- W empik go
U progu sztuki. Tom 1 - ebook
U progu sztuki. Tom 1 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 294 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tom I.
Petersburg.
Nakład Księgarni K. Grendyszyńskiego.
1897.
Drukarnia Trenke i Fusnot, Maksymilj… zaułek No 13.
I.
Wiatr wył przeraźliwie, spadał z wściekłą gwałtownością z gór, rozbijał się na płaszczyznach i słabł, i cichł, i zamierał. Za chwilę nowe wyskakiwały zastępy, uderzały o ziemię i milkły.
Na drodze z Myślenie do Bochni, bitą drogą, para górskich koników ciągnęła pod stromą górę wielki wóz, przykryty rozpiętem na obręczach płótnem, wewnątrz wypełniony kuframi i zwojami pomalowanego płótna. Góral w serdaku i krepciach, ubrany w gunię, przepasaną powrósłem, w wielkim kapeluszu przymocowanym rzemykami, siedział na przyczepionym do wozu koziołku, ćmił tajczynę, śmigał batem i wodził bojaźliwie oczyma.
– Halny ci ugania, jak opętany i może nas zepchnąć do Raby. Szkapy słabe, buda wielga.
Spojrzał na prawo. Droga wrzynała się kra – jem prostopadłej góry; u stóp jej płynęła rzeka, pokryta kawałami lodu. Woda złowrogo szumiała, chłopa przeszły ciarki, odwrócił głowę. Na widnokręgu sterczały ponuro góry, okryte śniegiem. Z po za nich czarne chmury rozwijały na horyzoncie, jak armja, szeregi, idąc zwolna naprzód…
– Gdy się wydobędziemy na szczyt – gwarzył z sobą gazda – kto wie, co bedzie? Chmurzyska ciemnemi płachtami zakrywają świat, wietrzysko wylatuje z pod nich i rwie – szkapięta nie utrzymają budy…
Stanął, zeskoczył z kozła, kamień podłożył pod tylne koło, odwiązał sznurki, któremi płótno było przymocowane do literek, ściągnął je, rzucił na koziołek, siadł, śmignął batem, konie ruszyły.
– Teraz nie będziesz mi jucho rozdymał wozu!… Jakeś wpadł, wypęczniałeś budę i kazałeś się wieźć. Ja cię szelmo powiozę!… Dość mam swego ciężaru.
Nałożył bakunu do fajeczki, skrzesał ognia, zapalił i znowu spojrzał w stronę rzeki. Jęki wody były słabsze, lecz z większej wysokości przepaść straszniejsza.
– Kosteczek z koni by nie zostało, a drzą-
O sobie gazda nie myślał. Onby się gdzieś uczepił u krzaka jałowcu i został.
Chmury czarne, jak okiem sięgnąć, spiętrzone jedne na drugie, szły groźnie. Wszędzie biało i czarno, nigdzie żywej duszy – pusto, ponuro… Konie wyciągnęły wóz na szczyt góry i stanęły, wiatr wypadł, zawył przeraźliwie, uderzył na wóz, podniósł go, upuścił – i pomknął do wody, rozciągnął się w dolinie i zamarł…
– Gdybym płótna nie ściągnął, poszedłbym do rzeki. Bóg strzegł! Wio – wio!…
Wóz staczał się własnym ciężarem, konie przed nim galopem pędziły, góral się śmiał, pykał fajczynę i zręcznie kierował, aby nie wpaść na zator. Gdy konięta nie mogły wozowi nadążyć, skręcał w spiętrzony śnieg obok drogi, wóz się hamował, koniki, sapiąc, odpoczywały, góral fajeczkę nakładał, zapalał i znowu rozpoczynała się djabelska jazda na złamanie karku.
Po godzinie wjechali w ludną, gęsto zabudowaną wieś. Tutaj góralowi wypadł popas. Niedaleko kościoła i plebanji stała karczma z wiecznie otwartym zajazdem. Konie same do niego skręciły. Góral okrył je płachtą, zrzucił z wozu kosz, wyładowany sianem i przyciągnął go przed szkapy. Ciężył mu jakoś, lecz był pewny.
że mu ręce zgrabiały. Konie, gdy powąchały siano, zaczęły charczeć i cofać się. Góral się przeżegnał, sięgnął ręką w siano – natrafił na coś twardego. Wyciągnął czapkę i zaczął się śmiać.
– Zahaczyłem se na śmierć o chudziaku, o on ci biedajstwo schował się przed mrozem do kosza.
Kosz przechylił, siano wybrał, na chudziaka zawołał:
– Wyłaźcie, idźcie do izby zagrzać się, napić, otrzeźwiejecie.
Chudziak nie wyłaził.
– A słychacie! – huknął i szarpnął go za ramię – napróżno!
– Co u paralusza – wstajecie?!…
Oparł się kolanami o kosz, pochwycił chudziaka za ramiona – wyciągnął. Chłopak leżał, jak kłoda, skulony, zimny, z zamkniętemi oczyma.
Gazda się przestraszył. Nie szło mu tyle o chudziaka, co o żandarma, sądy, wydatki… Wpadł do karczmy.
– Ludzie, chudziak mi zmarzł na kość w drodze – ratujcie!
Żydówka, żydziaki, kilku chłopów wypadło z izby.
Żydówka uklękła przed chłopcem, rozpięła mu kamizelkę, położyła rękę na sercu, słuchała.
– Nic – tylko do jegomościa z nim. On jeden go uratuje! To głowa!…
– Głowa! – powtarzali chłopi z podziwem i szacunkiem.
– A jeśli nie odratuje?…
– To go pochowa!… Gazda, czy wyście głupi, czy co?…
Chłop zrozumiał radę żydówki.
– Do kosza go, do jegomości – komenderowała dalej, chcąc jak najprędzej pozbyć się z karczmy umrzyka. Chłopy pomóżcie – gazda poczęstuje…
Góral wysłał sianem kosz, wsadził w niego zmarzniętego, żydówka przyniosła stary dyszel, przeciągnięto go przez uszy. Gazda naprzód, za nim dwóch chłopów, dźwigając na drągu kosz, szli na plebanję. Żydówka, stojąc w bramie, patrzyła, dziwując się swemu rozumowi.
Gazda stanął przed proboszczem, chłopi w sieni zdjęli z ramion kosz.
– Proszę jegomościa, zabaczyłem o chudziaku, co go kumendjanty dali do pilnowania łachów. Wypił na ten mróz trzy kieliszki wódki, a potem ci zmarzł na kość…
– Gdzie? – krzyknął jegomość.
– Tu – odsunął się, pokazując kosz.
– Łajdaku, cóżeś zrobił?…
– Cóż?… a choćbym i nie zabaczył, to i czemżebym go okrył, a tu ci mróz, wiatr, jakby djabeł z czarownicą wesele sprawiali…
– Dawać go tu!
Chłopi wydobyli chudziaka i w kancelarji położyli na sofie.
– Rozbierać go! – jegomość rzucał rozkazy, jak strzały. Otworzył drzwi od kuchni.
– Maryna! Kaśka! ceber śniegu, wołać gospodynię.
Dziewki wpadły z cebrzykiem, gospodyni za niemi.
– Patrz pani, chłopaka zamrozili – wołał.
– A nie mówię cięgiem, że to szelmy, a jegomość się z nimi brata.
– Trzeć go śniegiem z całych sił, mleka warzyć, pierzynę wygrzać.
Gazda cicho, za nim chłopi cofnęli się do sieni, z sieni na dziedziniec i kłusem do karczmy.
– I cóż? – spytała ciekawie żydówka.
– Kwaterkę wódki! – krzyknął gazda. Chudziak leży siniutki, i ani ci zipnie; dwie dziewki i gospodyni trą go na umór śniegiem, żeby go jeszcze więcej ostudzić.
– No, no gazda, nie twoja głowa sądzić jegomościa.
– Co mam sądzić, rad jestem, żem się pozbył utrapienia… Jeszcze jedna kwaterka wódki, pijcie kumotrowie!…
Chudziakowi pod energicznem tarciem, krew nabiegła do skóry.
– Do łóżka – komenderował jegomość – pierzyną go przywalić i otulić, a gdy oczy otworzy, ciepłe mleko w niego lać.
– A cóż to za obojętność u tych chamów – zaczęła gospodyni – dziecku dać zmarznąć na własnym wozie. A żebyś ty, chłopska duszo, z piekła nie wylazł.
– Co tam, chłop jak chłop, ale za to pani uratowałaś jedną duszę, zatrzymując ją w ciele… Bóg ci tego nie zapomni.
Jegomość zwrócił się do dziewek:
– Grzać przykrywy, owijać je ścierkami i kłaść na brzuch.
Gospodyni, rada z zatrzymania w ciele jednej żywej duszy, rozochociła się.
Pod gorącemi przykrywami chłopak oczy otworzył.
Gospodyni pochyliła się ku niemu.
– I jakże ci moje dziecko? – pytała cicho.
– Pić – szepnął i znowu oczy zamknął. Ciepłe mleko było gotowe, wypił, przewrócił się na bok – zasnął. Krople potu wystąpiły mu na czoło.
– Nic mu nie będzie – zawołały radośnie dziewczęta.
– Nic mu nie będzie – powtórzyła gospodyni. Wieczorem jegomość kazał nagotować winnej polewki, zbudzić chłopca i poczęstować.
– Ino mu się ślepia śmiały, a uszy trzęsły, tak ci mu smakowało, opowiadały dziewczęta w kuchni.
Nazajutrz rano chudziak blady, zmęczony, lecz gotów do drogi, stanął przed jegomościa. Nieśmiało pocałował księdza w ramię.
– Dobrą dostałeś naukę, kto ci kazał jechać przez nasze góry bez futra.
– Dyrektorowa! Oni pojechali na Kraków, mnie zostawili do pilnowania rzeczy…
– I mieli sumienie! – zawołał jegomość.
– Co im po sumieniu – odparł chłopak – to nie ich towar.
– I dlaczegoż się z nimi włóczysz, poniewierasz, marzniesz?
– Sztuka – szepnął na całą obronę.
– Co za sztuka, jaka sztuka, co ty pleciesz?…
– Kocham sztukę – szepnął nieśmiało, jak gdyby się wstydził.
– Sztukę udawania, błaznowania. I ty to kochasz, głupcze?…
– Kocham – powtórzył cicho, lecz z przejmującą mocą.
Gospodyni wniosła półkwartową szklankę kawy i krom chleba, nasmarowanego masłem.
– Słyszysz pani, chłopczysko dlatego zmarzło na kość, że kocha sztukę.
– Nie dziwota, młody, opętany!… Ale że te łajdaki podszytego wiatrem wypchali w zimie na taki mróz wozem po górach…
Pogłaskała chłopca po głowie, on pocałował ją w rękę.
– Siadaj i jedz – dał rozkaz jegomość. Chudziak mieszał łyżeczką kawę, pił powoli, zjadając chleb ze źle ukrytą żarłocznością.
– Czy i z miłości do sztuki głód cierpisz?
– Wszystko razem – odpowiedział śmielej.
– Skończ kawę, nabierz sił – pogadamy. Jegomość, założywszy ręce za siebie, chodził po płótnie, wyciągniętem na podłodze. Z marsowej jego twarzy wyglądała dobroć, w kącikach ust krył się przyczajony serdeczny uśmiech; poczciwe oczy srożyły brwi siwiejące i gęste.
Chudziak pił kawę i spoglądał na wyniosłą postać z coraz większem zaufaniem. Jegomość raptownie stanął przed nim. Chłopak się zerwał na równe nogi.
– Siadaj – posadził go siłą – i gadaj od początku do końca. Zkąd – co, jak?…
– Ojciec mnie odumarł.
– Matka?
– Prowadzi dalej we Lwowie po ojcu interes.
– Masz rodzeństwo?
– Jedynak.
– Matkę stać na tyle, że cię może posyłać do szkół?
– Stać.
– A nie posyła?
– Uciekłem… – spuścił oczy i zarumienił się.
– Nie chciałeś się uczyć?
– Uczyłem się nieźle, byłem w czwartej gimnazjalnej – siódmym w klasie.
– Uciekłeś?…
– Sztuka… – zaczął.
– Głupiś ze swoją sztuką.
Chłopiec zamilkł.
– No, no nie gniewaj się, a powiedz, zkąd nabrałeś zamiłowania do błaznowania?…
– Chodziłem do teatru – widziałem Ładnowskiego, Żelazowskiego, Zboińskiego, grałem w domu te same, co oni, role, przywiązałem się do teatru, a potem przysiągłem sobie, że i ja muszę odtwarzać wielkie kreacje Szyllera i Szekspira.
– Co? co? kreacje?…
– A tak – rzekł z odcieniem dumy.
– I dla tych to kreacyj uciekłeś ze szkół?
– Hamleta, Uriela i Franciszka Hoora.
– I dla tych to kreatur zawiązujesz sobie świat, będziesz głupi, jak but…
– Dla nich zostanę artystą!…
Jegomość machnął ręką i wzruszył ramionami. Zrobiła się cisza, przerywana odgłosem kroków jegomościa i jego silnym oddechem.
Chłopiec sięgnął po czapkę.
– Gdzie? – spytał ksiądz.
– Do fury!
– Właśnie czeka na ciebie! Wystraszone chłopisko, że cię umroził, uciekło.
– Wygnają mnie – szepnął rozpaczliwie chudziak.
– Za co? za to, że cię łajdaki o mało co nie uśmiercili… A niech cię wygnają, tem lepiej dla ciebie.
Chłopak posmutniał.
– Słuchaj, uszy do góry, patrz mi śmiało w oczy, chcę cię ratować – zrobię, co mogę. Odeszlę cię do Tarnowa, kupię bilet, wrócisz do matki, przeprosisz dyrektora, powiesz mu, że cię opętało udawanie kreatur i komedjanty… Nowy rok za pasem, zaczniesz chodzić od półrocza… Zgoda?
– Tylko proszę jegomościa – zaczął chudziak i urwał.
– Kończże śmiało, dalej.
– Ja już rok siedzę w Hamlecie.
– Więc cóż?…
– Szkoda…
– Czego?… gadaj!…
– I czasu i takiej roli. Całą umiem na pamięć.
– Głupcze, ucz się łaciny, a potem ról. On Hamlet, ha… ha!… Widziałem przypadkiem Hamleta we Lwowie… Chłop, jak dąb – ryczał, krzyczał… Patrzcie go, ledwo od ziemi odrósł, mleko pod nosem – Hamlet! Zastanów się, czy nie dziecko z ciebie!
Chudziak milczał.
– Opowiadaj!… Wyprostował się, zarumienił, oczy mu zaświeciły i, strojąc melancholijną minę, rzekł:
– "Słowa… słowa… słowa… "
Zrobiło się cicho. Jegomość wpatrywał się w chłopaka..
– To znaczy – rzekł – że ja trociny z gęby wyrzucam.
– Nie, proszę jegomościa, to z roli. Polonjusz pyta Hamleta: Cóż czytacie, mój książę, a Hamlet mu odpowiada: – tu wyprostował się i znowu rzekł rzewnie i zarazem drwiąco – "słowa… słowa… słowa… "
Jegomościa coś chwyciło za serce, zmienił ton.
– Nieźle ten Hamlet powiedział. Zachęcony chudziak cofnął się ku oknu, nabrał głęboko w płuca powietrza i, idąc naprzód zamyślony, roztargniony, zaczął:
"Być albo nie być! oto jest pytanie?!…
I cóż jest większą szlachetnością serca?
Znosić pociski szalejących losów,
Czy się uzbroić przeciw morzu nędzy.
I tak przez opór z niego wybrnąć?… –
Umrzeć – Zasnąć, nic więcej!… "
Spojrzał, jak gdyby się pytał? czy ma grać dalej. Jegomość, porwany, zaciekawiony, zawołał:
– Dobrze, śmiało.
Chudziak wyciągnął ręce do Ofelji.
"Kochałem was niegdyś… Nie powinniście byli mi wierzyć, albowiem cnoty nie można tak wszczepić w stary nasz pień, żebyśmy nie przestali nim trącić: ja was nie kochałem"!
… "ldź do klasztoru; po co ty chciałaś mnożyć grzeszników?… Co do mnie, to jestem tak, dosyć uczciwy, a jednak mógłbym się oskarżyć o takie rzeczy, że byłoby lepiej, gdyby mnie matka była nigdy nie porodziła. Więcej ja mam na jedno skinienie występków, aniżeli myśli, które je spłodziły, aniżeli wyobraźni, aby je oblekała w kształty, lub czasu, aby je spełnić… Nie wierz żadnemu z nas! Idź swoją drogą – do klasztoru".
Wypowiedział to z afektacją młodzieńczą, lecz zarazem z uczuciem prawdy, pochylił głowę i czekał oklasków, lub wyroku.
– Masz talent niema co mówić – odezwał się po chwili ksiądz – głos ci drżał uczuciem…. Idź do klasztoru – wyśmienicie powiedziane, a jednak ja ci powiem idź do szkoły. Gdy ją skończysz, zrobisz, co zechcesz.
– Łacina nie nauczy mnie nawet chodzić po scenie. Czas leci, młodość się skończy i wszystko przepadnie!…
– Ależ nie zacząłeś jeszcze młodości, dziecko jesteś. Skończ gimnazjum, zostań człowiekiem i dopiero obierz sobie fach na całe życie. A tak, poniewierając cię razem z twoim Hamletem, wymrożą cię, wygłodzą – i padniesz. Żal mi cię, mój chłopcze, podobałeś mi się i może da Bóg… że kiedyś, w miejsce udawania, pokochasz coś godniejszego.
Chudziak się uśmiechnął ironicznie, jak gdyby mogło być coś godniejszego nad udawanie.
– I komedjanctwo musi być potrzebne, kiedy je Bóg stworzył. Ale niech komedjantami zostają ci, którzy niczem innem być nie mogą. Wracasz do Lwowa, do matki, do szkoły? Odpowiadaj raz, dwa.
– Wracam!…
– Pani – zawołał ksiądz, otwierając drzwi – chudziak wraca do matki.
Weszła gospodyni.
– Byłam pewna, że mu jegomość wyperswaduje komendyje i te różne sprosności, co to natem nic, prócz obrazy Boga…
– Naradźmy się, jak chudziaka wyprawić na kolej.
– Jegomość przecie musi być u biskupa w Tarnowie? Jechać jutro i chudziaka wziąć. Matczysko będzie nas błogosławić.
– Czem go okryć?
– Starem futrem jegomościa.
Kadząc, wyszli z pokoju. Chudziak włożył ręce w kieszenie, wykręcił się na pięcie i gwizdnął cicho z radości.
– Wziąłem go Hamletem, oczy wyłupił i zgłupiał. Słowo honoru – zgłupiał… I to bez kostiumu, bez charakteryzacji, w dzień… Gdybym miał czarne trykoty, aksamitny kaftan, kryzę na szyi, żaboty, dopiero wtedy księżysko gębę by roztworzył!… Niema co, uczciw chłop, widocznie los go zesłał, aby mnie zachować dla sztuki. Będę Żelazowskim albo Ładnowskim i basta.
Wrócił ksiądz, gospodyni niosła za nim kożuszek, artysta zrobił skromną minkę.
– Widzisz, serdak dla ciebie.
Chłopak pocałował w rękę gospodynię, księdza w ramię, wdział, spojrzał w lustro i zawołał wesoło:
– Ależ to całe futro, tylko bez rękawów!…
– Tem lepiej dla ciebie. Jak się nazywasz?…. "
– Jako artysta, Janek Nowiński.
– A jako człowiek?
– Teodor Zapałowicz.
– Teodorze, jutro jedziemy do Tarnowa. Tymczasem zabawiaj się, jak możesz, biegnę odprawić Mszę.
– Posłużę jegomości, niechaj choć tem się odwdzięczę…
– Umiesz służyć do Mszy?…
– Pierwej byłem katolikiem, zanim zostałem aktorem… I za komedjanckich czasów zarabiałem sobie nieraz sługiwaniem do Mszy. Dostawałem pięć centów, czasem dyskę… Gdy się zarobiło dyskę, był bal – herbata i bułki…
– No widzisz, i to wszystko dla tej głupiej udawancji. W domu miałbyś zawsze kawcię z grzankami.
– Cóż robić, sztuka nie sługa, nie zna, co to pany, przemocą nie da okuć się w kajdany…
– Serce! – zawołał ksiądz.
– U mnie zamiast serca siedzi sztuka. Ksiądz wpatrywał się uważnie w twarz chłopca.
– Pani – zawołał – chudziak drapnie z drogi. Nasiąkł cygaństwem i już nic z niego nie będzie.
Gospodyni stanęła we drzwiach.
– Prawda to? spytała.
– Pragnę jechać do Lwowa, do matki, do szkół – odparł z siłą dramatyczną. A dlaczego mi jegomość nie wierzy, nie mam pojęcia.
I dalej drżącym deklamował głosem:
– Kocham matkę! kobiety, która mnie wykarmiła mlekiem swej piersi, nie kochać?… nędznie!… Nędznikiem nie jestem. Kocham ją i tęsknię za nią, jak noc tęskni za zorzą poranną. W oczach zaszkliły mu się łzy, głowę zwiesił smutno, po hamletowsku.
– Udawancja – rzekł ksiądz, machnąwszy ręką.
– Patrz jegomość, chłopcu na wspomnienie matki łzy z oczu płyną…
Wyciągnęła ręce, ujęła w nie głowę chudziaka i pocałowała.
– Mówię jegomości, łzy nigdy nie kłamią i niema na świecie takiej udawancji, któraby je potrafiła wycisnąć.
Chudziakowi nieznacznie zadrzały kąciki ust… westchnął głęboko i milczał. Chciał rękawem przejechać po oczach, lecz odczuł, że efekt byłby za gruby i zaniechał go.
Przysięgnij, że wrócisz do matki, odezwał się ksiądz, pobity łzami.
– Przysięgnę, lecz czemże jest przysięga?… Dla zbrodniarża – zabawką, gdy słowo uczciwego człowieka – świętością. Przyszła mu w porę na pamięć kwestją (1) z melodramatu.
– No widzi jegomość – zawołała gospodyni – chłopak ma rozum i serce, szkoda go na komedjanta.
– Pani go psujesz, a jemu z oczu wyłazi filut. Zapinaj serdak i do kościoła!…
– Przyjdę i zobaczę, jak służy. Zobaczymy, jaki on przed Panem Bogiem – szepnęła do księdza.
– Wziąłem łzami starą na kawał – pomyślał artysta, rad z siebie, że tak zręcznie umiał "robić" łzy, a "kwestjami" z melodramatu bronić swej sprawy.
W kościele przy mszy "robił" natchnionego pobożnością… Zapatrzony, zasłuchany, oczy w niebo wznosił. Gospodyni rozczulona powtarzała w duchu.
– Przecież się przed Panem Bogiem komedji nie wyprawia.
Wieczorem wyłatała stary wełniany kaftanik jegomościa, wycerowała parę skarpetek i położyła je przy łóżku chudziaka, którego za- – (1) Kwestja ustęp z roli, lub zdanie, z niej wyjęte.
wistny los zrobił komedjantem, gdy tymczasem mógłby być co najmniej księdzem…
– I pewno nim zostanie – dodała w duchu.
Wieczorem chudziak odbył długą naradę z jegomościa. Przekładał, ksiądz się śmiał. Rezultatem narady było wydobycie z szafy starego surduta jegomościa, a z pokoju gospodyni pary białych pończoch i pantofli. Ze spiżarni przyniósł sam ksiądz pakuł lnianych, chudziak poleciał do karczmy – po naradzie z żydówką, wrócił z tobołkiem pod pachą, zamknął się w kancelarji…
Jegomość pochodził po pokoju, nałożył fajkę, poszedł ją zapalić do kuchni i wydać dyspozycję na jutro.
Wielka izba czeladna, oświetlona płonącemi na kominku szczypami, rzucała jaskrawe światło na gromadkę przędzących dziewek, czerwieniąc im twarze i białe koszule. Parobcy przy oknie robili maty – gospodyni rządziła.
Do izby wpadła karczmarka, pytając, czy czasem nie zachodził do kuchni młody żydek. Był u niej, targował pierze, nie mogli się zgodzić i odszedł, a właśnie chciała mu je sprzedać, potrzebuje na gwałt pieniędzy.
Gdy to powiedziała, dało się słyszeć pukanie do drzwi, gromadka spojrzała na jegomościa.
– Wchodź – zawołał ksiądz.
Do izby wsunął się bojaźliwie żydek.
– To ten – powiedziała żydówka i dalejże szwargotać z nim pól po żydowsku, targując się o pierze.
Żydziak stawiał się hardo, przyskakiwał do żydówki, udawał wielkiego kupca, lekceważąc ją minami pogardy, i kłócił się.
Dziewki w śmiech, parobcy za niemi, śmiała się gospodyni, jegomość i żydówka… Zachęcony śmiechem żydzina, zaczął opowiadać o swych nadziejach i przyszłości. Gdy się tylko dorobi, ożeni się z Surą, otworzy sklep i traktjernię w miasteczku. On będzie stać za ladą, a Sura obsługiwać samych panów oficerów: delikatnie i po pańsku. Pokazywał, jak on w lecie, w szabas pójdzie z Surą na spacer. Ona pod parasolką, on w nowym chałacie.
Oszołomiony wybuchami radości, mówił o weselu swem z Surą, pokazywał, jak na śmietniku pod baldachimem nogą stłucze szklankę, a potem zatańczy z panną młodą majufes. Podkasał poły, końce podciągnął za czarny, włóczkowy pas i zaczął zcicha przyśpiewywać i tańczyć. Z początku wolno, później coraz szybciej. Śpiewał z zapałem i tańczył z namiętnością. Pantofel zleciał mu z nogi, uderzył o sufit, spadł pod nogi gospodyni.
Podniosła go wpatrując się uważnie. Taniec i jęczący śpiew szły coraz szybciej, coraz energiczniej. I trzeba nieszczęścia, wśród szalonych podskoków, broda żydowi odleciała.
Jegomość trzymał się za boki, żydówka, zmęczona śmiechem, usiadła, dziewki rozbawiowione radeby polecieć w tany, parobcy nie posiadali się z radości.
Pierwsza gospodyni oprzytomniała, przyskoczyła, uderzając żyda pięścią w kark. Żydzina zdjął czapkę i jarmułkę, pejsy mu odpadły, ukłonił się i wybiegł z izby.
Ogólne zapanowało zdumienie, a po niem wielka wesołość. Jegomość żartował sobie z gospodyni, że nawet, gdy podniosła własny pantofel, nie mogła się połapać.
– A to przecie cały żyd był udany – od moich pantofli, aż do pejsów i brody. Żydówka mnie otumaniła…
Jegomość, dziewki i parobcy śmiali się, że aż szyby w oknach brzęczały:
– On mnie tu sprowadził, nauczy] i kazał się z nim po żydowsku kłócić – tłómaczyła się: karczmarka.
Dziewczęta żałowały, że chudziak jutro odjeżdża i już więcej komendyi nie pokaże…