolfowi się żenić, wyjechał zagranicę na lat kilka, poznał tam jakąś niemiecką grafiankę istotnie z wielkiego domu, ale ubogą, zakochał się po uszy, oświadczył i już było po zaręczynach, gdy przyjechał do Chorążego, po którym, że miał kiedyś dziedziczyć, trzeba było u niego i o błogosławieństwo i o pozwolenie prosić.
Wiele było przyborów nim mu to potrafiono powiedzieć, stary wysłuchał cierpliwie, ale djable kiwać głową począł.
– Niemieckie grafiątko, rzekł z cicha, a kto tam ich wie nawet czy slachcianka!
– Takiej familij, przerwał pośrednik z Hrabiów N…
– At! porzuć waść! ot lepiej daj mi słowo uczciwe, że to tylko niejaka kucharka. Niemiec – kie slachectwo dla mnie jak niemieckie kazanie, albo to niemcy mogą być ślachta! wszak to wszystko fabrykanci! Zresztą nie rozumiem, żeby mając tu tyle panien do wyboru, aż tam sobie pójść szukać żony. Kiepski interes mosanie, ale co ja stary pomogę, kiedy wy mnie nie zrozumiecie. U was człowiek i człowiek to i para, a według mnie, żeby była para, dobrze szukać potrzeba i nie kumać się wróblowi z jaskółką.
Choć pan Adolf miał lat trzydzieści, Chorąży zawsze go jeszcze traktował jak młokosa, a że piękną miał wieś i kapitały, musiał go młody szanować, i choć z obawą i przykrem uczuciem jechał do Zabierzy, po staremu grał tutaj rolę swoją wnuka.
Co się tyczę gospodarstwa i zbierania pieniędzy, stary miał na to właściwy sobie odwieczny sposób; w żadną nowość nie wierzył, siał, żął, zbierał i sprzedawał, co się bez żyda nigdy nie obeszło, potem grosz chował, że ludzkie oko już go więcej nie zobaczyło. Tak się kapitały powoli składały. Choć życie było wygodne, ale do niego wszystko wieś dać musiała, nie kupowało się nic prawie lub mało, gotówka zaklęta nie wychodziła nigdy, grosz był rzeczą nietykalną i cała attencja ku temu wymierzona, aby dom sobie wystarczył. Mięsa wołowego nie jadano chyba gdy go arendarz kontraktowego dostarczył, lub chudego wolika bijąc na współkę z sąsiadem; drób i wędlina zastępowały je, od kaszy i chleba do napoju, co się sycił w domu lub na ziarno przehandlowywał, nic się prawie za gotówkę nie kupowało. To, co za miły grosz nabyć musiano, tak się oszczędnie wydawało, tak mierzyło i zamykało – jak szafran! Zresztą nie było przy tej oszczędności niedostatku, bo nasza wieś i gospodarstwo ma to do siebie, że pierwszym potrzebom życia podoła. Nic też nie było zbytkownego, a występ tylko od wielkich gali i festynów, prawda, że też znowu na te dnie nic nie pożałowano. Dla gościa zresztą nigdy nic nie zabrakło choćby ptasiego mleka pożądał, tak go przyjmowano, jak dziś nigdzie i nikt już przyjąć nie umie. Ale gość był rzadki. W ten sposób choć wioska mała, choć dochody szczupłe, pieniądz się gromadził – całą tajemnicą było, że raz nabyty nie wyszedł.
Od lat trzydziestu może, ani w domu, ani w ubraniu Chorążego nic się nie odmieniło, nic nie przybyło i nie dawała się czuć potrzeba niczego – starzyzny owe zyskiwały co chwila nowe prawa do przywiązania i stojąc niememi świadkami życia zawsze w jednych miejscach, zawsze jedne i też same, stawały się już potrzebą dla oka, potrzebą niemal dla serca.Życie płynęło powolnie, jak chód zegarka, ciche, jednostajne, błogie – sroka wróżyła gościa z kotem razem, śmieciuchy zapowiadały burzę, koguty piały na odmianę, dymy się na wilgoć wlokły, jaskółki wysokim lotem obiecywały pogodę. Każda pora roku cieszyła swoim powrotem i witana była jak najmilszy z gości. Z młodem uczuciem poglądał Chorąży na pierwsze liście, pierwsze kwiaty, pierwszy kłos przyniesiony, i pierwszy śnieżek biały co ziemię przypruszył. O Ś. Marcinie rozprawiali z Puciatyńskim o wszystkich zimach, które przeżyli i nie jedna łza do wspomnień się przyplątała, bo staremu wszystko przypominało żonę i dzieci; o Wszystkich Świętych mówili o przeszłym roku, o czterdziestu męczennikach wysilali się na wróżby wiosny następującej. A do tych wróżb, do przypomnień zawsze niepostrzeżona przysuwała się tęsknota, wywołująca łzę na oku; łzę suchą, co do powiek przybiegła i od nich w serce wróciła.
Ale człowiek, co wszystko utracił, miał męztwo, ten dar Ducha świętego, silniejsze nad wszelką boleść i przeciwność, nigdy na Opatrzność nie sarknął, nigdy na cios nie stęknął – Bóg dał, Bóg wziął! a usta drżące, niecierpliwe, zamykała modlitwa.
Czasem z jakąś tęskną roskoszą rozpamiętywał chwilę dawnych nadziei i załamanego życia.
– Mości Puciatyński, gdyby to mój Karolek żył, wszak toby już miał lat trzydzieści i dwa, coby to był za człowiek, jaki mężczyzna! Zanosiło się to na cóś niepospolitego – Ha! ha! podobało się Bogu – wola Jego święta! I dobrze, dodawał – a coby to robiło w teraźniejszym.