- W empik go
U progu sztuki. Tom 2 - ebook
U progu sztuki. Tom 2 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 388 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Powieść wspołczesna.
Tom II.
Petersburg.
Nakład Księgarni K. Grendyszynskiego.
1897.
Drukarnia Trenke i Fusnot, Maksymilj… zaułek N 13.
Tymczasem w Rzeszowie powodzenie nie ustawało i, chociaż dochody się zmniejszały, nigdy jednak do tyla, aby Janek po przedstawieniu dostał mniej od pięciu guldenów.
– Byle tylko mieć co grać – powtarzał Hipolit – a możemy tu cały miesiąc przesiedzieć, zanim sezon wód nie zostanie otwarty.
– Cóż łatwiejszego – zabrała głos mama. Wysłać Janka do Krakowa, wydostanie z teatru wszystkie sztuki na cztery lub pięć osób, najmie przepisywaczy, za kilka dni wróci.
– Janek, jedziesz? – spytał Hipolit.
– Dziś po obiedzie odbiorę od krawca nowy garnitur, wieczorem zagram pana "Silbersteina na koniu", w nocy w drogę.
– Oto na rachunek pięćdziesiąt papierków, ruszaj!…
– Jakie to Boskie nastały czasy! – zawołał radośnie chłopiec – dziś pięćdziesiątkami rzucamy… a w BochnI?…
– Nie wspominaj mi Bochni! – zawołała mama.
– Ani mnie – dodał Hipolit.
– A ja – mówiła cicho Dziunia do Janka – lubię te wspomnienia. W Bochni zaczęłam kochać pierwszy raz w życiu i kocham szczerze, serdecznie, naiwnie.
Janek oczy wytrzeszczył.
– I dziś kocham – dodała – lecz jakoś inaczej – dokończyła cicho. Wiesz, Janek, tęskno mi za tą wiosną mego uczucia, za jego ciepłem i za tą radością, że się kocha… Gdy Hipek patrzył się na mnie, drżałam, gdy się zbliżał, zapierało mi oddech… Dziś jestem jego żoną! Pamiętasz Hamleta, nasze lekcje z Wernerem, herbatę z arakiem… Szczęśliwe były chwile.
– Do szewca! – zawołał Janek, robiąc podciętego komika.
– Gdzie się podział?… Pragnęłabym go ściągnąć do Rzeszowa koniecznie, grałby z nami i dalej pracowałabym z nim. Gdyby to można tu zagrać choć parę scen z Hamleta!
– Gdy złapię Wernera w Krakowie, spoję go, kupię mu bilet i przywiozę… A dlaczegożby nie można było zagrać Hamleta?… wstąpię do Bochni wynająć kostjumy dla Hamleta, Poloniusza i króla.
– Ja mam swoje własne! – zawołała uradowana Dziunia.
– Byleby tylko wystarczyło gotówki na zastaw – szepnął Janek.
– Pomyśl Janek, Werner z nami!… Herbata z arakiem i lekcje! Czy ty to oceniasz, rozumiesz? Szukaj go więc, choćbyś miał paść.
– Jeżeli go niema w Krakowie, to pewno siedzi w Tarnowie u mamy Piaseckiej, a jeśli i tam niema, to się już kopnął do Nowego Sącza.
– Przed Hipkiem ani słowa o Hamlecie, zrobimy mu niespodziankę.
Janek poleciał do krawca w kwestji nowego garnituru, Dziunia zabrała się do ról, mama do kuchni.
Dwa dni minęły, Dziunia czekała gorączkowo, chodząc w towarzystwie Karola Kurka i matki na dworzec kolei w godzinach przyjazdu pociągu.
Trzeciego dnia z wagonu trzeciej klasy wyskoczył Janek, za nim wychyliła się kudłata głowa Wernera w swym zimowym płaszczu. W jednej ręce trzymał biały kapelusz, w drugiej skromne zawiniątko, okryte czarną ceratą.
Dziunia wybiegła naprzód, pierwszy skoczył do niej Janek.
– Role, kostjumy do Hamleta i Werner!…
– Mistrzu! – zawołała Dziunia – jesteś, tęskniłam za tobą.
– A uciekłam z amantem – dokończył Werner, patrząc filuternym zyzem.
– Chciałeś, żebym z tobą uciekała?…
– Chciałem.
– Dlaczegożeś mi tego nie powiedział?
– Padam do nóg. Na durnia nikt mnie jeszcze nie wziął.
Mistrzowi ściętemu na pożegnanie w Tarnowie, minął już gniew, lecz pozostał sarkazm.
– Przepraszam – rzekła Dziunia.
Mistrz pocałował mamę w rękę i został z nią, Dziunia z Jankiem i Karolem Kurkem odeszła do przywiezionych rzeczy.
– A co? – zwrócił się do mamy – czyż nie było zapisane w księdze przeznaczeń?…
– Ożeni się – oświadczyła wyniośle mama,
– Wiem, wiem, gdy dojdzie do pełnoletności, odbierze po ciotce spadek, albo na występach zrobi majątek…
Zyz mistrza był piekielnie komiczny.
– Milcz, stary ośle! – krzyknęła mama – nie gryź mnie i nie zapuszczaj jadu w serce…
Wielka paka z Bochni wraz z mamą, mistrzem i Jankiem, odjechała fiakrem, Dziunia podała rękę Karolowi Kurkowi, pragnąc przyspieszonym ruchem wzmocnić nerwy i uciszyć wybuchy radości.
– Cóż to za obskurna figura? – pytał Kurek.
– Ależ to wielki artysta, mój nauczyciel, mój mistrz. Jemu zawdzięczam wszystko, co umiem…
– Pani zawdzięczasz wszystko swej piękności i urokowi, który rozsiewasz!
– O piękności nie mówię, to rzecz względna, lecz bez talentu niema uroków i czarów.
– Są – wygłosił poważnie Karol.
– Gdybyś mnie pan nie widział na scenie grającej, nie zwróciłbyś na mnie uwagi, choćbym sto razy obok pana przechodziła.
– Protestuję!… Ujrzałem panią pierwszy raz na scenie i gdym cię ujrzał, zawołałem w duchu… to ona!
– Jaka? która? – szczebiotała wesoło Dziunia.
– Nie domyślasz się pani?
– Niczego, mów pan szczerze. Zachęcony i ośmielony Kurek mówił dalej:
– "Ona" znaczy, że to jest ta, jedyna, którejbym oddał serce, padł przed nią na kolana… i powiedział… Tyś moja na wieki!…
– Ależ jak na amatora wcale nieźle pan to zrobiłeś!…
Zbity z tropu Kurek stanął.
– Chodźmy dalej – rzekła swobodnie Dziunia.
– Pani, ja nie gram, ja mówię to, co czuję!…
– Pewno dlatego, że mam rnęża, którego kocham, lecz gdybym go nie miała, nie galopowałbyś pan z padaniem nakolana i nie wspominałbyśo sercu, które mi teraz chcesz oddać.
– Nie wierzysz mi pani dlatego że nie możesz odczuć co cierpię.
– Panie Karolu, powiem panu prawdę, że daleko przyjemniejsza w stosunku do młodej kobiety jest rola przyjaciela. Przecież pan nie przypuszczasz, żebym mogła zdradzić człowieka, z którym mnie złączyła tylko szczera i serdeczna miłość. Zakochany bez wzajemności, często bywa śmieszny, nudny, męczący… przyjaciel nigdy!… Podaj mi pan rękę i bądź przyjacielem mego męża, mnie życzliwym, to daleko milsze i przyjemniejsze. Wyciągnęła rękę, Kurek ją pochwyciłi poniósł do ust, mówiąc:
– Zmuszony, skrępowany, zakneblowany, słucham rozkazu – a w duchu dodał: Niechże tu teraz przyjdzie burmistrz z radą… stare osły!
Weszli do mieszkania. Mama, Janek i mistrz już się rozgospodarowali. Mistrz pił herbatę z cytryną, bez araku, mama z Jankiem przeglądali kostjumy do Hamleta. Na widok Dziuni Janek wydobył z kuferka kajety.
– Sześć nowych sztuk i dla siebie jeden monolog. Jakie paniusia ma role?! Nie będzie ani jednego w Rzeszowie faceta, któryby się nie zakochał!…
Dziunia mu pogroziła, przeglądając ciekawie przepisane sztuki.
– Dzielnieś się znalazł.
– Walny chłop! – dokończył mistrz i już wesół, w dobrym humorze, zaczął opowiadać dzieje swego kilkudniowego pobytu n mamy Piaseckiej w Tarnowie.
Kurek, zapomniawszy o roli zakochanego bez wzajemności, śmiał się głośno. Wtórowali mu mama i Janek…
Wszedł Hipolit.
– Patrz, jaka niespodzianka – zawołała biegnąc do niego Dziunia – kostiumy Hamleta. Zagramy go i znowu mój pan zadziwi, olśni, porwie!…, wróciła się do Kurka. Jaki on piękny w Hamlecie… czaruje i porywa! Wszystkie wtedy kobiety w nim się kochają.
Oparła głowę na piersiach Hamleta, ręce położyła na jego ramionach i tuląc się, szeptała:
– Mości książę, kochaj mnie, lub zabij, lecz nie wypędzaj do klasztoru. Boję się zimnych, ponurych murów. bez ciebie. I Boga się boję… bez ciebie…
Hipolit ją objął w pół, wzruszony.
Werner powstał.
– Jesteś, stary?…
– Przyjechałem zrobić Poloniusza i ducha. Od mamy Piaseckiej przywiozłem ci zaproszenie, abyś z nią zagrał Hamleta!…
Znana tusza Piaseckiej wywołała w gromadce homeryczny śmiech.
– Co grać z Hamleta, co wybrać? – spytał zakłopotany Hipolit
Werner wyjął z zanadrza kajet.
– Mama – matka, Janek – król i grabarz, ja – duch i Poloniusz, a wy państwo Hamletowie. Masz, czytaj, wszystko ułożone z gustem jednym ciągiem.
– Dziękuję ci, stary, wierzę, żeś dobrze zrobił.
– To Janek sprytnie się znalazł, że jadąc do Krakowa wstąpił do mnie. Miałem czas przygotować.
– Jutro próba, pojutrze gramy. Może i ja wezmę szturmem Rzeszów – powiedział Hipolit.
– Weźmiesz, ujarzmisz go, zwyciężysz! – wołała serdecznie Dziunia. A jak ja pragnę, abyś był wielkim, zaćmił wszystkich! najprzód mnie, potem Ładnowskiego i Żelazowskiego. Jak ja tego pragnę?!…
– A ja pragnę dziś dać wam dobrą wieczerzę – rzekła mama – na uczczenie przyjazdu tego starego łajdaka – wskazała na Wernera.
– Zgoda!… – zawołał Hipolit. Bądźmy weseli, niechaj dobry humor tryska, Kurek z nami!
– Jeśli państwo pozwolicie, z piwnicy mej dostarczę wina.
– Pozwalamy!…
Kurek z Jankiem wybiegli. Hipolit marzył o Hamlecie. Dziunia dyskutowała z Wernerem w niewyczerpanym nigdy przedmiocie gry.
– Smutno mi było, kochany mistrzu, bez ciebie, nie miałam z kim rozmawiać, a jeszcze smutniej, gdy nie miałam się kogo radzić.
– Hipolit – szepnął Werner.
– Zajęty rolą, sztuką, przedstawieniem, nie ma czasu. Janek za młody, mama, jak każda matka, widzi we mnie genjusz. Jestem sama bez rad i wskazówek.
Przysunęła się do Wernera i, pochyliwszy się nad nim, mówiła cicho:
– Pragnęłabym się uczyć wielkiej popisowej roli, może jaką postać z Sardou?…
– Nie cierpię szychowej roboty tego francuza. Niema w nim nic, tylko drewno, oblepione złoconemi papierkami efektów.
– A więc którą? Mówże… radź…
– To już lepiej Adrjannę starego Scribego i czułego Legouvego.
– Prawda. Adrjannę Lecouvreur. doskonale!… Że mi też odrazu nie przyszła na myśl.
– Rola, jakby ulał dla paniusi i można ją grać prawie w każdej prowincjonalnej budzie.
– A więc Adrjanna… jutro zaczynamy. Tylko ani słowa przed Hipolitem.
– Dlaczego? – spytał zdziwiony komik. Dziunia stała zakłopotana.
– Nie lubi, jak ja zbytecznie pracuję, uczę się, rozprawiam o sztuce… jest o nią zazdrosny. Widocznie chce, abym tylko patrzyła w jego oczy i rozmawiała z nim o miłości.
Komik uśmiechnął się piekielnie, lecz Dziunia, zajęta wielką rolą Adrjanny, nie widziała…
Przy wieczerzy Hipolit był smutny, zamyślony, często roztargniony, jakoś dziwnie patrzał na
Dziunię – młodej kobiecie zdawało się, że łakomie. Rumieniła się pod jego spojrzeniami…
– Cóż ci się stało – szepnęła mu – gdy Werner zaczął podnosić głos i kłócić się z mamą.
– Nic, boję się, żebym cię nie stracił… i ta obawa podnosi moją miłość i pragnienia.
– Dlaczego mnie masz tracić?…
– Nie wierzę, a mimo to boję się.
Na twarzy młodej kobiety wystąpiły wypieki. Pierwszy raz w Rzeszowie uczuła przykry ból w sercu.
– Przecież jesteś moim!…
– I wolę śmierć, jak rozstanie, a jednak boję się.
Zamilkli. Dziunia posmutniała, goście stracili humor. wkrótce rozeszli się. Młodzi rozmawiali w swoim pokoiku.
– Zaczepił mnie burmistrz – zaczął Hipolit.
– I cóż? – pochwyciła Dziunia.
– Winszował mi talentu, a w końcu zapytał, kiedy zdaję doktorat. Odpowiedziałem, że artystyczny doktorat zdam w jesieni we Lwowie na gościnnych występach. O innym nie myślę.
– A burmistrz?
– Śmiał się jakoś dziwnie i winszował mi. Dziunia zamyśliła się smutno.
– Uciekajmy – szepnęła – zaczynam się bać burmistrza.
– Cóż nam zrobi? Uciekać, gdy tu tak dobrze? Uciekać, gdzie? Czyż się możemy skryć? Jeszcze trzy miesiące do mej pełnoletności, a wtedy będziesz moją na wieki i nikt mi cię nie wydrze, chyba z życiem.
Zaczął całować białe, delikatne, jak puch ramiona.
Nazajutrz po próbie zręcznie powiązanych przez Wernera wyjątków z "Hamleta", mama poszła gotować obiad, Hipolit czytać dzienniki i grać w bilard, artystyczna trójka wróciła po cichu na scenę. Egzemplarz "Adrjanny" miał komik. Janek przyniósł z cukierni herbatę, arak mieli swój i zaczęła się praca.
Sceny pierwszego aktu "Adrjanny", w których grała Dziunia, powtarzano nieustannie. Za każdym razem komik coraz więcej się zachwycał, oczarowany grą, zdumiony talentem.
– Zkąd paniusia nabrała sposobów, wie, jak co robić… tyle siły?
– Gdym była podlotkiem, widziałam w Krakowie Modrzejewską trzy razy w tej roli… i wyobraźcie sobie, teraz przypominają mi się wszystkie szczegóły z jej gry. To nie do pojęcia, jednak tak jest. A co do siły, w Bochni byłam głupia…
– Dziś jesteś pani kobietą – dokończył komik – żoną. Niewiasty potrafią się zmienić, urość w dwadzieścia cztery godzin.
– Przynajmniej w dwa tygodnie – dodała wesoło Dziunia.
– I przy takiem powodzenia! – dokończył Janek – bo, jak Boga kocham, paniusia ma wściekłe powodzenie w Rzeszowie, ściąga ludzi huk…
– Przed Hipkiem ani słowa! Przychodźcie na obiad.
Uszczęśliwiona wybiegła.
– I cóż ty na to gapiu? – zaczął komik, zwracając się do Janka.
– Mniejsza, co ja gap na to, ale co mistrz?
– Ja na to, że z niej artystka całą gębą i, jeżeli się nie zmarnuje, to znowu zabłyśnie wielki talent.
– Ona przecie kocha sztukę, to i zmarnować się nie może.
– Może bardzo łatwo, jeżeli ten głupiec z nią się ożeni i wprowadzi ją do swego mieszczaństwa.
– Wiesz pan co? – zaczął cicho Janek.
Mistrz, łakomy na plotki, przysunął się blizko do Janka.
– Mówże, byle prędko.
– On jej zazdrości powodzenia, bo, co do talentu, jest przekonany, że ma większy.
– A gdy się dowie, że ma mniejszy, znienawidzi ją i dziewczyna będzie uratowana.
– I mnie się tak zdaje – szepnął Janek.
– Jeżeli ci się tak zdaje, to funduj piołunówki przed obiadem. Słuchajno, gdyby tak jedna baba więcej i jeden facet więcej, mielibyśmy wyśmienitą trupkę, co? gadajże bydle jedno!
– Prawda mistrzu.
– Bez kochanków dyrektorowej, bez Szczerbatych i ich żon, bez tego całego tałatajstwa…
– Prawda mistrzu.
– Nie powtarzaj głupcze dwóch wyrazów w kółko "prawda mistrzu", bo mnie denerwujesz, raczej powiedz, czy my się zamienimy w porządną trupkę?…
– To zależy od Hipolita.
– Ależ ten dureń… chciałem powiedzieć doktór praw, drapnie. Na czole ma to napisane. Obje się białego chleba po uszy i drapnie z zazdrością pod pachą do kancelarji swego autora.
I lepiej! dziewczyna odetchnie, a takich aktorów jak on znajdziemy dziesięciu… stu!…
– Więc Dziunia wielki talent? – spytał znienacka Janek.
– Czy i ty kpie zazdrościsz?…
– Czego mi pan wymyśla?
– Bo gdybyś zazdrościł, tobym ci powiedział, że niema większego durnia na świecie. Cóż ty sobie myślisz… co? Wiesz co to jest zazdrość? To Wenus, zrodzona z wątroby, mieszkająca w głupich, pustych mózgach. Nie zazdrość ośle, bo, jeśli swego nie zmarnujesz, wystarczy ci na całe życie.
– Można to talent zmarnować?…
– Nie rób głupca, popatrz na mnie. Wieszczem bym ja mógł dziś być?… Płaszcz nosiłby za mną Żółkowski, ten sam stary płaszcz, co go dziś sam dźwigam!…
Przysunął się i trzasnął Janka pięścią w bok, że aż chłopak krzyknął i zatoczył się.
– Żebyś pamiętał – zaśmiał się mistrz. – Wiedz, że to po angielsku!… Znaj angielską modękpie i prowadź na wódkę.
***
Na rogach ulic porozwieszano wielkie afisze "Hamlet" książę duński w siedmiu obrazach:
1) Duch ojca, 2) Hamlet, udający warjata, Być albo nie być, Idź do klasztoru, 3) Hamlet z matką, 4) Śmierć Poloniusza, 5) Obłąkanie Ofelji, 6) Trupia głowa, 7) Zgon Hamleta.
Żydzi i mieszczanie, zbici w gromadki, z zaciekawionemi minami odczytywali afisz. W mieście zrobił się rumor – Ofelję gra Dziunia, Hamleta jej kochanek. Agitację podniecali studenci i młodzież.
Na malutkiej scenie od rana próby, a w mieszkaniu mama i dwie szwaczki wykończały kostjumy dla Ofelji.
O ósmej godzinie tłumy zapełniły salę, muzyka zagrała żałobnego marsza, kurtyna się podniosła, cisza zaległa.
Na scenie królowa, król, Poloniusz i blady, piękny Hamlet w czarnym, aksamitnym kostjumie, z kryzą u szyi białą jak śnieg, żabotach u rąk i szpadą u boku. Dziunia go ustroiła, sama ufryzowała mu czuprynę, pragnęła, aby był piękny i zachwycił wszystkie kobiety… porwał mężczyzn!…
Szept rozszedł się po sali, odczuł go Hamlet, Dziunia złożyła ręce na podziękowanie Bogu. Po skończonej scenie, gdy burza oklasków goniła Hamleta, rzuciła mu się na szyję, całowała go i głaskała, miała ochotę płakać z radości.
Po złamanych lodach gra szła gładko… Mistrz jako duch był straszny a jako Poloniusz, umyślnie szarżował, aby ująć gawiedź i rozśmieszyć. Aktora robił Janek, deklamował z uczuciem, pożegnany oklaskami.
W trzecim obrazie ukazała się Ofelja ze złotą przepaską i gwiazdą we włosach, w aksamitnej sukni i białych koronkach. Naprzód szept, a za nim wybuch oklasków. Odczuła je Dziunia bezwiednem sciśnieniem serca – i Hipolit stojący za kulisami.
Wszedł Hamlet. Scenę z Ofelją grałz namiętnością, Dziunia czarowała. Po zapadnięciu kurtyny wywoływano Ofelję, zapomniano o Hamlecie!…
– A przecie grałem jak Bóg – powtarzał cicho. Zabolała go do żywego niesprawiedliwość ludzka.
Dziunia chciała pociągnąć go za sobą na scenę, lecz wyrwał jej rękę i cofnął się przed podniesieniem kurtyny.
Po scenie z matką Hamleta pożegnano oklaskami, lecz je zagłuszyło szalone przyjęcie Ofelji, gdy obłąkana w koszuli i boso, z odkrytemi ramionami, z wieńcem kwiatów na głowie, ukazała się na scenie. Porwała wszystkich, młodych i starych, kobiety i mężczyzn. Kobiety wyjmowały z włosów kwiaty, rzucając je na scenę.
Dziunia oszołomiona, szczęśliwa i zarazem zrozpaczona, wprost ze sceny wpadła do garderoby, stanęła, jak wryta, i zalała się łzami.
– Cóż ja poradzę? – szeptała. Matka ją utuliła.
– Ty jesteś wielką artystką. Gdybym ja była widzem, wyskoczyłabym na scenę do ciebie!… Klaszczą ci, bo muszą – szaleją, bo muszą. Teraz dopiero rozumiem, że ty musisz być aktorką. Gdy on się z tobą ożeni, może sobie pracować w kancelarji, ty na scenie. Nie płaczże głupia, bo nie masz czego. Siądź, ubiorę cię.
Popchnięta na stołek, usiadła, matka ją ubierała, Dziunia, zamyślona, nasłuchiwała oklasków dla Hamleta. Były, lecz w porównaniu z szaleństwami dla niej – słabe…
– Niesprawiedliwi! – skarżyła się – Hipek dziś dziesięć razy lepiej odemnie gra i zasłużył na dziesięć razy większe oklaski…
– Daj pokój – tłómaczyła jej matka – publika wie, co robi, nie nauczysz jej rozumu!… Ty swoje, ona swoje…
– Niecierpię niesprawiedliwości! – zawołała.
– Cicho, i na niego przyjdzie kolej, jeżeli zostanie dłużej na scenie.
Kurtyna zapadła, przedstawienie skończone, młodzież i studenci zaczęli z entuzjazmem wywoływać Dziunię.
– I znowu – szepnęła – słyszy mama? – A lećże, bo budę rozwalą.
Popchnęła ją. Z jednej strony Hamlet, z drugiej Ofelja ukazali się na scenie. Okrzyki dla Ofelji odrazu zdusiły Hamleta. Dziunia uciekła i nie pokazała się więcej, mimo wrzasków. – Czemu nie wychodzisz? – nalegał Hipolit.
– Bo oklaski należą się dziś tobie – zawołała, rzucając mu się na szyję.
Hipolit wytrzymał atak uścisków, lecz nic nie odpowiedział. Za kulisy wpadł Kurek, opowiadając o zachwytach mężczyzn i kobiet dla Ofelji. Dziunia milczała, przy pożegnaniu oświadczyła, że ją głowa boli, że pragnie być samą, wsunęła rękę pod ramię Hipolita… odeszli. Za nimi, w cieniach nocy, posuwali się mama, Janek i mistrz, który otrzymał z dzisiejszego podziału piętnaście guldenów.
– Przykro ci? – rzuciła Dziunia nieśmiałe pytanie kochankowi.
– Kpię sobie z idjotyzmu rzeszowskiego – odpowiedział opryskliwie.
– Bo widzisz, oni tylko dlatego mnie wywołują, że jestem kobietą. Zwyczajnie jak studenty.
– Moja droga – przerwał szorstko – nie miej mnie za głupca, który wybryki gawiedzi z małego miasteczka bierze serjo. Zobaczymy, co będzie na wielkich scenach.
– Pragnę, żebyś mnie na wielkich scenach zaćmił – zawołała ciepło, chociaż w głębi serca skłamała mimowiednie.
Dogonił ich Janek z zapytaniem, czy na dzisiejszą wieczerzę kupić wina.
– Jeszcze się pytasz? – odpowiedział Hipolit rozdrażniony. – Musimy wypić zdrowie dzisiejszej bohaterki i spić się, jak bele…
Janek odszedł, Dziunia zamilkła.
– Dlaczego on nie odczuwa moich tryumfów – myślała – dlaczego on się nie cieszy odrobiną uznania, jakie zdobyłam talentem i odrobiną czaru, jaki mi Bóg dał?… Dlaczego? dlaczego? – świdrowało jej w mózgu i targało serce.
– Przecie mnie kocha, a dlaczego nie cieszy się moją radością powodzenia, mojemi oklaskami. Dlaczego? jeżeli moje serce drżałoby uniesieniem, gdyby jego oklaskiwano tyle, co mnie?…
Hipolit również milczał, przyspieszając kroku. Do mieszkania weszli sami. Usiadł, pociągnął ku sobie Dziunię, popatrzał na nią przy świetle księżyca, objął ją w pół, przytulił i pocałował gorąco.
– Żyć już bez ciebie, bez twych pieszczot nie mogę.
Uściski kochanka nie zjednały artystki. Uczuła w sercu jakąś pustkę, lecz się jej przelękła, odskoczyła myślą od jej widoku i bała się wracać… patrzeć…
Weszła mama, zapaliła światło, za nią ukazał się Janek i mistrz w wybornych humorach. Mistrz po drodze palnął trzy kieliszki starki, Janek jeden.
– Ależ ten Rzeszów to jak Boga kocham złota mina! – wołał mistrz.
– Dzięki Dziuni – dokończyła na złość Hipolitowi mama.
– Dzięki wszystkiemu – dodał wystraszony Janek.
– Tylko Dziuni, tylko dzięki Dziuni – zawyrokował Hipolit rozdrażnionym tonem głosu.
Dziunia odczuła w drżeniu jego głosu zgrzyt.
– Niech będą dzięki samemu Lucyperowi – zawołał mistrz – lecz to rzeczy nie zmienia, Rzeszów jest kopalnią. Kopać, póki złoto płynie!…
– Gdy się mina wyczerpie, drapać nazajutrz. Siadajcie – prosiła mama. Janek, odkorkuj wino. Dostaniecie dziś cielęcych sznycli i do tego po pół kalafjora na głowę. Słyszysz hołoto?…
– Trzymana w Bochni przez mamę na ziemniakach bez osypki hołota słyszy – dokończył mistrz. Boże, co za czasy, co za złote czasy! Piętnaście papierków za jeden wieczór i pół kalafjora gratis.
Hipolit rozlał wino, uroczysty powstał:
– Naszej artystki z Bożej łaski, która swym talentem olśniewa Rzeszów i żywi nas!
Mistrz się zerwał.
– Prawda, talent tylko z Bożej łaski, każdy inny, to blaga. A talent poznaje się tem, że kto go ma, kocha sztukę. Bez miłości sztuki talent blaga, a aktor parszywiec! Ot co wam powiem…! Piję na zdrowie sztuki i Dziuni. One się, jak mi Bóg miły, znają i kochają. My tu wszyscy, wobec Dziuni, nie wyłączając mamy… parszywcy…
– Mistrzu! – krzyknęła mama, bojąc się naprawdę o Hipolita. Urżnąłeś się po drodze, łajdaku.
– Prawdę mówi Werner – zawołał Hipolit – my, wobec Dziuni, jesteśmy parszywcami.
Dziunia powstała i drżącym głosem zaczęła:
– Jeśli mam talent, to nie moja zasługa… tylko łaska Boża, jak powiedział Werner. Jeżeli kocham sztukę, to również nie moja zasługa, bo nikt mnie jej kochać nie uczył i nie kazał. Miłość przyszła sama z siebie, jako łaska Boża. Lecz również wiem, że talent mój wystarcza Zaledwo na Rzeszów. Wnoszę toast na pomyślność tych, którzy wezmą publikę w stolicy. Będzie to i dla mnie największy tryumf.
Trąciła kieliszkiem o kieliszek Hipolita.
– Dziuniu, ty się nie zasypiesz we Lwowie, niech mię piorun trzaśnie. Inni frajerzy, to co innego! – deklamował cięty komik.
– Milcz! – krzyknęła, bijąc pięścią w stół, wystraszona mama.
– Niech mówi – przerwał z ironją Hipolit. Mistrz jest wyrocznią w Rzeszowie. Szczęściem dla mnie inne są we Lwowie.
Sytuacja stawała się naprężona. Mistrz palcami bębnił po stole i układał odpowiedź, gdy mama zerwała się nerwowo i podnosząc kieliszek zawołała:
– Kochajmy się! Ot co wam powiem, swary do niczego nie prowadzą. Lepiej zaśpiewajmy chórem.
Mistrz zaczął nucić półgłosem. Janek, kopnięty przez mamę pod stołem, śpiewał głośno. Mama z mistrzem wtórowali mu.
Dziunia zmęczona i zdenerwowana poszła do swego pokoju, Hipolit za nią, wtedy mama szepnęła do mistrza:
– Stary ośle, nie zrażaj go do teatru, póki się z Dziunią nie ożeni!…
– A to po co? – zawołał mistrz. Cóżto pani chce takiej artystce świat zawiązywać?!…
– Chcę, żeby miała męża, jak każda uczciwa kobieta, potem może robić, co jej się podoba.
– Kulę ciągnąć u nóg całe życie. Frajer nie ma talentu za trzy grosze, a zarozumiałości dźwiga na barach za tysiące.
Drugiego dnia po śniadaniu, Hipolit wyszedł na gazety, mistrz zwrócił się do Dziuni.
– Wie paniusia co?… kiedy tak dobrze poszło z Hamletem, zagrajmy tu Adrjannę.
– Nigdy – zawołała Dziunia – nigdy z Hipolitem nie będę grała tej roli. Kola Maurycego jest mała, nic z niej wielkiego nie można zrobić, Adrjanna przygniata wszystkich.
– To całe nieszczęście, że paniusia zawsze będziesz przygniatać i poprostu z tobą nic nie można nam chudziakom grać.
Dziunia udała, że bierze to za komplement.
– Co innego we Lwowie – mówiła – tam mnie nic nie będzie obchodzić, kto będzie grał Maurycego, jeśli go nie będzie grał Hipek. Ale nam teraz zupełnie nie przeszkadza, żebyśmy się sami nie mieli uczyć Adrjanny! Wiosna cudowna, a więc projektuję, aby w dnie, w których nie gramy, chodzić rano do poblizkiego lasku i tam się uczyć: Janek, mistrz i ja.
– Zgoda, byleby tylko…
– Zabrać w koszyku śniadanie. Janek, pamiętaj o tem!
Mistrz mrugnął znacząco, połknął ślinę i zatarł ręce.
***
Wypogodziło się w gromadce rozbitków i uciszyło. Hipek ranki przepędzał w towarzystwie Kurka, często nawet pomagał mu w biurowej pracy, popołudnia na próbach, a wieczory, jeżeli nie było przedstawienia, z młodzieżą przy bilardzie. W kasynie grywano rzeczy małe, błahe, wesołe, bez wysileń i trudów. Mistrz często błaznował, mama grubo się śmiała, Janek sadził się, aby dorównać mistrzowi. Przedstawienie dawało po dziesięć bohaterom, a po pięć papierków reszcie. Nie było bogactwa, lecz przyjemny dostatek, pozwalający pomyśleć o czarnej godzinie. Hipolit starał się być dla Dziuni serdecznym i ciepłym, Dziunia dla niego dobrą, lecz czuć było, że coraz mniej mieli sobie do powiedzenia, coraz mniej zwierzań. Coś stanęło wśród nich, rosło i rozpychało dwoje młodych ludzi, przed miesiącem złączonych gorącemi pragnieniami i upojeniem.
Czuł ten niewidzialny przedział Hipolit i gniewał się za niego na siebie. Dziunię podejrzywał, że miłość jej ku niemu stygnie, tylko winy nie przypisywał sobie.
Jednego dnia przed przedstawieniem znaleźli się sami. Zbliżył się do niej, ujął ją za ręce, usiadł, pociągnął ku sobie i wpatrując się w nią uważnie, szepnął:
– Dziuniu, ty już mnie nie kochasz, przynajmniej nie tyle, co pierwszych dni.
Na kobietę buchnęły ognie, ręce jej drżały.
– Mnie się zdaje – powiedziała cicho – że powtarzasz własne myśli.
– Ja ciebie… moja ty pociecho życia…
– Bez której zaczynasz się obywać.
– Jakto, czyż cię zaniedbuję?
– Nie w tem kwestją, czuję, że coraz mniej jestem ci potrzebną do szczęścia – dodała po chwili.
– Od czasu jak przyjechał ten stary wyga, Werner.
– Zazdrościsz?…
– Żartujesz… lecz jesteś zaabsorbowana, zajęta, nie masz czasu.
– Szczególniej, gdy wracasz do domu na pół godziny przed pójściem do teatru, a na pięć minut przed snem.
– Dziuniu, jakiś cień stanął wśród nas, odczuwam go.
– To nie dobrze, mój drogi, odczucie cienia znaczy, żeś sani go stworzył. Ja go pierwsza nie odczułam.
– Lecz teraz?
– Gdy mi o nim mówisz, mimowoli staje mi przed oczyma.
– Zmianę własną zwykle narzucamy drugim.
– Gdybym cię przestała kochać, nie zostałabym chwili w Rzeszowie.
– Jesteś, więc kochasz! – zawołał z patosem, pochwycił ją na ręce i nosił po pokoju.
Czuć było jednak, że gra, że "robi". Robotę odczuła Dziunia nerwami, była smutna, zamyślona, lecz się uśmiechała.
Poszli razem pod ramię do teatru, lecz bez szczerości i naiwności szczęścia. Po "Hamlecie"
kryła się przed nim ze swą miłością do sztuki,. z pragnieniem grywania wielkich ról, odtwarzania wielkich kreacyj i z codziennemi lekcjami z mistrzem. Hipek marzył o gościnnych występach we Lwowie, lecz coraz dłużej przesiadywał m… kancelarji adwokata i coraz częściej pomagał w referatach. Kurek i jego dependenci dziwili się wielkim jego zdolnościom prawniczym.
***
Jednego z pięknych dni rano zajechała przed domek mieszkania naszych artystów dwukonna dorożka, wysiadł z niej poważny jegomość o surowem obliczu i siwych włosach, za nim dwóch magistrackich pachołków przy pałaszach i żandarm z nasadzonym na karabinie bagnetem.
Mama, wystraszona, otworzyła gwałtownie drzwi.
– Co to jest – krzyknęła – napad, gwałt!…
– Proszę pokazać, gdzie są rzeczy i papiery Hipolita?…
– On mieszka w swoim domu, płaci komorne i nie wolno go ruszać.
– Zabierzcie do kuferka męzkie ubrania i papiery z Murka – dał pachołkom rozkaz siwy jegomość.
– Żadnych papierów nie miał – zawołała mama, zasłaniając sobą drzwi. Jakiem prawem?…
– Proszę się cofnąć, bo wezmę do pomocy żandarma – wygłosił ze spokojem jegomość.
Ludzie gromadzili się przed dworkiem. Jegomość zamknął drzwi i pospuszczał story.
– Krzykiem swoim ściągasz pani gawiedź uliczną.
Mama cofnęła się zmęczona, nogi pod nią drżały, usiadła na stołku.
Jegomość za pachołkami wszedł do pokoju. Uroczysta cisza trwała kilka minut. Pachołkowie pakowali rzeczy, jegomość po drugiej stronie stanął przed mamą.
– Czego tu chcesz – zaczęła mama – po coś tu przyszedł zakłócać spokój i szczęście dzieci?!…
– Moja pani, nie grajmy komedji, a pomówmy, jako ludzie uczciwi i praktyczni. Uwiedliście mi chłopaka.
Mama blada wstała.
– Wykradł mi moją jedynaczkę, przysięgając, że gdy tylko dojdzie do lat, ożeni się z nią.
– Szczęściem dla mnie jeszcze nie doszedł do lat i nie ożenił się.
– To ta szelma baba ściągnęła go do siebie na nasze nieszczęście.
Jegomość położył na stole pięć stówek.
– Na obtarcie łez – rzekł poważnie – i na satysfakcję krzywd.
Mama wściekła chwyciła pieniądze, zmięła je w dłoni i rzuciła je w twarz jegomościa.
– Ty stary łajdaku, moja córka nie jest na sprzedaż!
– To zależy od ceny – odpowiedział spokojnie, kładąc na stół jeszcze jedną stówkę.
Mama i tę zmiąwszy rzuciła mu w twarz. Pieniądze upadły na podłogę.
– Wynoś się! – krzyknęła – bo ja się i żandarma nie zlęknę i wyciągnę cię z mego domu na ulicę za twój siwy łeb!…
Wpadł Hipolit, tchu mu w piersiach brakowało, kurczowo rozpiął kołnierzyk, stał blady, mówić nie mógł.
– Co… co to jest? – wyszeptał.
– Patrz – zawołała mama – pachołkowie, żandarm!
– Za pozwoleniem – przerwał stary – pozwól mi pani skończyć sprawę z moim synem. – Zwracając się do Hipolita, rzekł chłodno i spokojnie:
– Jesteś pan aresztowany.
– Za co? – zawołał.
– Przysłano mi weksel do zapłaty na trzysta guldenów z podpisem Hipolit Żegota Gromczewski. Ponieważ podpis był sfałszowany, nie zapłaciłem.
– To mój podpis, to mój weksel.
– Żegoty nie używałeś…
– Lecz to moje imię i tym razem podpisałem się niem. A cóż to za łajdak ten, co przed upływem terminu śmiał weksel kwestjonować, nie zapytawszy się mnie.
– Miał podejrzenia, bał się twej ucieczki, tem więcej, żeś zmienił nazwisko.
– To mój artystyczny pseudonim.
– Powiesz to panu sędziemu we Lwowie przy protokóle.
– Ojciec zgotowałeś mi tę hańbę!…
– Ja tylko płacę moje własne weksle, innych nie. Kwestje wyjaśnisz przed sędzią śledczym.
– Jadę natychmiast – zawołał – odpraw ojciec żandarma i pachołków.
Zwrócił się do mamy.
– Przysięgam ci uroczyście wobec mego ojca, że nazajutrz po mem dojściu do pełnoletności pojmę córkę twą, Jadwigę Jagielską, za żonę. Tak mi Boże dopomóż.
– Synu! – zawołała mama i płacząc wyciągnęła ręce.
Hipolit padł jej w objęcia.
– Matko – rzekł wzruszony – pożegnaj żonę moją.
Mama zalała się łzami. Stary spojrzał na zegarek.
– Wszystko to bardzo ładne i wzruszające, że lepiej nie potrzeba i w teatrze, lecz jeśli chcesz pozbyć się opieki żandarma, musimy jechać zaraz, pociąg za pięć minut na stacji stanie. Jeżeli pojedziemy razem we dwóch, żandarm zostanie w mieście.
– Matko, uspokój Dziunię, nie daj jej rozpaczać. Wrócę!… żegnam… do widzenia!…
Raz jeszcze ucałował ręce mamy, nałożył kapelusz na głowę i wybiegł; ojciec za nim, mama padła na kanapę.
Odjechali – żandarm i pachołkowie zatrzymali się, obserwując żydów i mieszczan, gromadzących się w ulicy.
Cicho się zrobiło, mama ciężko robiła płucami, wszystkie w niej nerwy grały. Raptownie spostrzegła rozrzucone na podłodze pieniądze, pochwyciła je i wściekła posłała dziewczynę po fiakra, aby raz jeszcze na kolei rzucić je w twarz staremu i odejść. Żandarm oświadczył, że przed odejściem pociągu nikomu nie wolno wychodzić z dworku. Przywołany fiakier z rozkazu żandarma odjechał.
– Dobrze – mówiła mama, gładząc stówki – oddam je Hipkowi, gdy wróci, przydadzą mu się na urządzenie mieszkania, gościnne występy, na wszystko! Po co dawać staremu sknerze pieniądze, które się należą jego synowi. A łajdak – zawołała – sześć stówek za honor mego dziecka, piękność, młodość, za jej łzy! – I znowu się zerwała, aby lecieć i rzucić pieniądze staremu w twarz, lecz żandarm stał obok sztachet, pachołkowie magistraccy przy nim!
– Ha, trzymasz mnie w więzieniu, pilnujesz przez żandarmów. Czekaj… choćbym miała iść piechotą do Lwowa, pójdę, a syna twego ożenię z moją córką… Ty, stary łajdaku, jeszcze nie wiesz, co kobieta może, gdy chce!…
Pieniądze wsunęła za gors.
– Boję się o Dziunię – szeptała – zakochana, nerwowa, delikatna, może odchorować.
Od strony rogatki szła Dziunia w jasnej, perkalikowej sukience, osłonięta czerwoną parasolką, mając obok siebie mistrza i Janka.
Gawiedź, zgromadzona na ulicy, robiła jej miejsce, żandarm i pachołkowie wyprostowali się.
– Co to jest? co się stało? – spojrzała na mistrza. Mistrz zbladł, Janek stanął. Milczeli oba.
Pobiegła całym pędem. Żandarm otworzył jej bramkę i zamknął za nią.
– Co? co? – powtarzała szeptem.
– Dziecko!… – mama roztworzyła ramiona.
– Co? – zawołała nerwowo Dziunia.
– Ojciec go zabrał siłą, żandarmami, lecz on przysiągł na Boga, że wróci i ożeni się.
Dziunia usiadła, ręce zaplotła i zamyśliła się. Matka stała przed nią z załamanemi rękoma, czekając wybuchu rozpaczy – napróżno.
– Dziuniu – krzyknęła – powiedz słowo, zapłacz, to ci ulży, boję się o ciebie!
Raptownie, błyskawicą rzuciło się do niej przypuszczenie możności szaleństwa jedynaczki. Schwyciło ją za gardło, dusiło, aż nareszcie buchnęła płaczem.
Dziunia się zerwała, posadziła ją siłą na kanapie, tuliła jej twarz do swych piersi.
– Matusiu! tak się kończą nasze miłości, nasze romanse, nasze nadzieje! Los mamusi był taki sam, dlaczegóż mój miałby być inny?
Mama zanosiła się od płaczu. Dziunia, ocierając chusteczką jej łzy, szeptała serdecznie.
– Nie wróci, mamusiu, nie. Kurek mi mówił, że z namiętnością pracował w kancelarji. A kto wie, czy mi go los umyślnie nie zabrał z drogi… Zazdrosny, bałam się dla niego oklasków, bałam się przy nim na scenie rozwijać sił mego talentu, bałam się pracować, mówić o sztuce… Mamo, on mi był kulą u nóg, nudziłam się z nim i drżałam z gniewu przed docinkami jego zazdrości i złego humoru. Uciekałam przed nim w las z Wernerem i Jankiem uczyć się. Dziś jestem wolna i swobodna, dziś biorę ślub ze sztuką.
Zbliżyła usta do ucha matki.
– Czyż on mnie kochał prawdziwie?! Pożądał mego ciała, moich okrągłych ramion i nic. Matulu moja… nic. Nie płacz, to był amator, nie było w nim nic z aktora i dla tego nie wróci.
Matka spojrzała na córkę i oczy szeroko rozwarła. Dwadzieścia lat wieku rozdzielały je, a już się nie rozumiały. Mama ze starej szkoły romantycznej, opartej na deklamacji o niezmienności uczuć, stałości i miłości bez granic; córka już się nauczyła krytycznie patrzeć na kochanka, sądzić go, widzieć jego wady, odczuwać charakter. Matka kobietę i całe jej życie stosowała do miłości – córka do życia i sztuki. Matka kochała mężczyznę, córka w głebiach swego serca tylko sztukę, a posługiwała się ludźmi.
– I czegóż się tak mama patrzy na mnie, jakby mnie pierwszy raz widziała?… W Bochni byłam głupią Dziunią, w Rzeszowie jestem kobietą, przejrzałam, odczuwam życie, a zdaje mi się jestem artystką.
Rzuciła się matce w objęcia.
– I nie żałujesz go? – pytała zdziwiona matka.
– Musimy sobie powiedzieć mateczko, że przepadł dla nas na wieki.
– A gdyby wrócił i chciał wziąć z tobą ślub?…
– Jeżeliby wrócił?… Przebolejmy stratę odrazu… i do dzieła.
– Do jakiego dzieła?…
– Do czynu, do pracy, do ról, do gry, do życia!…
Na rogu ulicy stał mistrz, zdaleka obserwował żandarma. Miał poprostu wstręt do kogucich na czarnych kapeluszach piór, nie lubił na nie zblizka patrzeć.
Chciał na zwiady do mieszkania mamy wysłać Janka, lecz chłopak nie usłuchał.
– A nuż matce się sprzykrzyło bez niego?… kazała go złapać i odstawić do domu?…
Po długiej chwili, dla artystów naszych przedłużającej się w wiek, żandarm spojrzał na zegarek i, przekonawszy się, że już pociąg ruszył do Lwowa, opuścił stanowisko, pachołkowie poszli za nim, gawiedź uliczna powoli wracała do swych zajęć.
Naprzód Janek, za nim chyłkiem mistrz, trzymając się blizko sztachet, szybko przebiegli ulicę, dopadli do dworku.
– Amator uciekł! – zawołała Dziunia nerwowo. Czuć było w jej głosie gniew obrażonej dumy.
– Amant – rzekł spokojnie mistrz i machnął pogardliwie ręką… Zbliży? się do mamy i szepnął:
– A nie przepowiadałem?…
Mama przeszyła go wzrokiem. A że mistrz był zaledwo po jednym kieliszku, cofnął się i milczał.
– Amant i amator – powtórzyła Dziunia – i to w jednej osobie.
– Prawda – przyświadczyli.
– I lepiej, że nas przestał nudzić – dodała.
– Bogu niech będą dzięki – rzekł uroczyście mistrz.
– Denerwował mnie i męczył, że nie macie pojęcia.
Dziunia zaczęła się zapalać, roznamiętniać.
– Gnębił mnie zazdrością – wołała – mścił się, dokuczał…
Łzy wytrysły z jej oczu.
– Zaraz po Hamlecie – mówiła spokojnie – coś się stało ze mną, ból mnie przejął, zdawało się, że mi serce pękło na dwoje… poznałam go, odczułam, zrozumiałam. "To egoista", mówiło we mnie… "on tylko kocha siebie"…
Urwała, wpadając w zadumę. Nikt nie śmiał jej przerwać. Po długiej chwili zaczęła cicho:
– On tylko kochał siebie, a ja głupia jego kochałam… Gdyby to był wielki artysta, kochałabym w nim talent, geniusz, któryby mnie w nim porywał. Ale on miał tylko czuły głos amanta i Szczerbatego manierę.
Mistrz wybuchnął śmiechem i więcej jeszcze wzburzył kobietę.
– O tak – zawołała – po Hamelecie pękło mi serce i wkradł się do niego wstyd. Czem ja jestem względem niego… pomyślałam… jeśli go nie kocham?… Niechęć i odraza do siebie samej rosły. Cierpiałam, nie mając nikogo, przed kim mogłabym się poskarżyć!?… Mama powiedziałaby mi: "cicho, on się z tobą ożeni".
Mama głośno westchnęła.
– Uciec nie mogłam, lecz było mi ciężko. Uciekałam chociaż na parę godzin do lasu odetchnąć bez obawy, że może nadejść. Tam odpoczywałam.
Urwała, po chwili dalej mówiła cicho, zamyślona.
– Poszedł sam, porzucił mnie, odjechał… I znowu jestem wolna, swobodna, nie boję się jego zazdrości, docinków. nie będę się rumienić!… – w duchu dokończyła – przed jego łakomym wzrokiem… Jestem wolna! – powtórzyła nerwowo.
Dostała wypieków na twarzy, łzy bez przerwy świeciły jej w oczach. Była podniecona i rozdrażniona.
– Przeszło, skończyło się – szeptała – jestem panią u siebie, w moim własnym domu.
Zwróciła się do mistrza.
– "Adrjanna" tu w pokoju cały dzień?… Mistrz wzruszony podszedł, ujął jej rękę i pocałował.
– Dzielna pani jesteś, cenię w tobie odwagę…
– Ja kocham sztukę! – zawołała – i niech pioruny zatrzasną tych, co mi stają na drodze.
Rzuciła się matce na szyję.
– Matulu, odzyskałaś córkę, a sztuka aktorkę! Gdyby się ze mną ożenił, chociaż to nieprawdopodobne, zrobiłby ze mnie pospolitą mieszczkę, a ciebie możeby się wstydził. Mieszczką nie będę za nic na świecie, za miljony… nawet adwokatową we Lwawie, nawet burmistrzową w Rzeszowie…