- W empik go
U stóp Sfinksa - ebook
U stóp Sfinksa - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 318 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Jestem Sejjid Omar.
Jak dumnie to brzmiało i jak jednoznaczna była poza, którą zazwyczaj przyjmował wymawiając te słowa!
– Jestem Sejjid Omar – co to miało znaczyć: – Ja, pan Omar, jestem uczonym, znającym się na rzeczy potomkiem proroka, ulubieńca Allacha. Moje imię wraz z mymi osobistymi zasługami zostało zapisane w świętym spisie imion w Mekce. Z tego powodu mam prawo nosić zielony strój i zielony turban. Gdy umrę, kopuła mego grobowca zostanie pomalowana na zielono i natychmiast otworzą się przede mną bramy najwyższego nieba. Okazujcie mi więc szacunek!
Kim jednak właściwie był ów Sejjid Omar? Zwykłym poganiaczem osłów! Miał swoje stanowisko przy Esbekije w Kairze, naprzeciwko hotelu "Continental", w którym mieszkałem. Młody, dobrze zbudowany, liczący niewiele ponad dwadzieścia lat, zwrócił moją uwagę swą niewzruszoną powagą i wrodzoną godnością ruchów. Chętnie patrzyłem na niego z mojego balkonu, a gdy piłem kawę na wspaniałym dziedzińcu hotelowym, mogłem go także słyszeć. Na jego twarzy malowała się wprawdzie przebiegłość właściwa wszystkim poganiaczom osłów, lecz nie była ona tak natarczywa jak u innych i nadawała jego pracy taki charakter, że każdy kto posłużył się jego osłami musiał odczuć, iż lepiej nie mógł trafić. Najrzadziej, jak tylko mógł, zadawał się ze swymi towarzyszami pracy, a gdy ci usiłowali wyprowadzić go z równowagi szyderstwami i kpinami, nie byli w stanie osiągnąć niczego ponad pogardliwe: – Jestem Sejjid Omar!
Gdy ktoś obcy zamierzał się z nim targować lub gdy żądano od niego czegoś, co było sprzeczne z jego wymogami honoru, odwracał się na pięcie z wyniosłym: – Jestem Sejjid Omar! A ten, któremu się to przytrafiło nie usłyszał już od niego ani jednego słowa więcej. Wszystko to spowodowało, że zwróciłem na niego szczególną uwagę, chociaż nie miałem żadnej okazji po temu, aby to zademonstrować wynajmując go bądź zatrudniając w inny sposób. Lecz wiadomo, że spojrzenie ma moc przyciągającą. Zauważyłem, że i on często spogląda w moją stronę. Wyglądał na zaniepokojonego, kiedy nie pokazywałem się po obiedzie i kolacji w ogródku hotelowym na kawie, a gdy tylko wychodząc, przechodziłem koło niego cofał się o krok do tyłu i chociaż nie zwracałem na niego uwagi, składał obie ręce na piersi w geście pozdrowienia. W tymże hotelu obok wielkiej sali jadalnej stało pod arkadami kilka mniejszych stolików dla gości, którym nie sprawiało przyjemności ciśniecie się przy wspólnym stole. Jeden z tych stolików zarezerwowałem wyłącznie dla siebie. Stolik po lewej był jeszcze wolny, przy tym po prawej siedzieli od wczoraj jacyś dwaj obcy, o egzotycznym wyglądzie ludzie, wzbudzający ogólne zainteresowanie, w tym także i moje, chociaż ja obserwowałem ich dyskretniej niż pozostali. Byli to dwaj Chińczycy: ojciec i syn. Odgadłem to na pierwszy rzut oka, ponieważ byli do siebie bardzo podobni, a poza tym wywnioskowałem to z ich rozmowy – ich stół stał bowiem tak blisko mojego, że bez wysiłku mogłem słyszeć każde ich słowo. Ubrani byli nie w swe egzotyczne stroje, przeciwnie, mieli na sobie europejskie ubrania skrojone na francuską modłę. Warkoczyki ukryli pod tropikalnymi hełmami, które ściągali tylko przy stole.
Wczoraj, gdy tylko przekroczyli próg jadalni, od razu rzucił mi się w oczy nie udawany i głęboki szacunek, jakim syn obdarzał ojca. Objawiał się on we wzruszającej gotowości do służenia; wydawało się, że syn chce uprzedzić kelnera, aby okazać ojcu swe przywiązanie, wdzięczność i miłość synowską. Nie było w tym nic sztucznego ani wyreżyserowanego, lecz spontanicznie i naturalnie wydobywało się z najgłębszego wnętrza młodzieńca. Ojciec nosił okulary w ciężkich, złotych oprawkach, syn okularów nie nosił. Jedli w całkiem europejski sposób i to tak elegancko i swobodnie, że niejeden z pozostałych gości mógłby brać z nich przykład. Kelner, który mnie obsługiwał, szepnął mi w zaufaniu, w nadziei na szczególny napiwek:
– To monsieur Fu i monsieur Tsi z Chin. Przyjechali z Paryża. Najprawdopodobniej są spokrewnieni.
– Sami się tak wpisali do książki hotelowej? – usiłowałem się dowiedzieć czegoś bliższego.
– Nie, ale tak powiedzieli portierowi.
Nie wymawiał prawidłowo słów Fu i Tsi, ale i tak było dla mnie jasne, że Fu to ojciec, a Tsi to syn. W języku chińskim mianowicie te same wyrazy mogą mieć różne znaczenie. Obydwaj goście nie wymienili swoich nazwisk podając się po prostu za ojca i syna. Ponieważ nikt tutaj nie władał ich językiem, wpisano ich więc do książki po prostu jako monsieur "Ojciec" i monsieur "Syn" i jeszcze wszyscy uważali się za szczególnie bystrych, uważając ich za spokrewnionych. A im bardzo się to spodobało, że stopień ich pokrewieństwa brano za nazwiska. Do służby hotelowej zwracali się po francusku i to tak znakomicie, że z pewnością mieli za sobą długie lata praktyki w tym języku.
Ich twarze nie miały typowo wschodniego wyglądu. U chłopaka mogło to być skutkiem młodego wieku, u ojca był to jednak zdecydowany efekt duchowej pracy i tylko w prawdziwie chiński sposób zadbana broda zdradzała, że jest synem Państwa Środka. Wcale nie trzeba było wykazywać się wyjątkową znajomością ludzi, aby dostrzec, że tego człowieka zajmują jedynie kwestie duchowe.
Już po posiłku, w holu na zewnątrz, stwierdzono w trakcie luźnej pogawędki, że obaj Chińczycy pochodzą po pierwsze z Kantonu, po drugie są wujem i bratankiem, a po trzecie przyjechali właśnie z Paryża, gdzie otwarli sklep z chińskimi towarami, którym ma kierować bratanek.
Odwiózł właśnie wuja do Egiptu, aby jeszcze móc się nacieszyć i przedłużyć moment rozstania, lecz tu się pożegnają i on wróci do Paryża. Nie interesowało mnie, kto poczynił te odkrycia. Nie mogłem sobie wyobrazić, żeby ten osobliwy, chciałoby się rzec tajemniczy, na tak uduchowionego wyglądający "monsieur Fu" był zwykłym kupcem, którego celem miało być jedynie handlowanie tanimi chińskimi wyrobami udającymi w Paryżu starożytne wazy i puzderka.
Los okazał się dla mnie na tyle łaskaw, że już następnego dnia uchylił przede mną rąbek tajemnicy. Mieszkałem na drugim piętrze, aby mieć jak najwięcej powietrza oraz światła i właśnie siedziałem na balkonie pisząc listy, gdy w drzwiach hotelowych pojawili się obaj Chińczycy i ruszyli w stronę Sejjida Omara. Ten postarał się o drugiego osła, na którym wraz z nimi odjechał. Wtem pode mną usłyszałem trzepanie i szczotkowanie. Zaczęło mi to w końcu przeszkadzać. Przechyliłem się przez balustradę i spojrzałem w dół. Nie była to, jak przypuszczałem, pokojówka, lecz chiński służący, który z kufra wyciągał rzeczy, aby je odświeżyć i wyczyścić. Tak więc chińczycy mieszkali dokładnie pode mną, na pierwszym piętrze. Pozwoliłem "zbrodniarzowi" dalej sprzątać.
Po jakimś czasie zapanował spokój, lecz po chwili powtarzające się chrząknięcia zdradziły mi, że służący jest tam jeszcze. Znowu przechyliłem się przez balustradę. Pochylony był teraz nad jakimś mniejszym kufrem, w którym układał przeróżne przedmioty z taką pieczołowitością, że odgadłem od razu ich niezwyczajne przeznaczenie. Od czasu do czasu rzucał badawcze spojrzenie na sąsiednie balkony, aby sprawdzić czy nie jest obserwowany. Kufer ten musiał zatem zawierać rzeczy, o których nie każdy powinien wiedzieć. Teraz na przykład trzymał w ręku jakiś pasek, z przyczepioną do niego złotą, wysadzaną rubinami klamrą. Ten rodzaj klamer mogli nosić wyłącznie mandaryni pierwszej i drugiej rangi.
Następnie ujrzałem putsu, czyli wyszywany puklerz noszony na piersiach i plecach, z wyhaftowanym nań bocianem. Po złożonym z okrągłych ogniw łańcuchu, pawim piórze i innych rozmaitych przedmiotach, których nie mogłem zbyt dobrze rozpoznać, światło dzienne ujrzał jeden z tych kapeluszy, jakie noszone są tylko w lecie i z tego powodu nazywane "ciepłymi" kapeluszami. Zdobił go jeden czerwony, bez żadnych wzorów koralowy guz. Łańcuchy mogli nosić wokół szyi jedynie mandaryni od pierwszej do piątej rangi. Pawie pióra stanowią specjalne wyróżnienie, ale koralowy guz jest zarezerwowany wyłącznie dla mandarynów pierwszej rangi, cywilnych albo wojskowych. Pierwsi muszą nosić putsu z bocianem, drudzy natomiast podobny puklerz lecz z nosorożcem. Cywilni urzędnicy cieszą się większym szacunkiem niż wojskowi. Tak więc dowiedziałem się, że monsieur Fu, ponieważ tylko do niego mogły należeć te odznaczenia, był cywilnym mandarynem najwyższej rangi. Dalsze obserwacje uniemożliwiło pewne zajście. Podchodząc do balustrady wsadziłem ołówek za ucho. Gdy się pochyliłem, wyślizgnął się i spadł na balustradę piętro niżej, dokładnie przed nosem służącego. Chińczyk wydał okrzyk przerażenia, w jednym momencie pozbierał wszystkie rzeczy i w następnej chwili zniknął.
Jego przerażenie stanowiło oczywisty dowód, że jego panowie nie życzyli sobie, by ktokolwiek odgadł ich stanowisko.
Była to pora roku bezpośrednio poprzedzająca nadejście lata, a więc czas, kiedy khamsin przez pięćdziesiąt dni w roku jest niemile widzianym gościem w Egipcie. Ten gorący, suchy wiatr z południowego zachodu gnający pustynny pył, gdy powieje silniej wywołuje takie znużenie, że zarówno tubylec jak i cudzoziemiec stara się unikać wszystkiego, co wiąże się z jakimkolwiek wysiłkiem fizycznym. Dzień po opowiedzianym wyżej odkryciu wiał szczególnie silnie z kierunku Gizeh i Aryah. Na ulicach było pusto, a zwykle tak chętnie odwiedzane miejsca przed kawiarniami były wolne jeszcze w czasie asr, południowej modlitwy. Postanowiłem udać się konno do Dżebel Mokattan. Już od dawna khamsin nie robił na mnie żadnego wrażenia. Nie męczył mnie, za to innych ludzi trzymał z dala od moich ulubionych miejsc i pozwalał mi rozkoszować się nimi w samotności.
Widok z Mokattamu i Dżebel Gijuszi jest nieprawdopodobnie piękny, a dla mnie podwójnie cenny, gdy światło zachodzącego słońca przesiane przez pył khamsinu oświetla w niemal baśniowy sposób miasto i okolicę. Wszelka kanciastość i ostrość obrazu zostaje złagodzona i wszystko nabiera niecodziennego koloru.
Miałem właśnie ruszyć w drogę, gdy przed hotel zajechały powozy wypełnione przybyłymi ostatnim pociągiem podróżnymi. Nie miałem żadnego szczególnego powodu, aby zwracać na nich uwagę, lecz przechodząca koło mnie młoda, skryta za niebieskim woalem dama przyciągnęła mój wzrok. Ubrana była w prosty, popielaty kostium i praktycznie boso. Przemówiła po angielsku do wysiadającego z nią mężczyzny. Rzadko słyszałem tak głęboki i miły głos. Wkrótce znalazłem się na górze i rozkoszowałem się ciszą, a także samotnością. Moje ulubione miejsce stanowiło skalne siedzisko w pobliżu starego, zrujnowanego meczetu Gijuszi. Słońce było na wpół skryte za migoczącą, pomarańczową mgłą. Grobowce Mameluków leżały u mych stóp jak niedokończona modlitwa. Od Meczetu Alabastrowego aż do niegdysiejszego Ez-Zahir wznosiło się do tronu Allaha tysiąc wież minaretów wykutych w kamieniu. Przez Masr el-Atika, dawny Fostat, a obecnie stary Kair sunął pod górę do Heluanu buchający parą pociąg – profanacja dla nieziemskiego widoku, a za drzewami stojącymi przy Dakrur i zieleni z przykanałowych pól leżały na skraju pustyni piramidy – skamieniałe ze strachu przed wiecznością. Śmierć i życie, przeszłość i teraźniejszość przenikające się wzajemnie i jednoczące ze sobą, przewiane pustynnym wiatrem, a mimo to tak młodzieńczo piękne i ciepłe, rozciągały się przed moimi oczami, a u mych stóp leżała zwycięska Masr el-Kahira, najbardziej przeze mnie ukochane miasto Orientu. Stamtąd aż tu na górę, od królewskich grobowców z naprzeciwka i z Sini na wschodzie napływały ku mnie myśli, których nie chciałem zapomnieć. Wyciągnąłem więc papier i ołówek. Pracowałem wówczas nad moimi "Niebieskimi myślami", książka ta stanowiła jeden z powodów mojej podróży na Wschód.
Kto zamierza pisać wiersze o starych, dziecinnych marzeniach gatunku ludzkiego, o marzeniach, które zapłodniły także świat Zachodu i przez tysiące lat znajdowały swój wyraz w cudownie uduchowionych dziełach artystów, ten musi udać się do kolebki owych marzeń, do Orientu. Tam, gdzie nagie kamienie świętego kraju stawały się niegdyś chlebem, gdzie kolosy Memmona nie przemawiają cicho, lecz wyraźnie mówią, gdzie między Pison, Gihon, Phrat i Hidekel drzemie uskrzydlona idea raju, tam musi się być, musi się widzieć i słuchać świata zewnętrznego i wewnętrznego. I wtedy, gdy podczas cichej nocy księżycowej słychać ten sam szmer wód Nuli jak nad Tygrysem i gdy wokół minaretów szeleści ten sam łagodny wietrzyk, który słyszał niegdyś Eliasz na Karmelu, wtedy wreszcie dla duszy ludzkiej staje się jasne to, o czym śpiewają stare strofy układane przed wiekami na wschodzie, które potem podchwycił Zachód i dokończył hymnem do wiecznej miłości.
Czułem nieprzepartą ochotę ubrać te myśli w słowa. Lecz tym razem nie udało się to, ponieważ mi przeszkodzono. Od strony skalnej ścieżki rozległ się energiczny tętent małych, oślich kopyt. Oglądnąwszy się ujrzałem wspomnianą już, popielato odzianą damę wraz z mężczyzną, do którego zwróciła się przed hotelem po angielsku. Towarzyszył im trzeci jeździec – jeden z tych (chrześcijańskich bądź żydowskich Lewantyńczyków), którzy każde obcojęzyczne słowo, nawet całkiem niezrozumiałe, przechowują troskliwie w pamięci jako niepotrzebny śmieć, aby potem, gdy sami nie mogą sobie z tym śmieciem poradzić udać się do tłumacza i następnie sprzedać je za możliwie najwyższą cenę. Ci władający językami przewodnicy stanowią plagę, przed którą podróżni nie są w stanie się obronić, ponieważ nie posiadają wystarczająco dużo doświadczenia, ani koniecznej wiedzy. Gdy raz się przyssają, rzadko puszczają z powrotem, a ten, który właśnie nadciągał był pijawką najgorszego gatunku. Przed paroma dniami zasadził się także na mnie, lecz gdy zawiodły wszystkie inne metody został przegnany jednym machnięciem pejcza.
Uczciwy, honorowy Arab ma owych Lewantyńczyków w głębokiej pogardzie, a ponieważ są oni najczęściej chrześcijanami, a Beduin z kolei dzięki swemu osobistemu doświadczeniu dobrze wie, jak wielki wpływ na morale człowieka ma wiara jest więc skłonny rozciągać swą pogardę na całe chrześcijaństwo.
Czwartą osobą był Sejjid Omar, poganiacz osłów, który kroczył obok pozostałych z taką powagą, jakby był najważniejszą personą małej karawany. Gdy tłumacz mnie dostrzegł, bez wahania podjechał bliżej, zsiadł i rozłożył koło mnie przywiezioną ze sobą derkę. Ofiarowując swe usługi zagadał do mnie po francusku. Dlaczego, tego nie wiedziałem, ale zaraz wszystko się wyjaśniło, bo odwracając się zawołał do Sejjida Omara:
– Ten facet siedzi akurat na najlepszym miejscu! To Francuz, bo pod dolną wargą ma małą bródkę. Chodź tutaj i przegoń go!
– Lepiej uważaj! – ostrzegł go poganiacz osłów. – Jeśli umie mówić po arabsku, zrozumie każde twoje słowo!
– Ten? Mówić po arabsku? Czyżbyś nie widział, że głupota patrzy mu z oczu? Nie mówi dobrze nawet w swoim ojczystym języku. Wiem, bo rozmawiałem z nim po francusku. Chciał mnie nająć za tłumacza, ale nie dałem się w to wciągnąć, bo widać po nim od razu, że nie śmierdzi groszem i do tego jest skąpy. Przegoń go stąd! Potrzebujemy tego miejsca dla naszych ludzi.
W odpowiedzi na to Sejjid uczynił jeden z tych swoich niepowtarzalnych, a wiele mówiących ruchów ręką i rzekł:
– Nie jestem twoim służącym, a Allah i mój zawód zabraniają mi być nieuprzejmym. Jeśli tobie jako chrześcijaninowi i Grekowi wolno być gruboskórnym, to już nie moja sprawa. Nazywam się Sejjid Omar, zapamiętaj to sobie!
Być może Lewantyńczyk mogąc liczyć na wsparcie poganiacza odważyłby się zadrzeć ze mną. Lecz aby zrobić to bez pomocy był, tak jak zresztą wszyscy jemu podobni, zbyt tchórzliwy. Jedyne na co się zdobył, aby mnie podrażnić, to zainstalował się wraz z obcymi bardzo blisko mnie, chociaż poza mną nie było nikogo na olbrzymiej platformie dżebel Gijuszi, gdzie wystarczyłoby miejsca dla wielu tysięcy. Ja jednak zachowywałem się tak, jakby jego chamstwo nie robiło na mnie żadnego wrażenia.
Hammar, czyli poganiacz osłów pomógł podróżnym zsiąść. Następnie usiedli na rozpostartym pledzie nie witając się ze mną i nie zaszczycając mnie ani jednym spojrzeniem. To także nie zrobiło na mnie żadnego wrażenia. Wiedziałem przecież dobrze, że zwłaszcza po tej stronie kanału i Oceanu Atlantyckiego ludzi traktuje się jak powietrze. Ja oczywiście także nie cieszyłem się wcale z ich obecności i dalej paliłem spokojnie cygaro, mimo że widziałem dokładnie, iż dym leci prosto na damę, siedziała bowiem blisko mnie.
Tłumacz przyjąwszy uprzednio wstydliwa pozę rozpoczął objaśnianie rozciągającej się u naszych stóp panoramy. Czynił to taką angielszczyzną, że chłop mógłby z jej pomocą wyciągać z ziemi korzenie bez szpadla. Po jego słuchaczach widać było wyraźnie, że nie byli zbudowani tym, czego musieli wysłuchiwać. Przez jakiś czas nie wyrzekli ani słowa. Potem jednak dama nakazała gadule ciszę, wyciągnęła z torby czerwono oprawną książkę i odezwała się do towarzyszącego jej mężczyzny czystą niemczyzną, co mnie niepomiernie zdziwiło.
– Rozumiesz go ojcze? Bo ja nie. Poczytajmy lepiej przewodnik, dowiemy się więcej niż od tego Araba. I mówmy po niemiecku, to nas nie zrozumie.
Przewodnik, wzięty fałszywie za Araba, wycofał się obrażony. Właśnie tacy niedouczeni ludzie czują się nadzwyczaj urażeni, gdy nie okazuje się im należnego podziwu, dla ich domniemanej wiedzy. Sejjid Omar wsparłszy się łokciami o grzbiet swojego osła stał jak posąg. Długi, obszerny płaszcz jaki miał na sobie, nie był w stanie skryć mocno zbudowanej sylwetki. Dowiedziałem się zatem, że ci dwoje to ojciec i córka. A potem dowiedziałem się jeszcze więcej. Nie spodziewając się bowiem, że znam niemiecki rozmawiali ze sobą tak swobodnie, jakby mnie tam w ogóle nie było.
Ojciec był wysokim, chudym panem o gładko wygolonej, trochę zbyt długiej twarzy. Wysoki kołnierzyk jego surduta pasował doskonale do pełnego namaszczenia, a przy tym ostrego i prędkiego sposobu mówienia. Ściągnął jedną z rękawiczek, co dało mi sposobność przyjrzenia się jego wypielęgnowanej dłoni. Niemiłe wrażenie robił bezwzględny, skrzypiący głos, jakim zaczynał przemawiać chcąc wygłosić jakieś zdecydowane stanowisko. Nie mam zwyczaju osądzania ludzi po pierwszym spotkaniu, lecz tym razem byłem skłonny uznać, że ten człowiek niełatwo rezygnuje z raz przyjętego, chociażby nawet i fałszywego, stanowiska.
Poza tym był z pewnością wspaniałym człowiekiem, lecz zrobił na mnie wrażenie osoby uważającej się za nieomylną, a z takimi ludźmi obcowanie jest trudne.
Do córki zwracał się Mary. Odrzuciła welon, aby mieć lepszy widok. Nie chciałem, aby zauważyli, że ich obserwuję, ale wystarczyło jedno krótkie spojrzenie i już wiedziałem, że dziewczyna ma miłą, lekko zaróżowioną twarz, na której błyszczały jasne, rozumne oczy. We wszystko co mówiła wkładała całą duszę. Brzmiało to tak, jakby z jej ust nie mogło wyjść ani jedno okrutne słowo. Z pewnością nie odziedziczyła tego po ojcu. Mógł to być jedynie dar, jaki otrzymała od obdarzonej wielkim sercem matki.
Ojciec był Amerykaninem, wybierającym się do Chin i córka, towarzyszyła mu w podróży. Matka, chyba Niemka, nie żyła już. Przez Londyn, Kolonię, Wiedeń i Triest przybyli do Egiptu i postanowili spędzić tu trochę czasu, a następnie obejrzeć sobie Indie. Nie wyglądali na ludzi, którym się śpieszy.
Nie znali jeszcze działania khamsinu i wybrali się zaraz po przyjeździe tu na górę, ponieważ Mary życzyła sobie obejrzeć Kair z lotu ptaka. Wrażenie jakie na niej zrobił ten wspaniały widok było tak wielkie, że w ogóle nie sprawiała wrażenia, aby wiatr ją choć trochę zmęczył. Rozłożyła na kolanach mapę, lecz z początku nie szukała jakiegoś określonego punktu. Przede wszystkim chciała wyrobić sobie ogólne pojęcie. Robiła przy tym od czasu do czasu od niechcenia jakieś spostrzeżenie, które zwracało całą moją uwagę.
Robiła wrażenie osoby o wyjątkowym, bogatym życiu wewnętrznym. Raz prawie bym się zdradził, że słucham jej uważnie. Wymieniła bowiem moje nazwisko.
– Wiesz ojcze, o kim teraz myślę? – powiedziała. – O Karolu Mayu. Czytałam jego trzy tomy powieści "W kraju Mahdiego" i…
– Nie czytuj tych głupich rzeczy! – ojciec przerwał jej szorstko. – Ten pisarz tylko fantazjuje i sama wiesz, że jego zniewieściała pobożność jest dla mnie obrzydliwa. Skąd ci przyszło do głowy myśleć akurat o nim?
– Nazywa Kair Bauwaabe el bilad schark, "Bramą Orientu" i mówi, że brama ta jest słaba ze starości i ledwie jest w stanie przeciwstawić się wpływom Zachodu. Trudno mi w to uwierzyć. Nie znam jeszcze Orientu, lecz już go pokochałam i chciałabym, aby okazał się silniejszy niż sądzisz ty ojcze i jeszcze wielu innych. Jest on dla mnie jak uśpiony książę w jednej zachowanej sali zrujnowanego, wschodniego pałacu. Jego przeznaczeniem jest zostać przebudzonym przez dziewicę z Zachodu. Gdyby doszło do zjednoczenia Wschodu z Zachodem poprzez bezinteresowną miłość, narody ziemi żyłyby szczęśliwie.
– Jesteś taką sama marzycielką, jak twoja matka. Ale rzeczywistość wygląda inaczej. Wschód pozbawił nas raju. Ukrzyżował Zbawiciela i aż do dzisiaj nie dowiedział się, co dałby mu pokój. A teraz przychodzimy my, posłańcy niebios, niosąc mu go w darze. Gdy go przyjmie, będzie go miał. Jeśli jednak go odrzuci, to mimo całej naszej pomocy nie będzie ratunku. Spójrz w dół i przyjrzyj się, co leży u twoich stóp! Wszystko, co ma pochodzenie orientalne zmierza ku upadkowi. Wszystko nowe, praktyczne i dobre pochodzi z Zachodu. Ten twój Karol May, o którym poza tym nic więcej nie chcę słyszeć, w tym jedynym wypadku wyjątkowo miał rację. Jeśli Orient jest owym księciem z bajki, o którym wspomniałaś, to nam wysłańcom dana jest możliwość obudzenia go ze snu. Tylko my jesteśmy w stanie go wyzwolić. Naszą bazą jest rzeczywistość. Twoja zachodnia dziewica należy do fantazji.
– Fantazji! Być może jest to właściwe słowo – uśmiechnęła się. – Są ludzie, którzy twierdzą, że fantazja ma bystrzejsze oczy niż zgrzybiały rozsądek.
– Zamierzasz mnie pouczać?
– Nie. Na to jesteś dla mnie zbyt uczony. Ale wiesz przecież, że dzisiaj oboje pukamy do bram Wschodu, a gdy się gdziekolwiek puka, to nie pytają nas tylko "Czego chcesz?", lecz także "Co z sobą przynosisz?". Ponieważ to, co chce się osiągnąć zależy od tego, co się ze sobą przynosi. A każdy musi coś ze sobą przynieść, nawet jeśli miałaby to być tylko jego osobowość. Zadajmy więc sobie dzisiaj, pukając do tych bram pytanie, co przynosimy tym, którzy za nimi mieszkają!
– Well, moje dziecko! Przynoszę im moją wiarę. To więcej niż wszystko inne.
– A ja niosę im moją miłość, absolutną miłość! Czy to wystarczy, nie wiem. Ale nie mam nic innego, co mogłabym im dać. A miłość oddaję im tak chętnie. Jakie ja miałam pragnienia! Jak ja marzyłam, bujałam w obłokach! Jaką miałam nadzieję! Moje serce było tu przede mną. Wydaje mi się, jakby moje dotychczasowe życie było przepowiednią, która zaczyna się sprawdzać. Orient jest przecież kolebką ludzkości. Czy nie odczuwasz także tego, co to znaczy stać u bram ojczyzny? Na Wschodzie wschodzi słońce świata. Czyżby tylko twoja wiara sprowadziła cię tutaj? Czy nie niesiesz ze sobą nic poza tym?
– Banialuki! – powiedział zastanawiając się nad czymś. – To właśnie są skutki mojej słabości, która nie pozwoliła mi na surowszą kontrolę twoich lektur. W twojej głowie przesuwają się jak widma postacie z "Tysiąca i jednej nocy" i innych książek. Jesteś jeszcze dzieckiem, ale ja jestem mężczyzną. Mnie nie wolno marzyć tak jak tobie, bo mam do spełnienia ważne zadanie. Pomyśl o moim zakładzie z Reverendem Burnsem w Londynie, że w ciągu pierwszego roku nawrócę pięćdziesięciu dorosłych Chińczyków i przedłożę mu na to dowody!
– Ojcze, tak chciałabym żebyś nie poczynił tego zakładu! Mam przeświadczenie, że to świętokradztwo czynić przedmiotem zakładu duszę innego człowieka.
– Nie zakładaliśmy się o niczyją duszę, moje dziecko, lecz o moje powodzenie. I wygram, ponieważ Bóg obdarzył mnie darem przekonywania. Nie mogę tego pojąć, jak można wierzyć w coś innego niż ja, przecież moja wiara jest jedyną właściwą, jedyną prawdziwą. Nasze wielowiekowe tradycje są tego dowodem. Przypatrz się temu chłopakowi od osłów! Jego Allah jest fałszywym bogiem, a jego Mohamed kłamcą. Tyle ile wież w dole sterczy ku niebu, w tyle meczetów pragnę wstąpić, aby głośno wykrzyczeć, ze nie ma innej drogi do zbawienia niż nasza. Dlaczego tak mało pogan zostało nawróconych? Ponieważ brakuje nam odwagi. Nie przekroczę w Chinach progu ani jednej świątyni, bez jasnego postawienia sprawy i powiedzenia tym niewierzącym, że są poganami, na których będzie ciążyć wieczne przekleństwo, jeśli się nie nawrócą. Ja… ale spójrz! Co ten człowiek wyprawia?
Było to przemówienie fanatyka, który ze swej chrześcijańskiej wiary uczynił karykaturę.
Urwał w połowie zdania i wskazał na Sejjida Omara. Poganiacz osłów szykował się właśnie do odprawienia swej mahometańskiej modlitwy. Nie był to wprawdzie odpowiedni czas na modlitwę, ponieważ asr już minął, a moghreb powinien być odprawiany dopiero przy zachodzie słońca. Ale ponieważ czas jednej modlitwy rozciąga się aż do początku następnej można więc, jeśli przeszkodzono nam w spełnieniu nakazanego obowiązku, nadrobić to przed rozpoczęciem kolejnej pory modłów.
Sejjid Omar z jakiegoś powodu nie mógł spełnić asr, a ponieważ tu na górze nadarzyła się okazja do wypełnienia w spokoju religijnych zobowiązań, uczynił to nie troszcząc się o wiarę i zdanie obecnych. Ściągnął swój szeroki pas, rozłożył go i rozciągnął na ziemi jak dywanik do modłów. Z twarzą zwróconą na wschód, w kierunku Mekki uniósł otwarte dłonie po obu stronach głowy i koniuszkami kciuków dotknął małżowin usznych mówiąc:
– Allah akbar! Bóg jest wielki!
Ten okrzyk właśnie zwrócił uwagę Amerykanina. Następnie muzułmanin opuścił ręce, skierował wzrok w to miejsce na dywaniku, na którym niedługo miała spocząć jego głowa przy biciu pokłonów i rzekł:
– Cześć i chwała Bogu, panu świata, Bogu najlitościwszemu, który wyda sąd w dniu Sądu Ostatecznego! Tobie chcemy służyć, do Ciebie zanosimy modły, abyś prowadził nas właściwą drogą, drogą, na której obdarzysz nas swoją łaską, a nie drogą, na której spotka nas Twój gniew i która jest drogą błądzących!
Była to święta Fatiha, pierwszy rozdział Koranu poprzedzający każdą modlitwę. Potem nastąpił krótki rozdział, który brzmi:
Mów: Bóg jest jedynym i wiecznym Bogiem! Nie płodzi i nie jest spłodzony i żadna istota nie jest mu równa!
Następnie Omar złożył ręce na kolanach, pochylił głowę, skłonił się trzy razy i powiedział:
– Allah akbar! Oddaję cześć doskonałości mojego pana, wszechmocnego. Boże wysłuchaj tego, który się do ciebie modli! Chwała ci o panie!
Wyprostowawszy się ukląkł, położył dłonie na ziemi przed kolanami i pochylił się dotykając nosem i czołem miejsca między dłońmi. Następnie wstał znowu nie odrywając kolan od ziemi i opadł do tyłu na pięty, kładąc dłonie na udach. Wykonując te ściśle określone ruchy nie przestawał się modlić:
– Allah akbar! Oddaję cześć doskonałości mojego pana, który jest ponad wszystkim. Bóg jest wielki.
Po czym wrócił do pozycji stojącej, aby nadal odprawiać modlitwę, ale nie było mu to dane, bo Amerykanin rzucił się ku niemu i chwyciwszy za ramię ściągnął z dywanika. Zawołał do tłumacza:
– Czy ten człowiek modli się po muzułmańsku?
– Tak.
– Proszę mu powiedzieć, że tego nie zniosę! Proszę mu powiedzieć, że jestem chrześcijaninem, misjonarzem udającym się do pogańskiego kraju, aby go nawrócić! Nie jestem w stanie ścierpieć, aby w mojej obecności modlono się inaczej niż po chrześcijańsku. Niech natychmiast przestanie, natychmiast!
Dla mahometan już samo zbliżenie się do modlącego uchodzi za grzech, a przerywanie mu modlitwy jest w ogóle nie do pomyślenia. Zaś przeszkodzenie mu w sposób w jaki uczynił to ten Jankes, przypisano by szaleńcowi lub śmiertelnemu wrogowi, który zrobił to celowo. Taką obrazę można zmyć jedynie krwią. Nieważne jest przy tym, jakiego stanu jest modlący się. W meczecie, a także w czasie modlitwy poza nim najniższy jest całkowicie równy najwyższemu. Sejjid Omar z początku aż zesztywniał ze zdumienia, potem jednak jego oczy rozbłysły. Spytał tłumacza, co powiedział ten obcy. Lewantyńczyk opowiedział mu z grubiańską dokładnością. Wtedy Omar uniósł ramiona chcąc rzucić się na obrazoburcę, lecz prędko się opanował, opuścił je i cofnął się o krok. Mierząc Amerykanina na wpół pogardliwym, na wpół współczującym spojrzeniem machnął ręką, co jest oznaką najwyższego lekceważenia i zwrócił się do tłumacza:
– Zamierzałem zrzucić go z tych skał i jego opór byłby niczym wobec siły moich ramion, ale jestem Sejjid Omar i nie będę się kalał dotknięciem takiego brudu. Każdy poganin ma więcej rozsądku niż ten nasrani, chrześcijanin; powiedz mu to! Biada temu, kto tak nie bacząc na nic gardzi obyczajami i przeszkadza innym w wierze. Nie chcę mieć nic więcej z nim do czynienia. Daruję mu pieniądze za mojego osła. Nie chcę ich nawet tknąć.
Podniósł dywanik, wskoczył na swego wierzchowca i kłusem odjechał wymachując pasem w wiele mówiący sposób. Lewantyńczykowi sprawiło nie lada przyjemność przetłumaczenie słów Omara w sposób nie pozostawiający żadnych wątpliwości. Mary usłyszawszy to wstała i z wyrzutem krzyknęła do ojca:
– Coś ty narobił! Chciałam cię powstrzymać, ale byłeś szybszy. Ten Arab tak mi się podobał. Był poważny, cichy i skromny. Jego modlitwa bardzo mnie poruszyła. Rzeczywiście czułeś się w obowiązku, aby ją przerywać?
– Oczywiście! – odpowiedział. – Nie będziesz miał innych bogów przede mną! Tak nakazuje Pismo Święte. Eliasz zbił kapłana Baala. Jego gorliwość powinna stanowić wzór dla każdego wysłańca wiary udającego się do pogan.
– A nie sądzisz, że nasz Bóg i Allah to jedno?
– Kto ma inną wiarę, ma także innego boga! A mieć innych bogów jest zakazane. Słyszałaś przecież.
– Ale miłość, o której masz wygłaszać kazania, nakazuje przecież…
– Bądź cicho i nie mów nic o miłości, z której nic nie rozumiesz! – przerwał jej szorstko. – Najpierw wierzę, potem kocham. Musimy udać się w świat i nawrócić wszystkie narody. A słowo, które niesiemy ma być jak młot kruszący skały – tak mówi Biblia. Jedynie pokazując siłę tego słowa możemy przeciągnąć pogan na swoją stronę. Dopiero potem, gdy będą już nasi, podarujemy im naszą miłość. Dojrzeliśmy, jak daleko można dojść samą tylko miłością. Zostało dowiedzione, że w obecnych czasach islam robi więcej postępów niż chrześcijaństwo. Świat pogański będzie należał do tego, kto zmusi go do posłuszeństwa.
Zabrzmiało to tak twardo i zdecydowanie, że Mary wolała zachować milczenie. Usiadła i najprawdopodobniej chciała wrócić do poprzedniego nastroju, ale daremnie. To, co ją przedtem zachwycało stało się obojętne, a ponieważ ojciec także stracił dobry humor i stał się małomówny, poprosiła w końcu, aby wracali.
– Bardzo chętnie – zgodził się. – Tu na górze jest potwornie gorąco, a jak ty dałaś radę wytrzymać obok dymiącego cygara tego grubiańskiego człowieka nie umiem tego wytłumaczyć.
– Naturalnie nie znoszę zapachu tytoniu; lecz dla niego zdaje się jest to rozkosz. Nie zwracałam więc na to uwagi.
Ten objaw dobroci i samozaparcia spowodował, że zacząłem żałować iż nie zachowałem się delikatniej. Później znalazłem okazję, aby żywo wspomnieć jej obecne słowa. Odjechali tak, jak przybyli, nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi. Lewantyńczyk był zmuszony iść piechotą, ponieważ zostały tylko te dwa osiołki, o które on się postarał.
Było mi smutno ze względu na dziewczynę, że nie zostali dłużej, bo słońce chyliło się już nad horyzontem i serdecznie życzyłbym tej uroczej istocie obejrzenie dzisiejszego zachodu. Przyjechałem tu, na górę właśnie ze względu na zachód słońca, cieszyłem się na to, lecz gdy już nastąpił stwierdziłem, że nie jestem już zdolny do pełnego, jak niegdyś, nad nim zachwytu. Wstrętna scena, której byłem świadkiem, położyła się cieniem na mojej duszy. Amerykanin poczynił pewne uwagi, których dźwięk starałem się stłumić lub przezwyciężyć, bez skutku. Tak często, jak znajdowałem się tu na górze, widziałem rozciągające się przede mną dwa światy, które jednak przez dwie zależności od siebie tworzyły jeden. Tak samo widziałem dwa czasy rozdzielone pozornie przez tysiąclecia, a które łączyły się ze sobą w cudownej, wzruszającej jedności. Teraźniejszość ma swe korzenie w przeszłości i określa także naszą przyszłość. Kto to pojmie, nie potrzebuje badać wnętrza piramid i trwożyć się zagadkami Sfinksa, bo ich jasne i wyraźne rozwiązanie znajduje. Ludzkość jest jak czas. I jedno i drugie kroczy niepowstrzymanie naprzód i tak jak żadna pojedyncza godzina nie jest lepsza od innej, tak żaden człowiek, żadna klasa, żaden naród nie mogą się chełpić szczególnym wyróżnieniem przez Boga, bez jednoczesnego podjęcia obowiązku służenia innym. Tak jak jakiś znamienity odcinek czasu jest jedynie wynikiem czasów minionych, tak w rozwoju ludzkości nie ma duchowego kierunku czy czynu, który wyniknąłby sam z siebie i nie musiałby przeszłości okazać wdzięczności. Historia świata, którą nazywamy powszechną, kończyła dotąd każdy rozdział buńczucznego zadufania karzącym wnioskiem i ten akt sprawiedliwości przekazywała późniejszym pokoleniem w jednoznacznym języku ruin. I te mówiące, wygłaszające kazania ruiny udzielają nam lekcji, że to co w Oriencie umarło dla nas, ma zmartwychwstać na Zachodzie.
Była to ta sama refleksja, której córka Amerykanina nadała tylko inny wyraz mówiąc o śpiącym księciu, który czeka na przebudzenie przez dziewicę z Zachodu. A jak było mi bliskie jej pytanie: "Co przynoszę ze sobą"? Jeśli chcemy być uczciwi musimy przyznać: każdy, kto przybywa na Wschód, ten najczęściej nie chce mu służyć, tylko coraz więcej chce z niego uzyskać. Wschód już dawał tak długo i tak dużo. A teraz, gdy popadł w biedę, może przecież z kolei pomyśleć o braniu. A my, bogaci powinniśmy sprostać wymaganiu radosnego obdarzania. Lecz jak wygląda gotowość dawania w zachodnim świecie? Czy takowa w ogóle istnieje? Ja mówię: nie. Inni co prawda twierdzą inaczej i pełni dumy wskazują na błogosławieństwa cywilizacji, którymi Zachód jest w stanie obdarzyć Wschód. Przeoczają wszakże, że wieczna opatrzność w swej sprawiedliwości nie uznaje jako ofiary natrętnych obcych ani papierów wartościowych europejskich towarzystw finansowych.
Słońce zaszło. Zmrok w tej strefie zapada błyskawicznie i droga w dół do Bab el-Karafe staje się mało przyjemna. Z tego powodu wybrałem drogę powrotną przez Szaria MehemmedAli i ulicę Tahira prowadzącą do hotelu. Zapalono już latarnie, upał ustępował i ulice wreszcie się ożywiły. Na placu Ibrahima Paszy rozbrzmiewała skoczna, arabska muzyka. Powracający z pielgrzymki do Mekki ludzie podążali w pochodzie przez miasto. Im dalej od Kairu znajduje się ojczyzna tych pielgrzymów, tym chętniej schodzi im się z drogi, wprawili się bowiem w fanatyczny stan. Z tego powodu bardzo uważałem, aby nie wejść im w drogę i wolałem poczekać aż mnie miną. Później wieczorem mówiono mi, że przy Meidan Abdin paru Europejczyków zostało pobitych przez tych ludzi prawie na śmierć.
Kiedy gong wezwał gości hotelowych na kolację, okazało się, że wolny dotychczas stół po mojej lewej stronie jest zajęty. Zajął go Amerykanin i jego córka. Gdy usiadłem, usłyszałem jak powiedział po niemiecku:
– To znowu ten nieprzyjemny człowiek! Na szczęście nie wolno tu palić.
– Ależ ojcze, możliwe, że on rozumie po niemiecku! – ostrzegła go Mary.
– Wykluczone. Przecież tłumacz powiedział, że jest Francuzem, a wiadomo, że żadnemu Francuzowi nawet nie przyjdzie do głowy uczyć się niemieckiego.
– Ja wolałabym jednak zasięgnąć języka u kelnera. Wiesz przecież, jak niewiele można polegać na tym, co mówią ci tłumacze. Nie chciałabym, aby ten obcy czuł się przez nas obrażany. Podano najpierw im, potem mnie. Studiowałem menu, gdy usłyszałem misjonarza wykrzykującego ze zdziwieniem:- Heavens! Chińczyk! I jeszcze jeden! Dwóch Chińczyków, dwóch prawdziwych Chińczyków tutaj w Kairze, w Egipcie! Kto by pomyślał! Gdzie usiądą?
Monsieur Fu i monsieur Tsi wolno kroczyli przez salę w kierunku swojego stolika. Na ich widok pośpieszyło dwóch kelnerów, aby podsunąć im krzesła. Następnie jeden z nich podszedł do stołu Amerykanów, aby zabrać puste talerze. Misjonarz wykorzystał tę chwilę by zasięgnąć informacji:
– Skąd pochodzą ci dwaj Chińczycy?
– Z Kantonu – brzmiała odpowiedź.
– Zna pan może ich nazwiska?
– Monsieur Fu i monsieur Tsi.
– "Fu" znaczy mężczyzna, także człowiek, a także ojciec. "Tsi" to potomek, a także skutek czegoś. Interesujące! Wie pan, jakiego są stanu?
– Kupcy. Wuj i bratanek. Byli w Paryżu. Robią w chińskich towarach.
– Tam jest miejsce dla czterech osób. Dosiądziemy się do nich. Proszę zanieść tam moją kartę!
– Hm! Nie wiem, czy mogę. Chcą być sami i nie życzą sobie aby ktoś im przeszkadzał.
– Nic mnie to nie obchodzi. Jestem misjonarzem, jadę do Chin i zamierzam natychmiast skorzystać z okazji i zawrzeć tę interesującą znajomość. Tak więc proszę oddać moją kartę!
Kelner pokiwał z namysłem głową zastanawiając się przez chwilę i w końcu odrzekł zdecydowanie:
– Nie mogę sam się tego podjąć i przyślę do pana naszego dyrektora.
Gdy się oddalił, usłyszałem jak córka zapytała z troską:
– Ależ ojcze, czy to nie będzie faux pas?
– Dlaczego? – spytał – Czyżby chęć poznania kogoś stanowiło faux pas? Myślę o moim zakładzie z Reverendem Burnsem. Co to byłby za sukces móc mu już stąd donieść, że dokonałem nawrócenia, zanim jeszcze znalazłem się w Chinach!
Nadszedł dyrektor. Żądanie Amerykanina i dla niego było niezręczne, lecz w końcu wziął kartę i oddał ją starszemu Chińczykowi. Ten przeczytał nazwisko, z niewzruszona twarzą wysłuchał tego, co miał mu do powiedzenia dyrektor i następnie wyraził zgodę krótkim skinięciem głowy. Tego się nie spodziewałem. Lecz gdy potem swymi małymi, delikatnymi dłońmi pogłaskał końce długiej, zadbanej brody w jego oczach pojawił się krótki, prawie niezauważalny błysk. Spojrzał na syna, a ten odpowiedział mu leciutkim, drżącym ruchem wachlarza. Azjata z Dalekiego Wschodu wyszedł naprzeciw życzeniu Stanów Zjednoczonych.
Dyrektor przekazał odpowiedź. Mary wstała niechętnie, lecz jej ojciec minął mój stolik i krokiem triumfatora zbliżył się do Chińczyków, którzy wolno i dostojnie powstali ze swych miejsc i spoglądali na niego bez żadnej oznaki uprzejmości. Misjonarz skłonił się przed nimi i przemówił do nich w języku, który z pewnością uznawał za bezbłędną chińszczyznę. Mimo, że uważałem bardzo, zrozumiałem jedynie jego nazwisko – Waller – a potem jeszcze słowo tschui, które oznacza przyłączyć się do kogoś. Gdy skończył wydawało się, że Chińczycy zrozumieli akurat tyle samo, a może i mniej, bo z początku w ogóle nie odpowiadali, lecz Fu wskazał wolne krzesła, na których mieli usiąść ojciec i córka. Zajęli miejsca. Mary z widocznym zmieszaniem. Ponieważ Chińczycy uporczywie milczeli i siedzieli nieruchomo jak posągi, misjonarz rozpoczął przemawiać po raz drugi.
Nie odniosło to innego skutku niż za pierwszym razem, bo gdy skończył, Fu piękną angielszczyzną spytał:
– Proszę mi powiedzieć, w jakim języku przemawiał pan przed chwilą?
– Przecież to chiński! – odpowiedział Amerykanin zdumiony nieprzewidzianym skutkiem swych zdolności językowych. – Słyszałem, że panowie są Chińczykami i mam nadzieję, że nie poinformowano mnie fałszywie.
– Tak, jesteśmy z Chin, ale ten kraj jest nieprawdopodobnie wielki. My sami nie byliśmy w każdym jego zakątku i chyba nie odwiedziliśmy tej jego części, gdzie używa się tego języka, który pan sobie przyswoił. Wolno spytać, w której części kraju leży ta okolica?