- W empik go
U ogniska - ebook
U ogniska - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 281 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od godziny już biadał cieśla nad okropnością zaszłego faktu. Z niesłabnącą gadatliwością starego, poczciwego zrzędy, którego troska unosi, rozwodził się nad tyra ciosem niespodzianym a tak strasznym, co spadał na jego siwą głowę i jego sławę dotąd niesplamioną.
Czyby się był spodziewał?…. przypuścił?…. czy mu przez myśl kiedykolwiek przeszło, aby ich jedynak Staszek, to dobre, poczciwe, pociech im samych dotąd przysparzające chłopczysko, ten syn ubóstwiany, zazdrość innych ojców i matek, pokusa dziewcząt, zuch nad zuchy między młodymi – aby on właśnie, nadzieja ich jedyna, tak wielkie, tak okrutne sprawić im miał zmartwienie?…. I wstydem, zgrozą, żałością przejęty, giestykulując żywo rękoma, wstrząsając siwe brwi i wąsiska, przemierzał gwałtownym krokiem mieszkanie, którego ład, czystość i spokój zdawały się zdumionemi oczyma patrzeć ze wszystkich kątów na gniew wzburzonego starca.
Matka tymczasem, otyła starowina, strapiona i oniemiała przysłuchiwała się wszystkiemu w zgarbionej postawie, z policzkiem frasobliwie obłożonym jedną ręką… nie mając w tych rzeczach własnego zdania, jak w wiela innych, przejmując się ślepo poglądami męża.
Ostatnia zostawała im jeszcze nadzieja, że wieść jest fałszywą, że dali się omamić plotce, dlatego niecierpliwie czekali powrotu syna.
Z żywemi ruchami, zwyczajem swoim, jak bomba, wpadł chłopiec do mieszkania. Rzucił w bok kapelusz, zrywając go z głowy tak gwałtownie, że aż to mogło wzbudzić obawę, aby i głowy razem nie zerwał, wycisnął ustami na ręce matki czerwony ślad jak od kułaka, cmoknął w ramię ojca i odgarnąwszy jedną ręką jasne włosy z czoła, drugą rozpiął surdut i padł na krzesło w zawadjackiej pozie.
– Mamo! jeść… – wesoło zawołał – bo umieram z głodu…
Ale matczysko, zamiast, jak zwykle, powlec się ku piecowi po ryneczkę z bigosem, postąpiła do Stacha, o trzy kroki już wyciągając usta i ręce do całusa.
Rozbeczała się stara, poczęła syna gładzić ręką po policzku a do drugiego przyłożyła swoją załzawioną twarz i z oczyma na męża zwróconemi, samem zjawieniem się chłopca w domu, samym jego widokiem na jego przeciągnięta stronę, wyrzucała płacząca a wesoła:
– Ej, plotki, plotki Kubusiu… Czyż on na to wygląda?…. Przypatrz mu się dobrze…
To prawda, i ojciec tak sądził. Wpatrywał się z czułością w twarz jedynaka, poczciwą, zdrową, szczerą, w jego jasne oczy i ten uśmieszek figlarny pod małym figlarnym wąsikiem, i rozpogodzony myślał już na pewne, że to są oczywiście plotki, co słyszał w sklepie u rymarza, zmyślenie, bajka, złość ludzka. Podejrzenie takie mogło się przyjąć w jego umyśle tylko pod nieobecność syna. Staszek wyjaśni wszystko – tylko się pierwej niech naje.
– Matka, a czemuż ty mu nie dajesz jedzenia? Porwała się czemprędzej, aż deski podłogi zaskrzypiały i już woń bigosu, buchając z pod przykrywki na pokój, niby z kadzielnicy troskliwości macierzyńskiej, sunie ku stołowi.
Lecz Staszka uderzyło zachowanie rodziców.
– Niby jakie plotki, matuchno? – zapytał z żywem zdziwieniem.
– Jedz-no, jedz wprzódy, łobuzie, a potem dopiero będzie sprawa – odparł stary, i poklepał syna po ramieniu dobrotliwie.
Tymczasem matka przyniosła nóż i widelec, sól, ukroiła chleba. Ale chłopiec, nie wydobywszy jeszcze pierwszego kęska z głębi ryneczki, odłożył widelec.
– Kiedy nie będę mógł jeść, jeżeli się nie dowiem…
Ojciec się zawahał, matka przybrała minę biorącej syna w obronę – ale spieszyło się przecież obojgu poznać prawdę.
– Bo widzisz… – bąkał stary – słyszeli my tu… że tego… żeś podobno…
– Mój Staszeczek!…… – wtrąciła dla złagodzenia przykrego śledztwa, czule, matka.
– Że niby – ciągnął ojciec pewniejszym głosem, aby raz skończyć – że niby należysz do tego nowego towarzystwa, co to wiesz…
Staremu twarz spoważniała, synowi też ale niezmięszany odparł bez namysłu:
– A tak – niby najprostszą, najniewinniejszą rzecz w świecie.
– Ty?! – zawołał ojciec głośno, z szczerem oburzeniem.
– Ja – odrzekł chłopak pogodnie.
– I jesteś jakimś starszym między tymi?….
– Wybrali mnie.
Zmartwiło go wrażenie, wywarte tem wyznaniem, lecz patrzył spokojnie; ani żałował, ani się wstydził. Matka czekała, co stary powie, ten, jakby weń piorun trzasł.
– Bój się Boga! chłopcze! cóżeś ty najgorszego zrobił!! – wybuchnął po chwilowem milczeniu, podnosząc ręce ze zgrozy i potrząsając niemi w powietrzu. – Bój się Boga synu!!
A matka zaszlochała:
– Mój Kubusiu, tylko się nie martw!
Stary zaczął wylewać żal swój. Zacząłwyrzucać synowi krok jego nierozważny, haniebny, zaczął go strofować, więcej doznając, niżeli pragnąc sprawić przykrości. Przedstawiał w najczarniejszych kolorach czyn jego, to wpisanie się… należenie, to przewodzenie w młodem towarzystwie robotniczem, które potępiał ksiądz proboszcz, sąsiad w oficynce adjunkt z magistratu, i winiarz z przeciwka i cyrulik wpodle, i pan Kapcanek rymarz, i cała ulica, i całe pewnie – o! na pewne – miasto. Towarzystwo to, podobno zawiązane pokryjomu, bo tak stało w Rajfurze (a choćby i jawnie, to i cóż…), potępiały – zdaniem starego cieśli – władze, potępiały siwe głowy, potępiali ludzie z tytułem i znane firmy – więc nad takiem towarzystwem nie mogło być błogosławieństwa boskiego.
Stary się rozczulił, matka szlochała, podziwiając kaznodziejski talent Kubusia, a chłopak słuchał uważnie, z głową spuszczoną, przebierając okruszyny chleba na stole, nie tracąc żadnego słowa.
Po całogodzinnej przemowie wyglądał na przekonanego, więc go też matka ugłaskała, dała mu herbaty, pokosztowawszy, czy dość słodka – a stary, trochę sobie wyrzucając swą surowość, położył mu rękę na ramieniu i aby przyspieszyć odpowiedź syna, rzekł:
– Mówże co, nie siedź tak.
Stach wyprostował się na krześle. Odetchnąwszy z głębi piersi, pocałował oboje w rękę, i zatrzymując ojcowską, poprosił, z oczyma w jego oczy pogodnie wpatrzonemi:
– Tato? mój tato, zrobi mi tata jedno?
– No? – odrzekł stary, chwycony za serce serdecznym tonem syna.
– Chodź tata ze mną.
– Gdzie?
– Tam.
– Gdzie: "Tam?"
– A do nich, do tego wyklętego towarzystwa. Słuchał tatuś, co ludzie o tem gadali, niechże tata zobaczy na własne oczy. Przecie ludzka mowa nie nieomylna a czasem obmowna. Niech tatuś tylko zobaczy…
– Ja?…. tam?…. Idźże… jakby to wyglądało!…
Jakiś niesmak i obawa owładnęły starym, jakby go kuszono do czegoś złego.
– Jak tatę proszę!…. Nic w tem nie będzie złego.
Matka odczuła szczęśliwy pomysł, ufała chłopcu.
– Ta juści, że złego w tem nic być nie może… Czemubyś nie miał pójść zobaczyć… Stach by cię nie namawiał.
Podmajstrzy mrugał oczkami, rozważając. Nareszcie sięgnął po czapkę z daszkiem i rzekł z decyzyą:
– Dobrze. Pójdę. Ale jak cię stamtąd zabiorę… nie wrócisz więcej?!….
Usta Staszka zaśmiały się tak… że tylko je całować, co też matka zaraz uczyniła.
– Zgoda. Nie wrócę, jeżeli mi tata zakaże. Ruszyli ochoczo, odprowadzeni do drzwi przez matkę, pełną dobrych przeczuć.
Izbiny lokalu młodego towarzystwa były puste, ale białe i czyste. Na środku stół, pełen gazet, książek, szafa z książkami pod ścianą, wieszadła, ławki, krzesła, jasno świecąca lampa u sufitu, i pełno młodych chłopaków a wszystko czyta z zajęciem lub gorąco rozprawia.
Skoro podmajstrzy z synem weszli, zaraz rzucono się ku Stachowi, bo był tu jeden z pierwszych, a starego, który był ambitny i sam też lubił przewodzić w młodości, chwyciło to za serce. I jemu się pokłoniono, niektórzy go bowiem znali.
– Siądźże se tata, ja tu mam trochę roboty – szepnął Stach.
Stary usiadł i patrzy. Rachuje obecnych.
Jest ich ze czterdziestu. Niektórzy wychodzą, ale przybywa ich coraz więcej: same młode, śmiałe chłopcy, z minami poczciwemi… budzącemi ufność. Źle z oczu żadnemu nie patrzy, nie zmawiają się tu więc chyba – jak sądzi pan Kapcanek – na nic złego.
Czyta wszystko, czyta, odmienia gazety, książki a czyta. Ale tam szepczą…. O czem? Czy nie jakie spiski lub bunty przeciw majstrom?….
Podszedł nieznacznie, wstydząc się w duszy podsłuchiwania, lecz idzie mu o syna!….
Eh! niewinna gawęda młokosów: to złe w świecie, a to dobre, tak być powinno a tak nie – przerabiają świat własnym konceptem, nie bardzo dojrzale lecz uczciwie… Dzieci – ale myślą, o czem myśleć warto, należy.
Ba! zaczynają pleść głupstwa… Wtem wchodzi jakiś z drugiego pokoju.
– Co to? jakto? nieprawda. Nie tak jest a inaczej…
I jak im zacznie mówić, wykładać, pouczać, uczciwie i mądrze, jak stary…
Dobrze się tu dzieje: ciemnemu otwierają oczy.
– Czy to jaki student? – pyta cieśla szeptem bliżej stojącego.
– Nie, to jeden mechanik.
Teraz mowa w gromadce o jakimś nicponiu Wszyscy się oburzają, potępiają próżniaka opoja, wichrzyciela.
– Takich – mówią – nie powinno być tu między nami. To wstyd dla towarzyszy.
A teraz znów mowa o doli biednych ludzi, i jak to zjednoczonemi siłami można i trzeba się oświecać, podnosić, uszlachetniać, i jak się to z czasem zrobi, zrobić musi, byle jedność, byle wytrwanie.
– Nie głupie chłopaki, jak Pana Boga kocham – myśli cieśla – nieźle mają w głowie. Ja se to samo kalkuluję nie od dzisiaj, patrzący, jak naród roboczy cierpi a cierpi.
Wśród tamtych zaś jeden prawi:
– Nie powinno być krzywdy, próżniactwa, nie powinien biedak wszędzie nadstawiać karku za możnego i takich, co z nim trzymają… Sprawiedliwość niech będzie dla wszystkich jedna, kto sprawiedliwy.
– Święta prawda! – myśli stary – w kościele lepiej nie mówią. – Udobruchał się zupełnie, w gębę go zaczyna swędzić, chciałby przemówić do nich cieplej, dodać im ducha, pochwalić.
Wtem zerknął przez drzwi do drugiego pokoju, gdzie Staszek liczył pieniądze, przyjmował, chował do puszki i zapisywał.
– Nad pieniędzmi mu dali dozór?…… – ou! ma tutaj wiarę, znaczy…
A jak ta biedota składa ochotnie miedziaki na wkładki, na zostających bez pracy, na bibliotekę, na pismo – bo to dzień sobotni, dzień wypłat… Czyliż nie lepiej, że te pieniądze tu znoszą, na takie cele, niżeli do szynków i licho wie gdzie jeszcze?
A przybywa ich coraz więcej, aż miło, aż radość, aż ciepło…
W tej chwili drzwi się otwarły z trzaskiem. Dwóch stolarzy coś dźwiga: nowe ławy – dar członków, własna ich praca, dla młodego, ubożuchnego gospodarstwa w stowarzyszeniu.
W zamieszaniu jakieś od pół godziny z zakłopotaniem chowające się w kąt chłopiątko… introligator, dobywa z za paltota obraz i oddaje na uboczu, jak gdyby wstydząc się swego daru. Obraz na ścianę… A z pod ściany tej znów. przypomniawszy sobie to teraz widać, porywa się dwóch zagadanych lakierników na ławę i wołają ponad głowy wszystkich ku kasyerowi:
– To jakże będzie z temi drzwiami, ze stołem, z krzesłami, panie Stanisławie? Kiedyż się to pomaluje – bo czas jest.
Tamten na to:
– Może w przyszłym tygodniu w wolniejszej chwili. Patrzajcież, jaka ciżba.
Ciżba też była jak w ulu.
Aż oto drzwi się znów otwierają z hałasem, głośny tupot od schodów dolata.
Wchodzi dziewięciu chłopów jak mur: cieśle, w zakurzonych butach, powracający z roboty za miastem, gdzie byli przez pięć tygodni przy budowie. Stary zna niektórych. Walą prosto do kasy… pozdrawiając wesoło po drodze na prawo i lewo, opaleni, spoceni, weseli odbyciem ciężkiej pracy, przesiąkli słońcem i świeżem powietrzem, z którego wracają. Płacą wkładki zaległe za pięć tygodni, rozpowiadają swe dzieje, kupi się koło nich wszystko.
– Bylibyśmy zostali dłużej, ale nas spłukały deszcze i tęskno nam też było tutaj. Okrutnie, mówię wam, naród wsiowy bieduje, gorzej nas, czasem. A cóż tu u was nowego?
Wtem jeden z przybyłych, podniesioną ręką zwracając na się uwagę, wykrzyka:
– Ale!!…. Przyprowadzi wam tu jutro z Podwoli Kozik dwunastu kamieniarzy od mostów i kupę cieśli, a jakże, co jeszcze nie wpisani… Dużo też już macie narodu?
– Pięciu brak do tysiąca.
Stanisław podnosi głos:
– Pięciu brakowało wczoraj. Dziś już jest tysiąc czternastu.
Gwar się wzmaga, radość wybucha, stary patrzy i dumny myśli: "Do djabła, nie ma przecie jak cieśle, raźny to naród!…. " i radby im dokrzyknąć: "Dobrze chłopcy, dobrze… " ale go nie usłyszą w ogólnym hałasie. I czuje, że wyjdzie stąd nie takim, jak wszedł i czeka na syna, chciałby go już zawołać, uściskać, ale się nie spieszy, nie chcąc mu przeszkadzać, bo musi być potrzebny. Ńie spieszy się, bo mu tu dobrze, bo ciepło mu i młodo, obok tych serc młodych, gorących, obok tego wspólnego ogniska, ogniska biedaków, do którego i jego chłopiec z innymi ognia przyrzuca. Niech się grzeją! niech pracują! niechaj uczciwie pracują dla jutra! niech im się szczęści!
– Tato! idziemy?
– A chodźmy.
Ledwie się przecisnęli, żegnani, zatrzymywani, lecz na ulicy szli długi czas w milczeniu, jeden o drugim myśląc; i o tem miejscu, co dopiero opuszczonem.
– I cóż tato? – spytał wreszcie chłopiec z cicha.
Stary uchwycił syna za rękę i bełkotał wzruszony:
– A cóżby? Dobrześ zrobił, rób dalej! róbcie wszyscy młodzi… bodaj wam się wiodło!
Tu przystanąwszy, obrócił Staszka twarzą do siebie i wyrzucił goręcej, choć z pewną ostrożnością, jakby się bał, by go nie podsłuchano:
– Mój chłopcze! jabym się sam do was zapisał… wierzysz? jak Boga kocham!…. Tak tam u was serdecznie… Ale cóż – nie mogę, majstry by mnie zjadły!…PRZYJACIEL.
Długi czas Biedroń nie wiedział, co począć z listem, zapraszającym go do prezesa, aż nakłoniony namowami towarzyszy, poszedł w końcu.
Burzliwe wybory przed tygodniem dobyły na jaw cały, wrący już w głębi miasta, w łonie ludności, proces buntu przeciwko jawnie, bezczelnie spełnianym na szkodę ogółu nadużyciom indywiduów i kliczek. Jak grzyb i wilgoć w zaniedbanym budynku rozplenione, obudziły one wreszcie gwałtowny opór żywego organizmu, usiłującego wyrzucić z siebie trapiącą go chorobę. Po wielu zmiennego szczęścia starciach ze stron obu, nastrój był podniecony, spodziewano się jakichś ustępstw, układów. To napinało ciekawość, to nakłoniło też Biedronia do złożenia żądanej wizyty.
Jak syna marnotrawnego przyjmują w domu ojcowskim, jak dziecię ukochane wita czuła matka, albo kochanka wierna i przebaczająca wybranego – tak został przyjętym Biedroń w domu prezesa.
Surowy robotnik, energiczny i śmiały, nawykły mówić krótko a otwarcie, poruszać się rubasznie, ale szczerze, prosto i jasno myśleć, nie zmięszał się wcale pod wpływem tego przyjęcia. "Wiedział przecie, gdzie jest, do kogo przybył i ani czułości gospodarza, ani miękkość jego mebli, ani aromatyczna woń gabinetu, nie były zdolne oszołomić choćby na chwilę tego "krzykacza ulic, przodownika hałastry, podżegacza i wichrzyciela". Tak go nazywali ci wszyscy, którym się nie podobało, że warstwy ludności, które najwięcej pracują a najmniej mają, poczynają myśleć o sobie, brać udział w życiu i, co gorsza, wydają z pomiędzy siebie wcale tęgich zuchów. Biedroń znał dobrze tego starego wyjadacza politycznych machinacyj, tego wpływowego łgarza, który po głowach ludzkich, głowach głupców, niedołęgów i łatwowiernych poczciwców, niby po schodach, wspiął się na wysokie piętra karyery, śpiewając całe życie ładnie brzmiącą piosenkę popularnych haseł, ową piosenkę, co tak mało kosztuje, a porywa tłumy tak łatwo, jak szczury piszczałka zamawiacza. Domyślał się też… że tłum robotniczy, pośród którego sam jednym był z pierwszych, nakazawszy wypadkami ostatnich dni, aby się z nim liczono, będzie przedmiotem rozmowy. Lecz jakim cel jej ostateczny?…
Po całej ulewie grzeczności, co spłynęły po gościu, nie wsiąkłszy weń, niby deszcz po skale, prezes, z miną poczciwca, trochę uradowany, trochę rozrzewniony, a trochę smutny, zaczął:
– No, ale nie mogę wyjść z podziwu, że pan przyszedłeś. Bo wy mnie tam macie za wcielonego djabła, a co najmniej za jego prawą rękę!… Mój Boże! jak to się trudno porozumieć!… To całe nieszczęście nasze! to nas dzieli, osłabia, gubi!… Gdybyż to więcej wzajemnego zaufania! więcej zgody!… Ileby to można zrobić dla wspólnego dobra!… Ale cóż – jedni drugich podejrzywamy, ten tego ma za wroga, choć tamtemu się ani nie śni i wojna gotowa: wojna między braćmi! grzeszna wojna! fatalna!!… a li tylko dla tego, że się nie rozumieją… Oj… bieda, bieda!
W tem dodał weselej, biorąc gościa czule za kolano w miejscu bardzo łechczywem nawet u tak poważnych jak Biedroń ludzi, który je też cofnął:
– Lecz my się zrozumiemy! wszak prawda?
– Dobrzeby to było, panie prezesie – odparł robotnik i pomyślał: "a więc o zgodę idzie, o porozumienie", – i po swojemu, pomijając piękne słówka, śledził myśl gładkiej i ciepłej mowy gospodarza.
Prezes zaś, gromadząc naprędce z pamięci wszystko, co kiedykolwiek dla dobra powszechnego uczynił ustami, a w mówkach oddał istotnie najwięcej usług społeczeństwu, wykadził najpierw obficie frazesami ogół, a potem zwrócił trybularz swej wymowy na gościa, którego zna oddawna z najlepszej strony, wie, jakiem się tenże zaufaniem cieszy w swoich kołach i jak słusznem…
– Panbyś mógł wiele dobrego uczynić, wiele! o tak! znam się natem…. Kto bierze udział w życiu publicznem, jak ja, od lat trzydziestu!… W panu jest materyał, wielebyś mógł zrobić… 1 dla drugich… i dla siebie. No, bo o sobie zapominać nie można, nie trzeba… Kto daje wiele, wiele mu się należy. Kucharz nie powinien być głodny!… Ale pan o sobie zdaje się nie bardzo pamiętasz… Wiem! Znam to!… My, ludzie oddani ogółowi, zapominamy o sobie samych, sprawy nas porywają, karmi się drugich, samemu głodnym się umiera… Ach!
Tu prezes odsapnął, co uczyniło uderzającemi jego pełne, czerwone policzki, i brzuch w znakomitym stanie utrzymany, i kołyszący się na nim gruby, złoty łańcuch, który szczerzył swe błyszczące ogniwa, niby zęby bezinteresowności i niesamolubstwa z pod bogatego szlafroka tego drugim poświęcającego się męczennika.
– Ale co tam! nas co innego cieszy! – my szukamy zadowolenia zewnątrz siebie, w szczęściu drugich… Ja to rozumiem panie, ja tem żyję… I panu to z oczu tryska… My się zrozumiemy!