Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

U progu sztuki. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

U progu sztuki. Tom 2 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 388 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

U PRO­GU SZTU­KI.

Po­wieść wspoł­cze­sna.

Tom II.

Pe­ters­burg.

Na­kład Księ­gar­ni K. Gren­dy­szyn­skie­go.

1897.

Dru­kar­nia Tren­ke i Fu­snot, Mak­sy­milj… za­ułek N 13.

Tym­cza­sem w Rze­szo­wie po­wo­dze­nie nie usta­wa­ło i, cho­ciaż do­cho­dy się zmniej­sza­ły, nig­dy jed­nak do tyla, aby Ja­nek po przed­sta­wie­niu do­stał mniej od pię­ciu gul­de­nów.

– Byle tyl­ko mieć co grać – po­wta­rzał Hi­po­lit – a mo­że­my tu cały mie­siąc prze­sie­dzieć, za­nim se­zon wód nie zo­sta­nie otwar­ty.

– Cóż ła­twiej­sze­go – za­bra­ła głos mama. Wy­słać Jan­ka do Kra­ko­wa, wy­do­sta­nie z te­atru wszyst­kie sztu­ki na czte­ry lub pięć osób, naj­mie prze­pi­sy­wa­czy, za kil­ka dni wró­ci.

– Ja­nek, je­dziesz? – spy­tał Hi­po­lit.

– Dziś po obie­dzie od­bio­rę od kraw­ca nowy gar­ni­tur, wie­czo­rem za­gram pana "Sil­ber­ste­ina na ko­niu", w nocy w dro­gę.

– Oto na ra­chu­nek pięć­dzie­siąt pa­pier­ków, ru­szaj!…

– Ja­kie to Bo­skie na­sta­ły cza­sy! – za­wo­łał ra­do­śnie chło­piec – dziś pięć­dzie­siąt­ka­mi rzu­ca­my… a w Boch­nI?…

– Nie wspo­mi­naj mi Boch­ni! – za­wo­ła­ła mama.

– Ani mnie – do­dał Hi­po­lit.

– A ja – mó­wi­ła ci­cho Dziu­nia do Jan­ka – lu­bię te wspo­mnie­nia. W Boch­ni za­czę­łam ko­chać pierw­szy raz w ży­ciu i ko­cham szcze­rze, ser­decz­nie, na­iw­nie.

Ja­nek oczy wy­trzesz­czył.

– I dziś ko­cham – do­da­ła – lecz ja­koś in­a­czej – do­koń­czy­ła ci­cho. Wiesz, Ja­nek, tę­sk­no mi za tą wio­sną mego uczu­cia, za jego cie­płem i za tą ra­do­ścią, że się ko­cha… Gdy Hi­pek pa­trzył się na mnie, drża­łam, gdy się zbli­żał, za­pie­ra­ło mi od­dech… Dziś je­stem jego żoną! Pa­mię­tasz Ham­le­ta, na­sze lek­cje z Wer­ne­rem, her­ba­tę z ara­kiem… Szczę­śli­we były chwi­le.

– Do szew­ca! – za­wo­łał Ja­nek, ro­biąc pod­cię­te­go ko­mi­ka.

– Gdzie się po­dział?… Pra­gnę­ła­bym go ścią­gnąć do Rze­szo­wa ko­niecz­nie, grał­by z nami i da­lej pra­co­wa­ła­bym z nim. Gdy­by to moż­na tu za­grać choć parę scen z Ham­le­ta!

– Gdy zła­pię Wer­ne­ra w Kra­ko­wie, spo­ję go, ku­pię mu bi­let i przy­wio­zę… A dla­cze­goż­by nie moż­na było za­grać Ham­le­ta?… wstą­pię do Boch­ni wy­na­jąć ko­stju­my dla Ham­le­ta, Po­lo­niu­sza i kró­la.

– Ja mam swo­je wła­sne! – za­wo­ła­ła ura­do­wa­na Dziu­nia.

– By­le­by tyl­ko wy­star­czy­ło go­tów­ki na za­staw – szep­nął Ja­nek.

– Po­myśl Ja­nek, Wer­ner z nami!… Her­ba­ta z ara­kiem i lek­cje! Czy ty to oce­niasz, ro­zu­miesz? Szu­kaj go więc, choć­byś miał paść.

– Je­że­li go nie­ma w Kra­ko­wie, to pew­no sie­dzi w Tar­no­wie u mamy Pia­sec­kiej, a je­śli i tam nie­ma, to się już kop­nął do No­we­go Są­cza.

– Przed Hip­kiem ani sło­wa o Ham­le­cie, zro­bi­my mu nie­spo­dzian­kę.

Ja­nek po­le­ciał do kraw­ca w kwe­stji no­we­go gar­ni­tu­ru, Dziu­nia za­bra­ła się do ról, mama do kuch­ni.

Dwa dni mi­nę­ły, Dziu­nia cze­ka­ła go­rącz­ko­wo, cho­dząc w to­wa­rzy­stwie Ka­ro­la Kur­ka i mat­ki na dwo­rzec ko­lei w go­dzi­nach przy­jaz­du po­cią­gu.

Trze­cie­go dnia z wa­go­nu trze­ciej kla­sy wy­sko­czył Ja­nek, za nim wy­chy­li­ła się ku­dła­ta gło­wa Wer­ne­ra w swym zi­mo­wym płasz­czu. W jed­nej ręce trzy­mał bia­ły ka­pe­lusz, w dru­giej skrom­ne za­wi­niąt­ko, okry­te czar­ną ce­ra­tą.

Dziu­nia wy­bie­gła na­przód, pierw­szy sko­czył do niej Ja­nek.

– Role, ko­stju­my do Ham­le­ta i Wer­ner!…

– Mi­strzu! – za­wo­ła­ła Dziu­nia – je­steś, tę­sk­ni­łam za tobą.

– A ucie­kłam z aman­tem – do­koń­czył Wer­ner, pa­trząc fi­lu­ter­nym zy­zem.

– Chcia­łeś, że­bym z tobą ucie­ka­ła?…

– Chcia­łem.

– Dla­cze­go­żeś mi tego nie po­wie­dział?

– Pa­dam do nóg. Na dur­nia nikt mnie jesz­cze nie wziął.

Mi­strzo­wi ścię­te­mu na po­że­gna­nie w Tar­no­wie, mi­nął już gniew, lecz po­zo­stał sar­kazm.

– Prze­pra­szam – rze­kła Dziu­nia.

Mistrz po­ca­ło­wał mamę w rękę i zo­stał z nią, Dziu­nia z Jan­kiem i Ka­ro­lem Kur­kem ode­szła do przy­wie­zio­nych rze­czy.

– A co? – zwró­cił się do mamy – czyż nie było za­pi­sa­ne w księ­dze prze­zna­czeń?…

– Oże­ni się – oświad­czy­ła wy­nio­śle mama,

– Wiem, wiem, gdy doj­dzie do peł­no­let­no­ści, od­bie­rze po ciot­ce spa­dek, albo na wy­stę­pach zro­bi ma­ją­tek…

Zyz mi­strza był pie­kiel­nie ko­micz­ny.

– Milcz, sta­ry ośle! – krzyk­nę­ła mama – nie gryź mnie i nie za­pusz­czaj jadu w ser­ce…

Wiel­ka paka z Boch­ni wraz z mamą, mi­strzem i Jan­kiem, od­je­cha­ła fia­krem, Dziu­nia po­da­ła rękę Ka­ro­lo­wi Kur­ko­wi, pra­gnąc przy­spie­szo­nym ru­chem wzmoc­nić ner­wy i uci­szyć wy­bu­chy ra­do­ści.

– Cóż to za ob­skur­na fi­gu­ra? – py­tał Ku­rek.

– Ależ to wiel­ki ar­ty­sta, mój na­uczy­ciel, mój mistrz. Jemu za­wdzię­czam wszyst­ko, co umiem…

– Pani za­wdzię­czasz wszyst­ko swej pięk­no­ści i uro­ko­wi, któ­ry roz­sie­wasz!

– O pięk­no­ści nie mó­wię, to rzecz względ­na, lecz bez ta­len­tu nie­ma uro­ków i cza­rów.

– Są – wy­gło­sił po­waż­nie Ka­rol.

– Gdy­byś mnie pan nie wi­dział na sce­nie gra­ją­cej, nie zwró­cił­byś na mnie uwa­gi, choć­bym sto razy obok pana prze­cho­dzi­ła.

– Pro­te­stu­ję!… Uj­rza­łem pa­nią pierw­szy raz na sce­nie i gdym cię uj­rzał, za­wo­ła­łem w du­chu… to ona!

– Jaka? któ­ra? – szcze­bio­ta­ła we­so­ło Dziu­nia.

– Nie do­my­ślasz się pani?

– Ni­cze­go, mów pan szcze­rze. Za­chę­co­ny i ośmie­lo­ny Ku­rek mó­wił da­lej:

– "Ona" zna­czy, że to jest ta, je­dy­na, któ­rej­bym od­dał ser­ce, padł przed nią na ko­la­na… i po­wie­dział… Tyś moja na wie­ki!…

– Ależ jak na ama­to­ra wca­le nie­źle pan to zro­bi­łeś!…

Zbi­ty z tro­pu Ku­rek sta­nął.

– Chodź­my da­lej – rze­kła swo­bod­nie Dziu­nia.

– Pani, ja nie gram, ja mó­wię to, co czu­ję!…

– Pew­no dla­te­go, że mam rnę­ża, któ­re­go ko­cham, lecz gdy­bym go nie mia­ła, nie ga­lo­po­wał­byś pan z pa­da­niem na­ko­la­na i nie wspo­mi­nał­by­śo ser­cu, któ­re mi te­raz chcesz od­dać.

– Nie wie­rzysz mi pani dla­te­go że nie mo­żesz od­czuć co cier­pię.

– Pa­nie Ka­ro­lu, po­wiem panu praw­dę, że da­le­ko przy­jem­niej­sza w sto­sun­ku do mło­dej ko­bie­ty jest rola przy­ja­cie­la. Prze­cież pan nie przy­pusz­czasz, że­bym mo­gła zdra­dzić czło­wie­ka, z któ­rym mnie złą­czy­ła tyl­ko szcze­ra i ser­decz­na mi­łość. Za­ko­cha­ny bez wza­jem­no­ści, czę­sto bywa śmiesz­ny, nud­ny, mę­czą­cy… przy­ja­ciel nig­dy!… Po­daj mi pan rękę i bądź przy­ja­cie­lem mego męża, mnie życz­li­wym, to da­le­ko mil­sze i przy­jem­niej­sze. Wy­cią­gnę­ła rękę, Ku­rek ją po­chwy­ci­łi po­niósł do ust, mó­wiąc:

– Zmu­szo­ny, skrę­po­wa­ny, za­kne­blo­wa­ny, słu­cham roz­ka­zu – a w du­chu do­dał: Nie­chże tu te­raz przyj­dzie bur­mistrz z radą… sta­re osły!

We­szli do miesz­ka­nia. Mama, Ja­nek i mistrz już się roz­go­spo­da­ro­wa­li. Mistrz pił her­ba­tę z cy­try­ną, bez ara­ku, mama z Jan­kiem prze­glą­da­li ko­stju­my do Ham­le­ta. Na wi­dok Dziu­ni Ja­nek wy­do­był z ku­fer­ka ka­je­ty.

– Sześć no­wych sztuk i dla sie­bie je­den mo­no­log. Ja­kie pa­niu­sia ma role?! Nie bę­dzie ani jed­ne­go w Rze­szo­wie fa­ce­ta, któ­ry­by się nie za­ko­chał!…

Dziu­nia mu po­gro­zi­ła, prze­glą­da­jąc cie­ka­wie prze­pi­sa­ne sztu­ki.

– Dziel­nieś się zna­lazł.

– Wal­ny chłop! – do­koń­czył mistrz i już we­sół, w do­brym hu­mo­rze, za­czął opo­wia­dać dzie­je swe­go kil­ku­dnio­we­go po­by­tu n mamy Pia­sec­kiej w Tar­no­wie.

Ku­rek, za­po­mniaw­szy o roli za­ko­cha­ne­go bez wza­jem­no­ści, śmiał się gło­śno. Wtó­ro­wa­li mu mama i Ja­nek…

Wszedł Hi­po­lit.

– Patrz, jaka nie­spo­dzian­ka – za­wo­ła­ła bie­gnąc do nie­go Dziu­nia – ko­stiu­my Ham­le­ta. Za­gra­my go i zno­wu mój pan za­dzi­wi, olśni, po­rwie!…, wró­ci­ła się do Kur­ka. Jaki on pięk­ny w Ham­le­cie… cza­ru­je i po­ry­wa! Wszyst­kie wte­dy ko­bie­ty w nim się ko­cha­ją.

Opar­ła gło­wę na pier­siach Ham­le­ta, ręce po­ło­ży­ła na jego ra­mio­nach i tu­ląc się, szep­ta­ła:

– Mo­ści ksią­żę, ko­chaj mnie, lub za­bij, lecz nie wy­pę­dzaj do klasz­to­ru. Boję się zim­nych, po­nu­rych mu­rów. bez cie­bie. I Boga się boję… bez cie­bie…

Hi­po­lit ją ob­jął w pół, wzru­szo­ny.

Wer­ner po­wstał.

– Je­steś, sta­ry?…

– Przy­je­cha­łem zro­bić Po­lo­niu­sza i du­cha. Od mamy Pia­sec­kiej przy­wio­złem ci za­pro­sze­nie, abyś z nią za­grał Ham­le­ta!…

Zna­na tu­sza Pia­sec­kiej wy­wo­ła­ła w gro­mad­ce ho­me­rycz­ny śmiech.

– Co grać z Ham­le­ta, co wy­brać? – spy­tał za­kło­po­ta­ny Hi­po­lit

Wer­ner wy­jął z za­na­drza ka­jet.

– Mama – mat­ka, Ja­nek – król i gra­barz, ja – duch i Po­lo­niusz, a wy pań­stwo Ham­le­to­wie. Masz, czy­taj, wszyst­ko uło­żo­ne z gu­stem jed­nym cią­giem.

– Dzię­ku­ję ci, sta­ry, wie­rzę, żeś do­brze zro­bił.

– To Ja­nek spryt­nie się zna­lazł, że ja­dąc do Kra­ko­wa wstą­pił do mnie. Mia­łem czas przy­go­to­wać.

– Ju­tro pró­ba, po­ju­trze gra­my. Może i ja we­zmę sztur­mem Rze­szów – po­wie­dział Hi­po­lit.

– Weź­miesz, ujarz­misz go, zwy­cię­żysz! – wo­ła­ła ser­decz­nie Dziu­nia. A jak ja pra­gnę, abyś był wiel­kim, za­ćmił wszyst­kich! naj­przód mnie, po­tem Ład­now­skie­go i Że­la­zow­skie­go. Jak ja tego pra­gnę?!…

– A ja pra­gnę dziś dać wam do­brą wie­cze­rzę – rze­kła mama – na uczcze­nie przy­jaz­du tego sta­re­go łaj­da­ka – wska­za­ła na Wer­ne­ra.

– Zgo­da!… – za­wo­łał Hi­po­lit. Bądź­my we­se­li, nie­chaj do­bry hu­mor try­ska, Ku­rek z nami!

– Je­śli pań­stwo po­zwo­li­cie, z piw­ni­cy mej do­star­czę wina.

– Po­zwa­la­my!…

Ku­rek z Jan­kiem wy­bie­gli. Hi­po­lit ma­rzył o Ham­le­cie. Dziu­nia dys­ku­to­wa­ła z Wer­ne­rem w nie­wy­czer­pa­nym nig­dy przed­mio­cie gry.

– Smut­no mi było, ko­cha­ny mi­strzu, bez cie­bie, nie mia­łam z kim roz­ma­wiać, a jesz­cze smut­niej, gdy nie mia­łam się kogo ra­dzić.

– Hi­po­lit – szep­nął Wer­ner.

– Za­ję­ty rolą, sztu­ką, przed­sta­wie­niem, nie ma cza­su. Ja­nek za mło­dy, mama, jak każ­da mat­ka, wi­dzi we mnie gen­jusz. Je­stem sama bez rad i wska­zó­wek.

Przy­su­nę­ła się do Wer­ne­ra i, po­chy­liw­szy się nad nim, mó­wi­ła ci­cho:

– Pra­gnę­ła­bym się uczyć wiel­kiej po­pi­so­wej roli, może jaką po­stać z Sar­dou?…

– Nie cier­pię szy­cho­wej ro­bo­ty tego fran­cu­za. Nie­ma w nim nic, tyl­ko drew­no, ob­le­pio­ne zło­co­ne­mi pa­pier­ka­mi efek­tów.

– A więc któ­rą? Mów­że… radź…

– To już le­piej Ad­r­jan­nę sta­re­go Scri­be­go i czu­łe­go Le­go­uve­go.

– Praw­da. Ad­r­jan­nę Le­co­uvreur. do­sko­na­le!… Że mi też od­ra­zu nie przy­szła na myśl.

– Rola, jak­by ulał dla pa­niu­si i moż­na ją grać pra­wie w każ­dej pro­win­cjo­nal­nej bu­dzie.

– A więc Ad­r­jan­na… ju­tro za­czy­na­my. Tyl­ko ani sło­wa przed Hi­po­li­tem.

– Dla­cze­go? – spy­tał zdzi­wio­ny ko­mik. Dziu­nia sta­ła za­kło­po­ta­na.

– Nie lubi, jak ja zby­tecz­nie pra­cu­ję, uczę się, roz­pra­wiam o sztu­ce… jest o nią za­zdro­sny. Wi­docz­nie chce, abym tyl­ko pa­trzy­ła w jego oczy i roz­ma­wia­ła z nim o mi­ło­ści.

Ko­mik uśmiech­nął się pie­kiel­nie, lecz Dziu­nia, za­ję­ta wiel­ką rolą Ad­r­jan­ny, nie wi­dzia­ła…

Przy wie­cze­rzy Hi­po­lit był smut­ny, za­my­ślo­ny, czę­sto roz­tar­gnio­ny, ja­koś dziw­nie pa­trzał na

Dziu­nię – mło­dej ko­bie­cie zda­wa­ło się, że ła­ko­mie. Ru­mie­ni­ła się pod jego spoj­rze­nia­mi…

– Cóż ci się sta­ło – szep­nę­ła mu – gdy Wer­ner za­czął pod­no­sić głos i kłó­cić się z mamą.

– Nic, boję się, że­bym cię nie stra­cił… i ta oba­wa pod­no­si moją mi­łość i pra­gnie­nia.

– Dla­cze­go mnie masz tra­cić?…

– Nie wie­rzę, a mimo to boję się.

Na twa­rzy mło­dej ko­bie­ty wy­stą­pi­ły wy­pie­ki. Pierw­szy raz w Rze­szo­wie uczu­ła przy­kry ból w ser­cu.

– Prze­cież je­steś moim!…

– I wolę śmierć, jak roz­sta­nie, a jed­nak boję się.

Za­mil­kli. Dziu­nia po­smut­nia­ła, go­ście stra­ci­li hu­mor. wkrót­ce ro­ze­szli się. Mło­dzi roz­ma­wia­li w swo­im po­ko­iku.

– Za­cze­pił mnie bur­mistrz – za­czął Hi­po­lit.

– I cóż? – po­chwy­ci­ła Dziu­nia.

– Win­szo­wał mi ta­len­tu, a w koń­cu za­py­tał, kie­dy zda­ję dok­to­rat. Od­po­wie­dzia­łem, że ar­ty­stycz­ny dok­to­rat zdam w je­sie­ni we Lwo­wie na go­ścin­nych wy­stę­pach. O in­nym nie my­ślę.

– A bur­mistrz?

– Śmiał się ja­koś dziw­nie i win­szo­wał mi. Dziu­nia za­my­śli­ła się smut­no.

– Ucie­kaj­my – szep­nę­ła – za­czy­nam się bać bur­mi­strza.

– Cóż nam zro­bi? Ucie­kać, gdy tu tak do­brze? Ucie­kać, gdzie? Czyż się mo­że­my skryć? Jesz­cze trzy mie­sią­ce do mej peł­no­let­no­ści, a wte­dy bę­dziesz moją na wie­ki i nikt mi cię nie wy­drze, chy­ba z ży­ciem.

Za­czął ca­ło­wać bia­łe, de­li­kat­ne, jak puch ra­mio­na.

Na­za­jutrz po pró­bie zręcz­nie po­wią­za­nych przez Wer­ne­ra wy­jąt­ków z "Ham­le­ta", mama po­szła go­to­wać obiad, Hi­po­lit czy­tać dzien­ni­ki i grać w bi­lard, ar­ty­stycz­na trój­ka wró­ci­ła po ci­chu na sce­nę. Eg­zem­plarz "Ad­r­jan­ny" miał ko­mik. Ja­nek przy­niósł z cu­kier­ni her­ba­tę, arak mie­li swój i za­czę­ła się pra­ca.

Sce­ny pierw­sze­go aktu "Ad­r­jan­ny", w któ­rych gra­ła Dziu­nia, po­wta­rza­no nie­ustan­nie. Za każ­dym ra­zem ko­mik co­raz wię­cej się za­chwy­cał, ocza­ro­wa­ny grą, zdu­mio­ny ta­len­tem.

– Zkąd pa­niu­sia na­bra­ła spo­so­bów, wie, jak co ro­bić… tyle siły?

– Gdym była pod­lot­kiem, wi­dzia­łam w Kra­ko­wie Mo­drze­jew­ską trzy razy w tej roli… i wy­obraź­cie so­bie, te­raz przy­po­mi­na­ją mi się wszyst­kie szcze­gó­ły z jej gry. To nie do po­ję­cia, jed­nak tak jest. A co do siły, w Boch­ni by­łam głu­pia…

– Dziś je­steś pani ko­bie­tą – do­koń­czył ko­mik – żoną. Nie­wia­sty po­tra­fią się zmie­nić, urość w dwa­dzie­ścia czte­ry go­dzin.

– Przy­najm­niej w dwa ty­go­dnie – do­da­ła we­so­ło Dziu­nia.

– I przy ta­kiem po­wo­dze­nia! – do­koń­czył Ja­nek – bo, jak Boga ko­cham, pa­niu­sia ma wście­kłe po­wo­dze­nie w Rze­szo­wie, ścią­ga lu­dzi huk…

– Przed Hip­kiem ani sło­wa! Przy­chodź­cie na obiad.

Uszczę­śli­wio­na wy­bie­gła.

– I cóż ty na to ga­piu? – za­czął ko­mik, zwra­ca­jąc się do Jan­ka.

– Mniej­sza, co ja gap na to, ale co mistrz?

– Ja na to, że z niej ar­tyst­ka całą gębą i, je­że­li się nie zmar­nu­je, to zno­wu za­bły­śnie wiel­ki ta­lent.

– Ona prze­cie ko­cha sztu­kę, to i zmar­no­wać się nie może.

– Może bar­dzo ła­two, je­że­li ten głu­piec z nią się oże­ni i wpro­wa­dzi ją do swe­go miesz­czań­stwa.

– Wiesz pan co? – za­czął ci­cho Ja­nek.

Mistrz, ła­ko­my na plot­ki, przy­su­nął się bliz­ko do Jan­ka.

– Mów­że, byle pręd­ko.

– On jej za­zdro­ści po­wo­dze­nia, bo, co do ta­len­tu, jest prze­ko­na­ny, że ma więk­szy.

– A gdy się do­wie, że ma mniej­szy, znie­na­wi­dzi ją i dziew­czy­na bę­dzie ura­to­wa­na.

– I mnie się tak zda­je – szep­nął Ja­nek.

– Je­że­li ci się tak zda­je, to fun­duj pio­łu­nów­ki przed obia­dem. Słu­chaj­no, gdy­by tak jed­na baba wię­cej i je­den fa­cet wię­cej, mie­li­by­śmy wy­śmie­ni­tą trup­kę, co? ga­daj­że by­dle jed­no!

– Praw­da mi­strzu.

– Bez ko­chan­ków dy­rek­to­ro­wej, bez Szczer­ba­tych i ich żon, bez tego ca­łe­go ta­ła­taj­stwa…

– Praw­da mi­strzu.

– Nie po­wta­rzaj głup­cze dwóch wy­ra­zów w kół­ko "praw­da mi­strzu", bo mnie de­ner­wu­jesz, ra­czej po­wiedz, czy my się za­mie­ni­my w po­rząd­ną trup­kę?…

– To za­le­ży od Hi­po­li­ta.

– Ależ ten du­reń… chcia­łem po­wie­dzieć dok­tór praw, drap­nie. Na czo­le ma to na­pi­sa­ne. Obje się bia­łe­go chle­ba po uszy i drap­nie z za­zdro­ścią pod pa­chą do kan­ce­lar­ji swe­go au­to­ra.

I le­piej! dziew­czy­na ode­tchnie, a ta­kich ak­to­rów jak on znaj­dzie­my dzie­się­ciu… stu!…

– Więc Dziu­nia wiel­ki ta­lent? – spy­tał znie­nac­ka Ja­nek.

– Czy i ty kpie za­zdro­ścisz?…

– Cze­go mi pan wy­my­śla?

– Bo gdy­byś za­zdro­ścił, to­bym ci po­wie­dział, że nie­ma więk­sze­go dur­nia na świe­cie. Cóż ty so­bie my­ślisz… co? Wiesz co to jest za­zdrość? To We­nus, zro­dzo­na z wą­tro­by, miesz­ka­ją­ca w głu­pich, pu­stych mó­zgach. Nie za­zdrość ośle, bo, je­śli swe­go nie zmar­nu­jesz, wy­star­czy ci na całe ży­cie.

– Moż­na to ta­lent zmar­no­wać?…

– Nie rób głup­ca, po­patrz na mnie. Wiesz­czem bym ja mógł dziś być?… Płaszcz no­sił­by za mną Żół­kow­ski, ten sam sta­ry płaszcz, co go dziś sam dźwi­gam!…

Przy­su­nął się i trza­snął Jan­ka pię­ścią w bok, że aż chło­pak krzyk­nął i za­to­czył się.

– Że­byś pa­mię­tał – za­śmiał się mistrz. – Wiedz, że to po an­giel­sku!… Znaj an­giel­ską mo­dęk­pie i pro­wadź na wód­kę.

***

Na ro­gach ulic po­roz­wie­sza­no wiel­kie afi­sze "Ham­let" ksią­żę duń­ski w sied­miu ob­ra­zach:

1) Duch ojca, 2) Ham­let, uda­ją­cy war­ja­ta, Być albo nie być, Idź do klasz­to­ru, 3) Ham­let z mat­ką, 4) Śmierć Po­lo­niu­sza, 5) Obłą­ka­nie Ofel­ji, 6) Tru­pia gło­wa, 7) Zgon Ham­le­ta.

Ży­dzi i miesz­cza­nie, zbi­ci w gro­mad­ki, z za­cie­ka­wio­ne­mi mi­na­mi od­czy­ty­wa­li afisz. W mie­ście zro­bił się ru­mor – Ofel­ję gra Dziu­nia, Ham­le­ta jej ko­cha­nek. Agi­ta­cję pod­nie­ca­li stu­den­ci i mło­dzież.

Na ma­lut­kiej sce­nie od rana pró­by, a w miesz­ka­niu mama i dwie szwacz­ki wy­koń­cza­ły ko­stju­my dla Ofel­ji.

O ósmej go­dzi­nie tłu­my za­peł­ni­ły salę, mu­zy­ka za­gra­ła ża­łob­ne­go mar­sza, kur­ty­na się pod­nio­sła, ci­sza za­le­gła.

Na sce­nie kró­lo­wa, król, Po­lo­niusz i bla­dy, pięk­ny Ham­let w czar­nym, ak­sa­mit­nym ko­stju­mie, z kry­zą u szyi bia­łą jak śnieg, ża­bo­tach u rąk i szpa­dą u boku. Dziu­nia go ustro­iła, sama ufry­zo­wa­ła mu czu­pry­nę, pra­gnę­ła, aby był pięk­ny i za­chwy­cił wszyst­kie ko­bie­ty… po­rwał męż­czyzn!…

Szept roz­szedł się po sali, od­czuł go Ham­let, Dziu­nia zło­ży­ła ręce na po­dzię­ko­wa­nie Bogu. Po skoń­czo­nej sce­nie, gdy bu­rza okla­sków go­ni­ła Ham­le­ta, rzu­ci­ła mu się na szy­ję, ca­ło­wa­ła go i gła­ska­ła, mia­ła ocho­tę pła­kać z ra­do­ści.

Po zła­ma­nych lo­dach gra szła gład­ko… Mistrz jako duch był strasz­ny a jako Po­lo­niusz, umyśl­nie szar­żo­wał, aby ująć ga­wiedź i roz­śmie­szyć. Ak­to­ra ro­bił Ja­nek, de­kla­mo­wał z uczu­ciem, po­że­gna­ny okla­ska­mi.

W trze­cim ob­ra­zie uka­za­ła się Ofel­ja ze zło­tą prze­pa­ską i gwiaz­dą we wło­sach, w ak­sa­mit­nej suk­ni i bia­łych ko­ron­kach. Na­przód szept, a za nim wy­buch okla­sków. Od­czu­ła je Dziu­nia bez­wied­nem sci­śnie­niem ser­ca – i Hi­po­lit sto­ją­cy za ku­li­sa­mi.

Wszedł Ham­let. Sce­nę z Ofel­ją grałz na­mięt­no­ścią, Dziu­nia cza­ro­wa­ła. Po za­pad­nię­ciu kur­ty­ny wy­wo­ły­wa­no Ofel­ję, za­po­mnia­no o Ham­le­cie!…

– A prze­cie gra­łem jak Bóg – po­wta­rzał ci­cho. Za­bo­la­ła go do ży­we­go nie­spra­wie­dli­wość ludz­ka.

Dziu­nia chcia­ła po­cią­gnąć go za sobą na sce­nę, lecz wy­rwał jej rękę i cof­nął się przed pod­nie­sie­niem kur­ty­ny.

Po sce­nie z mat­ką Ham­le­ta po­że­gna­no okla­ska­mi, lecz je za­głu­szy­ło sza­lo­ne przy­ję­cie Ofel­ji, gdy obłą­ka­na w ko­szu­li i boso, z od­kry­te­mi ra­mio­na­mi, z wień­cem kwia­tów na gło­wie, uka­za­ła się na sce­nie. Po­rwa­ła wszyst­kich, mło­dych i sta­rych, ko­bie­ty i męż­czyzn. Ko­bie­ty wyj­mo­wa­ły z wło­sów kwia­ty, rzu­ca­jąc je na sce­nę.

Dziu­nia oszo­ło­mio­na, szczę­śli­wa i za­ra­zem zroz­pa­czo­na, wprost ze sce­ny wpa­dła do gar­de­ro­by, sta­nę­ła, jak wry­ta, i za­la­ła się łza­mi.

– Cóż ja po­ra­dzę? – szep­ta­ła. Mat­ka ją utu­li­ła.

– Ty je­steś wiel­ką ar­tyst­ką. Gdy­bym ja była wi­dzem, wy­sko­czy­ła­bym na sce­nę do cie­bie!… Klasz­czą ci, bo mu­szą – sza­le­ją, bo mu­szą. Te­raz do­pie­ro ro­zu­miem, że ty mu­sisz być ak­tor­ką. Gdy on się z tobą oże­ni, może so­bie pra­co­wać w kan­ce­lar­ji, ty na sce­nie. Nie płacz­że głu­pia, bo nie masz cze­go. Siądź, ubio­rę cię.

Po­pchnię­ta na sto­łek, usia­dła, mat­ka ją ubie­ra­ła, Dziu­nia, za­my­ślo­na, na­słu­chi­wa­ła okla­sków dla Ham­le­ta. Były, lecz w po­rów­na­niu z sza­leń­stwa­mi dla niej – sła­be…

– Nie­spra­wie­dli­wi! – skar­ży­ła się – Hi­pek dziś dzie­sięć razy le­piej ode­mnie gra i za­słu­żył na dzie­sięć razy więk­sze okla­ski…

– Daj po­kój – tłó­ma­czy­ła jej mat­ka – pu­bli­ka wie, co robi, nie na­uczysz jej ro­zu­mu!… Ty swo­je, ona swo­je…

– Nie­cier­pię nie­spra­wie­dli­wo­ści! – za­wo­ła­ła.

– Ci­cho, i na nie­go przyj­dzie ko­lej, je­że­li zo­sta­nie dłu­żej na sce­nie.

Kur­ty­na za­pa­dła, przed­sta­wie­nie skoń­czo­ne, mło­dzież i stu­den­ci za­czę­li z en­tu­zja­zmem wy­wo­ły­wać Dziu­nię.

– I zno­wu – szep­nę­ła – sły­szy mama? – A leć­że, bo budę roz­wa­lą.

Po­pchnę­ła ją. Z jed­nej stro­ny Ham­let, z dru­giej Ofel­ja uka­za­li się na sce­nie. Okrzy­ki dla Ofel­ji od­ra­zu zdu­si­ły Ham­le­ta. Dziu­nia ucie­kła i nie po­ka­za­ła się wię­cej, mimo wrza­sków. – Cze­mu nie wy­cho­dzisz? – na­le­gał Hi­po­lit.

– Bo okla­ski na­le­żą się dziś to­bie – za­wo­ła­ła, rzu­ca­jąc mu się na szy­ję.

Hi­po­lit wy­trzy­mał atak uści­sków, lecz nic nie od­po­wie­dział. Za ku­li­sy wpadł Ku­rek, opo­wia­da­jąc o za­chwy­tach męż­czyzn i ko­biet dla Ofel­ji. Dziu­nia mil­cza­ła, przy po­że­gna­niu oświad­czy­ła, że ją gło­wa boli, że pra­gnie być samą, wsu­nę­ła rękę pod ra­mię Hi­po­li­ta… ode­szli. Za nimi, w cie­niach nocy, po­su­wa­li się mama, Ja­nek i mistrz, któ­ry otrzy­mał z dzi­siej­sze­go po­dzia­łu pięt­na­ście gul­de­nów.

– Przy­kro ci? – rzu­ci­ła Dziu­nia nie­śmia­łe py­ta­nie ko­chan­ko­wi.

– Kpię so­bie z idjo­ty­zmu rze­szow­skie­go – od­po­wie­dział opry­skli­wie.

– Bo wi­dzisz, oni tyl­ko dla­te­go mnie wy­wo­łu­ją, że je­stem ko­bie­tą. Zwy­czaj­nie jak stu­den­ty.

– Moja dro­ga – prze­rwał szorst­ko – nie miej mnie za głup­ca, któ­ry wy­bry­ki ga­wie­dzi z ma­łe­go mia­stecz­ka bie­rze ser­jo. Zo­ba­czy­my, co bę­dzie na wiel­kich sce­nach.

– Pra­gnę, że­byś mnie na wiel­kich sce­nach za­ćmił – za­wo­ła­ła cie­pło, cho­ciaż w głę­bi ser­ca skła­ma­ła mi­mo­wied­nie.

Do­go­nił ich Ja­nek z za­py­ta­niem, czy na dzi­siej­szą wie­cze­rzę ku­pić wina.

– Jesz­cze się py­tasz? – od­po­wie­dział Hi­po­lit roz­draż­nio­ny. – Mu­si­my wy­pić zdro­wie dzi­siej­szej bo­ha­ter­ki i spić się, jak bele…

Ja­nek od­szedł, Dziu­nia za­mil­kła.

– Dla­cze­go on nie od­czu­wa mo­ich try­um­fów – my­śla­ła – dla­cze­go on się nie cie­szy odro­bi­ną uzna­nia, ja­kie zdo­by­łam ta­len­tem i odro­bi­ną cza­ru, jaki mi Bóg dał?… Dla­cze­go? dla­cze­go? – świ­dro­wa­ło jej w mó­zgu i tar­ga­ło ser­ce.

– Prze­cie mnie ko­cha, a dla­cze­go nie cie­szy się moją ra­do­ścią po­wo­dze­nia, mo­je­mi okla­ska­mi. Dla­cze­go? je­że­li moje ser­ce drża­ło­by unie­sie­niem, gdy­by jego okla­ski­wa­no tyle, co mnie?…

Hi­po­lit rów­nież mil­czał, przy­spie­sza­jąc kro­ku. Do miesz­ka­nia we­szli sami. Usiadł, po­cią­gnął ku so­bie Dziu­nię, po­pa­trzał na nią przy świe­tle księ­ży­ca, ob­jął ją w pół, przy­tu­lił i po­ca­ło­wał go­rą­co.

– Żyć już bez cie­bie, bez twych piesz­czot nie mogę.

Uści­ski ko­chan­ka nie zjed­na­ły ar­tyst­ki. Uczu­ła w ser­cu ja­kąś pust­kę, lecz się jej prze­lę­kła, od­sko­czy­ła my­ślą od jej wi­do­ku i bała się wra­cać… pa­trzeć…

We­szła mama, za­pa­li­ła świa­tło, za nią uka­zał się Ja­nek i mistrz w wy­bor­nych hu­mo­rach. Mistrz po dro­dze pal­nął trzy kie­lisz­ki star­ki, Ja­nek je­den.

– Ależ ten Rze­szów to jak Boga ko­cham zło­ta mina! – wo­łał mistrz.

– Dzię­ki Dziu­ni – do­koń­czy­ła na złość Hi­po­li­to­wi mama.

– Dzię­ki wszyst­kie­mu – do­dał wy­stra­szo­ny Ja­nek.

– Tyl­ko Dziu­ni, tyl­ko dzię­ki Dziu­ni – za­wy­ro­ko­wał Hi­po­lit roz­draż­nio­nym to­nem gło­su.

Dziu­nia od­czu­ła w drże­niu jego gło­su zgrzyt.

– Niech będą dzię­ki sa­me­mu Lu­cy­pe­ro­wi – za­wo­łał mistrz – lecz to rze­czy nie zmie­nia, Rze­szów jest ko­pal­nią. Ko­pać, póki zło­to pły­nie!…

– Gdy się mina wy­czer­pie, dra­pać na­za­jutrz. Sia­daj­cie – pro­si­ła mama. Ja­nek, od­kor­kuj wino. Do­sta­nie­cie dziś cie­lę­cych sznyc­li i do tego po pół ka­la­fjo­ra na gło­wę. Sły­szysz ho­ło­to?…

– Trzy­ma­na w Boch­ni przez mamę na ziem­nia­kach bez osyp­ki ho­ło­ta sły­szy – do­koń­czył mistrz. Boże, co za cza­sy, co za zło­te cza­sy! Pięt­na­ście pa­pier­ków za je­den wie­czór i pół ka­la­fjo­ra gra­tis.

Hi­po­lit roz­lał wino, uro­czy­sty po­wstał:

– Na­szej ar­tyst­ki z Bo­żej ła­ski, któ­ra swym ta­len­tem olśnie­wa Rze­szów i żywi nas!

Mistrz się ze­rwał.

– Praw­da, ta­lent tyl­ko z Bo­żej ła­ski, każ­dy inny, to bla­ga. A ta­lent po­zna­je się tem, że kto go ma, ko­cha sztu­kę. Bez mi­ło­ści sztu­ki ta­lent bla­ga, a ak­tor par­szy­wiec! Ot co wam po­wiem…! Piję na zdro­wie sztu­ki i Dziu­ni. One się, jak mi Bóg miły, zna­ją i ko­cha­ją. My tu wszy­scy, wo­bec Dziu­ni, nie wy­łą­cza­jąc mamy… par­szyw­cy…

– Mi­strzu! – krzyk­nę­ła mama, bo­jąc się na­praw­dę o Hi­po­li­ta. Urżną­łeś się po dro­dze, łaj­da­ku.

– Praw­dę mówi Wer­ner – za­wo­łał Hi­po­lit – my, wo­bec Dziu­ni, je­ste­śmy par­szyw­ca­mi.

Dziu­nia po­wsta­ła i drżą­cym gło­sem za­czę­ła:

– Je­śli mam ta­lent, to nie moja za­słu­ga… tyl­ko ła­ska Boża, jak po­wie­dział Wer­ner. Je­że­li ko­cham sztu­kę, to rów­nież nie moja za­słu­ga, bo nikt mnie jej ko­chać nie uczył i nie ka­zał. Mi­łość przy­szła sama z sie­bie, jako ła­ska Boża. Lecz rów­nież wiem, że ta­lent mój wy­star­cza Za­le­d­wo na Rze­szów. Wno­szę to­ast na po­myśl­ność tych, któ­rzy we­zmą pu­bli­kę w sto­li­cy. Bę­dzie to i dla mnie naj­więk­szy try­umf.

Trą­ci­ła kie­lisz­kiem o kie­li­szek Hi­po­li­ta.

– Dziu­niu, ty się nie za­sy­piesz we Lwo­wie, niech mię pio­run trza­śnie. Inni fra­je­rzy, to co in­ne­go! – de­kla­mo­wał cię­ty ko­mik.

– Milcz! – krzyk­nę­ła, bi­jąc pię­ścią w stół, wy­stra­szo­na mama.

– Niech mówi – prze­rwał z iron­ją Hi­po­lit. Mistrz jest wy­rocz­nią w Rze­szo­wie. Szczę­ściem dla mnie inne są we Lwo­wie.

Sy­tu­acja sta­wa­ła się na­prę­żo­na. Mistrz pal­ca­mi bęb­nił po sto­le i ukła­dał od­po­wiedź, gdy mama ze­rwa­ła się ner­wo­wo i pod­no­sząc kie­li­szek za­wo­ła­ła:

– Ko­chaj­my się! Ot co wam po­wiem, swa­ry do ni­cze­go nie pro­wa­dzą. Le­piej za­śpie­waj­my chó­rem.

Mistrz za­czął nu­cić pół­gło­sem. Ja­nek, kop­nię­ty przez mamę pod sto­łem, śpie­wał gło­śno. Mama z mi­strzem wtó­ro­wa­li mu.

Dziu­nia zmę­czo­na i zde­ner­wo­wa­na po­szła do swe­go po­ko­ju, Hi­po­lit za nią, wte­dy mama szep­nę­ła do mi­strza:

– Sta­ry ośle, nie zra­żaj go do te­atru, póki się z Dziu­nią nie oże­ni!…

– A to po co? – za­wo­łał mistrz. Cóż­to pani chce ta­kiej ar­ty­st­ce świat za­wią­zy­wać?!…

– Chcę, żeby mia­ła męża, jak każ­da uczci­wa ko­bie­ta, po­tem może ro­bić, co jej się po­do­ba.

– Kulę cią­gnąć u nóg całe ży­cie. Fra­jer nie ma ta­len­tu za trzy gro­sze, a za­ro­zu­mia­ło­ści dźwi­ga na ba­rach za ty­sią­ce.

Dru­gie­go dnia po śnia­da­niu, Hi­po­lit wy­szedł na ga­ze­ty, mistrz zwró­cił się do Dziu­ni.

– Wie pa­niu­sia co?… kie­dy tak do­brze po­szło z Ham­le­tem, za­graj­my tu Ad­r­jan­nę.

– Nig­dy – za­wo­ła­ła Dziu­nia – nig­dy z Hi­po­li­tem nie będę gra­ła tej roli. Kola Mau­ry­ce­go jest mała, nic z niej wiel­kie­go nie moż­na zro­bić, Ad­r­jan­na przy­gnia­ta wszyst­kich.

– To całe nie­szczę­ście, że pa­niu­sia za­wsze bę­dziesz przy­gnia­tać i po­pro­stu z tobą nic nie moż­na nam chu­dzia­kom grać.

Dziu­nia uda­ła, że bie­rze to za kom­ple­ment.

– Co in­ne­go we Lwo­wie – mó­wi­ła – tam mnie nic nie bę­dzie ob­cho­dzić, kto bę­dzie grał Mau­ry­ce­go, je­śli go nie bę­dzie grał Hi­pek. Ale nam te­raz zu­peł­nie nie prze­szka­dza, że­by­śmy się sami nie mie­li uczyć Ad­r­jan­ny! Wio­sna cu­dow­na, a więc pro­jek­tu­ję, aby w dnie, w któ­rych nie gra­my, cho­dzić rano do po­bliz­kie­go la­sku i tam się uczyć: Ja­nek, mistrz i ja.

– Zgo­da, by­le­by tyl­ko…

– Za­brać w ko­szy­ku śnia­da­nie. Ja­nek, pa­mię­taj o tem!

Mistrz mru­gnął zna­czą­co, po­łknął śli­nę i za­tarł ręce.

***

Wy­po­go­dzi­ło się w gro­mad­ce roz­bit­ków i uci­szy­ło. Hi­pek ran­ki prze­pę­dzał w to­wa­rzy­stwie Kur­ka, czę­sto na­wet po­ma­gał mu w biu­ro­wej pra­cy, po­po­łu­dnia na pró­bach, a wie­czo­ry, je­że­li nie było przed­sta­wie­nia, z mło­dzie­żą przy bi­lar­dzie. W ka­sy­nie gry­wa­no rze­czy małe, bła­he, we­so­łe, bez wy­si­leń i tru­dów. Mistrz czę­sto bła­zno­wał, mama gru­bo się śmia­ła, Ja­nek sa­dził się, aby do­rów­nać mi­strzo­wi. Przed­sta­wie­nie da­wa­ło po dzie­sięć bo­ha­te­rom, a po pięć pa­pier­ków resz­cie. Nie było bo­gac­twa, lecz przy­jem­ny do­sta­tek, po­zwa­la­ją­cy po­my­śleć o czar­nej go­dzi­nie. Hi­po­lit sta­rał się być dla Dziu­ni ser­decz­nym i cie­płym, Dziu­nia dla nie­go do­brą, lecz czuć było, że co­raz mniej mie­li so­bie do po­wie­dze­nia, co­raz mniej zwie­rzań. Coś sta­nę­ło wśród nich, ro­sło i roz­py­cha­ło dwo­je mło­dych lu­dzi, przed mie­sią­cem złą­czo­nych go­rą­ce­mi pra­gnie­nia­mi i upo­je­niem.

Czuł ten nie­wi­dzial­ny prze­dział Hi­po­lit i gnie­wał się za nie­go na sie­bie. Dziu­nię po­dej­rzy­wał, że mi­łość jej ku nie­mu sty­gnie, tyl­ko winy nie przy­pi­sy­wał so­bie.

Jed­ne­go dnia przed przed­sta­wie­niem zna­leź­li się sami. Zbli­żył się do niej, ujął ją za ręce, usiadł, po­cią­gnął ku so­bie i wpa­tru­jąc się w nią uważ­nie, szep­nął:

– Dziu­niu, ty już mnie nie ko­chasz, przy­najm­niej nie tyle, co pierw­szych dni.

Na ko­bie­tę buch­nę­ły ognie, ręce jej drża­ły.

– Mnie się zda­je – po­wie­dzia­ła ci­cho – że po­wta­rzasz wła­sne my­śli.

– Ja cie­bie… moja ty po­cie­cho ży­cia…

– Bez któ­rej za­czy­nasz się oby­wać.

– Jak­to, czyż cię za­nie­dbu­ję?

– Nie w tem kwe­stją, czu­ję, że co­raz mniej je­stem ci po­trzeb­ną do szczę­ścia – do­da­ła po chwi­li.

– Od cza­su jak przy­je­chał ten sta­ry wyga, Wer­ner.

– Za­zdro­ścisz?…

– Żar­tu­jesz… lecz je­steś za­ab­sor­bo­wa­na, za­ję­ta, nie masz cza­su.

– Szcze­gól­niej, gdy wra­casz do domu na pół go­dzi­ny przed pój­ściem do te­atru, a na pięć mi­nut przed snem.

– Dziu­niu, ja­kiś cień sta­nął wśród nas, od­czu­wam go.

– To nie do­brze, mój dro­gi, od­czu­cie cie­nia zna­czy, żeś sani go stwo­rzył. Ja go pierw­sza nie od­czu­łam.

– Lecz te­raz?

– Gdy mi o nim mó­wisz, mi­mo­wo­li sta­je mi przed oczy­ma.

– Zmia­nę wła­sną zwy­kle na­rzu­ca­my dru­gim.

– Gdy­bym cię prze­sta­ła ko­chać, nie zo­sta­ła­bym chwi­li w Rze­szo­wie.

– Je­steś, więc ko­chasz! – za­wo­łał z pa­to­sem, po­chwy­cił ją na ręce i no­sił po po­ko­ju.

Czuć było jed­nak, że gra, że "robi". Ro­bo­tę od­czu­ła Dziu­nia ner­wa­mi, była smut­na, za­my­ślo­na, lecz się uśmie­cha­ła.

Po­szli ra­zem pod ra­mię do te­atru, lecz bez szcze­ro­ści i na­iw­no­ści szczę­ścia. Po "Ham­le­cie"

kry­ła się przed nim ze swą mi­ło­ścią do sztu­ki,. z pra­gnie­niem gry­wa­nia wiel­kich ról, od­twa­rza­nia wiel­kich kre­acyj i z co­dzien­ne­mi lek­cja­mi z mi­strzem. Hi­pek ma­rzył o go­ścin­nych wy­stę­pach we Lwo­wie, lecz co­raz dłu­żej prze­sia­dy­wał m… kan­ce­lar­ji ad­wo­ka­ta i co­raz czę­ściej po­ma­gał w re­fe­ra­tach. Ku­rek i jego de­pen­den­ci dzi­wi­li się wiel­kim jego zdol­no­ściom praw­ni­czym.

***

Jed­ne­go z pięk­nych dni rano za­je­cha­ła przed do­mek miesz­ka­nia na­szych ar­ty­stów dwu­kon­na do­roż­ka, wy­siadł z niej po­waż­ny je­go­mość o su­ro­wem ob­li­czu i si­wych wło­sach, za nim dwóch ma­gi­strac­kich pa­choł­ków przy pa­ła­szach i żan­darm z na­sa­dzo­nym na ka­ra­bi­nie ba­gne­tem.

Mama, wy­stra­szo­na, otwo­rzy­ła gwał­tow­nie drzwi.

– Co to jest – krzyk­nę­ła – na­pad, gwałt!…

– Pro­szę po­ka­zać, gdzie są rze­czy i pa­pie­ry Hi­po­li­ta?…

– On miesz­ka w swo­im domu, pła­ci ko­mor­ne i nie wol­no go ru­szać.

– Za­bierz­cie do ku­fer­ka męz­kie ubra­nia i pa­pie­ry z Mur­ka – dał pa­choł­kom roz­kaz siwy je­go­mość.

– Żad­nych pa­pie­rów nie miał – za­wo­ła­ła mama, za­sła­nia­jąc sobą drzwi. Ja­kiem pra­wem?…

– Pro­szę się cof­nąć, bo we­zmę do po­mo­cy żan­dar­ma – wy­gło­sił ze spo­ko­jem je­go­mość.

Lu­dzie gro­ma­dzi­li się przed dwor­kiem. Je­go­mość za­mknął drzwi i po­spusz­czał sto­ry.

– Krzy­kiem swo­im ścią­gasz pani ga­wiedź ulicz­ną.

Mama cof­nę­ła się zmę­czo­na, nogi pod nią drża­ły, usia­dła na stoł­ku.

Je­go­mość za pa­choł­ka­mi wszedł do po­ko­ju. Uro­czy­sta ci­sza trwa­ła kil­ka mi­nut. Pa­choł­ko­wie pa­ko­wa­li rze­czy, je­go­mość po dru­giej stro­nie sta­nął przed mamą.

– Cze­go tu chcesz – za­czę­ła mama – po coś tu przy­szedł za­kłó­cać spo­kój i szczę­ście dzie­ci?!…

– Moja pani, nie graj­my ko­me­dji, a po­mów­my, jako lu­dzie uczci­wi i prak­tycz­ni. Uwie­dli­ście mi chło­pa­ka.

Mama bla­da wsta­ła.

– Wy­kradł mi moją je­dy­nacz­kę, przy­się­ga­jąc, że gdy tyl­ko doj­dzie do lat, oże­ni się z nią.

– Szczę­ściem dla mnie jesz­cze nie do­szedł do lat i nie oże­nił się.

– To ta szel­ma baba ścią­gnę­ła go do sie­bie na na­sze nie­szczę­ście.

Je­go­mość po­ło­żył na sto­le pięć stó­wek.

– Na ob­tar­cie łez – rzekł po­waż­nie – i na sa­tys­fak­cję krzywd.

Mama wście­kła chwy­ci­ła pie­nią­dze, zmię­ła je w dło­ni i rzu­ci­ła je w twarz je­go­mo­ścia.

– Ty sta­ry łaj­da­ku, moja cór­ka nie jest na sprze­daż!

– To za­le­ży od ceny – od­po­wie­dział spo­koj­nie, kła­dąc na stół jesz­cze jed­ną stów­kę.

Mama i tę zmiąw­szy rzu­ci­ła mu w twarz. Pie­nią­dze upa­dły na pod­ło­gę.

– Wy­noś się! – krzyk­nę­ła – bo ja się i żan­dar­ma nie zlęk­nę i wy­cią­gnę cię z mego domu na uli­cę za twój siwy łeb!…

Wpadł Hi­po­lit, tchu mu w pier­siach bra­ko­wa­ło, kur­czo­wo roz­piął koł­nie­rzyk, stał bla­dy, mó­wić nie mógł.

– Co… co to jest? – wy­szep­tał.

– Patrz – za­wo­ła­ła mama – pa­choł­ko­wie, żan­darm!

– Za po­zwo­le­niem – prze­rwał sta­ry – po­zwól mi pani skoń­czyć spra­wę z moim sy­nem. – Zwra­ca­jąc się do Hi­po­li­ta, rzekł chłod­no i spo­koj­nie:

– Je­steś pan aresz­to­wa­ny.

– Za co? – za­wo­łał.

– Przy­sła­no mi we­ksel do za­pła­ty na trzy­sta gul­de­nów z pod­pi­sem Hi­po­lit Że­go­ta Grom­czew­ski. Po­nie­waż pod­pis był sfał­szo­wa­ny, nie za­pła­ci­łem.

– To mój pod­pis, to mój we­ksel.

– Że­go­ty nie uży­wa­łeś…

– Lecz to moje imię i tym ra­zem pod­pi­sa­łem się niem. A cóż to za łaj­dak ten, co przed upły­wem ter­mi­nu śmiał we­ksel kwe­stjo­no­wać, nie za­py­taw­szy się mnie.

– Miał po­dej­rze­nia, bał się twej uciecz­ki, tem wię­cej, żeś zmie­nił na­zwi­sko.

– To mój ar­ty­stycz­ny pseu­do­nim.

– Po­wiesz to panu sę­dzie­mu we Lwo­wie przy pro­to­kó­le.

– Oj­ciec zgo­to­wa­łeś mi tę hań­bę!…

– Ja tyl­ko pła­cę moje wła­sne we­ksle, in­nych nie. Kwe­stje wy­ja­śnisz przed sę­dzią śled­czym.

– Jadę na­tych­miast – za­wo­łał – od­praw oj­ciec żan­dar­ma i pa­choł­ków.

Zwró­cił się do mamy.

– Przy­się­gam ci uro­czy­ście wo­bec mego ojca, że na­za­jutrz po mem doj­ściu do peł­no­let­no­ści poj­mę cór­kę twą, Ja­dwi­gę Ja­giel­ską, za żonę. Tak mi Boże do­po­móż.

– Synu! – za­wo­ła­ła mama i pła­cząc wy­cią­gnę­ła ręce.

Hi­po­lit padł jej w ob­ję­cia.

– Mat­ko – rzekł wzru­szo­ny – po­że­gnaj żonę moją.

Mama za­la­ła się łza­mi. Sta­ry spoj­rzał na ze­ga­rek.

– Wszyst­ko to bar­dzo ład­ne i wzru­sza­ją­ce, że le­piej nie po­trze­ba i w te­atrze, lecz je­śli chcesz po­zbyć się opie­ki żan­dar­ma, mu­si­my je­chać za­raz, po­ciąg za pięć mi­nut na sta­cji sta­nie. Je­że­li po­je­dzie­my ra­zem we dwóch, żan­darm zo­sta­nie w mie­ście.

– Mat­ko, uspo­kój Dziu­nię, nie daj jej roz­pa­czać. Wró­cę!… że­gnam… do wi­dze­nia!…

Raz jesz­cze uca­ło­wał ręce mamy, na­ło­żył ka­pe­lusz na gło­wę i wy­biegł; oj­ciec za nim, mama pa­dła na ka­na­pę.

Od­je­cha­li – żan­darm i pa­choł­ko­wie za­trzy­ma­li się, ob­ser­wu­jąc ży­dów i miesz­czan, gro­ma­dzą­cych się w uli­cy.

Ci­cho się zro­bi­ło, mama cięż­ko ro­bi­ła płu­ca­mi, wszyst­kie w niej ner­wy gra­ły. Rap­tow­nie spo­strze­gła roz­rzu­co­ne na pod­ło­dze pie­nią­dze, po­chwy­ci­ła je i wście­kła po­sła­ła dziew­czy­nę po fia­kra, aby raz jesz­cze na ko­lei rzu­cić je w twarz sta­re­mu i odejść. Żan­darm oświad­czył, że przed odej­ściem po­cią­gu ni­ko­mu nie wol­no wy­cho­dzić z dwor­ku. Przy­wo­ła­ny fia­kier z roz­ka­zu żan­dar­ma od­je­chał.

– Do­brze – mó­wi­ła mama, gła­dząc stów­ki – od­dam je Hip­ko­wi, gdy wró­ci, przy­da­dzą mu się na urzą­dze­nie miesz­ka­nia, go­ścin­ne wy­stę­py, na wszyst­ko! Po co da­wać sta­re­mu skne­rze pie­nią­dze, któ­re się na­le­żą jego sy­no­wi. A łaj­dak – za­wo­ła­ła – sześć stó­wek za ho­nor mego dziec­ka, pięk­ność, mło­dość, za jej łzy! – I zno­wu się ze­rwa­ła, aby le­cieć i rzu­cić pie­nią­dze sta­re­mu w twarz, lecz żan­darm stał obok szta­chet, pa­choł­ko­wie ma­gi­strac­cy przy nim!

– Ha, trzy­masz mnie w wię­zie­niu, pil­nu­jesz przez żan­dar­mów. Cze­kaj… choć­bym mia­ła iść pie­cho­tą do Lwo­wa, pój­dę, a syna twe­go oże­nię z moją cór­ką… Ty, sta­ry łaj­da­ku, jesz­cze nie wiesz, co ko­bie­ta może, gdy chce!…

Pie­nią­dze wsu­nę­ła za gors.

– Boję się o Dziu­nię – szep­ta­ła – za­ko­cha­na, ner­wo­wa, de­li­kat­na, może od­cho­ro­wać.

Od stro­ny ro­gat­ki szła Dziu­nia w ja­snej, per­ka­li­ko­wej su­kien­ce, osło­nię­ta czer­wo­ną pa­ra­sol­ką, ma­jąc obok sie­bie mi­strza i Jan­ka.

Ga­wiedź, zgro­ma­dzo­na na uli­cy, ro­bi­ła jej miej­sce, żan­darm i pa­choł­ko­wie wy­pro­sto­wa­li się.

– Co to jest? co się sta­ło? – spoj­rza­ła na mi­strza. Mistrz zbladł, Ja­nek sta­nął. Mil­cze­li oba.

Po­bie­gła ca­łym pę­dem. Żan­darm otwo­rzył jej bram­kę i za­mknął za nią.

– Co? co? – po­wta­rza­ła szep­tem.

– Dziec­ko!… – mama roz­two­rzy­ła ra­mio­na.

– Co? – za­wo­ła­ła ner­wo­wo Dziu­nia.

– Oj­ciec go za­brał siłą, żan­dar­ma­mi, lecz on przy­siągł na Boga, że wró­ci i oże­ni się.

Dziu­nia usia­dła, ręce za­plo­tła i za­my­śli­ła się. Mat­ka sta­ła przed nią z za­ła­ma­ne­mi rę­ko­ma, cze­ka­jąc wy­bu­chu roz­pa­czy – na­próż­no.

– Dziu­niu – krzyk­nę­ła – po­wiedz sło­wo, za­płacz, to ci ulży, boję się o cie­bie!

Rap­tow­nie, bły­ska­wi­cą rzu­ci­ło się do niej przy­pusz­cze­nie moż­no­ści sza­leń­stwa je­dy­nacz­ki. Schwy­ci­ło ją za gar­dło, du­si­ło, aż na­resz­cie buch­nę­ła pła­czem.

Dziu­nia się ze­rwa­ła, po­sa­dzi­ła ją siłą na ka­na­pie, tu­li­ła jej twarz do swych pier­si.

– Ma­tu­siu! tak się koń­czą na­sze mi­ło­ści, na­sze ro­man­se, na­sze na­dzie­je! Los ma­mu­si był taki sam, dla­cze­góż mój miał­by być inny?

Mama za­no­si­ła się od pła­czu. Dziu­nia, ocie­ra­jąc chu­s­tecz­ką jej łzy, szep­ta­ła ser­decz­nie.

– Nie wró­ci, ma­mu­siu, nie. Ku­rek mi mó­wił, że z na­mięt­no­ścią pra­co­wał w kan­ce­lar­ji. A kto wie, czy mi go los umyśl­nie nie za­brał z dro­gi… Za­zdro­sny, ba­łam się dla nie­go okla­sków, ba­łam się przy nim na sce­nie roz­wi­jać sił mego ta­len­tu, ba­łam się pra­co­wać, mó­wić o sztu­ce… Mamo, on mi był kulą u nóg, nu­dzi­łam się z nim i drża­łam z gnie­wu przed do­cin­ka­mi jego za­zdro­ści i złe­go hu­mo­ru. Ucie­ka­łam przed nim w las z Wer­ne­rem i Jan­kiem uczyć się. Dziś je­stem wol­na i swo­bod­na, dziś bio­rę ślub ze sztu­ką.

Zbli­ży­ła usta do ucha mat­ki.

– Czyż on mnie ko­chał praw­dzi­wie?! Po­żą­dał mego cia­ła, mo­ich okrą­głych ra­mion i nic. Ma­tu­lu moja… nic. Nie płacz, to był ama­tor, nie było w nim nic z ak­to­ra i dla tego nie wró­ci.

Mat­ka spoj­rza­ła na cór­kę i oczy sze­ro­ko roz­war­ła. Dwa­dzie­ścia lat wie­ku roz­dzie­la­ły je, a już się nie ro­zu­mia­ły. Mama ze sta­rej szko­ły ro­man­tycz­nej, opar­tej na de­kla­ma­cji o nie­zmien­no­ści uczuć, sta­ło­ści i mi­ło­ści bez gra­nic; cór­ka już się na­uczy­ła kry­tycz­nie pa­trzeć na ko­chan­ka, są­dzić go, wi­dzieć jego wady, od­czu­wać cha­rak­ter. Mat­ka ko­bie­tę i całe jej ży­cie sto­so­wa­ła do mi­ło­ści – cór­ka do ży­cia i sztu­ki. Mat­ka ko­cha­ła męż­czy­znę, cór­ka w głe­biach swe­go ser­ca tyl­ko sztu­kę, a po­słu­gi­wa­ła się ludź­mi.

– I cze­góż się tak mama pa­trzy na mnie, jak­by mnie pierw­szy raz wi­dzia­ła?… W Boch­ni by­łam głu­pią Dziu­nią, w Rze­szo­wie je­stem ko­bie­tą, przej­rza­łam, od­czu­wam ży­cie, a zda­je mi się je­stem ar­tyst­ką.

Rzu­ci­ła się mat­ce w ob­ję­cia.

– I nie ża­łu­jesz go? – py­ta­ła zdzi­wio­na mat­ka.

– Mu­si­my so­bie po­wie­dzieć ma­tecz­ko, że prze­padł dla nas na wie­ki.

– A gdy­by wró­cił i chciał wziąć z tobą ślub?…

– Je­że­li­by wró­cił?… Prze­bo­lej­my stra­tę od­ra­zu… i do dzie­ła.

– Do ja­kie­go dzie­ła?…

– Do czy­nu, do pra­cy, do ról, do gry, do ży­cia!…

Na rogu uli­cy stał mistrz, zda­le­ka ob­ser­wo­wał żan­dar­ma. Miał po­pro­stu wstręt do ko­gu­cich na czar­nych ka­pe­lu­szach piór, nie lu­bił na nie zbliz­ka pa­trzeć.

Chciał na zwia­dy do miesz­ka­nia mamy wy­słać Jan­ka, lecz chło­pak nie usłu­chał.

– A nuż mat­ce się sprzy­krzy­ło bez nie­go?… ka­za­ła go zła­pać i od­sta­wić do domu?…

Po dłu­giej chwi­li, dla ar­ty­stów na­szych prze­dłu­ża­ją­cej się w wiek, żan­darm spoj­rzał na ze­ga­rek i, prze­ko­naw­szy się, że już po­ciąg ru­szył do Lwo­wa, opu­ścił sta­no­wi­sko, pa­choł­ko­wie po­szli za nim, ga­wiedź ulicz­na po­wo­li wra­ca­ła do swych za­jęć.

Na­przód Ja­nek, za nim chył­kiem mistrz, trzy­ma­jąc się bliz­ko szta­chet, szyb­ko prze­bie­gli uli­cę, do­pa­dli do dwor­ku.

– Ama­tor uciekł! – za­wo­ła­ła Dziu­nia ner­wo­wo. Czuć było w jej gło­sie gniew ob­ra­żo­nej dumy.

– Amant – rzekł spo­koj­nie mistrz i mach­nął po­gar­dli­wie ręką… Zbli­ży? się do mamy i szep­nął:

– A nie prze­po­wia­da­łem?…

Mama prze­szy­ła go wzro­kiem. A że mistrz był za­le­d­wo po jed­nym kie­lisz­ku, cof­nął się i mil­czał.

– Amant i ama­tor – po­wtó­rzy­ła Dziu­nia – i to w jed­nej oso­bie.

– Praw­da – przy­świad­czy­li.

– I le­piej, że nas prze­stał nu­dzić – do­da­ła.

– Bogu niech będą dzię­ki – rzekł uro­czy­ście mistrz.

– De­ner­wo­wał mnie i mę­czył, że nie ma­cie po­ję­cia.

Dziu­nia za­czę­ła się za­pa­lać, roz­na­mięt­niać.

– Gnę­bił mnie za­zdro­ścią – wo­ła­ła – mścił się, do­ku­czał…

Łzy wy­try­sły z jej oczu.

– Za­raz po Ham­le­cie – mó­wi­ła spo­koj­nie – coś się sta­ło ze mną, ból mnie prze­jął, zda­wa­ło się, że mi ser­ce pę­kło na dwo­je… po­zna­łam go, od­czu­łam, zro­zu­mia­łam. "To ego­ista", mó­wi­ło we mnie… "on tyl­ko ko­cha sie­bie"…

Urwa­ła, wpa­da­jąc w za­du­mę. Nikt nie śmiał jej prze­rwać. Po dłu­giej chwi­li za­czę­ła ci­cho:

– On tyl­ko ko­chał sie­bie, a ja głu­pia jego ko­cha­łam… Gdy­by to był wiel­ki ar­ty­sta, ko­cha­ła­bym w nim ta­lent, ge­niusz, któ­ry­by mnie w nim po­ry­wał. Ale on miał tyl­ko czu­ły głos aman­ta i Szczer­ba­te­go ma­nie­rę.

Mistrz wy­buch­nął śmie­chem i wię­cej jesz­cze wzbu­rzył ko­bie­tę.

– O tak – za­wo­ła­ła – po Ha­me­le­cie pę­kło mi ser­ce i wkradł się do nie­go wstyd. Czem ja je­stem wzglę­dem nie­go… po­my­śla­łam… je­śli go nie ko­cham?… Nie­chęć i od­ra­za do sie­bie sa­mej ro­sły. Cier­pia­łam, nie ma­jąc ni­ko­go, przed kim mo­gła­bym się po­skar­żyć!?… Mama po­wie­dzia­ła­by mi: "ci­cho, on się z tobą oże­ni".

Mama gło­śno wes­tchnę­ła.

– Uciec nie mo­głam, lecz było mi cięż­ko. Ucie­ka­łam cho­ciaż na parę go­dzin do lasu ode­tchnąć bez oba­wy, że może na­dejść. Tam od­po­czy­wa­łam.

Urwa­ła, po chwi­li da­lej mó­wi­ła ci­cho, za­my­ślo­na.

– Po­szedł sam, po­rzu­cił mnie, od­je­chał… I zno­wu je­stem wol­na, swo­bod­na, nie boję się jego za­zdro­ści, do­cin­ków. nie będę się ru­mie­nić!… – w du­chu do­koń­czy­ła – przed jego ła­ko­mym wzro­kiem… Je­stem wol­na! – po­wtó­rzy­ła ner­wo­wo.

Do­sta­ła wy­pie­ków na twa­rzy, łzy bez prze­rwy świe­ci­ły jej w oczach. Była pod­nie­co­na i roz­draż­nio­na.

– Prze­szło, skoń­czy­ło się – szep­ta­ła – je­stem pa­nią u sie­bie, w moim wła­snym domu.

Zwró­ci­ła się do mi­strza.

– "Ad­r­jan­na" tu w po­ko­ju cały dzień?… Mistrz wzru­szo­ny pod­szedł, ujął jej rękę i po­ca­ło­wał.

– Dziel­na pani je­steś, ce­nię w to­bie od­wa­gę…

– Ja ko­cham sztu­kę! – za­wo­ła­ła – i niech pio­ru­ny za­trza­sną tych, co mi sta­ją na dro­dze.

Rzu­ci­ła się mat­ce na szy­ję.

– Ma­tu­lu, od­zy­ska­łaś cór­kę, a sztu­ka ak­tor­kę! Gdy­by się ze mną oże­nił, cho­ciaż to nie­praw­do­po­dob­ne, zro­bił­by ze mnie po­spo­li­tą mieszcz­kę, a cie­bie mo­że­by się wsty­dził. Mieszcz­ką nie będę za nic na świe­cie, za mil­jo­ny… na­wet ad­wo­ka­to­wą we Lwa­wie, na­wet bur­mi­strzo­wą w Rze­szo­wie…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: