- W empik go
U swoich na obczyźnie - ebook
U swoich na obczyźnie - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 347 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I PRZYJACIELOWI
z serdecznym uściskiem dłoni ofiaruje
Autor.
„…..wyobraźnia i natchnienie nieszczęsnemu nas zanurtowaly korytem. Dla piersi spragnionej powietrza, nadziei, przeświadczenia o nieśmiertelności narodu – nie było czem odetchnąć. Pisarze poważni, głębocy badacze, jeden tylko cel założyli swoim trudom: przeszłość. Lekka kohorta fantazji, w gawędach, w powieściach, w ulotnych utworach, upornie stawała plecami do przyszłości, jak gdyby samowolnie zrzekała się wszelkich do niej praw.”
(Edm. Chojecki Alkahadar t. III.)
Lat temu kilka, i ie wiem już ze stron jakich zjawił się u mnie dawny znajomy i kolega ze szkolnej ławy, Janko Krzywda.
Byłem ciekawy zawsze jeszcze za poprzedniej znajomości naszej, jakie było jego życie, dziwnie bowiem był tajemniczy i oryginalny w swoich stosunkach, delikatność jednak nie pozwalała mi dopytywać się go i badać.
Przyjąłem go z otwartemi ramionami. Wspomnienia szkolne i późniejsze odżyły w pamięci na widok towarzysza, rad mu więc byłem.
Zwykle wieczorem, gdy przy tradycyjnym kominku naszym z lulką w ustach zasiedliśmy, gawędka rozgrzewała piersi, z dymem lulki ulatywały przykrości chwili obecnej, i tak wykradłszy parę chwil jasnych ciemiym godzinom życia, choć do poduszki tylko, żyliśmy prawie szczęśliwymi.
Janko pomimo starań gorliwych z mej strony był smutny, nic go rozerwać nie było w stanie. Na twarzy pięknej i naznaczonej jakąś potężniejszą mysią, widziałem ślady choroby, którą ludzie zwą czarną mtlancholją–ja bym u niego rozpaczą nazwał.
Tak obcowaliśmy z sobą parę tygodni, gdy pewnego wieczora przed kominkowym ogniem fanko się jakoś ożywił, i nie pytany, nie proszony przezemnie, odezwał się:
– Słuchaj, ty piszesz? Piszesz pcdobno powieści Ot, sklej z mego życia opowiadanie. Kto wie, może kto z niego skorzysta. Smutne to dzieje, ale warte uwagi. Posłuchaj więc. Moja droga nie daleka, a szkoda, by to, com doświadczał, bez wieści zniknęło.
A podumawszy chwilkę i otoczywszy się obłokiem dymu z lulki, gdy ogień żywiej zapłonął, w te mniej więcej słowa opowiadanie swoje rozpoczął:
I.
Opowiadanie Janka Krzywdy.
Szumiały wichry na ukraińskich stepach i kurhanach, czarny kruk i sowa zawodziły swe żale-, kozactwo nuciło dumki o sahajdacznym i koszowych, co za matkę Polskę dzielnie wrogom skórę bili; rumaki rzeźko rżały, dziewki przy wieczernicach opowiadały dziwne baje o zbrojnych widmach, co ich na mogiłach i uroczyskach widywano-, w powietrzu czuć było coś nowego, czuć bójkę – gdym ja na świat Bóg wie po co przywędrował.
Stary Prochor, dzielny syn matki Ukrainy, tak mi ten dziwny czas mojego urodzenia opowiadał:
– Ho! ho! – mawiał – ty będziesz mołojcem, jakich nie wielu matka Polska liczy-, ty będziesz umiał i zagrać na karkach wrażych i w taniec powieźć dziewoję, a kozactwo na bój daleki; boć będą boje – dodawał zwykłe, –
Miałażby przeszłość już umrzeć na wieki? nic że ten szept kurhanów i widm na uroczyskach nie znaczy? umarłoż wszystko?…
A dziwnie mnie ten poczciwy Prochor wychowywał – na prawdziwego syna stepu i dzielnego Ukraińca. Na całym ukraińskim stepie nie było rumaka, któregobym dosiąść nic umiał, przeszkody, którejbym na nim nie przesadził, a szablą władałem z całą energją i zamaszystością stepowej natury.
Prochor był człowiekiem rozumnym, umiał czytać i pisać, dobrze znał przeszłość Polski i wszystkich wiadomości od niego nabyłem.
Tymczasem gdy Prochor uczył mnie władać demeszką i bujać po stepie, Oksana, zona jego nuciła mi nad głową smętne szumki i niemi usypiała do snu, a nieraz tak mi rozkołysała serce, tak rozmarzyła głowę, że smutne nuty jej piosenek przyprowadzały mnie do płaczu, którego głównej przyczyny odgadnąć nie byłem w stanie.
Kiedy już ósmy rok życia poczynałem, przyszło mi raz do głowy pytanie: dla czego kiedy inni rówiennicy moi wołają: ojcze! matko! ja mego Prochora i Oksanę po imieniu nazywam? Rozmyślałem samotny długie bardzo godziny i do jasnych wniosków przyjść nic mogłem; postanowiłem więc zapytać się o to starego Prochora. Gdym go więc pewnego wieczora ujrzał czyszczącego szablę na przyzbie, podszedłszy zagadnąłem*.
– Słuchaj Prochorze, dla czego ja ciebie nie nazywam ojcem a Oksany matką?
– Bardzo naturalnie, bo ani ja ani Oksana nie jesteśmy twoimi rodzicami.
– Jak to? A czemże dla mnie jesteście?
– Niczem?
– A jaż nie waszym synem?
– Nie* V,., ii i ąi
– Więc czem że ja jestem? Czyliż na świat tak jak dzięcioł lub makolągwa przyszedłem?
– Nie, tyś znajda-, na polu cię znalazłem i do domu przyniosłem.
– Więc nie mam ni ojca ni matki?
– A nie.
– A inni?
– Inni mają.
– Dla czegóż inni mają, a ja nie mam?
– No, dla tego, że mają.
Z tej odpowiedzi nie umiałem zdać sobie sprawy, ale nieszczęście moje zrozumiałem.
– Jakiż to niedobry Pan Bóg – mawiałem do Oksany. – Innym dał matkę, ojca, a ja jak szczenię nie wiem, zkąd się wziąłem; może jak grzyb w polu wyrosłem.
– Ot, nie pytaj się o to – odpowiadała mi zwykle. – Prochor nic nie powie, bo nic nie wie, a ja również. Tyś dziecko podrzucone, nie masz rodziców, ale ja z Prochorem miłujemy cię za to. Prochor cię znalazł, przyniósł do domu, my cię kochamy, a więc nas uważaj za swoich rodziców.
Tęskno mi się zrobiło po tej odpowiedzi i nie raz długie trawiłem godziny, dla czego ja tylko jeden z całej wioski tak upośledzony jestem.
Ośm lat życia, które spędziłem na Ukrainie, to ośm lat nauki pierwszych zasad życia, pasmo dosyć długie, przeplatane piosenkami Oksany i praktykami Prochora nademną. Te piosnki i te praktyki uczyniły mnie na przemian tkliwem i ognistem, smętnem i dziarskiem chłopięciem. Dziś wiem już, jak nazwać pewne uczucie, które do moich przyplątało się piersi naonczas, a które objawiało się na zewnątrz przez dziwne zwrotki, to o brzozie, co uschła nad grobem, I to o ptaszęciu, co zbłądziło gdzieś w przestwo-
I rach i drogi z powrotem do gniazdka znaleźć nie mogło.
Tak… byłem poetą, będąc jeszcze dzieckiem. Ukraińskie dziewki powtarzały nieraz na zagonie słowa i melodję moich piosnek i za nie to właśnie cieszyłem się sympatją całego sioła. A kiedym zaczął te piosnki układać, to z okolicznych futorów schodzili się ciekawi włościanie, dawali dobre słowo i często gościńca z kiermaszu przywozili. Dobrze mi więc było na świecie, kochali mnie ludzie i na niczem mi nie zbywało.
Prochor opowiadał o przeszłości Ukrainy, o walkach za wiarę i ojczyznę, Oksana śpiewała jak zawsze na rzewną nutę, a ja układałem piosenki. Włościanie poważali Prochora, schodzili się dość często, a wąsale ich twarze po dziś dzień stoją mi w pamięci. Jednego z nich zwłaszcza, który mi z kiermaszu skrzypki przywiózł, prawie że widzę przed oczyma.
Pewnego dnia zjawił się jakiś młodzieniec u Prochora, przystojny, o kruczych włosach i czarnem oku. Skłonił się wszystkim, z Prochorem zaś tak się serdecznie ucałowali, jakby przyjaźń ich łączyła nie od dzisiaj. Po przywitaniu Prochor pociągnął go za sobą do alkierza. Siedzieli tam długo, przeszło trzy godziny. Często mnie dolatywał ztamtąd cichy szept Prochora i energiczne wyrażenia nieznajomego młodzieńca… nic jednak z tej rozmowy zrozumie nie mogłem.
Było to przed 1848 rokiem, to jest około owej chwili, w której każda myśl polska, czyn prawdziwego patrjoty, skierowane były ku wieckiemu celowi, którego ani na chwilę nigdy z oczów tracie nie powinniśmy, to jest do odl-budowania rozdartej i rozszarpanej na kawałki, a niegdyś wielkiej ojczyzny naszej.
Przybycie nieznajomego, jak z późniejszych wnosić mogłem wypadków, tyczyło się właśnie owego wielkiego celu.
Po długiej naradzie nieznajomy wyszedł, a z nim Prochor.
– Do widzenia Prochorze – wyszeptał cicho, wychodząc z izby – do widzenia, a prędko i z dobremi wiadomościami.
– Jak Bóg da – odparł starzec, i widziałem wówczas, jak w oczach jego łzy się kręciły. – Nieraz to przecie człowiek był już w takiej robocie, może i tutaj co zrobi. Wy panoczku jedźcie prędko, a pamiętajcie z Bogiem – dorzucił Prochor, gdy nieznajomy wskakiwał już do bryczki, i patrzył za odjeżdżającym dopóty, dopóki mu ten z oczów nie zniknął. Zwiesił potem głowę na piersi i wpadł w taką zadumę, iż go nawet piosenka moja nie mogła z niej obudzić.
– Oksano! – zawołał po dosyć długiej pauzie -– chodź tutaj, a i ty chłopcze także.
Wypełniliśmy jego zlecenie i oboje na ławce przed domem przy nim usiedli.
– Słuchaj Oksano, nadszedł czas, trzeba się ruszyć; matka Polaka woła do czynów i boju. Prawy i dobry Ukrainiec bronił jej zawsze, czy od Turka pohańca, czy od nikczemnego Moskala, czy od innych obcych najazdów. Tyś przeżyła tutaj ze mną niemal pół wieku, tobie też tłumaczyć nie widzę potrzeby, boś rozumna i doświadczona w tym względzie. Stary Prochor przeuiewierzyć się swoim zasadom nie może, tak mu Boże całe życie dopomóż. Wzywają nas, trzeba działać, a jeżeli nic zrobić nie zdołamy, natenczas ruszymy tam, zkąd przybyliśmy, aby oddać dług najświętszy, dług ostatni. Co masz w komorze, przygotuj na jutro. Kozactwo trzeba sprosić i pogawędzić z nimi. Ty chłopcze nastrój swoje skrzypki i pomyśl o jakiej piosence.
Oksana schyliła głowę na znak zgody i odeszła. Ja wsparty na kolanie Prochora, wpatrywałem się w iskrzące jego oczy.
Bardzo kochałem Prochora; dziś wspomnienie jego jest dla mnie świętością. On pierwszy.we mnie rozbudzi! serce, on stroił mnie do tego wielkiego słowa, które w połączeniu z czynem, patrjotyzmem się nazywa; on uczył mnie, czem był Sawa i wszyscy Ukraińcy, co za Polskę walczyli, i wpoił we mnie pragnienie zostania kiedyś bohaterem Ukrainy.
Nazajutrz włościanie zgromadzili się licznie przed futorem Prochora, który dosyć długo z nimi gawędził, a ja nuciłem piosenki. Lecz ani gawęda Prochora, uni piosnki moje, żadnego prawie nie uczyniły wrażenia. Kozacy uważnie słuchali tego co mówił Prochor, ale gdy przyszło do wniosków, żaden z nich o poświęceniu sił swoich dla Polski nie myślał. Idea caryzmu za nadto już głęboko wdarła się w ich mózgi, a duch od stepu dzielny i odważny opuścił już wówczas tę pełną pamiątek świetności ziemię. Wypili dosyć wódki, miodu jeszcze więcej, i do domów się rozeszli.
Prochor posmutniał i rzekł do Oksany wieczorem:
– Jedziemy nazad do swoich, nazad, tam można jeszcze coś zrobić, tutaj wszystko na próżno. Jeteśmy niby u swoich, a na obczyźnie. Pracujmy jednak, ile tylko sił starczy.
Mówiłem ci na początku, źe Prochor był polskim kozakiem, tak jest, całą duszą kochał Ukrainę jak całą Polskę. – Pomimo starości był dzielnym i odważnym jak sam czart. To właśnie stanowiło cechę jego natury. Urodził się jednak na Polesiu i ztamtąd na Ukrainę przywędrował tylko. Pracował on tutaj w duchu pol?kim od czasu swojego przyjazdu i nie pierwszy raz z Ukrainy na dłuższy czas się wydalał. Bił się już w kilku potrzebach dla kraju, mogł więc odpocząć, a pomimo tego, gdy ów młodzieniec zawezwał go do współudziału, bez namysłu zabrał manatki, Oksanę i mnie, i po serdecznem pożegnaniu z włościanami udał się znów tam gdzie go wołano do War.zawy.
Podróży naszej nie będę ci opowiadał – ciągnął dalej Janko, choć na kominie wygasło, a wypalona lulka ciągnąć już nie chciała – ale wprost przystąpię do wypadków, które głównie wpływały na moje sercowe i umysłowe wykształcenie. Ukraina rozmarzyła mnie, rozkołysała i na całe życie uczyniła muzykiem-poetą. Było to początkiem nieszczęść całego mojego dalszego żywota.
Do Warszawy przybyliśmy w owym czasie, kiedy cała Europa wrzała, kiedy wszędzie gotowano się do zniesienia nienawistnych więzów, krępujących wolność czynu i myśli, do zmożenia caryzmu. W Wielkopolsce naonczas rozpoczęto już walkę, a Kraków i Lwów poruszył się i wrzało tu takie życie jak w Paryżu, Wiedniu i Berlinie. Część Polski pod zaborem moskiewskim zalegała ponura cisza, ale ludzie serca i cnot patrjotycznych przygotowywali i tam poruszenie ogólne, walkę na smierć lub życie, walkę za wolność, za prawo do bytu i samoistności, uświęcone kilkunastuwiekową przeszłością. Cisza ta podobną była do owej przedburznej ciszy, podczas której ptacy do gniazd się chronią. Wszystkie warstwy społeczne w czasie onym na wulkanie stały.
W owym czasie jedynem miejscem dla cierpiącego polskiego serca, w którem mogł się poskarżyć z biedą swoją i cierpieniem, był kościół. Charakterystyczną nader w owej chwili była owa pobożność, ogarniająca wszystkich w stolicy. Kościoły były zawsze przepełnione. My też nazajutrz po przyjeździe do Warszawy, po zamieszkaniu małych dwóch alkierzyków na Oboznej ulicy, wszyscy troje podążyliśmy do r
kościoła Sw. Jana. Była niedziela. Tłumy ludu zalegały świątynię. Wszyscy modlili się gorąco, gdy nagle pod koniec sumy powstał szmer przy prawem wyjściu z kościoła.
U ściany prawej nawy kościoła stał pomnik marszałka czteroletniego sejmu, Stanisława Małachowskiego. Popchnięty tłumem wraz z Prochorem znalazłem się tuż około owego pomnika. Przez barjerkę otaczającą go, na piedestał usiłował wedrzeć się jakiś człowiek w poważnym wieku. Snać bardzo był wzruszonym, bo drżał cały, a chociaż kilka razy zesuwała mu się noga… dopiął w końcu zamierzonego celu i dostał się tam gdzie pragnął. W obliczu jego widniało prawdziwie Chrystusowe zaprzanie się samego siebie, w oczach iego dziwny błyszczał ogień, a zaciśnięta pięść podniesiona do góry, wyglądała jak grożący posąg Nioby. Pomimo starości, w oczach i całej jego postawie znać było życie i domyślać się, że w piersiach starca wre jeszcze młodzieńczy ogień.
Tłum około pomnika powiększał się. Starzec zdawał się oczekiwać natchnienia z góry. Nagle usta jego drgać poczęły, silił się widocznie, jakby chciał w jednem słowie wypowiedzieć wszystko to, co mieściło się w jego piersiach. Wreszcie jakby z rozdartej chmury pioruny poczęły wybiegać z ust jego gromkie słowa.
– Bracia! – zawołał – myż to, co po za sobą mamy tyle wieków sławy i wielkości, dziś gdy wszystko obiecuje wolność i swobodę, życie i szczęście, gdy dosyć ruszyć się, aby zgnieść jarzmo, z bezmyślnością zwracamy oczy tam, gdzie nie ma światła, gdzie ciemność… My synowie wielkiej matki, gdy w Wielkopolsce podniesiono już święte znamię czynu, my z bezmyślnością przędziemy nic służalstwa, nie bacząc na to, że w żyłach naszych krew płynie, żeśmy Polakami, że bat zawisły nad grzbietem naszym, do którego uderzeń jużeśmy przywykli, jest batem tyrana, wroga, że dosyć wspólnego całego ludu poruszenia, aby skruszyć to jarzmo. Do broni! bracia, do broni ltam już walczą nasi Pomóżmy im całą siłą, a ojczyzna wolna i potężna stanie na oczy nieprzyjaciołom i zażąda rachunku od jej gwałcicieli, wezwie przed sąd Boga i ludzkości. Myśmy silni, silni duchem, a mamy i silne pieści, ale miejmy odwagę je podnieść. Lud Boży ma prawo zażądać rachunku od szatanów, co nam wszystko odebrali. Do broni raz jeszcze wołam was, do broni!
Nie mogł już dalej mówić ów starzec, zgromadzeni słuchacze w osłupieniu spoglądali na niego, niezdolni odczuć slów, które rozpacz przez usta jego wypowiadała. Ow lud tak gorący i namiętny, ten sam lud, któremu kiedyś dowodził Kiliński, przestraszony moskiewskim systemem rządzenia już nie zrozumiał swojego proroka, co w świątyni Pańskie] ukazywał do naśladowania mu czyny ojcowi pradziadów jego.
Niebieskie żandarmskie kołnierze zjawiły się natychmiast i nie pozwoliły starcowi kończyć jego gorącej przemowy. A lud patrzył milczący, jak niezwykłego człowieka wiedziono ilo ciemnych kazamat cytadeli.
Nazajutrz Lejchte ogłosił temu ludowi, że ów mówca z Swięto-Jańskiego kościoła, to warjat, człowiek pozbawiony zmysłów, co mu jednak nie przeszkadzało posłać go na Sybir, aby tam w Omsku rózgami obity dokonał życia*).
W dziecinnej głowie mojej naówczas zrodziło się zwątpienie. Ten starzec, myślałem sobie, nie ma słuszności. Istotnie musiał on być warjatem, skoro nikt go nie bronił. I dopiero Prochor całą mi rzecz szczegółowo opowiedział i wyjaśnił.
Wypadek ten w życiu mojem również wielki wpływ na umysł mój i serce wywarł. Nauczył mnie on miłości rodzinnej ziemi i nienawiści dla jej ciemiężycieli. Miłość ta i nienawiść w połączeniu z poezją uczyniły mnie entuzjastą. Na
*) Historyczne. Wzywający w r. 1848 lud warszawski do powstania z pomnika S. Małachowskiego, był to profesor Jzef Żocliowski, autor dziel „Filozofja serca”, „Życie Jezusa-, „Fizyki” i wielu innych.
samo wspomnienie świętego imienia ojczyzny byłbym zdolny dopuścić się czynu najśmielszego niepodobnego prawie do spełnienia. Wracam jednak do siebie.
Mieszkanie nasze na Oboznej ulicy było niewielkie i skromne, składające się z dwóch małych pokoików. Pierwszy należał do nas, tj. do (Jksany i do mnie, w drugim mieszkał Prochor. Często bardzo siadywał on tam samotny, a często w towarzystwie owego młodziana, którego jeszcze w futorze naszym na Ukrainie poznałem. Zaglądał tam równie często znany w całej Warszawie żyd, cymbalista Szmul. We trzech odbywali oni długie narady. Co radzili, nie wiedziałem. Z twarzy jednak Prochora widziałem, że coś wielkiego dziać się musi. Odpowiednio widocznie do rodzaju wiadomości, jakie przynosili Szmul z nieznajomym młodzieńcem, twarz Prochora smętniej lub weselej wyglądała.
W Warszawie równie jak i na Ukrainie dziwne miałem chwile, w których zazwyczaj powracałem do moich skrzypek.
Raz wieczorem znajdując się w jakimś tęsknem usposobieniu, przyszła mi na pamięć któraś z rzewnych melodji ukraińskich, więc na podarowanych mi kiedyś ukraińskich skrzypkach, oparłszy się o mur na podwórzu domu, w którym mieszkaliśmy, począłem sobie takową wygrywać.
Trzeba ci wiedzieć, że gdy gram, tak samo w dziecinnych latach jak i dzisiaj, nie widzę nic, co się naokoło mnie dzieje. Nie widziałem więc, że wszystkie prawie okna domu naszego się pootwierały i wszyscy lokatorowie z zajęciem się przysłuchiwali tej mojej ukraińskiej dumce. Nagle uczułem, że coś uderzyło mnie w głowę, obejrzałem się, i tuż obok mnie ujrzałem spadający zwitek papieru. Przestałem więc grać, podniosłem go z ziemi, a rozwinąwszy zdziwiony ujrzałem w nim pieniądze; spojrzałem w górę, chcąc się dowiedzieć, zkąd datek ów pochodził.
W oknie trzeciego piętra siedzał jakiś stary jegomość i kiwał na mnie ręką, abym doń przyszedł. I bez tych jego znaków byłbym tam poszedł, bo chciałem dziwny jego datek mu zwrócić. Jam grał dla siebie, bo mi z tem było dobrze Dla drugich grałem za dobre słowo, ale za pieniądze nigdy. W moją muzykę wlewałem czę ć siebie samego, moje serce, a jak tu pozwolić sobie zapłacić za serce? Byłem młodym wówczas jeszcze, a jednak nie rozumiejąc dla czego, uczynić byrtegcnie śmiał.
Wbiegłem więc do siebie, położyłem skrzypki i poskoczyłem na trzecie piętro.
Z po za drzwi pokoiku, do którego wej c miałem, zobaczyłem dwie głowy: łysinę starca i jasnowłosą twarz dziewczynki. Szczególniej twarz dziewczynki uczyniła na mnie silne nader wrażenie; tak prześlicznego zjawiska nie widziałem do owej chwili. Zjawisko to wydało mi się cudownem.
Trzymając w ręku wyrzucone mi oknem pieniądze, otworzywszy szeroko usta i oczy, stałem nie wiedząc co robie z samym sobą, gdy nagle starzec mnie zawołał.
– No! łaskawco, czego stoisz? chodź tutaj – i drzwi otworzył.
Słowa jego jeszcze mnie bardziej zmieszały, wszedłem więc nieśmiało do kuchni i tu skromnie przy drzwiach stanąłem.
– Ale, chodźże, chodź dalej łaskawco zawołał na mnie ów starzec.
Przeszedłem tedy salonik, skromnie ale gustownie umeblowany i wszedłem do pokoiku, gdzie mnie fortepjan i wielka moc instrumentów muzycznych uderzyła.
– Jak się nazywasz, łaskawco kochaneńki? – zapytał staruszek, sadowiąc się w fotelu wygodnym.
– Janko odparłem.
– Hm… to imię, łaskawco-, a nazwisko?
– Ludzie mnie zwykle Jankiem Krzywdą nazywali.
– Masz rodziców łaskawco?
– Nie, nie mam.
Nie masz… hm… A któż cię wychowywa? któż ci jeść daje?
– Stary Prochor – odparłem.
– A któż to ten stary Prochor?
– Stary polski kozak.
Kozak! Hm… łaskawco, a z kimżeś tu do Warszawy przywędrował?
– A z nim razem i z Oksaną jego żoną.
– I cóż on tu porabia w Warszawie? Może służy?
– Nie… siedzi w domu.
– A któż cię uczył rzempolić na skrzypcach, łaskawco kochaneńki?
– Czyż się to trzeba uczyć tego? Ja gram tak sobie, bo mi z tem dobrze, i właśnie oddaję wam te grosze, które rzuciliście mi z okna Ja nie grywam za pieniądze – dodałem, składając zwitek papieru, a w nim zawinięty datek na stole.
– Hm… głupiś, łaskawco. Kto ma grosze, ma wszystko. Za grosze kupisz wszystko, na wet poczciwość sprzedają teraz, a ty groszy nie chcesz. Widzę, kochaneńki łaskawco, żeś goły, a dobrze by było u pani Marcinowej na dole za tych parę groszaków kupie sobie gruszek. – Nie lubię gruszek.
Toś głupi, łaskawco, bardzo głupi. Xo, weź ino te skrzypce – zakonkludował, podając mi swój instrument i zagraj na nich co umiesz, choćby to samo coś grał na podwórzu.
Wziąłem skrzypce do ręki i począłem grać co mi na mysi przyszło. Grałem… Przedemną stała owa dziewczynka, której dwa czarne oczęta świeciły mi jak dwa rozżarzone węgielki. Staruszek słuchał z zajęciem moich skrzypcowych fantazji i Bóg raczy wiedzieć, jakich min ze swojej nie wydziwiał twarzy.
– Hm… nie źle, nie źle! – pnwtarzał – ręka jakby stworzona! Dalibóg, doskonale! Będzie mistrzem, będzie kochaneńki – powtarzał sobie ciągle mrucząc.
Gdy skończyłem, zapytał mnie znowu:
– A umiesz ty już co?
– Umiem – odparłem – czytać i pisać trochę.
– Brylant! brylant czystej wody! – pomru-knął. – Hm… słuchaj malcze, przychodź tutaj do mnie jak możesz najczęściej, a ja cię wielu jeszcze innych bardzo pięknych rzeczy nauczę, a przedewszystkiem kochaneńki łaskawco zrobię cię artystą, wielkim artystą.
– A co to jest artysta? –- zapytałem nieśmiało.
– Artysta, jest to na pozór taki sam człowiek jak każdy ż tych, których spotykasz na ulicy, w istocie zaś rzeczy zupełnie co innego. Wytłumaczę ci to kiedyś, jak będziesz mogł zrozumieć; dziś za młody jeszcze jesteś. Masz duszę artysty, resztę zrobimy.
Z całej tej rozmowy utkwiło mi tylko to w pamięci, że pan Komodzinski Onufry – tak się bowiem staruszek nazywał zrobi mnie artystą, to jest czemś przecie, kiedy dotychczas niczem byłem.
Dziewczę owo, którą staruszek nazywał Olesia, przyczyniło – ie także nie mało do chęci mojej ku częstemu odwiedzaniu staruszka.
Tak miałem pragnienie zostania czemś, to jest artystą. Ale naonczas nie domyślałem się nawet, co to jest być artystą. Mówią dziś ludzie i pizą, że czay się zmieniły, że ludzie z głodu umierają. FaKz! Ja przez czas mojego artystycznego zawodu nieraz i po dni parę nic w ustach nie miałem, a były chwile, że sobie już życie odebrać chciałem – a nie umarłem. Kto wie, moze byłbym dobrze uczynił. Ąle byłem artystą, źyć musiałem. Dla czego? Dla tej zwodniczej mary, dla tego laurowego listka, dla sławy… Lecz wracam do mego opowiadania.
To rozmowie z panem Onufrym zbiegłem jak szalony ze schodów na dół, aby tę pocieszającą nowinę objawić Oksanie i Prochorowi. Oksany nie zastałem. U Prochora był Szmul i czarny młodzieniec; nie miałem prawa wejć do jego alkowy, usiadłem więc na zydlu tuż pode drzwiami i natępującą mimo woli słyszałem rozmowę, która naonczas była dla mnie niejasną i dopiero w następstwie wypadków wyjaśniła mi się dobrze.
– Co to jest? – mówił Szmul – tu nie ma co udawać zucha; kiedy Moskal weźmie a zbydlęcone soldactwo kijami zacznie okładać pańskie plecy, wyśpiewasz pan wszystko, zgubisz i nas i siebie. Ot, lepiej uciekaj pan za granicę, a jak chwila działania nadejdzie, zawezwiemy jegomościa. Tam wreszcie myślą o legjonach, możesz się i tam jegomość przydać, a tutaj… co to powiedzieć takie gadanie? Wy młody; kij czy bat połechce waszą skórę, a język nie wytrzyma. Uciekajcie panie, uciekajcie!
– Jak to? co mówicie Szmulu? ja miałbym uciekać, kiedy Dembiński, Bem, Wysocki lada dzień dadzą nam znak od Karpat szczękiem kos i broni? Nigdy! Wreszcie gdyby mnie i pochwycono nawet, wszakżem nie Moskal, nie szpieg, a syn tej samej matki Polski co i wy Szmulu, co i wy Prochorze. Nie powiem nic, choćbym miał życie postradać 1
– Co to gadać, co to gadać! – ciągnął Szmul dalej. – Pan Bem nie tak blizko jeszcze, pan Wysocki i Dembiński także, pan Gergej zaś choć ma kołnierza dosyć, będzie przedewszystkiem myślał o swoich Węgrach, a zanim tutaj się zjawią, Moskale nas wszystkich mogą wydusić.
– Tak, tak, panie – brzęczał dalej melodyjny głos Prochora – droga to jeszcze daleka Ktoby dzis o naszym związku słowo powiedział, bardzoby sprawie zaszkodził. Kto ma więc pewność, że nie zdradzi a tajemnicy dochowa, kto nie ma skóry przyzwyczajonej do moskiewskiego knuta, niechaj ucieka. I wy panie to zróbcie, tak będzie najlepiej pono.
– Przenigdy, Prochorze! Za kogóż mnie to macie? Wszakże na równi z innymi jest obowiązkiem cierpieć za wspólną sprawę. Nie wolno uchylać mi się od cierpień, bo one są mojem namaszczeniem w świętej sprawie, wreszcie one mi siły i ognia do czynu dodadzą. Patrzałem, jak bili Marszanda, Kalinowskiego, Bazylskiego i Fijałkowskiego, podziwiałem ich bohaterstwo i zazdrościłem tych kijów. O! wierzcie mi, ja wam dowiodę, że cierpieć umiem; dla tego nie zmuszajcie mnie do wyjazdu, bo ja nie wyjadę. _;
– Pamiętajcie paniczu, kto nie dotrzymuje takich świgtych przyrzeczeń, ten jest bardzo złym człowiekiem, którego piorun niechaj zabije, ziemia pochłonie, a na grób takich ludzi odwracając oczy, płuc będą!
– Święte słowa twoje, Prochorze, i tak mi Boże dopomóż, że dotrzymam tego co powiedziałem.
– A więc w imię Boże idźcie. Pracujmy dalej. Kto wie? jutro może już się nic zobaczymy, ale sumiennie pracowaliśmy dla sprawy, za nami słuszność, a więc i zasługa, ktorą w księdze przeznaczeń policzą nam zapewne i zmazą choćby odrobinę grzechów ojców naszych.
Potem doszedł mnie tylko cichy szept modlitwy Szmula, trzy serdeczne uściski „ i drzwi nagle się otworzyły, a w nich ukazała się posępna twarz Prochora, Szmula zamyślona, a młodzieńca rozpromieniona. Prochor odprowadził ich obydwóch aż do drzwi samych, i wrócił zamyślony, a tuż za uim zjawiła ię i Oksana. Prochor postał przez chwilkę przy oknie, popatrzał się przez nie na falistą wstęgę Wisły i rzekł do nas i
– Oksano, nie dobrze-, lada dzień może mnie tutaj koło was zabraknie-, przyjdzie mi pewnie jak tylu innych zginąć pod kijami lub na szubienicy, a nic tak jak marzyłem kiedyś, w boju. Nie martw się-, tyś kobieta, ale kobieta silna; tyś Polka, a każda Polka na takie razy ciężkie przygotowaną być winna, a więc bądź mężną. Potrafisz zarobić na kawałek chleba, z tem co ci po mnie zostanie, wystarczy na was dwoje. Patrz, to dziecię nie nasze-, Bóg nam swoich nie dał – ciągnął dalej urywanym głosem, wskazując na mnie. – Marzyłem kiedyś o moim następcy, chciałem go wychować na takiego jak ja jestem, ale gdyby mi nie starczyło czasu, wychowaj go ty i wyucz. Jeźli umrę, pokaż mu śmierć moją, jeźli zginę u taczek, opowiadaj mu, jak w kopalniach Sybiru taczki i łańcuszki krwawią ręce, a bat jakie siady na grzbiecie zostawia.
Mówił długo, bardzo długo w tym tonie; wszystkie słowa jego do dziś dnia czuję, ale nie pamiętam. Oksana zwróciła swoje tęskne oczy, łzami w tej chwili zaszłe, na Prochora, i nie usiłowała przeczyć nawet tym złym jego przeczuciom.
Prochor miał dobre przeczucie, sprawdziło się ono nazajutrz, został bowiem do cytadeli wzięty. Ztamtąd do-zły nas jego notatki, był to bowiem chociaż w siermiędze, człowiek wykształcony. Notatki te wręczam ci, zamykając ha dzisiaj opowiadanie moje, które już i tak dosyć długo się przeciągnęło. Notatki te nadesłał tajemnie Prochor już z więzienia, z napisem jaki widzisz na wierzchu: „Słowa pamiątkowe”.
Janko mówiąc to, wydobył dosyć spory zwitek papieru z zanadrza i podał mi go, sam zaś szepnął mi cicho dobra noc i udał się na spoczynek. Otrzymane pismo Prochora podaję w całości, tak jak było na pi sanem.
Słowa pamiątkowe Prochora.
II.
Było nas dwoje u matki, ja i siostra młodsza, mieszkaliśmy w smutnej stronie ziemi naszej, Polesiu. Ojciec, żołnierz Kościuszki, odumarł nas bardzo wcześnie, a matka ostatki prawie mienia łożyła na to aby nam dwojgu zapewnie jakie takie wychowanie. Siostra poszła na naukę do klasztoru, ja do szkoły.
W latach dziecinnych moich nie zaszło nic takiego, coby na przyszłość moją wywarło jaki wpływ stanowczy. Z siostrą na święta zjeżdżaliśmy się w domu matki. Ludzie mówili, że była bardzo piękną kobietą. Ta piękność jej stała się potem głównem jej i mojem nieszczęściem. Matka wkrótce umarła, na mojej głowie pozostała opieka nad siostrą.
Byłem już dosyć daleko posuniętym w naukach, mogłem ich już innym udzielać. Za nau-canie innych otrzymywałem małe wynagrodzenia, z których uskładany fundusik mogłem posyłać siostrze na dokończenie rozpoczętej nauki, za resztki bowiem z naszego rodzinnego majątku niepodobieństwem było już to uskutecznić. Można było wprawdzie ojcowiznę sprzedać, ale zbyt kochaliśmy ten kącik, w którym się urodziłem, aby go w obce oddać ręce. Dopóki więc siły moje starczyły, obywałem się jak mogłem bez koniecznych nawet potrzeb, aby tylko po skończeniu nauki wrócić do swego, do rodzinnego gniazda. Młode jednak siły moje zbyt wielkiego podjęły się dzieła, wytrwać nie mogłem, i właśnie gdym szkoły kończył, dowiedziawszy się o strasznej chorobie Anny, chcąc nie chcąc ojcowizna sprzedałem sąsiadowi, a sam puściłem się piechotą do Warszawy, żałowałem bowiem groszy na pocztę.
Wspomnienia te dosyć już oddalone, zaledwie moge je na pamięć przywołać.
Do Warszawy szedłem cały prawie tydzień, zedłem więc dosyć prędko. Pędziła mnie choroba Anusi, a kochałem ją bardzo. Wielkie też było ukontentowanie moje, gdym ją zastał jakkolwiek bladą i mizerną jeszcze, ale już prawie zdrową.
W tem przekonaniu, że Warszawa jako miasto większe może prędzej zabezpieczyć życie i dać możność większego zarobkowania, postanowiłem osiąść tutaj. Anna także skończyła już swoją edukację, pracować także mogła, a więc wzięliśmy się za ręce i powiedzieli do siebie: będziemy pracow7ać.
W Warszawie były to owe straszne czasy panowania Paskiewicza i całej zgrai łotrów jak Abramowicz, Golicyn i do niego podobni.
Było mi tu z początku dobrze, stworzyłem sobie gniazdko i Usłałem go jak raj maleńki. Anna miała jeden pokoik, ja drugi. Wynala-złeip jej pracę i sam szczerze pracowałem. Ona spowiadała się przedemną z najskrytszych tajników marzeń swoich, ja także nic obcego dla niej nie miałem. Codziennie odprowadzałem ją do zakładu, w którym udzielała lekcji, i codzień oczekiwałem jej ztamtąd wyjścia, aby jej towarzyszyć do domu. Marzyłem dla niej o szczęściu, o uczciwym mężu, i takie życie wystarczało mi zupełnie, wyrzekłem się marzeń dla siebie. S'zatan jednak pozazdrościł mi szczęścia. Pewnego wieczora daremno oczekiwałem Anny mojej… nie przyszła. Z rozwianym włosem, z rozpaczą w sercu i z zamętem w głowie dopytywałem się wszystkich, biegałem gdzie cylko przypuścić mogłem, że się znajduje, dowiadywałem się… wszystko na próżno. Siostra moja została ulubienicą kniazia Paskiewicza. Wpadła w oko jego zwykłym dostawcom. Jeden, któremu święta ziemia odmówi kiedyś miejsca, porwał mi gwałtownie siostrę, która miała nieszczęście podobać się Paskiewiczowi wtedy, gdy odwiedzał zakład, w którym była guwernantką.
Opowiadać tych dziejów nie będę, bo mi łzy zaciemniają oko, a wściekłość i pragnienie zemsty wytrąca pióro z ręki. Od tego czasu ogarnęło mnie właśnie to pragnienie zemsty nieubłaganej. Do tego prototypu podłości, którego jakby na urągowisko uczciwej zawsze Polsce księciem warszawskim car mianował, nieraz byłem wzywany przez podobnych jemu charakter rem ajentów, ale nie poszedłem. Myślałem przedewszystkiem, jak zmyć plamę ciążącą na mojem nazwisku, którą uczyniła rioja siostra przez to, że się gwałtowi oprzeć nie umiała.
Ol pamiętam, strasznu to była noc dla mnie; ręce mi drżały, serce mi biło jakby młot kowalskiej kuźni, gdym się szykował złożyć pierwszą a zarazem ostatnią wizytę mej siostrze. Odziany płaszczem z ukrytą w zanadrzu bronią, wszed'em do jej mieszkania. Modliła się, widocznie gorąco bardzc, bo nawet szmer, jaki uczyniłem mem wejściem, z zachwytu modlitwy wyprowadzić jej nie mogł.
Po zapłaconych przez wroga mej ziemi kobiercach podszedłem aż do niej samej i wzrok mój straszny utopiłem w jej pochylonej postaci. Snać wzrok był silny, bo odwróciła głowę i z przerażeniem szepnęła: Jan!
– Tak, Jan – odparłem – Jan, któremu całe zatrułaś życie. Jan, który cię kochał nad życie, więcej aniżeli siebie samego, przychodzi dzisiaj odebrać ci nazwisko, które nieszczęście mieć chciało, że brzmi tak samo jak moje. Jan przychodzi cię zabić!
Wściekłość coraz więcej opanowała mną. Ona rąbkiem szaty białej okryła pierś swoją, odsunęła się odemnie o parę kroków i zawołała:
– Janie! Janie! jam niewinna! Niewinna!? tyś niewinna? – zakrzyknąłem ochrypłym już od wściekłości głosem – córka żołnierza Kościuszki! Polka! moja siostra!… kochanką Moskala!… O, nie mów nic!
– Porwano mnie z ulicy, zaciągnięto… nie miałam nic na swoją obronę… później już bałam się ciebie.
– Miałaś obronę! – zawołałem – trzeba było umrzeć! Lepszą była śmierć naonczas, jak dzisiaj. Módl się jeszcze… za chwilę umrzeć musisz – zakończyłem ponuro.
– Janie! – zawołała padając mi do nóg – Janie! nie każ mi umierać! Ja pójdę gdzie mi wskażesz drogę; rzucę wszystko, i ten przepych i te dostatki, pójdę, ale daruj mi życie; nie dla tego, abym doń przywiązywała jaką wartość, ale chcę niem zmazać moją winę, chcę twoją miłość odzyskać.
Czułem, jak postanowienie moje mięknąć poczynało; za chwilę byłbym się wyrzekł mojego zamiaru. Gdy więc schyliła się u stóp moich i nogi całować poczęła, wyjąłem z zanadrza bron i zamknąwszy oczy, przyłożyłem krucicę do jej głowy… Minęła sekunda… Anna nie żyła.
Ja stałem osłupiały, trzymając w ręku dymiącą jeszcze broń. Anna moja leżała na ziemi, nurzając się we krwi, która obficie biegła z jej prześlicznego czoła.. Jak automat schyliłem się, aby złożyć na niem pocałunek ostatni. Byłem bratobójcą… w tej chwili jednak nie miałem świadomości mojego czynu.
Na odgłos strzału wbiegła służba. Związano mnie i odwieziono do szpitala warjatów. Tak, zwarjowałem z rozkazu wszechwładnego pana Warszawy, bo obawiano się oddać mnie pod sąd, abym zbyt wiele nie mówił.
Pragnienie zemsty nad sprawcą nieszczęścia mego i głównym powodem mej zbrodni, jeszcze więcej – potęgowało się w szpitalu. Chciałem co najspieszniej wydostać się z mojego więzienia. Ojciec Piotr, któremu w szpitalu Bonifratrów szczególną nademną powierzono opiekę, wkrótce gdym mu opowiedział całe moje życie, dokładnie zrozumiał, dla czego siedzę, dla czego jestem warjatem, przyobiecał do ucieczki dopo módz i obietnicy dotrzymał.
Niejaki Prochor Iwaniuk osiadł w szpitalu na mojem miejscu, ja dostałem jego papiery i wydostałem się na świat wolny. Mówię wolny, bo nie krępowały mnie mury, ale pamięć mej siostry, jej oczy na w pół przymknięte, słowa prośby i krucze, długie warkocze, tarzające się we krwi, ciągle mi stały przed oczyma i trzy mały mnie w stokroć gorszem więzieniu, bo więzieniu wyrzutów sumienia. Nie pomogła i spowiedź w Rzymie i wędrówki do ziemi świętej – cierpiałem, a pragnienie zemsty, dziś juź miljon razy powiększone męczeństwem braci moich, ani na jedną nie odstępowało mnie chwilkę. Wziąłem się na nowo do pracy, do k-iążek, i z nich przyszedłem do przekonania że tylko podniesieniem uczuć obywatelskich w ludzie może dójsć naród nasz do niepodległego stanowiska w świecie i pozbyć się tej najezdniczej szarańczy, która go morduje i prześladuje na każdym kroku.
Przejechałem cały nasz kraj w zdłuż i w szerz i uważałem, że Ukraina właśnie jest najodpowiedniejszym punktem do działań moich. Spokojność moja poczęta wracać, gdym ujrzał owoce mej pracy. Praca ta jednak nie odpowiadała nadziejom moim; czułem, że się starzeję, a plonów z zasiewów moich na niwach serc ludu ukraińskiego nie widać było jeszcze. Każdy ruch; czy to za granicą, czy w kraju, nie był mi obcym, rozumiałem go, odczuwałem i czekałem chwili tylko, aby st mąć do boju, aby się mścić; czekałem tej chwili, jak oczekują żórawie wiosny, aby wrócić na te niwy, które są tak drogiemi dla nich… czekałem –
ale wszystko na próżno. Czy to spisek jaki studentów, czy moskiewskie prześladowania za wiarę unitów, czy wyprawa partyzancka towarzyszy Zaliwskiego, czy związek Konarskiego Szymona i Goszczyńskiego, wszystko to na wskroś wstrząsało moją istnością, we wszystkiem brałem czynny udział. Niestety, były to tylko przygotowania, do czynu nigdy nie doszło na Ukrainie.
W tym czasie poznałem na Ukrainie dziewczynę, która mi się wydała godną mych uczuć i myśli, jaką w swym mózgu nosiłem. Tą dziewczyną była Oksana. Ożeniłem się z nią. Przeżyliśmy spokojnie lat kilka; ja schylałem się coraz bardziej ku ziemi, a urzeczywistnienia moich nadziei doczekać się nie mogłem. Bóg odmówił mi syna, któryby moją myśl prowadził dalej, któremu mógłbym zemstę moją jako spuściznę przekazać. Pragnąłem koniecznie mieć takiego następcę, to też kiedy związany słowem i czynem z planem i zamiarami Konarskiego, zmuszony byłem odwiedzić Wilno i Warszawę, przywiozłem sobie ztamtąd to dziecię, które Jankiem Krzywdą nazywają. Starałem się w niego wpoić to wszystko, co sam czułem; udało mi się to uczynić. Janko jest takim, jakim pragnąłbym widzieć mojego syna.
Parę miesięcy temu na Ukrainę przyjechał do mnie człowiek młody i dzielny, jak wydawało się na oko, i znów przypomniał sercu powinność, obowiązek święty. Usłuchałem go, bo tak uczynić należało. Pomiędzy Ukraińcami już świtać poczynało, na razie jednak ludu tego pociągnąć za sobą nie mogłem, zabrałem tedy Oksanę i to przybrane dziecię moje i pojechałem do Warszawy. Tu wedle rozkazu począłem działać. Nadzieja znów wstąpiła do serca mego. Wszędzie się spodziewano wielkich rzeczy, wszędzie się ruszano-, na Moskali patrzano okiem, który ich wypędzał. O działaniu Mierosławskiego w Wielkopolsce mieliśmy już pewne relacje. Zdawało mi się, że najodpowiedniejsza chwila do ruchu wobec wzburzenia całej Europy przyszła wreszcie i dla nas. Wśród tych nadziei dostałem się do więzienia.
Siedzę obecnie W dziesiątym pawilonie cytadeli, zdradzony przez człowieka, na którego bardzo wiele liczyłem.
Słowa te piszę dla ciebie mój Janku, niechaj one będą dla ciebie podarkiem na cale życie, a te kilka słów jako pamiątka po mnie, niechaj ci wskażą w przyszłości drogę działania. Gdybyś wiedział, z jakim trudem zdobyłem ołówek i tę odrobinę papieru, jak je muszę przed okiem może dzieje poprzednika mojego? Nie mam biedaczko czem ugościć ciebie, bo sam tylko wodę piję i chleb razowy jem; niech tylko zostanę wolnym, i mleczko pie będziesz i słoninkę smaczną codzień każę ci przygotować.
Nagle klucze zabrzęczały za drzwiami, myszka uciekła, a ja ujrzałem przed sobą żołnierzy i * urzędnika z piórem za uchem,
– Przedtem Jan Zaremba, potem Prochor Iwaniuk? – zapytał nowo przybyły.