Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

U ogniska - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

U ogniska - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 281 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

U OGNI­SKA.

Od go­dzi­ny już bia­dał cie­śla nad okrop­no­ścią za­szłe­go fak­tu. Z nie­słab­ną­cą ga­da­tli­wo­ścią sta­re­go, po­czci­we­go zrzę­dy, któ­re­go tro­ska uno­si, roz­wo­dził się nad tyra cio­sem nie­spo­dzia­nym a tak strasz­nym, co spa­dał na jego siwą gło­wę i jego sła­wę do­tąd nie­spla­mio­ną.

Czy­by się był spo­dzie­wał?…. przy­pu­ścił?…. czy mu przez myśl kie­dy­kol­wiek prze­szło, aby ich je­dy­nak Sta­szek, to do­bre, po­czci­we, po­ciech im sa­mych do­tąd przy­spa­rza­ją­ce chłop­czy­sko, ten syn ubó­stwia­ny, za­zdrość in­nych oj­ców i ma­tek, po­ku­sa dziew­cząt, zuch nad zu­chy mię­dzy mło­dy­mi – aby on wła­śnie, na­dzie­ja ich je­dy­na, tak wiel­kie, tak okrut­ne spra­wić im miał zmar­twie­nie?…. I wsty­dem, zgro­zą, ża­ło­ścią prze­ję­ty, gie­sty­ku­lu­jąc żywo rę­ko­ma, wstrzą­sa­jąc siwe brwi i wą­si­ska, prze­mie­rzał gwał­tow­nym kro­kiem miesz­ka­nie, któ­re­go ład, czy­stość i spo­kój zda­wa­ły się zdu­mio­ne­mi oczy­ma pa­trzeć ze wszyst­kich ką­tów na gniew wzbu­rzo­ne­go star­ca.

Mat­ka tym­cza­sem, oty­ła sta­ro­wi­na, stra­pio­na i onie­mia­ła przy­słu­chi­wa­ła się wszyst­kie­mu w zgar­bio­nej po­sta­wie, z po­licz­kiem fra­so­bli­wie ob­ło­żo­nym jed­ną ręką… nie ma­jąc w tych rze­czach wła­sne­go zda­nia, jak w wie­la in­nych, przej­mu­jąc się śle­po po­glą­da­mi męża.

Ostat­nia zo­sta­wa­ła im jesz­cze na­dzie­ja, że wieść jest fał­szy­wą, że dali się oma­mić plot­ce, dla­te­go nie­cier­pli­wie cze­ka­li po­wro­tu syna.

Z ży­we­mi ru­cha­mi, zwy­cza­jem swo­im, jak bom­ba, wpadł chło­piec do miesz­ka­nia. Rzu­cił w bok ka­pe­lusz, zry­wa­jąc go z gło­wy tak gwał­tow­nie, że aż to mo­gło wzbu­dzić oba­wę, aby i gło­wy ra­zem nie ze­rwał, wy­ci­snął usta­mi na ręce mat­ki czer­wo­ny ślad jak od ku­ła­ka, cmok­nął w ra­mię ojca i od­gar­nąw­szy jed­ną ręką ja­sne wło­sy z czo­ła, dru­gą roz­piął sur­dut i padł na krze­sło w za­wa­djac­kiej po­zie.

– Mamo! jeść… – we­so­ło za­wo­łał – bo umie­ram z gło­du…

Ale mat­czy­sko, za­miast, jak zwy­kle, po­wlec się ku pie­co­wi po ry­necz­kę z bi­go­sem, po­stą­pi­ła do Sta­cha, o trzy kro­ki już wy­cią­ga­jąc usta i ręce do ca­łu­sa.

Roz­be­cza­ła się sta­ra, po­czę­ła syna gła­dzić ręką po po­licz­ku a do dru­gie­go przy­ło­ży­ła swo­ją za­łza­wio­ną twarz i z oczy­ma na męża zwró­co­ne­mi, sa­mem zja­wie­niem się chłop­ca w domu, sa­mym jego wi­do­kiem na jego prze­cią­gnię­ta stro­nę, wy­rzu­ca­ła pła­czą­ca a we­so­ła:

– Ej, plot­ki, plot­ki Ku­bu­siu… Czyż on na to wy­glą­da?…. Przy­patrz mu się do­brze…

To praw­da, i oj­ciec tak są­dził. Wpa­try­wał się z czu­ło­ścią w twarz je­dy­na­ka, po­czci­wą, zdro­wą, szcze­rą, w jego ja­sne oczy i ten uśmie­szek fi­glar­ny pod ma­łym fi­glar­nym wą­si­kiem, i roz­po­go­dzo­ny my­ślał już na pew­ne, że to są oczy­wi­ście plot­ki, co sły­szał w skle­pie u ry­ma­rza, zmy­śle­nie, baj­ka, złość ludz­ka. Po­dej­rze­nie ta­kie mo­gło się przy­jąć w jego umy­śle tyl­ko pod nie­obec­ność syna. Sta­szek wy­ja­śni wszyst­ko – tyl­ko się pier­wej niech naje.

– Mat­ka, a cze­muż ty mu nie da­jesz je­dze­nia? Po­rwa­ła się czem­prę­dzej, aż de­ski pod­ło­gi za­skrzy­pia­ły i już woń bi­go­su, bu­cha­jąc z pod przy­kryw­ki na po­kój, niby z ka­dziel­ni­cy tro­skli­wo­ści ma­cie­rzyń­skiej, su­nie ku sto­ło­wi.

Lecz Stasz­ka ude­rzy­ło za­cho­wa­nie ro­dzi­ców.

– Niby ja­kie plot­ki, ma­tuch­no? – za­py­tał z ży­wem zdzi­wie­niem.

– Jedz-no, jedz wprzó­dy, ło­bu­zie, a po­tem do­pie­ro bę­dzie spra­wa – od­parł sta­ry, i po­kle­pał syna po ra­mie­niu do­bro­tli­wie.

Tym­cza­sem mat­ka przy­nio­sła nóż i wi­de­lec, sól, ukro­iła chle­ba. Ale chło­piec, nie wy­do­byw­szy jesz­cze pierw­sze­go kę­ska z głę­bi ry­necz­ki, odło­żył wi­de­lec.

– Kie­dy nie będę mógł jeść, je­że­li się nie do­wiem…

Oj­ciec się za­wa­hał, mat­ka przy­bra­ła minę bio­rą­cej syna w obro­nę – ale spie­szy­ło się prze­cież oboj­gu po­znać praw­dę.

– Bo wi­dzisz… – bą­kał sta­ry – sły­sze­li my tu… że tego… żeś po­dob­no…

– Mój Sta­sze­czek!…… – wtrą­ci­ła dla zła­go­dze­nia przy­kre­go śledz­twa, czu­le, mat­ka.

– Że niby – cią­gnął oj­ciec pew­niej­szym gło­sem, aby raz skoń­czyć – że niby na­le­żysz do tego no­we­go to­wa­rzy­stwa, co to wiesz…

Sta­re­mu twarz spo­waż­nia­ła, sy­no­wi też ale nie­zmię­sza­ny od­parł bez na­my­słu:

– A tak – niby naj­prost­szą, naj­nie­win­niej­szą rzecz w świe­cie.

– Ty?! – za­wo­łał oj­ciec gło­śno, z szcze­rem obu­rze­niem.

– Ja – od­rzekł chło­pak po­god­nie.

– I je­steś ja­kimś star­szym mię­dzy tymi?….

– Wy­bra­li mnie.

Zmar­twi­ło go wra­że­nie, wy­war­te tem wy­zna­niem, lecz pa­trzył spo­koj­nie; ani ża­ło­wał, ani się wsty­dził. Mat­ka cze­ka­ła, co sta­ry po­wie, ten, jak­by weń pio­run trzasł.

– Bój się Boga! chłop­cze! có­żeś ty naj­gor­sze­go zro­bił!! – wy­buch­nął po chwi­lo­wem mil­cze­niu, pod­no­sząc ręce ze zgro­zy i po­trzą­sa­jąc nie­mi w po­wie­trzu. – Bój się Boga synu!!

A mat­ka za­szlo­cha­ła:

– Mój Ku­bu­siu, tyl­ko się nie martw!

Sta­ry za­czął wy­le­wać żal swój. Za­czął­wy­rzu­cać sy­no­wi krok jego nie­roz­waż­ny, ha­nieb­ny, za­czął go stro­fo­wać, wię­cej do­zna­jąc, ni­że­li pra­gnąc spra­wić przy­kro­ści. Przed­sta­wiał w naj­czar­niej­szych ko­lo­rach czyn jego, to wpi­sa­nie się… na­le­że­nie, to prze­wo­dze­nie w mło­dem to­wa­rzy­stwie ro­bot­ni­czem, któ­re po­tę­piał ksiądz pro­boszcz, są­siad w ofi­cyn­ce ad­junkt z ma­gi­stra­tu, i wi­niarz z prze­ciw­ka i cy­ru­lik wpo­dle, i pan Kap­ca­nek ry­marz, i cała uli­ca, i całe pew­nie – o! na pew­ne – mia­sto. To­wa­rzy­stwo to, po­dob­no za­wią­za­ne po­kry­jo­mu, bo tak sta­ło w Raj­fu­rze (a choć­by i jaw­nie, to i cóż…), po­tę­pia­ły – zda­niem sta­re­go cie­śli – wła­dze, po­tę­pia­ły siwe gło­wy, po­tę­pia­li lu­dzie z ty­tu­łem i zna­ne fir­my – więc nad ta­kiem to­wa­rzy­stwem nie mo­gło być bło­go­sła­wień­stwa bo­skie­go.

Sta­ry się roz­czu­lił, mat­ka szlo­cha­ła, po­dzi­wia­jąc ka­zno­dziej­ski ta­lent Ku­bu­sia, a chło­pak słu­chał uważ­nie, z gło­wą spusz­czo­ną, prze­bie­ra­jąc okru­szy­ny chle­ba na sto­le, nie tra­cąc żad­ne­go sło­wa.

Po ca­ło­go­dzin­nej prze­mo­wie wy­glą­dał na prze­ko­na­ne­go, więc go też mat­ka ugła­ska­ła, dała mu her­ba­ty, po­kosz­to­waw­szy, czy dość słod­ka – a sta­ry, tro­chę so­bie wy­rzu­ca­jąc swą su­ro­wość, po­ło­żył mu rękę na ra­mie­niu i aby przy­spie­szyć od­po­wiedź syna, rzekł:

– Mów­że co, nie siedź tak.

Stach wy­pro­sto­wał się na krze­śle. Ode­tchnąw­szy z głę­bi pier­si, po­ca­ło­wał obo­je w rękę, i za­trzy­mu­jąc oj­cow­ską, po­pro­sił, z oczy­ma w jego oczy po­god­nie wpa­trzo­ne­mi:

– Tato? mój tato, zro­bi mi tata jed­no?

– No? – od­rzekł sta­ry, chwy­co­ny za ser­ce ser­decz­nym to­nem syna.

– Chodź tata ze mną.

– Gdzie?

– Tam.

– Gdzie: "Tam?"

– A do nich, do tego wy­klę­te­go to­wa­rzy­stwa. Słu­chał ta­tuś, co lu­dzie o tem ga­da­li, nie­chże tata zo­ba­czy na wła­sne oczy. Prze­cie ludz­ka mowa nie nie­omyl­na a cza­sem ob­mow­na. Niech ta­tuś tyl­ko zo­ba­czy…

– Ja?…. tam?…. Idź­że… jak­by to wy­glą­da­ło!…

Ja­kiś nie­smak i oba­wa owład­nę­ły sta­rym, jak­by go ku­szo­no do cze­goś złe­go.

– Jak tatę pro­szę!…. Nic w tem nie bę­dzie złe­go.

Mat­ka od­czu­ła szczę­śli­wy po­mysł, ufa­ła chłop­cu.

– Ta ju­ści, że złe­go w tem nic być nie może… Cze­mu­byś nie miał pójść zo­ba­czyć… Stach by cię nie na­ma­wiał.

Pod­maj­strzy mru­gał oczka­mi, roz­wa­ża­jąc. Na­resz­cie się­gnął po czap­kę z dasz­kiem i rzekł z de­cy­zyą:

– Do­brze. Pój­dę. Ale jak cię stam­tąd za­bio­rę… nie wró­cisz wię­cej?!….

Usta Stasz­ka za­śmia­ły się tak… że tyl­ko je ca­ło­wać, co też mat­ka za­raz uczy­ni­ła.

– Zgo­da. Nie wró­cę, je­że­li mi tata za­ka­że. Ru­szy­li ocho­czo, od­pro­wa­dze­ni do drzwi przez mat­kę, peł­ną do­brych prze­czuć.

Izbi­ny lo­ka­lu mło­de­go to­wa­rzy­stwa były pu­ste, ale bia­łe i czy­ste. Na środ­ku stół, pe­łen ga­zet, ksią­żek, sza­fa z książ­ka­mi pod ścia­ną, wie­sza­dła, ław­ki, krze­sła, ja­sno świe­cą­ca lam­pa u su­fi­tu, i peł­no mło­dych chło­pa­ków a wszyst­ko czy­ta z za­ję­ciem lub go­rą­co roz­pra­wia.

Sko­ro pod­maj­strzy z sy­nem we­szli, za­raz rzu­co­no się ku Sta­cho­wi, bo był tu je­den z pierw­szych, a sta­re­go, któ­ry był am­bit­ny i sam też lu­bił prze­wo­dzić w mło­do­ści, chwy­ci­ło to za ser­ce. I jemu się po­kło­nio­no, nie­któ­rzy go bo­wiem zna­li.

– Siądź­że se tata, ja tu mam tro­chę ro­bo­ty – szep­nął Stach.

Sta­ry usiadł i pa­trzy. Ra­chu­je obec­nych.

Jest ich ze czter­dzie­stu. Nie­któ­rzy wy­cho­dzą, ale przy­by­wa ich co­raz wię­cej: same mło­de, śmia­łe chłop­cy, z mi­na­mi po­czci­we­mi… bu­dzą­ce­mi uf­ność. Źle z oczu żad­ne­mu nie pa­trzy, nie zma­wia­ją się tu więc chy­ba – jak są­dzi pan Kap­ca­nek – na nic złe­go.

Czy­ta wszyst­ko, czy­ta, od­mie­nia ga­ze­ty, książ­ki a czy­ta. Ale tam szep­czą…. O czem? Czy nie ja­kie spi­ski lub bun­ty prze­ciw maj­strom?….

Pod­szedł nie­znacz­nie, wsty­dząc się w du­szy pod­słu­chi­wa­nia, lecz idzie mu o syna!….

Eh! nie­win­na ga­wę­da mło­ko­sów: to złe w świe­cie, a to do­bre, tak być po­win­no a tak nie – prze­ra­bia­ją świat wła­snym kon­cep­tem, nie bar­dzo doj­rza­le lecz uczci­wie… Dzie­ci – ale my­ślą, o czem my­śleć war­to, na­le­ży.

Ba! za­czy­na­ją pleść głup­stwa… Wtem wcho­dzi ja­kiś z dru­gie­go po­ko­ju.

– Co to? jak­to? nie­praw­da. Nie tak jest a in­a­czej…

I jak im za­cznie mó­wić, wy­kła­dać, po­uczać, uczci­wie i mą­drze, jak sta­ry…

Do­brze się tu dzie­je: ciem­ne­mu otwie­ra­ją oczy.

– Czy to jaki stu­dent? – pyta cie­śla szep­tem bli­żej sto­ją­ce­go.

– Nie, to je­den me­cha­nik.

Te­raz mowa w gro­mad­ce o ja­kimś nic­po­niu Wszy­scy się obu­rza­ją, po­tę­pia­ją próż­nia­ka opo­ja, wi­chrzy­cie­la.

– Ta­kich – mó­wią – nie po­win­no być tu mię­dzy nami. To wstyd dla to­wa­rzy­szy.

A te­raz znów mowa o doli bied­nych lu­dzi, i jak to zjed­no­czo­ne­mi si­ła­mi moż­na i trze­ba się oświe­cać, pod­no­sić, uszla­chet­niać, i jak się to z cza­sem zro­bi, zro­bić musi, byle jed­ność, byle wy­trwa­nie.

– Nie głu­pie chło­pa­ki, jak Pana Boga ko­cham – my­śli cie­śla – nie­źle mają w gło­wie. Ja se to samo kal­ku­lu­ję nie od dzi­siaj, pa­trzą­cy, jak na­ród ro­bo­czy cier­pi a cier­pi.

Wśród tam­tych zaś je­den pra­wi:

– Nie po­win­no być krzyw­dy, próż­niac­twa, nie po­wi­nien bie­dak wszę­dzie nad­sta­wiać kar­ku za moż­ne­go i ta­kich, co z nim trzy­ma­ją… Spra­wie­dli­wość niech bę­dzie dla wszyst­kich jed­na, kto spra­wie­dli­wy.

– Świę­ta praw­da! – my­śli sta­ry – w ko­ście­le le­piej nie mó­wią. – Udo­bru­chał się zu­peł­nie, w gębę go za­czy­na swę­dzić, chciał­by prze­mó­wić do nich cie­plej, do­dać im du­cha, po­chwa­lić.

Wtem zer­k­nął przez drzwi do dru­gie­go po­ko­ju, gdzie Sta­szek li­czył pie­nią­dze, przyj­mo­wał, cho­wał do pusz­ki i za­pi­sy­wał.

– Nad pie­niędz­mi mu dali do­zór?…… – ou! ma tu­taj wia­rę, zna­czy…

A jak ta bie­do­ta skła­da ochot­nie mie­dzia­ki na wkład­ki, na zo­sta­ją­cych bez pra­cy, na bi­blio­te­kę, na pi­smo – bo to dzień so­bot­ni, dzień wy­płat… Czy­liż nie le­piej, że te pie­nią­dze tu zno­szą, na ta­kie cele, ni­że­li do szyn­ków i li­cho wie gdzie jesz­cze?

A przy­by­wa ich co­raz wię­cej, aż miło, aż ra­dość, aż cie­pło…

W tej chwi­li drzwi się otwar­ły z trza­skiem. Dwóch sto­la­rzy coś dźwi­ga: nowe ławy – dar człon­ków, wła­sna ich pra­ca, dla mło­de­go, ubo­żuch­ne­go go­spo­dar­stwa w sto­wa­rzy­sze­niu.

W za­mie­sza­niu ja­kieś od pół go­dzi­ny z za­kło­po­ta­niem cho­wa­ją­ce się w kąt chło­piąt­ko… in­tro­li­ga­tor, do­by­wa z za pal­to­ta ob­raz i od­da­je na ubo­czu, jak gdy­by wsty­dząc się swe­go daru. Ob­raz na ścia­nę… A z pod ścia­ny tej znów. przy­po­mniaw­szy so­bie to te­raz wi­dać, po­ry­wa się dwóch za­ga­da­nych la­kier­ni­ków na ławę i wo­ła­ją po­nad gło­wy wszyst­kich ku ka­sy­ero­wi:

– To jak­że bę­dzie z temi drzwia­mi, ze sto­łem, z krze­sła­mi, pa­nie Sta­ni­sła­wie? Kie­dyż się to po­ma­lu­je – bo czas jest.

Tam­ten na to:

– Może w przy­szłym ty­go­dniu w wol­niej­szej chwi­li. Pa­trzaj­cież, jaka ciż­ba.

Ciż­ba też była jak w ulu.

Aż oto drzwi się znów otwie­ra­ją z ha­ła­sem, gło­śny tu­pot od scho­dów do­la­ta.

Wcho­dzi dzie­wię­ciu chło­pów jak mur: cie­śle, w za­ku­rzo­nych bu­tach, po­wra­ca­ją­cy z ro­bo­ty za mia­stem, gdzie byli przez pięć ty­go­dni przy bu­do­wie. Sta­ry zna nie­któ­rych. Walą pro­sto do kasy… po­zdra­wia­jąc we­so­ło po dro­dze na pra­wo i lewo, opa­le­ni, spo­ce­ni, we­se­li od­by­ciem cięż­kiej pra­cy, prze­sią­kli słoń­cem i świe­żem po­wie­trzem, z któ­re­go wra­ca­ją. Pła­cą wkład­ki za­le­głe za pięć ty­go­dni, roz­po­wia­da­ją swe dzie­je, kupi się koło nich wszyst­ko.

– By­li­by­śmy zo­sta­li dłu­żej, ale nas spłu­ka­ły desz­cze i tę­sk­no nam też było tu­taj. Okrut­nie, mó­wię wam, na­ród wsio­wy bie­du­je, go­rzej nas, cza­sem. A cóż tu u was no­we­go?

Wtem je­den z przy­by­łych, pod­nie­sio­ną ręką zwra­ca­jąc na się uwa­gę, wy­krzy­ka:

– Ale!!…. Przy­pro­wa­dzi wam tu ju­tro z Pod­wo­li Ko­zik dwu­na­stu ka­mie­nia­rzy od mo­stów i kupę cie­śli, a jak­że, co jesz­cze nie wpi­sa­ni… Dużo też już ma­cie na­ro­du?

– Pię­ciu brak do ty­sią­ca.

Sta­ni­sław pod­no­si głos:

– Pię­ciu bra­ko­wa­ło wczo­raj. Dziś już jest ty­siąc czter­na­stu.

Gwar się wzma­ga, ra­dość wy­bu­cha, sta­ry pa­trzy i dum­ny my­śli: "Do dja­bła, nie ma prze­cie jak cie­śle, raź­ny to na­ród!…. " i rad­by im do­krzyk­nąć: "Do­brze chłop­cy, do­brze… " ale go nie usły­szą w ogól­nym ha­ła­sie. I czu­je, że wyj­dzie stąd nie ta­kim, jak wszedł i cze­ka na syna, chciał­by go już za­wo­łać, uści­skać, ale się nie spie­szy, nie chcąc mu prze­szka­dzać, bo musi być po­trzeb­ny. Ńie spie­szy się, bo mu tu do­brze, bo cie­pło mu i mło­do, obok tych serc mło­dych, go­rą­cych, obok tego wspól­ne­go ogni­ska, ogni­ska bie­da­ków, do któ­re­go i jego chło­piec z in­ny­mi ognia przy­rzu­ca. Niech się grze­ją! niech pra­cu­ją! nie­chaj uczci­wie pra­cu­ją dla ju­tra! niech im się szczę­ści!

– Tato! idzie­my?

– A chodź­my.

Le­d­wie się prze­ci­snę­li, że­gna­ni, za­trzy­my­wa­ni, lecz na uli­cy szli dłu­gi czas w mil­cze­niu, je­den o dru­gim my­śląc; i o tem miej­scu, co do­pie­ro opusz­czo­nem.

– I cóż tato? – spy­tał wresz­cie chło­piec z ci­cha.

Sta­ry uchwy­cił syna za rękę i beł­ko­tał wzru­szo­ny:

– A cóż­by? Do­brześ zro­bił, rób da­lej! rób­cie wszy­scy mło­dzi… bo­daj wam się wio­dło!

Tu przy­sta­nąw­szy, ob­ró­cił Stasz­ka twa­rzą do sie­bie i wy­rzu­cił go­rę­cej, choć z pew­ną ostroż­no­ścią, jak­by się bał, by go nie pod­słu­cha­no:

– Mój chłop­cze! ja­bym się sam do was za­pi­sał… wie­rzysz? jak Boga ko­cham!…. Tak tam u was ser­decz­nie… Ale cóż – nie mogę, maj­stry by mnie zja­dły!…PRZY­JA­CIEL.

Dłu­gi czas Bie­droń nie wie­dział, co po­cząć z li­stem, za­pra­sza­ją­cym go do pre­ze­sa, aż na­kło­nio­ny na­mo­wa­mi to­wa­rzy­szy, po­szedł w koń­cu.

Burz­li­we wy­bo­ry przed ty­go­dniem do­by­ły na jaw cały, wrą­cy już w głę­bi mia­sta, w ło­nie lud­no­ści, pro­ces bun­tu prze­ciw­ko jaw­nie, bez­czel­nie speł­nia­nym na szko­dę ogó­łu nad­uży­ciom in­dy­wi­du­ów i kli­czek. Jak grzyb i wil­goć w za­nie­dba­nym bu­dyn­ku roz­ple­nio­ne, obu­dzi­ły one wresz­cie gwał­tow­ny opór ży­we­go or­ga­ni­zmu, usi­łu­ją­ce­go wy­rzu­cić z sie­bie tra­pią­cą go cho­ro­bę. Po wie­lu zmien­ne­go szczę­ścia star­ciach ze stron obu, na­strój był pod­nie­co­ny, spo­dzie­wa­no się ja­kichś ustępstw, ukła­dów. To na­pi­na­ło cie­ka­wość, to na­kło­ni­ło też Bie­dro­nia do zło­że­nia żą­da­nej wi­zy­ty.

Jak syna mar­no­traw­ne­go przyj­mu­ją w domu oj­cow­skim, jak dzie­cię uko­cha­ne wita czu­ła mat­ka, albo ko­chan­ka wier­na i prze­ba­cza­ją­ca wy­bra­ne­go – tak zo­stał przy­ję­tym Bie­droń w domu pre­ze­sa.

Su­ro­wy ro­bot­nik, ener­gicz­ny i śmia­ły, na­wy­kły mó­wić krót­ko a otwar­cie, po­ru­szać się ru­basz­nie, ale szcze­rze, pro­sto i ja­sno my­śleć, nie zmię­szał się wca­le pod wpły­wem tego przy­ję­cia. "Wie­dział prze­cie, gdzie jest, do kogo przy­był i ani czu­ło­ści go­spo­da­rza, ani mięk­kość jego me­bli, ani aro­ma­tycz­na woń ga­bi­ne­tu, nie były zdol­ne oszo­ło­mić choć­by na chwi­lę tego "krzy­ka­cza ulic, przo­dow­ni­ka ha­ła­stry, pod­że­ga­cza i wi­chrzy­cie­la". Tak go na­zy­wa­li ci wszy­scy, któ­rym się nie po­do­ba­ło, że war­stwy lud­no­ści, któ­re naj­wię­cej pra­cu­ją a naj­mniej mają, po­czy­na­ją my­śleć o so­bie, brać udział w ży­ciu i, co gor­sza, wy­da­ją z po­mię­dzy sie­bie wca­le tę­gich zu­chów. Bie­droń znał do­brze tego sta­re­go wy­ja­da­cza po­li­tycz­nych ma­chi­na­cyj, tego wpły­wo­we­go łga­rza, któ­ry po gło­wach ludz­kich, gło­wach głup­ców, nie­do­łę­gów i ła­two­wier­nych po­czciw­ców, niby po scho­dach, wspiął się na wy­so­kie pię­tra ka­ry­ery, śpie­wa­jąc całe ży­cie ład­nie brzmią­cą pio­sen­kę po­pu­lar­nych ha­seł, ową pio­sen­kę, co tak mało kosz­tu­je, a po­ry­wa tłu­my tak ła­two, jak szczu­ry pisz­czał­ka za­ma­wia­cza. Do­my­ślał się też… że tłum ro­bot­ni­czy, po­śród któ­re­go sam jed­nym był z pierw­szych, na­ka­zaw­szy wy­pad­ka­mi ostat­nich dni, aby się z nim li­czo­no, bę­dzie przed­mio­tem roz­mo­wy. Lecz ja­kim cel jej osta­tecz­ny?…

Po ca­łej ule­wie grzecz­no­ści, co spły­nę­ły po go­ściu, nie wsią­kł­szy weń, niby deszcz po ska­le, pre­zes, z miną po­czciw­ca, tro­chę ura­do­wa­ny, tro­chę roz­rzew­nio­ny, a tro­chę smut­ny, za­czął:

– No, ale nie mogę wyjść z po­dzi­wu, że pan przy­sze­dłeś. Bo wy mnie tam ma­cie za wcie­lo­ne­go dja­bła, a co naj­mniej za jego pra­wą rękę!… Mój Boże! jak to się trud­no po­ro­zu­mieć!… To całe nie­szczę­ście na­sze! to nas dzie­li, osła­bia, gubi!… Gdy­byż to wię­cej wza­jem­ne­go za­ufa­nia! wię­cej zgo­dy!… Ile­by to moż­na zro­bić dla wspól­ne­go do­bra!… Ale cóż – jed­ni dru­gich po­dej­rzy­wa­my, ten tego ma za wro­ga, choć tam­te­mu się ani nie śni i woj­na go­to­wa: woj­na mię­dzy brać­mi! grzesz­na woj­na! fa­tal­na!!… a li tyl­ko dla tego, że się nie ro­zu­mie­ją… Oj… bie­da, bie­da!

W tem do­dał we­se­lej, bio­rąc go­ścia czu­le za ko­la­no w miej­scu bar­dzo łech­czy­wem na­wet u tak po­waż­nych jak Bie­droń lu­dzi, któ­ry je też cof­nął:

– Lecz my się zro­zu­mie­my! wszak praw­da?

– Do­brze­by to było, pa­nie pre­ze­sie – od­parł ro­bot­nik i po­my­ślał: "a więc o zgo­dę idzie, o po­ro­zu­mie­nie", – i po swo­je­mu, po­mi­ja­jąc pięk­ne słów­ka, śle­dził myśl gład­kiej i cie­płej mowy go­spo­da­rza.

Pre­zes zaś, gro­ma­dząc na­pręd­ce z pa­mię­ci wszyst­ko, co kie­dy­kol­wiek dla do­bra po­wszech­ne­go uczy­nił usta­mi, a w mów­kach od­dał istot­nie naj­wię­cej usług spo­łe­czeń­stwu, wy­ka­dził naj­pierw ob­fi­cie fra­ze­sa­mi ogół, a po­tem zwró­cił try­bu­larz swej wy­mo­wy na go­ścia, któ­re­go zna od­daw­na z naj­lep­szej stro­ny, wie, ja­kiem się ten­że za­ufa­niem cie­szy w swo­ich ko­łach i jak słusz­nem…

– Pan­byś mógł wie­le do­bre­go uczy­nić, wie­le! o tak! znam się na­tem…. Kto bie­rze udział w ży­ciu pu­blicz­nem, jak ja, od lat trzy­dzie­stu!… W panu jest ma­te­ry­ał, wie­le­byś mógł zro­bić… 1 dla dru­gich… i dla sie­bie. No, bo o so­bie za­po­mi­nać nie moż­na, nie trze­ba… Kto daje wie­le, wie­le mu się na­le­ży. Ku­charz nie po­wi­nien być głod­ny!… Ale pan o so­bie zda­je się nie bar­dzo pa­mię­tasz… Wiem! Znam to!… My, lu­dzie od­da­ni ogó­ło­wi, za­po­mi­na­my o so­bie sa­mych, spra­wy nas po­ry­wa­ją, kar­mi się dru­gich, sa­me­mu głod­nym się umie­ra… Ach!

Tu pre­zes od­sap­nął, co uczy­ni­ło ude­rza­ją­ce­mi jego peł­ne, czer­wo­ne po­licz­ki, i brzuch w zna­ko­mi­tym sta­nie utrzy­ma­ny, i ko­ły­szą­cy się na nim gru­by, zło­ty łań­cuch, któ­ry szcze­rzył swe błysz­czą­ce ogni­wa, niby zęby bez­in­te­re­sow­no­ści i nie­sa­mo­lub­stwa z pod bo­ga­te­go szla­fro­ka tego dru­gim po­świę­ca­ją­ce­go się mę­czen­ni­ka.

– Ale co tam! nas co in­ne­go cie­szy! – my szu­ka­my za­do­wo­le­nia ze­wnątrz sie­bie, w szczę­ściu dru­gich… Ja to ro­zu­miem pa­nie, ja tem żyję… I panu to z oczu try­ska… My się zro­zu­mie­my!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: