- promocja
Tysiąc złamanych serc - ebook
Tysiąc złamanych serc - ebook
Czy dwa złamane serca mogą stworzyć spójną całość?
Savannah Litchfield cztery lata temu utraciła ukochaną siostrę i od tamtej pory jedynie egzystuje. Kiedy terapeuta proponuje jej, aby wyruszyła w podróż po świecie, którą organizuje dla nastolatków z problemami, dziewczyna w końcu się zgadza i zabiera w nią nieprzeczytany dziennik Poppy.
Osiemnastoletni Cael Woods pała gniewem. Nawet po roku od śmierci brata nie może się pozbierać. Wcześniej był dobrze rokującym hokeistą w lidze juniorów, a teraz nie jest w stanie wejść na lód. Rodzice zapisują go na wyjazd, o którym on sam nawet nie chce słyszeć.
Savannah i Cael spędzają razem sporo czasu, stają się dla siebie oparciem. Uzdrawiają się cząstka po cząstce, ale czy może to stanowić początek miłości, jakiej się nie spodziewali?
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8357-793-7 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Savannah
Trzynaście lat
Blossom Grove, Georgia
Słyszałam jedynie ogłuszający rytm bicia swojego serca.
Zbyt szybki i grzmiący, niczym letnie nawałnice, które przeszły przez cały stan, gdy wzmógł się upał.
Oddychałam z coraz większym trudem, a płuca powoli przestawały przyjmować tlen.
Powietrze w nich stwardniało, przypominało teraz granitowe skały i ciążyło mi tak bardzo, że nie mogłam się ruszyć. Stałam i patrzyłam na Poppy, która dosłownie zanikała, leżąc na łożu śmierci. Spojrzałam na rodziców, którzy trzymali się nawzajem, jakby również umierali. Ich pierworodna córka przegrywała walkę z rakiem, a śmierć złowieszczym cieniem wisiała nad naszymi głowami, gotowa zabrać moją siostrę. Ciocia DeeDee stała, obejmując się rękami w pasie, jakby tylko dzięki temu mogła utrzymać się w pionie.
Ida ściskała moją dłoń tak mocno, jakby chciała połamać mi kości. Czułam, że moja młodsza siostra drży, niewątpliwie ze strachu, bólu lub całkowitego niedowierzania, że to wszystko naprawdę się dzieje.
Jednak właśnie tak było.
Twarz miałam całą mokrą od łez, które spływały strumieniami po moich policzkach.
– Savannah? Ida? – powiedziała łagodnie mama.
Zamrugałam, aż rozproszyłam wilgotną mgłę na tyle, żeby zobaczyć ją przed sobą. Zaczęłam kręcić głową i wydawało mi się, że moje ciało wybudzało się właśnie z katatonii.
– Nie… – szepnęłam, czując, że Ida patrzy na mnie z przerażeniem. – Proszę… – dodałam, a moja niemal bezgłośna prośba rozpłynęła się w powietrzu wokół nas.
Mama się pochyliła, trzęsącą dłonią pogłaskała mnie po twarzy.
– Musisz się pożegnać, kochanie – poleciła drżącym, ochrypłym, zmęczonym głosem.
Spojrzałam na Rune’a, który siedział na łóżku i całował moją starszą siostrę po rękach, palcach, twarzy. Patrzył na swoją Poppymin jak zawsze – jakby była stworzona tylko dla niego. Przyglądałam się im, a z mojego gardła wymknął się stłumiony szloch.
To się nie działo. To nie mogła być prawda. Ona przecież nie mogła go zostawić. Nas…
– Dziewczynki – nalegała mama nieco głośniej. Serce mi się krajało, gdy dostrzegłam jej trzęsącą się wargę. – Poppy… – Mama zamknęła oczy, starając wziąć się w garść, ale nie zdołała dokończyć zdania. Nie wiedziałam, jak zdoła się pożegnać. Ja nie mogłam tego zrobić. Po prostu nie byłam w stanie. Nie dawałam rady.
– Sav – powiedziała siedząca obok mnie Ida. Spojrzałam na młodszą siostrę. Na jej ciemne włosy, zielone oczy. Jej dołeczki w poczerwieniałych od płaczu policzkach. – Musimy – wychrypiała. Pokiwała głową, aby dodać mi otuchy. W tej chwili Ida była ode mnie znacznie silniejsza.
Nie puściła mojej dłoni, gdy wstała. Pociągnęła mnie za sobą. Podniosłam się z miejsca i spojrzałam na nasze złączone palce. Wkrótce będą tylko one, bez tej trzeciej ręki, która nas zawsze prowadziła.
Poszłam za Idą, ale przy każdym kroku czułam, jakbym brodziła w melasie. Łóżko Poppy ustawiono tak, aby mogła wyglądać przez okno na opadające różowe i białe płatki kwiatów wiśni, które, porwane przez wiatr, lądowały na ziemi. Kiedy się zbliżyłyśmy, Rune podniósł głowę, ale nie byłam w stanie spojrzeć mu w oczy. Nie miałam w sobie na tyle siły, aby dostrzec go w tym momencie. W chwili której wszyscy tak bardzo się obawialiśmy. Tej, w której nadejście nie chciałam uwierzyć.
Odetchnęłam tak głęboko, jak tylko mogłam i przeszłyśmy na drugą stronę łóżka. Pierwszym, na co zwróciłam uwagę, był oddech Poppy, który się zmienił. Teraz wydawał się płytki i rzężący, a na jej pięknej twarzy uwidoczniły się zmęczenie i walka… Wysiłek, jaki kosztowało ją bycie z nami jeszcze przez te kilka minut. Zdawałam sobie sprawę, że chciała pozostać z nami tak długo, jak to tylko możliwe. Mimo to uśmiechnęła się szeroko na nasz widok. Byłyśmy tu z nią. Jej siostry. Jej najlepsze przyjaciółki.
Nasza Poppy… Najlepsza dziewczyna na świecie.
Uniosła wątłe ręce i splotła z każdą z nas palce.
Zamknęłam oczy, gdy poczułam, jak chłodna była jej skóra, jak słaby stał się jej uścisk.
– Kocham cię, Poppy – szepnęła Ida.
Uniosłam powieki, starając się nie upaść, gdy najmłodsza z nas położyła głowę na piersi najstarszej i mocno się do niej przytuliła.
Poppy zamknęła oczy i pocałowała Idę w głowę.
– Też cię… kocham… Ida – odparła, trzymając ją, jakby nigdy nie zamierzała puścić. Ida pod każdym względem przypominała Poppy – charakterem, wyglądem, zawsze optymistycznym podejściem do życia. Poppy przeczesała palcami jej ciemne włosy. – Nigdy się nie zmieniaj – szepnęła, gdy Ida uniosła głowę.
Starsza siostra położyła słabą dłoń na policzku najmłodszej.
– Nie zmienię się – obiecała Ida łamiącym się głosem. Wyprostowała się i niechętnie puściła Poppy.
Skupiłam się na tym. Nie wiedziałam dlaczego, ale pragnęłam, by Ida nadal ściskała naszą siostrę. Może gdybyśmy razem ją trzymały, Poppy by od nas nie odeszła. Może mogłyśmy zatrzymać ją w miejscu, w którym była bezpieczna…
– Sav… – szepnęła Poppy. Kiedy na nią spojrzałam, zauważyłam, że jej oczy błyszczały.
Poczułam, jak moje ciało całkowicie poddaje się smutkowi, a twarz wykrzywia się od szlochu.
– Poppy… – powiedziałam, trzymając ją za rękę.
Nieustannie kręciłam głową, wciąż prosząc w duchu Boga, wszechświat, każdego, kto słuchał – aby to zatrzymał, aby zesłał cud i zachował ją na Ziemi, nawet jedynie na chwilę.
– Wszystko… dobrze… – wydusiła, wyrywając mnie z bezgłośnych błagań. Uniosłam jej drżącą dłoń do ust i pocałowałam chłodną skórę. Jednak, kiedy to zrobiłam, zorientowałam się, że ręka siostry wcale nie dygotała. To moje się trzęsły.
Po moich policzkach ponownie popłynęły łzy.
– Savannah – powiedziała Poppy. – Jestem… gotowa…
– Nie – rzuciłam, kręcąc głową. Poczułam, że ktoś położył mi rękę na ramieniu, a potem objął mnie w talii. Wiedziałam, że to mama i Ida nie pozwalały mi upaść.
– Ale ja nie jestem gotowa… Potrzebuję cię… Jesteś moją starszą siostrą… Potrzebuję cię, Poppy.
Czułam ogromny ból w piersi. Zdawałam sobie sprawę, że to serce pęka mi na tysiąc zniszczonych cząstek.
– Zawsze… będę… przy tobie – przyrzekła Poppy, a ja zauważyłam jej zapadniętą skórę na twarzy, usłyszałam przerażający, coraz mniej miarowy świst w gardle. Nie… Nie, nie, nie… – Spotkamy się… – wychrypiała, mozolnie chwytając powietrze. – Ponownie…
– Poppy – udało mi się wydusić, nim zaczęłam głośno szlochać. Opuściłam głowę, położyłam ją na piersi siostry, która objęła mnie słabymi rękami. Być może traciła siły, ale ten uścisk był dla mnie niczym koc bezpieczeństwa. Nie chciałam jej puścić.
– Kocham cię… Savannah… Bardzo… – powiedziała, walcząc.
Zacisnęłam mocno powieki, na próżno starając się wytrzymać.
Poczułam, że Poppy pocałowała mnie w skroń.
– Savannah – mruknęła mama. – Kochanie…
Uniosłam głowę i dostrzegłam słaby uśmiech Poppy.
– Kocham cię, Pops – wyznałam. – Zawsze byłaś najlepszą starszą siostrą.
Poppy przełknęła ślinę, w jej oczach zgromadziły się łzy. Przyglądałam się jej. Tak niewiele dzieliło ją od odejścia. Zapamiętałam zieloną barwę jej tęczówek, naturalnie ciemny kolor włosów. Teraz była blada, ale pamiętałam, że niegdyś miała brzoskwiniową cerę. Wspominałam jej słodki zapach, który mnie otulał, jej pełną radości i życia twarz.
Nie chciałam puścić jej ręki – nie wiedziałam, czy zdołam rozewrzeć palce – ale mama ścisnęła moje ramię, więc to zrobiłam. Patrzyłam na siostrę, dopóki rodzice nie zasłonili mi widoku, gdy stanęli między mną a łóżkiem.
Zatoczyłam się, zszokowana. Ida złapała mnie za rękę i przytuliła się do mnie. Czułam się oderwana od samej siebie i własnych uczuć, kiedy obserwowałam, jak mama i tata całowali Poppy i żegnali się z nią. Szumiało mi w uszach, gdy rodzice się odsunęli, a do łóżka wrócił Rune. Stałam jak sparaliżowana, gdy Ida rozpłakała się, wciąż się do mnie tuląc, kiedy ciocia DeeDee, mama i tata płakali po drugiej stronie pokoju, gdy Rune powiedział coś do Poppy, a potem się pochylił i pocałował ją w usta…
Wstrzymałam oddech, kiedy chłopak odsunął się kilka minut później. Widziałam. Zobaczyłam na jego zrozpaczonej twarzy, że umarła. Poppy właśnie nas opuściła…
Rune kręcił głową, a moje serce – choć to niemożliwe – znów pękło. Chłopak mojej siostry wybiegł z pokoju, a ja z ogłuszającym hukiem wróciłam do rzeczywistości. Przywitał mnie zbolały płacz – niszczycielski szloch, który rozdarł moją duszę. Spojrzałam na mamę, która upadła na podłogę, a potem na tatę, który ją tulił. Ciocia stała oparta o ścianę i płakała rzewnie.
– Sav – łkała Ida, jeszcze mocniej ściskając moją rękę. Przytuliłam ją. Obejmowałam siostrę i patrzyłam na łóżko. Na dłoń Poppy. Palce, które spoczywały nieruchomo na materacu. Pustą, wiotką kończynę. Wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie, jakby ktoś użył filmowej sztuczki.
Ale to było prawdziwe życie. Nasz dom. Moja ukochana siostra na łożu śmierci. I nikt jej nie towarzyszył.
Mama wyciągnęła do nas ręce. Ida wtuliła się w rodziców, ale ja poszłam dalej, jakby przyciągana magnetyczną siłą do Poppy. Jakby wzywało mnie do niej szarpanie niewidzialnej nici.
Szlochając nierówno, obeszłam łóżko i zatrzymałam się. Znieruchomiałam, patrząc na nią. Nie oddychała. Jej pierś się nie unosiła. Z policzków zniknęły resztki rumieńca. A mimo to po śmierci była tak piękna, jak za życia. Ponownie spojrzałam na jej pustą dłoń. Leżała wnętrzem do góry, jakby ten ostatni raz pragnęła być trzymana.
Usiadłam więc na skraju łóżka i wzięłam jej rękę w obie dłonie. Siedząc z siostrą, poczułam, że coś się we mnie zmieniło. W tamtej chwili straciłam cząstkę duszy i wiedziałam, że już jej nie odzyskam. Uniosłam chłodne palce Poppy do ust i pocałowałam jej miękką skórę. Położyłam nasze złączone dłonie na swoich kolanach. Nie chciałam jej puścić. Nie zamierzałam tego zrobić.
Nie byłam pewna, czy kiedykolwiek zdołam się z nią rozstać.1
UTRACONE ODDECHY I PŁYNĄCE PO NIEBIE CHMURY
Savannah
Siedemnaście lat
Blossom Grove, Georgia
Na leżącym na podłodze linoleum widać było dokładnie czterdzieści dwa pęknięcia.
Rob, który prowadził terapię, mówił o czymś, ale słyszałam jedynie ciche bulgotanie w rurach grzewczych nad nami. Nie skupiałam na nikim wzroku, widziałam jedynie wpadające przez wysokie okna snopy światła oraz niewyraźne sylwetki siedzących w kręgu osób.
– Savannah?
Zamrugałam, aby skupić wzrok na Robie. Uśmiechał się pogodnie i zachęcająco. Zdenerwowana, zmieniłam pozycję na krześle. Nie lubiłam mówić. Miałam problemy z opisaniem burzliwych emocji, które kotłowały się w moim wnętrzu.
Znacznie lepiej radziłam sobie samodzielnie. Dłuższe przebywanie między ludźmi mnie wyczerpywało. Zbyt wiele osób w moim otoczeniu sprawiało, że zamykałam się w sobie. Zupełnie nie byłam podobna do towarzyskiej Idy, która wręcz zarażała humorem.
Tak, jak Poppy…
Poczułam narastający ucisk w gardle, więc przełknęłam ślinę. Minęły już niemal cztery lata. Cztery długie, trudne lata bez niej, a ja wciąż nie mogłam o niej myśleć. Nie umiałam przypomnieć sobie jej pięknej twarzy, nie odczuwając bólu w piersi, jakby na moim sercu spoczywała cała góra, a nie pojedynczy kamień. Nie umiałam jej wspominać, nie czując nieustępliwych palców śmierci, które owijały się wokół moich płuc i wyduszały z nich powietrze.
Znajome oznaki niepokoju zaczęły wyłaniać się z głębin, w których drzemały. Zatopiły zęby w moich żyłach, wlewając w nie truciznę. Czekały na moment, w którym pochwycą mnie i uwiężą, traktując jak zakładniczkę.
Spociły mi się dłonie i zaczęłam ciężko dyszeć.
– Savannah – powtórzył Rob, ale zmienił mu się głos. Mimo że odbijał się echem w moich uszach, to wszystko wokół mnie zwęziło się i zniknęło, i słyszałam w nim jedynie troskę. Czując na sobie spojrzenia wszystkich wokół, wstałam z krzesła i rzuciłam się do drzwi. Kroki przypominały nierytmiczne uderzenia bębna, gdy podążałam za światłem na korytarzu, które prowadziło mnie na zewnątrz. Dopiero tam wciągnęłam do płuc zimowe powietrze.
Oślepiły mnie tańczące przed moimi oczami latarnie, przez co wpadłam na rosnące na terenie ośrodka terapeutycznego drzewo. Wsparłam się o gruby pień, ale nogi się pode mną ugięły i upadłam na twardą ziemię. Zamknęłam oczy i oparłam głowę o drzewo, szorstka kora podrapała skórę mojej głowy.
Skupiłam się na oddechu, starając się przypomnieć sobie wszystkie wiadomości, jakie wpojono mi na temat ataków paniki. Jednak rady te nigdy nie pomagały. Lęk więził mnie jak zakładniczkę, dopóki sam nie zechciał mnie uwolnić.
Byłam bardzo wyczerpana.
Cała trzęsłam się już od dłuższej chwili, serce waliło mi jak młotem, aż wreszcie poczułam, że płuca zaczynają się rozluźniać i tchawica w końcu dopuszcza do nich tlen, którego tak bardzo pragnęły. Wciągałam powietrze przez nos i wypuszczałam je ustami, aż przez blokującą umysł mgłę przedarł się zapach trawy i ziemi. Osunęłam się nieco niżej przy drzewie.
Uniosłam powieki i spojrzałam na błękitne niebo. Obserwowałam przesuwające się po nim białe chmury, starając się odnaleźć w nich znajome kształty. Patrzyłam, jak się pojawiają, a potem znikają. Zastanawiałam się, jak to wygląda z góry, co widzą nasi bliscy, gdy patrzą na nas, kiedy kochamy, rozpadamy się i przegrywamy ze światem.
Na grzbiecie mojej dłoni wylądowała kropla. Spojrzałam w dół i zobaczyłam, że kolejna znalazła się na knykciu mojego palca serdecznego. Skapnęły mi z policzków. Zmęczenie ogarnęło mnie, pochłonęło wszystkie moje siły. Nie mogłam nawet unieść ręki, aby otrzeć twarz. Skupiłam się więc ponownie na wędrówce chmur, pragnąc być jak one, ciągle w ruchu, nie mając czasu na to, aby się zatrzymać i pomyśleć.
Te właśnie rozważania odbierały mi spokój.
Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że ktoś usiadł tuż obok, dopóki nie wyczułam subtelnej zmiany atmosfery. Wciąż patrzyłam na chmury.
– Znów atak paniki? – zapytał Rob.
Przytaknęłam, przez co zaczęły ciągnąć mnie zaczepione o korę drzewa włosy.
Rob miał trzydzieści kilka lat, był miły i bardzo dobry w tym, co robił. Pomógł już wielu osobom. W ciągu ostatnich czterech lat widziałam wiele nastolatków, które przyszły do ośrodka i opuściły go odmienione, silniejsze, zdolne do samodzielnego funkcjonowania w świecie.
Ale ja byłam zniszczona.
Nie umiałam się pozbierać. Prawdę mówiąc, kiedy umarła Poppy, zabrała z mojego świata całe światło, więc od tamtej pory wałęsałam się po nim zupełnie po ciemku.
Rob milczał przez dłuższą chwilę.
– Musimy zmienić taktykę, Savannah – powiedział w końcu. Uśmiechnęłam się słabo, zauważając chmurę w kształcie stokrotki. To były jej ulubione kwiaty. Rob oparł się o pień tuż obok mnie. – Otrzymaliśmy pewne fundusze. – Słowa docierały do moich uszu po sylabie, gdy świat boleśnie wolno zaczął znów składać się w całość. – Organizujemy podróż – wyznał i zamilkł na chwilę, pozwalając tym słowom wybrzmieć. Zamrugałam, a powidok słońca tańczył w ciemności, gdy zacisnęłam powieki, aby stłumić oślepiający blask. – Chcę, żebyś się w nią udała – zaproponował.
Nie ruszałam się, ale ostatecznie obróciłam głowę w jego stronę. Miał krótkie, rude włosy, piegi i przenikliwe zielone oczy. Prezentował jesienną paletę barw. Przetrwał swoją traumę. Bardzo go podziwiałam. Kiedy był nastolatkiem, ci, którzy powinni go kochać, karali go za jego preferencje seksualne. Przeszedł przez piekło, ale znalazł wolność i szczęście, a teraz pomagał innym walczyć w ich bitwach.
„Organizujemy podróż… Chcę, żebyś się w nią udała…”
Słowa z opóźnieniem przedarły się do mojego umysłu, w którym stara przyjaciółka panika zaczęła budzić się na nowo.
– Pięć krajów, do których wyślemy niewielką grupę ludzi z całych Stanów Zjednoczonych. To program dla zdrowiejących. – Uniósł wzrok do chmur, które wcześniej przykuły moją uwagę. – Dla nastolatków, którzy zmagają się z traumą po śmierci bliskich osób.
Pokręciłam głową, bo z każdą upływającą sekundą narastał mój strach.
– Nie mogę – szepnęłam z lękiem.
Rob uśmiechnął się współczująco.
– Rozmawiałem już o tym z twoimi rodzicami, Savannah. Zgodzili się, że byłoby to dla ciebie dobre. Trzymamy dla ciebie miejsce.
– Nie!
– Skończyłaś liceum, dostałaś się na Harvard. Na Harvard, Savannah. To niesamowity wyczyn – urwał, wyraźnie się namyślając, po czym zaraz dodał: – Uczelnia mieści się w Bostonie. To bardzo daleko stąd.
Zrozumiałam aluzję. Nie mogłam normalnie funkcjonować w domu, więc jak, do diabła, zdołam poradzić sobie na studiach w innym stanie?
Po śmierci Poppy całkowicie poświęciłam się nauce, która bezpiecznie zajmowała mój umysł. Właśnie dzięki niej przetrwałam. Zawsze dobrze się uczyłam. Byłam bystra. Określano mnie mianem mola książkowego. Potrafiłam rozmawiać o fizyce, równaniach matematycznych, strukturach molekularnych. Ida była tą głośną, przesadną, zabawną, która skupiała na sobie całą uwagę – w najbardziej pozytywny sposób. A Poppy… była marzycielką. Wierzyła, tworzyła muzykę, w sercu miała niekończące się pokłady szczęścia i nadziei.
To ona miała zmienić świat.
Po jej śmierci nie byłam w stanie sprostać szkole – uczniom, którzy patrzyli na mnie z litością; uwadze, którą na mnie skupiano, mówiąc o mnie „to ta, która patrzyła na śmierć siostry”. Przeszłam więc w tryb nauczania domowego i wcześniej ukończyłam szkołę średnią. Przyjęto mnie na Harvard. Zrobiłam wystarczający postęp, aby dostać się na tę uczelnię. Ale skoro teraz nie miałam się czego uczyć, czas stał się moim wrogiem. Wielogodzinna bezczynność upływała mi na rozpamiętywaniu powolnej śmierci Poppy na naszych oczach. Niekończące się minuty, które powodowały ataki paniki, stały się niczym bawiący się łatwym celem najemnik. Nieobecność starszej siostry była za dnia jak pętla na mojej szyi, która zaciskała się dopiero w nocy.
– Wiem, że może wydawać się to przerażające. Zdaję sobie sprawę, że być może nie wierzysz, że zdołasz to zrobić – powiedział Rob łagodnym, zachęcającym głosem. – Ale dasz radę, Savannah. Ja w ciebie wierzę – wyznał. Popatrzyłam mu w oczy i poczułam, że drży mi dolna warga. – Nie poddaję się. – Uśmiechnął się kojąco. – Przeprowadzę cię przez to. Jesienią będziesz studiować na Harvardzie. I rozkwitniesz.
Chciałam odpowiedzieć uśmiechem, okazać wdzięczność za to, że w ogóle o mnie pomyślał i że nie chciał ze mnie zrezygnować, ale byłam za bardzo zdenerwowana. Nowe miejsca. Obcy ludzie. Nieznane kraje – to naprawdę przerażające. Nie miałam siły, aby się z tym mierzyć. Boże, nic nie działało. Cztery długie lata terapii indywidualnej i grupowej nie były mnie w stanie ani podnieść, ani poskładać. Teraz byłam zbyt zmęczona, aby się kłócić. Ponownie obróciłam głowę i zapatrzyłam się na niebo. Pojawiła się duża chmura, a ja znieruchomiałam.
Wyglądała jak wiolonczela.
***
Weszłam do sadu przy akompaniamencie śpiewu ptaków. Bez względu na porę roku, to miejsce zawsze wyglądało jak nie z tej ziemi. Cząstka nieba, fragment boskiego spokoju. A może to, czyj duch tu spoczywał, czyniło sad tak wyjątkowym.
Chronił miejsce, które Poppy tak uwielbiała.
Wiśnie jednak pozostawały nagie, było zbyt wcześnie, aby pąki ujawniły swoje piękno, a zima miała trzymać jeszcze przez dłuższą chwilę. Jednak nie umniejszało to urokowi tego miejsca. Wdychałam świeże powietrze, które opływało konary, aż stopy zaprowadziły mnie do drzewa, które chroniło moją najlepszą przyjaciółkę.
Płyta nagrobna z białego marmuru błyszczała w zachodzącym słońcu jak anioł, a zmierzch barwił miejsce jej spoczynku pięknymi kanarkowymi smugami. Złoty napis głosił: „Poppy Litchfield”, pod spodem dodano „Na wieki wieków”.
Zgarnęłam opadłe liście z płyty i usiadłam przed nią.
– Dzień dobry, Poppy – wydusiłam przez ściśnięte gardło. Zdawałam sobie sprawę, że dla wielu ludzi cztery lata od śmierci bliskiej osoby wystarczały, aby powrócić do życia. Znów zajmować się swoimi sprawami w najlepszy możliwy sposób. Jednak dla mnie cztery lata były jak cztery minuty. Nieustannie miałam wrażenie, że Poppy odeszła od nas zaledwie wczoraj – opuściła Idę i mnie, mamę i tatę, a także ciocię DeeDee. I Rune’a. Moje serce nadal pozostawało rozerwane, otwarte i niezagojone.
Cztery lata nic nie zmieniły. Tamtego dnia wciśnięto pauzę, a ja nie umiałam odnaleźć guzika „play”.
Pocałowałam palce i przyłożyłam je do płyty nagrobnej. Była nagrzana od słońca, które zawsze oświetlało sad, dając znać światu, że to dom kogoś prawdziwie pięknego.
Spojrzałam w dół i zobaczyłam fotografię. Łzy napłynęły mi do oczu, gdy z podziwem wpatrywałam się w uchwyconą scenę. Na zdjęciu widniała zielono-niebieska zorza polarna na tle usianego gwiazdami nieba.
Rune.
Był tutaj. Jak zawsze. Za każdym razem, gdy wracał do domu, wiele godzin spędzał z Poppy pod ich ulubionym drzewem. Rozmawiał ze swoją jedyną miłością i bratnią duszą. Opowiadał o studiach na Uniwersytecie Nowojorskim. O stażach, które odbywał u znanego fotografa, który zdobył Nagrodę Pulitzera. O podróżach po całym świecie, odwiedzinach w odległych zakątkach, o zjawiskach przyrodniczych – jak zorza polarna – które uwieczniał, a potem przywoził fotki do domu, aby podzielić się nimi z Poppy.
„Żeby nie umknęły jej żadne nowe przygody” – wyjaśniał mi.
Niekiedy, gdy odwiedzał moją siostrę, siedziałam ukryta za drzewem i słuchałam jego opowieści. Płakałam wtedy z powodu niesprawiedliwości losu, który odebrał nam najjaśniejszą gwiazdę na naszym niebie. Roniłam łzy, ponieważ Rune utracił połowę serca. O ile mi wiadomo, nie poznał nikogo innego. Powiedział mi kiedyś, że nie zdoła mieć z żadną inną tego, co miał z Poppy, i że chociaż ich wspólna podróż była krótka, wystarczy mu na całe życie.
Nigdy nie doświadczyłam takiej miłości. Nie wiedziałam, czy zaznało jej wiele osób na świecie. Ida szukała i błagała o takie uczucie, ale ja obawiałam się, że może ono przynieść jeszcze większy ból. Co jeśli ja również kogoś utracę? Jak się po czymś takim pozbierać?
Nie miałam pojęcia, jakim cudem Rune był w stanie przetrwać kolejne dni. Nie wiedziałam, jakim sposobem otwierał oczy i po prostu oddychał. Nigdy go o to nie zapytałam. Nie znalazłam w sobie na tyle odwagi.
– Miałam dziś kolejny atak – wyznałam Poppy, opierając się o płytę.
Przytknęłam głowę do ciepłego marmuru. Napawałam się śpiewem ptaków, które zawsze dotrzymywały mi towarzystwa. Po dłuższej chwili wyjęłam notes z torby. Ten, którego nigdy nie śmiałam otworzyć. Powiodłam palcem po wyrazach „Dla Savannah”, które Poppy zapisała własnoręcznie na okładce.
Zostawiła mi ten zeszyt, jednak go nie czytałam, nawet go nie otworzyłam. I nie wiedziałam dlaczego. Być może za bardzo bałam się dowiedzieć, co miała mi do powiedzenia, a może dlatego, że to ostatnie, co mi po niej pozostało. Jeśli skończę czytać jej słowa, Poppy naprawdę odejdzie.
Przytuliłam notes do piersi.
– Wysyłają mnie w podróż, Pops – przyznałam cichym głosem, który i tak niósł się po spokojnym sadzie. – Żeby mi się poprawiło. – Westchnęłam, a ciężar, który nosiłam na sercu, niemal obił mi żebra. – Ale nie mam pojęcia, jak dać ci odejść.
Prawda była taka, że gdyby Poppy mogła ze mną rozmawiać byłaby zdruzgotana, słysząc, jak zniszczyła mnie jej śmierć, jak nieodwracalnie mnie zraniła. Nadal nie mogłam się otrząsnąć. Rob mawiał, że ból nigdy nie znika. Zamiast tego uczymy się z nim żyć, jak z nowym sprzętem, którego obsługę musimy przyswoić. Że w każdej chwili może uderzyć w nas smutek i nas złamać. Ale w końcu dochodzimy do tego, jak sobie z nim poradzić i znaleźć sposób, aby żyć dalej.
Wciąż czekałam, aż do tego dojdzie.
Obserwowałam, jak promienie zachodzącego słońca znikają spomiędzy drzew, a na niebo wstępuje księżyc. Zapadł zmierzch, a złote smugi zastąpiły te srebrzystoniebieskie.
– Kocham cię, Pops – powiedziałam i niechętnie poczłapałam do domu, w którym ostatnio brakowało życia. Ponieważ Poppy została tu pochowana, już na zawsze będzie miała siedemnaście lat.
Tyle co ja w tej chwili. Nigdy się nie zestarzeje. Nigdy już nie zapłonie jej światło. Nigdy nie podzieli się swoją muzyką.
Przyszło mi żyć w karykaturalnym świecie, który został jej pozbawiony już na zawsze.2
PORZUCONE MARZENIA I ZAMARZNIĘTE STAWY
Cael
Osiemnaście lat
Massachusetts
– To nie dzieje się naprawdę – powiedziałem, patrząc na siedzących na kanapie rodziców. Stałem pośrodku pokoju, słuchając i kipiąc gniewem.
Widok łez płynących po policzkach mamy próbował rozbudzić we mnie wyrzuty sumienia, ale spalił je płynący w moich żyłach ogień wściekłości.
– Cael, błagam cię… – szepnęła matka, unosząc ręce w geście poddania. Przesunęła się na skraj siedziska, jakby chciała do mnie podejść i jakoś ukoić. Pokręciłem głową i cofnąłem się o trzy kroki, aż niemal oparłem się o kominek, w którym akurat się nie paliło. Nie pragnąłem jej pocieszenia. Niczego od nich nie chciałem.
Co oni sobie myśleli?
Tata siedział na brązowej kanapie, emanując stoickim spokojem, jak przystało na uczciwego stróża prawa. Wciąż miał na sobie mundur. Najlepszy z najlepszych w Massachusetts patrzył na mnie, czerwony na twarzy, a mama nadal płakała.
Zagryzłem zęby tak mocno, że usłyszałem chrzęst. Zacisnąłem dłonie w pięści, walcząc z chęcią, aby rzucić w nich cegłą z kominka, o który opierałem się w tej chwili plecami. Tak właśnie wyglądał każdy mój dzień w tym piekle. W domu pełnym wspomnień, które pragnąłem wyrzucić z głowy. Tata miał już dosyć łatania dziur, które wybijałem pięścią w ścianach. Ja natomiast miałem dość nieustającego gniewu. Wściekłość nigdy mnie nie opuszczała. Najwyraźniej obaj nie mogliśmy dostać tego, czego chcieliśmy.
– Jedziesz, młody – oznajmił autorytarnie ojciec. Nigdy nie mówił za wiele. Był zwięzły i oczekiwał, że jego rozkazy zostaną wykonane bez sprzeciwu.
Miałem wielką ochotę, by powiedzieć mu, gdzie ja chciałbym go wysłać. Ostry ton rodzica podsycał płonący we mnie ogień. Próbowałem. Naprawdę starałem się zachować spokój.
Ale straciłem panowanie nad sobą. Byłem jak bomba zegarowa, w której kończyło się odliczanie.
– Cael, musimy coś zrobić – dodała mama. W jej łamiącym się głosie dało się słyszeć subtelne błaganie. Niegdyś zdenerwowałbym się, słysząc jej ból. Teraz nie czułem już nic.
– Rozmawialiśmy z twoim nowym terapeutą. W tamtym roku ukończyłeś szkołę średnią, a nie zamierzasz studiować. Ta podróż może ci pomóc. Wyznacz sobie jakiś cel. Teraz po prostu egzystujesz. Nie masz pracy, nie chcesz się uczyć, nie grasz w hokeja… Rozmawialiśmy z trenerem z Harvardu. Cały czas na ciebie czeka. Chce, żebyś u niego grał. Uwzględni cię w przyszłorocznym składzie. Dasz radę. Wciąż możesz…
– W dupie mam studia! – wrzasnąłem, przerywając jej. Niegdyś mi na nich zależało. Mogłem myśleć tylko o uczelni. Marzyłem o niej. Żebym mógł do niego dołączyć, żebyśmy mogli razem grać, jak to zawsze planowaliśmy…
Mimowolnie spojrzałem na zdjęcia wiszące na ścianie za moimi rodzicami. Na każdej z tych zrobionych przez lata fotografii byliśmy razem.
Graliśmy na wielkich lodowiskach, staliśmy ramię w ramię, uśmiechaliśmy się, trzymając kije. Na piersi miałem napisane „Drużyna USA”. Teraz jednak nie wiedziałem już, jak się uśmiechać. Mięśnie twarzy nie umiały naciągać się w ten sposób. Oderwałem wzrok od tego cholernego ołtarza marzeń, których nigdy nie zrealizujemy. Nawet nie mogłem patrzeć na te zdjęcia. Przedstawiały kłamstwo. Historię fikcyjnego życia.
Ostatnio nic z tego nie było prawdziwe.
– Nie pojadę – rzuciłem ostrzegawczym tonem. Tata jednak pozostawał niewzruszony. Wstał. Był wysoki i dobrze zbudowany, więc kiedyś nade mną górował, ale teraz mierzyłem metr dziewięćdziesiąt trzy i byłem od niego o osiem centymetrów wyższy. Byłem również umięśniony, więc dorównywałem mu siłą. – Nigdy wam tego nie wybaczę – warknąłem, a cichy płacz mamy odbił się od mojego mentalnego muru. Ostatnio nic przez niego nie przenikało.
Ojciec włożył ręce do kieszeni.
– Jakoś będę musiał z tym żyć, młody.
Wiedziałem, że nie zmieni zdania.
Trząsłem się z wściekłości, gdy palące ciepło przepływało przez moje ciało, jakby moimi żyłami płynęła lawa. Nie poświęcając matce kolejnego spojrzenia, wyszedłem z domu i trzasnąłem za sobą drzwiami. Wskoczyłem do jeepa. Wydychałem z ust białe obłoczki, bo na zewnątrz było bardzo zimno. Na okolicznych polach leżał głęboki śnieg, a buty przemokły mi podczas krótkiej przechadzki z domu do auta. Zima w Nowej Anglii nadal mocno trzymała.
Ścisnąłem skórzaną kierownicę. Jak za każdym razem, gdy siedziałem na miejscu kierowcy, wróciłem myślami do tamtego wieczoru. Ręce mi się trzęsły od samego przebywania w jeepie. Oddychałem nierówno i czułem się cholernie słaby, gdy dopadły mnie wspomnienia. Samo siedzenie w samochodzie mogło mnie zniszczyć i świadomość tego ponownie rozpaliła we mnie gniew. Pozwoliłem, by zalał moje ciało żarem, więc dopiero po dłuższej chwili udało mi się otrząsnąć.
Mięśnie napiąłem tak bardzo, że wszystko mnie rozbolało. Zagryzłem zęby, pozwalając, aby parzące płomienie wypaliły ze mnie wszelkie ślady tego, kim byłem. Ogień wzrastał od stóp po głowę, aż nie zostało we mnie nic innego. Oddałem mu kontrolę. Przestałem się hamować i ryknąłem z wściekłości, która szukała ujścia. Uderzałem dłońmi o kierownicę i kopałem, aż trafiłem butem w radio, które wypadło z deski rozdzielczej i wisiało na przewodach przede mną.
Ochrypłem. Wyrzuciłem z płuc całe powietrze. Siedziałem i wpatrywałem się w rustykalny, biały dom, który niegdyś stanowił moje sanktuarium. Teraz szczerze go nienawidziłem. Spojrzałem na okno na piętrze po prawej stronie, a niewielka szpilka bólu zdołała zakłuć mnie w serce.
– Nie – syknąłem i odwróciłem wzrok. Nie teraz. Nie zamierzałem teraz cierpieć.
Chciałem odjechać, ale przez chwilę siedziałem jak sparaliżowany. Utknąłem w czyśćcu, do którego trafiłem blisko rok temu, kiedy wszystko się zmieniło, a idylliczna maska została zerwana z oblicza naszej rodziny…
Zamknąłem oczy i rozkoszowałem się swoim wewnętrznym ogniem. Włożyłem kluczyk do stacyjki, uniosłem powieki i gwałtownie wyjechałem z gruntowej, prowadzącej do naszego domu drogi, a opony starały się uchwycić przyczepność na lodzie. Kiedy wdepnąłem gaz do dechy, poczułem swąd spalonej gumy. Nadal bałem się prowadzić, a strach ten utrzymywał się w moim organizmie niczym słaba gorączka. Jednak nie dałem jej wzrosnąć. Po prostu pozwalałem, aby płomienie spalały emocje, które próbowały zawładnąć rozsądkiem.
Tak po prostu musiało być. Nie mogłem wrócić do pustki i nicości – do czarnej dziury, z której nijak nie można było się wydostać.
Zamiast tego zdałem się na tę wściekłość, która kontrolowała mnie od środka. Poddałem się nienawiści – do świata, ludzi, wszystkiego, co mogło odsłonić uczucia, które pogrzebałem w głębi duszy.
Ale głównie skupiałem się na nienawiści do niego. Ta nienawiść i furia przypominały podlewane benzyną ognisko.
Zamrugałem i wróciłem do rzeczywistości. Jechałem bez celu, zupełnie bezmyślnie, zatracony w swoim świecie i dotarłem do jedynego miejsca, którego najbardziej na świecie starałem się unikać.
„Musimy coś zrobić…”
Nie umiałem wyrzucić z głowy słów matki. Rodzice chcieli się mnie pozbyć. Pragnęli porzucić syna, który wiecznie doprowadzał do kłótni. Mnie!
Nie mieli na myśli drugiego syna, ale tego, który im pozostał. Tego, którego zostawił tu ten pierwszy. Tego, którym się nie przejmował, gdy zrobił to, co zrobił…
Kłucie w mostku wywołało uczucie, jakby zapadała mi się klatka piersiowa.
Gwałtownie wjechałem na parking i opuściłem szybę po stronie kierowcy. Chłodne, zimowe powietrze owiało mi skórę. Czarna koszulka z długimi rękawami, dzianinowa czapka i podarte dżinsy nie chroniły zbyt dobrze przed zimnem. Pozwoliłem, aby wsączało się w moje kości. Chciałem cierpieć. Tylko wtedy wciąż pamiętałem, że nadal żyję. Odczuwałem jedynie ból i gniew, który wyrył się w mojej duszy rok temu i od tamtej pory tylko rósł w siłę.
Zanim dotarło to do mnie, poczułem, że poruszam stopami. Minąłem kilka samochodów, rozpoznając każdy z nich. Co ja tu w ogóle robiłem? Nie chciałem tu być, a jednak nogi poprowadziły mnie do bocznych drzwi. Miejsce to, które niegdyś wydawało mi się domem, teraz należało do odległej, nieistniejącej już, części mojego życia. Pokrzykiwania, uderzające o lód krążki i kije, sunące po lodzie łyżwy.
Słyszałem to wszystko, a jednak nic nie czułem.
Wspinałem się po schodach, ani na chwilę nie przystając, aż znalazłem się daleko poza zasięgiem wzroku. Usiadłem na twardym, plastikowym siedzisku i splotłem palce. Cały byłem spięty, wpatrując się w lodowisko, gdy obserwowałem trening moich byłych przyjaciół i kolegów z drużyny. Przyglądałem się, jak atakują, bronią, wykonują uniki. Nieustannie strzelają na bramkę Timpsona, który rzadko przepuszcza krążek. Nie na darmo nazywano go „Blok”.
– Tutaj! – zawołał znajomy głos, a ja poczułem ukłucie w piersi.
Eriksson ruszył do przodu, przejął krążek i zaczął nabierać prędkości. Uderzył na tyle idealnie, że zdobył gola, zapalając czerwoną lampkę nad bramką.
Niegdyś byłem tuż obok niego.
Poruszałem nogą z nerwów. Walczyłem, aby nie wdychać zapachu areny, nie przyzwyczajać się do jej chłodu. Zdjąłem czapkę i przeczesałem palcami ciemne włosy. Tatuaże na grzbietach moich dłoni wyróżniały się na tle jasnej skóry. Rysunki. Miałem tak wiele tatuaży i kolczyków, że niemal zatarły wszelkie oznaki tego, kim byłem wcześniej.
Zamknąłem oczy, bo odgłosy uderzających o siebie kijów i ochraniaczy zaczęły przyprawiać mnie o mocną migrenę. Poderwałem się z miejsca i ruszyłem w dół do drzwi. Udało mi się wyjść na korytarz, gdy usłyszałem za plecami:
– Woods?
Zamarłem w pół kroku. Eriksson zszedł z lodowiska i niezdarnie człapał na łyżwach. Ruszyłem jednak przed siebie, unikając spotkania z byłym najlepszym przyjacielem, dopóki nie zatrzymała mnie wisząca w gablocie koszulka z dumnie prezentującym się napisem „Woods 33”. Na tabliczce z brązu, która wisiała u góry, wyryto: „Ku pamięci”. Powieszono również jego zdjęcie, na którym z uśmiechem pozował do kamery w stroju drużynowym.
To było niczym cios. Nie przygotowałem się na taki widok. Zaskoczył mnie. Uderzył bez zapowiedzi…
– Cael! – zawołał zbliżający się Eriksson. Odwróciłem głowę, zobaczyłem, że idzie ku mnie, a moje serce gwałtownie przyspieszyło. Wyraz nadziei i ekscytacji na jego twarzy sprawił, że nogi niemal się pode mną ugięły. – Cael! Powinieneś uprzedzić, że wpadniesz. – Stephan Eriksson nie mógł złapać tchu, gdy wreszcie do mnie dotarł. Wciąż trzymał kij treningowy, ale zdjął kask i położył go na podłodze przy swoich stopach. Wpatrywałem się w chłopaka. Nie mogłem się ruszyć.
Był tam wtedy ze mną. Wszystko widział.
Zerknął na wiszącą przede mną koszulkę, a na jego twarzy odmalował się smutek.
– Trener kazał powiesić ją tutaj kilka miesięcy temu. Powiedział wtedy o nim naprawdę miłe rzeczy. Zaprosił cię, ale…
Przeszedł mnie dreszcz, na całym ciele wywołując gęsią skórkę. Widziałem, że Stephan oceniał mój nowy wygląd. Wpatrywał się w moje wytatuowane ręce, klatkę piersiową i szyję. Śledził wzrokiem kolczyki w moim nosie, dolnej wardze, a także czarne tunele w uszach.
– Próbowałem się z tobą skontaktować, stary – przyznał, próbując się zbliżyć. Wskazał w kierunku lodowiska. – Od kilku miesięcy. Brakuje nam ciebie. – Odetchnął głęboko. – Tęskniłem. Bez ciebie nie jest już tak samo, bracie.
Bracie…
Słowo to było jak cięcie maczetą w pierś, rozczłonkowało mnie na kawałki. Czując, że znajomy ogień topi lód, który ukoił mnie, gdy wszedłem na arenę, rzuciłem:
– Nie jestem twoim bratem.
Spojrzałem na granatową koszulkę i uderzyłem pięścią w sam środek gabloty. Poczułem, że okruchy szkła rozcinają mi knykcie, a ciepła krew broczy mi nadgarstek.
– Jezu, Woods! Stój! – krzyknął Stephan, gdy rzuciłem się do drzwi, aby wyjść na zimną noc. Przebiegłem przez parking i z palącymi płucami wskoczyłem do jeepa, ignorując chłopaka, który, stojąc w wyjściu, machał, bym się zatrzymał.
Co ja sobie, do cholery, myślałem, przyjeżdżając tutaj?
Wyjechałem z parkingu, próbując zapanować nad drżeniem rąk.
Gablota. Powiesili w niej koszulkę. Dlaczego to zrobili? Dlaczego musiałem ją zobaczyć?
Jechałem, przekraczając limity prędkości, ale nie zdołałem zapanować nad trzęsącymi się rękami. Czy tak się właśnie czuł, gdy pędził wtedy ulicą? Kiedy zrobił to, co zrobił? Moje kłykcie rozorane były świeżymi ranami, a po nadgarstkach ciekła mi krew.
Co gorsza, czułem jej zapach.
Krew…
Miedziana woń natychmiast przeniosła mnie do chwili, o której usilnie starałem się zapomnieć. Do tej, która została wytatuowana w moim umyśle tak głęboko jak czerwony tusz na mojej szyi. Oddech zaczął mi się rwać, widziałem przed sobą białe obłoczki, w nierównym rytmie wydobywające się z moich ust. Żołądek mi się skurczył, ogień, którego trzymałem się kurczowo, zaczął przygasać, gdy wracałem do rzeczywistości.
Skręciłem ostro w prawo, wjeżdżając w polną drogę, która prowadziła do mojego domu, ale w jej połowie, przy stawie, gwałtownie wcisnąłem hamulec. Dyszałem, jakbym przebiegł maraton. Nie mogłem wytrzymać w samochodzie. Było w nim za ciasno, zbyt duszno, i przypominała mi się tamta noc…
Wyskoczyłem zza kierownicy i podbiegłem do niewielkiego stawu, którego powierzchnię skuwał gruby lód. Zatrzymałem się na brzegu, odchyliłem głowę i spojrzałem w ciemniejące niebo. „Ku pamięci…”
Z gardła wyrwał mi się zdławiony krzyk. Pochyliłem się, położyłem dłonie na lodzie. Chciałem się uziemić. Chryste. Jak się tu w ogóle znaleźliśmy? Jakim cudem wszystko aż tak się schrzaniło?
Dlaczego o niczym mi nie powiedział? Dlaczego ze mną nie porozmawiał?
Odchyliłem głowę i krzyknąłem w niebo, płosząc ptaki na okolicznych drzewach. Podniosłem się powoli, gardło mnie bolało, żyłami nadal płynęła adrenalina. Poszedłem do szopy, której nie otwierałem od bardzo dawna.
Zakrwawioną dłonią złapałem za klamkę i szarpnąłem. Zobaczyłem swoje stare łyżwy. Zignorowałem ból na widok drugiej, pochylającej się obok nich pary.
Wziąłem swoje, zdjąłem buty, nie przejmując się przemoczonymi skarpetami. Włożyłem łyżwy i zrobiło mi się niedobrze, gdy powróciło znajome, dobre uczucie. Spojrzałem na kije, które wgapiały się we mnie, jakby miały dusze, jakby w warstwach ich drewna zapisano wiele wspomnień.
Zanim zdołałem przemyśleć sprawę, wziąłem ten z czarno-złotą taśmą – barwy Bruinsów. Kiedy go trzymałem, czułem się, jakbym popełniał świętokradztwo. Nigdy nie wierzyłem, że zasługuję na to, aby trzymać ten kij. Jakżebym mógł, skoro należał do mojego bohatera? Tego, który nauczył mnie wszystkiego, co wiedziałem? Tego, którego podziwiałem, naśladowałem, z którym się śmiałem i do którego biegłem się wyżalić? Tego, który bił tak jasnym blaskiem, że rozjaśniał całe cholerne niebo?
A teraz utknąłem w niekończącym się mroku.
Instynktownie poszedłem nad staw, postawiłem prawą nogę na lodzie i się odepchnąłem. Wkrótce sunąłem po zamarzniętej tafli. Ostry wiatr smagał mnie po twarzy. Płuca, które zdały się zapomnieć o własnym zadaniu, nabrały spory haust powietrza. Przeciągnąłem końcówką kija po zamarzniętej wodzie. Uderzałem, jakbym podawał krążek. Było to dla mnie tak naturalne, jak oddychanie. Lód. Hokej.
Zamknąłem oczy, sunąc w kółko. Czułem się, jak w zupełnie innym świecie, słyszałem nawet odległe śmiechy dwójki dzieci…
– Myślisz, że mnie pokonasz, młody? – Głęboki głos Cilliana poniósł się ponad śniegiem i wiatrem, gdy zbliżyłem się do niego i ukradłem mu krążek. – Ej! – Parsknął śmiechem, a potem zaczął gonić mnie po stawie z prędkością, która zdawała się być milionem kilometrów na godzinę.
Ostatnio nie mógł mnie dogonić. Kiedy wrzuciłem krążek pomiędzy dwie gałęzie, które robiły za naszą bramkę, objął mnie i podniósł.
– Teraz jesteś już lepszy ode mnie, młody. Jak do tego doszło?
Uśmiechałem się tak szeroko, że bolały mnie policzki. Wzruszyłem ramionami.
– Wiesz o tym, prawda? – zapytał Cillian, stawiając mnie ponownie na lodzie. – Zostaniesz zawodowcem. Każdy to widzi. Wszyscy ci się przyglądają.
Jakoś sam tego nie widziałem. Cill był najlepszym hokeistą, jakiego znałem. Miałem pewność, że w niczym mu nie dorównuję. Był ode mnie starszy i stawał się gwiazdą każdej drużyny, w której grał. Odkąd sięgałem pamięcią, chciałem być taki, jak on.
– Zapisano to w gwiazdach, młody – powiedział, dłonią w rękawiczce mierzwiąc mi włosy. – Będziemy grać razem na Harvardzie, a potem przejdziemy na zawodowstwo. Będziemy gwiazdami NHL. Zagramy na olimpiadzie. – Uśmiechnął się i pocałował mnie w czoło. – Razem, tak?
– Razem – odparłem. Byłem najszczęśliwszym dzieciakiem na świecie. Miałem grać z Cillianem.
Razem mogliśmy podbić świat…
Nagle spadł na mnie ogromny ciężar i wbił mnie w ziemię. Otworzyłem oczy i zorientowałem się, że stoję w ciemności, pośrodku zaniedbanego stawu. Samotnie.
Nie czekała na mnie żadna wymarzona przyszłość. Bracia Woods nie mieli zawojować świata. Byłem sam, towarzyszyło mi jedynie widmo mojego brata, które unosiło się nade mną i jak próżnia wysysało ze mnie wszystko, co dobre.
Kij zaczął trzeszczeć w moich dłoniach, gdy zacisnąłem wokół niego palce w stalowym uścisku. Im dłużej stałem zupełnie nieruchomo, tym bardziej wściekłość wypełniała pustkę w mojej duszy, rosła w siłę, aż uniosłem kij nad głowę i uderzyłem nim w lód z taką siłą, że roztrzaskałem go na tysiąc fragmentów.
Nasze marzenia również się rozpadły, więc cóż oznaczała kolejna rozbita rzecz? Przejechałem po lodzie, zdjąłem łyżwy i cisnąłem je w kierunku bezlistnych drzew. Osunąłem się na ziemię.
„Jedziesz, młody”.
Tata równie dobrze mógł stać zaraz za mną, bo tak głośno rozbrzmiał jego głos w mojej głowie. Miałem osiemnaście lat i najwyraźniej wybierałem się w podróż po świecie z „takimi jak ja”. Powinienem pracować nad ziszczeniem się przyszłości, o której marzyłem. Jednak ta obiecana przyszłość została skradziona przez tego, którego najbardziej kochałem i któremu ufałem najmocniej na świecie. Nic innego nie miało już znaczenia. Zostałem zupełnie sam.
I od bardzo dawna nie umiałem znaleźć w sobie siły, aby się tym przejąć.
Ciąg dalszy w wersji pełnej