- W empik go
U źródeł - ebook
U źródeł - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 356 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od młodych lat miałam dziwne pragnienie utrwalenia chwili, zatrzymania czasu w biegu, uwiecznienia każdego silniejszego momentu.
Przerażała mię wprost myśl, że wszystko przechodzi, wszystko mija, tak dobre, jako i złe, że żadna wola, żadna moc nie zdoła się oprzeć pędowi życia, że właściwie w tym kręgu przemian wciąż umieramy i wciąż odradzamy się, aż do kresu, aż do śmierci.
Pierwszy raz myśl tę uświadomiłam sobie w dzieciństwie – kiedy, przyjaźniąc się z owczarkiem, nagle przypomniałam, że, gdy dorosnę, przyjaźń ta skończyć się musi. Dlaczego? Nie zdawałam sobie sprawy, ale czułam, wiedziałam, że tak będzie, bo dzieci bawią się razem, ale panny ze dworu nie przyjaźnią się z owczarkami, i wtedy już uczulam bunt przeciw tej potędze wszechwładnej czasu, przeciw tej niemocy i doczesności uczuć.
I nigdy już z tą myślą nie mogłam się pogodzić, chociaż właściwie nie umiałam tego, co czuję, określić.
Wiele później spotkałam w "Meleagrze" Wyspiańskiego dokładne wyrażenie mego odczucia:
"Każda chwila przynosi jakieś nowe skonanie i co chwila czuję, że coś zamiera, ginie – i żal mi jest tych wszystkich pędów życia, co znikają gdzieś w mgłach niedostępne dla oczu ludzkich – i zaledwie myślą wyczuloną można je zgadnąć".
Zwyciężyć czas, uwiecznić tęsknotę, unieśmiertelnić ból, wydawało mi się szczytem… a jednak, gdy przyszła klęska, gdy, mimo wszystkich wysiłków ducha, nie zdołałam Go ocalić, wytrącić broni z samobójczej ręki, – zbrakło mi odwagi, aby pójść jego śladem.
Zlękłam się mroku – zlękłam śmierci wiecznej.
Wiara lat dziecinnych, na dnie duszy gdzieś utajona, jakby cudem zmartwychwstała i w tej ostatecznej chwili podtrzymała instynkt życia.
Wybrałam drogę pośrednią.
Wstąpiłam do klasztoru.
Spaliłam rękopisy, rzuciłam rodzinę i kraj, wyjechałam do Francyi, zamknęłam się w klasztorze w Blois, gdzie mnie nikt nie znał, i gdzie nikogo nie znałam.
Tak przeszedł rok.
Na kilka dni przed złożeniem ślubów dowiedziałam się, że muszę drugiego szukać sobie schronienia.
Stało się to od mej woli całkowicie niezależnie; dekret parlamentu francuskiego rozwiązał zakony – i oto nagle znalazłam się u progu nowego życia.
Wiem, że nie cofnęłabym się sama z raz obranej drogi, ale mam zarazem mocne przekonanie, że tak być musiało, że jeżeli nie w ten, to w inny sposób otworzyłyby się przede mną bramy i opadły kraty.
W danej bowiem chwili ofiara moja była zupełna i konieczna.
Powtórzona po roku byłaby tylko pozorem, fałszem, wynikiem sztucznej ambicyi, upieraniem się przy literze, kiedy uleciał już duch.
Po roku byłam już inna.
To, co było mną wtedy, to, co było Jego we mnie, umarło – bezpowrotnie.
I szczęście, i ból, i rozpacz, i żal jednym tym samym odbrzmiewały w duszy dźwiękiem: wspomnienia.
Pamięć się zatarła, przeszłość w jakąś bezkresną dal zasunęła, niby ongi przeżyty byt w zaświatach, ból przestał boleć, rozkosz nie spływała już dreszczem, wszystko utonęło w szarej mgle ukojenia.
I wystarczyło rok czasu na tę rezygnacyę, rok skupienia i ciszy, rozmyślań i modlitwy w mojej samotni klasztornej.
Wstydziłam się tego, jak grzechu – ale trudno mi było przeczyć, galwanizować uczucia, które się rozproszyły; – zresztą pojęcie czasu jest względne, bywają dni jak wieczność, lata, jak oka mgnienie. Dla jednych natur potrzeba mniej, dla drugich więcej czasu – wynik ostateczny bywa jednaki.
"Wszystko, co przechodzi, krótkie jest" – mówi święty Augustyn.
Więc oto znów chciałam żyć i mogłam żyć, mimo całego smutku nad znikomością własnych uczuć, pojęłam wtedy więcej, niż kiedykolwiek, całą ogromną wartość życia, przed niczem nie chciałam się kryć, od niczego usuwać.
Klasztor dla mnie był tylko ucieczką, kryształową trumną, w której ból mój złożyłam, marzeniem o pięknej śmierci.
I dlalego prędzej czy później musiałabym była wrócić do świata.
Bóg jest Bogiem żywych a nie umarłych i nie chce dusz, których sam na wyżyny nie powołał.
I dlatego wolą Jego było, abym na nowo szła w życie – tęsknić i pragnąć, cierpieć i kochać, radować oczy pięknem ziemi i płakać łzami nad niedolą bratnia.II.
Miałam wrażenie, jakbym się była obudziła z letargu.
Cały poprzedni okres mego życia zapadł gdzieś w otchłań, natomiast wróciłam do tych czasów wczesnej młodości, kiedy wszystko przejmuje serdecznem zdziwieniem.
Wielka miłość podobnie jak i twórczość wypełnia duszę po brzegi, tak, że w niej już na nic innego niema miejsca.
W tem ustawicznem naprężeniu wszystkich władz ducha jest bezgraniczna męka.
Stąd życie dla miłości i dla sztuki musi być tragiczne.
Lecz w tej chwili powrotu stałam właśnie poza wszelkim tragizmem bytu.
Oczy me patrzyły na światło, jak oczy dziecka, i chłonęły je z rozkoszą. Czułam się tak wolna, jakbym skrzydła miała u ramion, porywała mię radość niewypowiedziana, niby prąd wichru, któremu oprzeć się nie jest w ludzkiej mocy.
Chwilami miałam wprost ochotę krzyczeć: wracam do kraju – wracam do życia – ale tylko przymykałam oczy i chciałam przypominać, żaden smutek, żądza, żal nie chciał się duszy czepiać.
Wszystko być musiało, co było, wszystko usprawiedliwione będzie w dopełnieniu.
Jechałam wprost do Warszawy, nie zatrzymując się nigdzie.
Nie mogłam wydziwić się obojętności ludzi – mnie wszystko wzruszało.
Gdy w pobliżu Berlina chłop z Księstwa, jadący do Westfalii, przemówił po polsku, chwycił mię spazm płaczu za gardło, a kiedy we Włocławku wszedł do przedziału Żyd, prawdziwy polski Żyd, z siwą brodą i w chałacie, to miałam duszną ochotę go uściskać, jak niegdyś starego Nessla, naszego pachciarza, gdy mi przyniósł kawał słodkiego ciasta z wesela swojej córki.
W Aleksandrowie na komorze uderzył mię w drodze jakiś inny, swobodniejszy ton, całkiem odmienne, ugrzecznione maniery.
Dokoła wszyscy mówili o wojnie, mobilizacyi, strajkach, represyach – o spodziewanej Konstytucyi.
Ja właściwie o tem nic jeszcze nie wiedziałam – żadnych bliższych szczegółów – w klasztorze nie widywałam gazet, ani odbierałam listów, nie miałam i nie chciałam mieć żadnych wieści z kraju.
Teraz słuchałam chciwie z uniesieniem w duszy.
Dotychczas nie lubiłam Warszawy: raziła mię jej płytkość i elegancyą, zamiłowanie do blichtru i brak zupełny atmosfery artystycznej.
W samej rzeczy, artyście w Warszawie pozostają tylko Powązki, które są piękne. Tak utrzymywałam kiedyś. Kto chce żyć, rozwijać się, niech czemprędzej ucieka; wielka, czysta sztuka nie znajdzie tu przystani, nie leży to zresztą w tradycyach Warszawy. Poezya romantyczna wykwitła z kresów, rozwinęła się na emigracyi.
Ale pozatem tu bije jednak żywe serce Pol – ski, czuć wszędzie ziemię przesiąkła krwią męczenników, i taką ludu moc, i laki ludu pęd w górę, że wprost w duszę wstępuje wiara, że przed niczem się nie ugnie, a raczej wszystkich do siebie przyciągnie i przetrwa.
Takie przynajmniej zrobiła na mnie wrażenie Warszawa – owej pamiętnej jesieni roku tysiąc dziewięćset piątego.
Ani siostry, ani brata nie zastałam w mieście.
Byli jeszcze w Milanówku na letniem mieszkaniu.
Nie wiedzieli zresztą o moim powrocie.
Bałam się spotkania z siostrą, bowiem, mimo zasadniczych różnic temperamentu, umiała mię zawsze wyrozumieć i kiedy wszyscy z rodziny ode mnie się odsunęli, okazała mi niesłychanie wiele dobroci i delikatności.
Wyjazd mój bez pożegnania był dla niej prawdziwą krzywdą.
W ostatniej chwili, gdy już prawie do jej drzwi dochodziłam, siły mnie opuściły, ogarnął nerwowy lęk, piersi wstrząsnęło gwałtowne łkanie.
Byłam pewna, że już zapóźno – że jej już nie zobaczę nigdy.
Oparłam się o płot bezradnie, schyliłam głowę, a wtem niespodzianie ujrzałam ją przed sobą.
Z piersi wyrwał się krzyk. Padłyśmy sobie w objęcia.
Powiedziała mi później, że jakiś wewnętrzny głos kazał jej wyjść na moje spotkanie.
Po chwili nadbiegł Jerzy.
Nie poznałam go prawie, od dziesięciu lat bowiem po sprzedaży Komorowa wychowywał się na Podolu u stryja.
Wyrósł na dziwnie pięknego chłopca. Uderzająco podobny do matki naszej, miał w rysach twarzy, uśmiechu, ruchach jakiś wdzięk niewysłowiony, jakąś wykwintną nonszalancyę, to piękno rasy, które mimowoli oczy za sobą ciągnie.
Z początku milczeliśmy, nie mogąc znaleźć słów, patrzyliśmy na siebie ciekawie, chcąc przeniknąć się wzrokiem, nie śmiejąc pytać nawzajem.
Długo jednak Jur nie mógł wytrzymać, potrząsnął jasną czupryną, spojrzał na mnie z pod oka, na mój wielki kapelusz hiszpański, na czarną aksamitną bluzkę z otwartą szyją i zaznaczył:
– No, no, jeśli tak mają wyglądać zakonnice, to wszystko się kończy – to już nic nie rozumiem.
A Hela, wskazując jego delikatną, ślicznie utrzymaną rękę, o długich szlifowanych paznogciach, rzuciła wesoło:
– Jeżeli zaś tak wygląda nasz proletaryat, to wszystko się zaczyna, a ja nic nie rozumiem.
Pierwsze lody zostały przełamane. Rozmawialiśmy długo w noc o czasach, które szły – złączeni na nowo, przytuleni do siebie, tak sobie blizcy, jakby to było jeszcze w Komorowie, w dziecinnym pokoiku na górze.III.
Kto nie widział Warszawy podczas owych dni listopadowych, temu żadne słowa nie dadzą o niej pojęcia.
Był to moment dziejowy ludzi podziemnych. Ogół naszej inteligencyi został zaskoczony przez wypadki.
Kiedy w dniu ogłoszenia Konstytucyi zorganizowane tłumy zalały ulice Warszawy, kiedy pierwsze mowy rozbrzmiały pod gołem niebem, a pieśń, jak pomruk gromu, unosiła się z jednego krańca miasta do drugiego, byli ludzie, którzy nie mogli zrozumieć – nie chcieli wierzyć… a gdy nareszcie pojęli, co się dzieje, rzucili się do czynu, bez najmniejszej oryentacyi.
Dlatego też oprócz Struga i Katerli, którzy te chwile ostatnie przeżyli, mało kto umiał pisać o tych czasach, cala zresztą obfita literatura, zalewająca do dziś półki księgarskie, jest niesłychanie słabem odbiciem, daje obraz tak blady tego dziejowego momentu, że wprost zdumiewa brakiem polotu i płytkością obserwacyi.
Takie rzeczy pisać można tylko krwią – trzeba je przeżyć – wziąć w duszę wszystkie rany, wszystkie hańby i kaźnie, a nietylko patrzeć z balkonu, jak inni walczą i giną.
Otóż ja patrzyłam na nie, co prawda, nie z balkonu, ale z ulicy, – w każdym razie naj – zupełniej byłam nieprzygotowana wewnętrznie do jakiejkolwiek istotnej działalności w tej chwili.
Dałam się unieść prądowi – a zresztą oczywiście musiałam być wszędzie.
W pochodach na czele, w ambulatoryach przy rannych, na wiecach, tuż przy estradzie w komitetach robotniczych – we dnie, w nocy, w każdej chwili, gdy ochotników zażądano.
W czarnej sukni, z purpurową szarfą na piersi, sama byłam sztandarem, z oczyma przymkniętemi, z pieśnią na ustach, szłam niestrudzona, rozpojona szałem wolności, wniebowzięta.
Spływałam się z tłumem, czułam jego zachwyty i jego nienawiści.
Byłam niestrudzona, gotowa na śmierć, zdolna do bohaterstwa, ale zarazem prawie nieodpowiedzialna.
Dotychczas zajmowały mnie jedynie problemy duszy ludzkiej w stosunku do wieczności, myśli pochłaniała zagadka bytu, teraz z całą bujnością młodego, wypoczętego temperamentu rozpłynęłam się w otoczeniu, wmieszałam się w ten żywy dramat, który dla mnie, bądź co bądź, stojącej na boku, pozostał wspaniałem widowiskiem, przedewszystkiem podniecającem wyobraźnię i nerwy, w podobny sposób, jak walki gladyatorów, męczeństwo pierwszych chrześcijan, pożar Rzymu działały nietylko na plebs, ale na wyrafinowanych, filozoficznie wykształconych obywateli Rzymu.
Jak już zaznaczyłam, nie znajdowałam się sama w tem położeniu – przeciwnie, podobnie jak ja odczuwających był legion, odznaczałam się tylko tą wyższością, że w klasztorze do ciągłej czujności przyuczone sumienie nie pozwalało się łudzić.
Miałam odwagę przyznania się do prawdy. Zresztą w tym okresie mego życia inaczej być nie mogło, stałam tak daleko od wszelkiego ruchu, nie znałam nikogo z partyi, nie miałam zupełnie z tym światem styczności, że mimowoli byłam zmuszona ślizgać się po powierzchni, zadowalać rolą ruchliwej statystki.
W granicach możliwości, oczywiście, służyłam dobrej sprawie, ale nadewszystko syciłam głód wrażeń, ten utajony apetyt emocyi, który u kobiet żywiołowych jest wiecznie tryskającem źródłem czynów – złych albo dobrych – to już zależy od okoliczności.
Pracując w komitecie ratunkowym przy rozdawnictwie pieniędzy i odzieży rodzinom robotników strajkujących, wybierałam dzielnice najuboższe: Stare Miasto, Brzozową, Bugaj, Rybaki, Maryensztadt.
Z jakąś dziwną, boleśnie chłodną ciekawością zatrzymywałam się nad otchłanią nędzy ludzkiej i badałam tajnie głodu, nienawiści, rozpaczy tych najwięcej wydziedziczonych.
Widziałam wnętrza, wobec których bledną opisy dantejskiego piekła, duszne izby, gnieżdżące kilka rodzin społem, a wynajmujące kąty tak zwanym samotnym; wilgotne nory, całkiem bez okien, do których światło dzienne nigdy nie dochodzi, słabo rozjaśnione wiecznie dymiącą lampką.
Widziałam matki, które w jednym tygodniu kilkoro dzieci na krup potraciły, młode suchotnice, które w ostatniem opuszczeniu, na barłogu leżąc, jeszcze do życia wyciągały ręce, i starców, daremnie na śmierć czekających.
I w tem skłębieniu przeróżnych potworności ludzkich, uwydatnionych alkoholem, spotykałam nagle szczery śmiech dziecięcy, niezrównany wzrok macierzyńskiej miłości, dumny, bohaterski gest młodego chłopaka, tobiaszową prostotę ludzi cichych grzebiących zmarłe, a u łoża hiobowego wyrywający się głos wielbiący Boga i niezbadane wyroki Jego.
Pamiętam szczególniej jedną ubogą praczkę, której dwóch synów zginęło na wojnie pod Laojanem, a trzeci, dziecko prawie, padł postrzelony przypadkowo na ulicy przez patrol kozaków.
Była w niej taka godność i powaga bólu, a zarazem taka głębia rezygnacyi i poczucia, że zrządzenie Boże dobre być musi i do zbawienia konieczne, aż wprost mię zdumiewała siłą ducha i zupełnem oderwaniem od wszelkiej doczesności.
Przyjmowano nas zresztą zazwyczaj przyjaźnie, najczęściej pozdrowieniem "Niech będzie pochwalony", co drażniło nieco naszych komitetowych towarzyszy – kłótnie i klątwy na widok nasz milknęły, uciszano płacz dzieci; wogóle w tym zamęcie i utrapieniu ludzie ci mało zdawali sobie sprawy z tego, co się działo – uważali nas za wykonawców jakiejś nowej, tajemniczej władzy.
Mnie zaś przerażała wprost skromność naszych datków, dosięgająca rzadko bardzo trzech, rubli na rodzinę, tam gdzie trzeba było żywności, odzieży, opału, lekarstw i powietrza.
Czułam całą ironię pomocy ludzkiej, całą bezsilność naszej dobrej woli.
A wicher dął od Wisły, rzucając nam mokrym śniegiem w twarz, słał się białym puchem po dachach, po dziwacznych facyatach Starego Miasta, po wieżycach Katedry, zasypywał tumanem oczy, przenikał mrozem aż do szpiku kości.
Nie ludu moc, ani ludu gniew, – jak mówi pieśń – ale straszliwa ludu krzywda unosiła się nad miastem.
Wracając, spotykaliśmy gęsto krążące patrole, a zdala, niby rzadki grzmot, odzywał się ryk armat cytadeli.IV.
Aresztowano siostrę.
Aresztowano zresztą na ulicy, przypadkowo, przez pomyłkę.
I właśnie to było w tem całem przejściu najprzykrzejsze.
Momentalnie odzyskałam równowagę ducha.
Skończyły się chwile wzruszeń i nerwowych dreszczów.
Obie bowiem rozumiałyśmy najzupełniej, że nie tyle była ofiarą chwili, ile własnej nieostrożności.
Nieostrożności lekkomyślnej, a nie mającej nic wspólnego z bohaterstwem, dla sprawy nietylko niekoniecznej, ale nawet całkowicie niepotrzebnej, bo, właściwie mówiąc, ani ona, ani ja, mimo zresztą najlepszych chęci, nie działałyśmy bynajmniej, ale co najwyżej brałyśmy pewien udział tylko – pociągnięte zapałem ogółu – używałyśmy raczej rewolucyjnych wrażeń.
Siedzenie więc w cytadeli czy na Pawiaku przez nieostrożność z jednej, przez pomyłkę z drugiej, miało w sobie coś upokarzającego – a zarazem bezsensownego, zważywszy na bardzo delikatne zdrowie Heli.
Wprawdzie, nie będąc poważnie zawikłana, mogła być spokojna co do ostatecznego wyniku – ale właściwie połowa ludzi nie wiedziała wówczas, za co ich wzięto i jak długo przyjdzie im siedzieć, – a ta bezczynność i wogóle okropne warunki życia więziennego mogły fatalnie odbić się na zdrowiu i zaważyć na całej przyszłości Heli.
Trzeba teraz było spojrzeć rzeczywistości w oczy – uwolnić ją jak najprędzej.
Oczywiście w tym wypadku była to przede – wszystkiem sprawa pieniężna – należało więc się tem zająć co rychlej.
Nie była to zbyt łatwa dla mnie sprawa.
Trzeba się było najprzód dowiedzieć, co można zrobić i w jaki sposób, odwiedzić nietylko kilku adwokatów, ale jeszcze pół tuzina przeróżnych kancelaryi, cyrkułów, biur gubernialnych i t… d., póki mi wreszcie nie oświadczono, że, po złożeniu pięciuset rubli kaucyi, siostra zostanie puszczona na wolność.
A więc pięćset rubli kaucyi.
To było pewne, jasne, określone, koniecznie potrzebne, ale nie najłatwiejsze do wydobycia.
Próbowałam na różne sposoby.
Zabrałam się do dzieła z zapamiętaniem i oczywiście, po kilku dniach usilnych starań, udało mi się wydostać od krewnych pożyczkę.
Siostra po tygodniu wróciła, a ja bezzwłocznie musiałam pomyśleć o pracy zarobkowej, któraby nam dała możność spłacenia długu w możliwie prędkim czasie.
Dlatego też postanowiłam szukać miejsca nauczycielki, bo chociaż to zajęcie należy do najwięcej krępujących, lecz bądź co bądź w Polsce dla kobiety z pewnem wykształceniem najlepiej się opłaca, a przedewszystkiem względnie najłatwiej można je znaleźć.
Nie zapomnę nigdy tej wędrówki po biurach nauczycielskich, tego zetknięcia z całym szeregiem istot, "co kobietą być przestały już, a nigdy nie były człowiekiem".
Jest to bowiem znana prawda, że najwięcej ciemiężą chłopów dorobkiewicze, ekonomskie synki, jest to mniej znana, ale za to równie szczera prawda, że kobietę pracującą i potrzebującą pracy najbardziej wyzyskuje kobieta, która sama miała ciężkie początki i musiała sobie wywalczać byt.
Mimo głośnych haseł postępowych jest jakaś gorycz i zaciekłość, jakaś chęć odwetu za młodość steraną, i w gruncie rzeczy przerażający konserwatyzm.
Można wygłaszać płomienne mowy o równouprawnieniu, można podpisywać się dwoma nazwiskami, to jest swojem i męża, można dla pozorów należeć do różnych kół samopomocy, a zarazem lekceważyć godność ludzką w kobiecie, z drugimi obchodzić się po kupiecku, a co więcej, o ile się uda, obdzierać nawet niedoświadczone dziewczyny, wprowadzając je w błąd z zupełną świadomością.
W oczach stoją mi jeszcze te chłodne, oschłe, przywiędłe twarze z charakterystycznym uśmiechem na ustach, słyszę prawie te cierpkie, skrzypiące głosy: "Ja pracowałam lat dziesięć jako dama klasowa i musiałam utrzymywać chorą matkę, – – ja po nocach przy świeczce zdobywałam wiedzę" i t… p., jakby w istocie nieszczęśliwe warunki, w których im życie upływało, miały być normą, mogącą wystarczać najzupełniej innym.
Żadnej z tych kobiet nie przyjdzie do głowy, że jeśli cierpiały, to na to, by innym było lepiej, że jeśli one przebijały się przez życie niby przez ciernisty żywopłot, to właśnie dlatego, aby torować drogę młodym, służyć im przez swoje doświadczenie i wspólnie dążyć do postępu.
"Jeśli doskonałość wasza nie będzie wyższa od doskonałości faryzeuszów, nie wejdziecie do Królestwa Niebieskiego" – otóż wieki minęły, ale w Warszawie wciąż pielęgnujemy ową doskonałość faryzejską.
Oczywiście dla mnie to zetknięcie się ze światem pseudopostępowych pośredniczek i opiekunek pracy kobiecej było przykre, ale nie groźne, stałam już poza złudzeniami pierwszej młodości i choć próbowałam dopiero zarabiać na życie, z przyrodzenia miałam naturę odporną, a kierując się instynktem samozachowawczym, postępowałam w myśl dewizy: "Dieu et mon droit".
Tymczasem strajk kolejowy trwał już trzeci tydzień.
Co dzień przez poczucie obowiązku obchodziłam biura, spędzałam po kilka godzin w poczekalniach, przypatrując się niespokojnym i znużonym twarzom towarzyszek wspólnej doli – i bez żadnego rezultatu, nad wieczorem wracałam do domu rozbita, zdenerwowana niepewnością losu aż do dna.
Nareszcie już miałam tego dosyć.
Zbuntowałam się.
Postanowiłam nie ruszać się z mieszkania.
Tego wieczoru oddano mi lisi, adresowany długiem, znanem mi dobrze, eleganckiem pismem.
Jedna z mych koleżanek z pensyi, dowiedziawszy się, że szukam pracy, a raczej miejsca nauczycielki, donosiła mi, że hrabianka Kossakowska potrzebuje natychmiast towarzyszki podróży do Włoch i czeka nazajutrz, między drugą a piątą, w pałacu swej babki, księżnej Druckiej-Lubeckiej, w celu osobistego porozumienia.
Odetchnęłam.
Zaczynało się coś dziać.
Na razie ciężar z piersi spadł.V.
Wszystkiemi siłami starałam się opanować wewnętrzne drżenie.
Napróżno.
Machinalnie powtarzałam szeptem różne modlitwy, ale najchętniej byłabym uciekła od progu.
Zdawało mi się, że len gwałt, na własnej popełniony duszy, jest jakiemś poświęceniem.
Praca nie hańbi, praca nie hańbi – przelatywało mi przez myśl. Ale właściwie tu nie chodziło o pracę, lecz o podobanie się.
Ostatecznie los mój najbliższy zależał poprostu od tego, czy się osobiście spodobam hrabiance, czy też nie, a więc odczuwałam wyraźnie, choć półświadomie, że uczynię wszystko, aby jej się przypodobać.
I myśl ta paliła mię wstydem – poczucie zależności pierwszy raz przejmowało głębokiem upokorzeniem.
Dotychczas zawsze byłam sobą – swobodną nawet z Nim, panią własnej duszy nawet w klasztorze, gdzie miałam tylko regułę nad sobą, a teraz szłam na służbę, wynajmowałam za pieniądze swoją osobę, sprzedawałam wolność ruchów i słowa, stawałam przed sądem tej obcej mi, nieznanej, dalekiej dziewczyny.
Kazano mi czekać.
Wydawało mi się to oczywiście ubliżeniem godności, umyślnem lekceważeniem czasu mego i osoby, tem więcej, że kozak w herbownej liberyi, stary kamerdyner we fraku i dwa olbrzymie salony w amfiladzie, sprawiały na mnie pewne wrażenie.
Zła byłam za to na siebie, przypominałam sobie z naciskiem różne rezydencye pańskie, które widywałam dzieckiem, swoje własne koligacye jaśnie wielmożne Plichtów, Ostrorogów, Stadnickich, Mielżyńskich, Kwileckich, Karnkowskich, ale myśli te rozdrażniały mię coraz więcej.
Po mieszczańskiej banalności przeciętnych mieszkań warszawskich, ten salon, wsparty na kolumnach, z galeryą dla orkiestry, z pięknymi portretami Winterhaltera młodej kobiety, 1830 r., z obrazami Kossaka i Rodakowskiego – o starych, inkrustowanych, mahoniowych meblach, przejmował mię mimowolnym szacunkiem i do reszty onieśmielał.
Wychowana w starym gotyckim klasztorze we Francja, a następnie żyjąc kilka lat wśród artystów, przywykłam do pięknego otoczenia, do dzieł sztuki, które stają się częścią naszego bytu, czemś drogiem i jedynem, czego w wspomnieniu nie można wprost od życia oddzielić. Ten uroczysty, hrabiowski salon wiał na mnie chłodem.
Nagle na stole zauważyłam porzucone rysunki Beardsleya.
Było to, jakbym wśród obcego tłumu spotkała znajomą i ukochaną twarz.
Nieporównane ilustracye do "Salome" Wilde'a. Odrazu uczułam pewny grunt pod nogami.
Znalazłam punkt oparcia, tak że gdy w kilka minut później ukazała się hrabianka, zachowałam się ze spokojem i pewnością siebie osoby, umiejącej opanować każdą sytuacyę.
Tym razem nie przedstawiało to zresztą trudności.
Hrabianka była piękna.
Pod spojrzeniem jej cudownych, szarozielonych oczu, stajała we mnie wszelka niechęć.
Piękność, podobnie jak geniusz, jest poza dobrem i złem i nikt nie może oprzeć się jej władzy.
Oto już teraz nie musiałam podobać się jej – aby zapłacić za wolność siostry, ale chciałam się podobać, aby cieszyć oczy jej urodą, sycić duszę żywem pięknem każdego ruchu, spojrzenia, uśmiechu.
I zrozumiałam w jednej chwili płomienne zachwyty Balzaca nad kobietami naszych kresów, tym wykwitem bujnej i poetycznej rasy, zrozumiałam pochwalne dytyramby Heinego na cześć pięknych Polek, otworzył mi się świat nowy, o którym dotychczas słyszałam przeważnie z literatury, świat Delfiny Potockiej i Joanny Bobrowej, Dyanny i Idalii z "Niepoprawnych", świat alabastrów, marmurów, prawdziwych koronek, pereł kałakuckich, od Dzikich Pól aż po laguny weneckie, poprzez Warszawę, Paryż, Nizzę i Monte Carlo.
Te oczy promienne, oczy klejnoty – żywe chryzolity siały rozkosz światu.
Widziałam je kiedyś, przed laty, ale gdzie – nie mogłam sobie na razie przypomnieć.
Wtem uczułam silny dreszcz, niby wewnętrznego dotknięcia.
Wszystkie szczegóły stanęły żywo w pamięci.
Tak to były oczy Jowisza z obrazu Gustawa Moreau, oczy gromowładne, wszechwiedzące, skąpane w blaskach świętej tajemnicy.
Byliśmy wtedy razem we dwoje, w tem cichem, odległem muzeum.
Pamiętam – te oczy Jowiszowe rzuciły nań urok, opętały duszę…
Takiej kobiety było mu potrzeba, takiej szukał z bolesnym niepokojem i oto chwycił mię żal, że jej nie spotkał, że przeszedł mimo, że już nigdy w te oczy nie spojrzy, że tych dwoje dla siebie stworzonych rozminęło się w przestrzeni, przez jakąś dziwaczną losu tajemnicę.
A tymczasem mówiłam po francusku, dobierając wyrażeń, bo oczywiście, mimo delikatnością form, był to właściwie, w całem znaczeniu tego słowa, egzamin.
Miałyśmy jechać do Wenecyi, Rawenny, Assyżu, Sieny, Rzymu, Florencyi, Medyolanu na całą groźnie w tym roku zapowiadającą się zimę.
Kiedy jednak przyszło do omawiania kwestyi pieniężnej, swoboda nasza prysła.
Ani ona, ani ja nie umiałyśmy mówić o tem z prostotą.
Zdawałam sobie jasno sprawę, że przecież dla tych pieniędzy tam poszłam, że mi na nich koniecznie zależy, ale na samą wzmiankę o wynagrodzeniu pieniężnem zabrakło mi słów.
Milczałyśmy długą chwilę – poczem hrabianka wyjęła swój bilet i napisała: miesięcznie sto. Schyliłam głowę na znak zgody – poczułam, że między nami wzniosła się jakaś złota baryerą.
Bo właściwie konieczność zdobycia kilkuset rubli usunęła się na drugi plan – zgodziłam się wewnętrznie na tę podróż przez ciekawość życia, przez zamiłowanie silnych kontrastów, przez chęć zajrzenia w głąb tej duszy kobiecej, a wreszcie przez tę cygańską tęsknotę, która gna nas po świecie dalej, naprzód, pcha do szukania ulgi w rozgwarze świata – w sztucznem oświetleniu żarowych lamp.
Pierwszym pociągiem, który wyruszył za granicę, opuszczałam Warszawę.
Zaczynałam powoli rozumieć, że właściwie tylko pozornie wróciłam do życia – zatraciłam poczucie wszelkiej głębi – ślizgałam się po powierzchni coraz to nowych wrażeń, na sercu zabita, czyniąc różne gesty, niby odruchy senne, ale do czynu, do myśli, do bólu – nie zdolna.VI.
Na imię jej było Ludgarda i trzeba przyznać, że umiała je nosić, niby płaszcz gronostajowy, z królewską godnością. Imię to było jakby dla niej stworzone, jedyne, konieczne, nie brzmiało ani pretensyonalnie, ani śmiesznie.
Urodzona z Herburtówny, która odumarła ją małem dzieckiem, była dumą ojca, jednego z tych wielkich panów Ukrainy, których ciężar strasznych dziedziczności do ziemi chyli.
Potoccy, Braniccy, Rzewuscy, Kossakowscy…
wizye potężne i krwawe… dziadowie wnuków o woli chorej, zatrutej duszy i gorączką użycia strawionem ciele.
Nie darmo woła psalmista, a kościół modlić się każe: "Nie racz pamiętać, Panie, na występki nasze, ani rodziców naszych"…
Jakiś wiew tragiczny szedł od tej rodziny.
Tragiczną była śmierć matki, która spaliła się na balu, tragiczną postać ojca samotnika, broniącego się miłością córki przed obłędem rozpaczy, tragiczną wreszcie piękność tej cudnej panny, o miękkich, gibkich ruchach pantery, a oczach niezgłębionych, jowiszowych… Sfinksa.
Przez długie lata hrabia nie mógł się pocieszyć, że mu los odmówił syna – dziedzica rodu –
i wychowywał córkę jak chłopca, ubierał ją nawet jak pazia, kazał uczyć greki, łaciny, wyższej matematyki, wszystkich męskich sportów.
W rzeczywistości hrabianka jeździła konno jak amerykanka, pływała jak ryba, w lot strzelała słomki, ale w chwili dojrzewania kobiecość jej objawiła się w sposób dziwny: zamiłowaniem do tańca.
Nie widziała Izadory Duncan, nie słyszała o Sadzie Yacco, ale czuła jakiś wewnętrzny rytm w sobie i wyrażała tańcem smutki, radość, tęsknotę i szały swego młodego życia.
Stworzyła taniec tuberozy i taniec herbacianej róży, tańczyła preludya i nokturny Chopina, biblijny taniec córki Jeftego przed pożegnaniem życia i grecki taniec aleksandryjski Taidy przed nawróceniem – a nadewszystko gawoty i menuety w sukniach prababek, podług starych melodyi, znalezionych w archiwach rodzinnych, a przypisywanych Szczęsnemu Kossakowskiemu.
Była urodzoną artystką, ale w sztuce szukała tylko spotęgowania życia – lekceważyła najzupełniej sławę – starczyła jej piękność.
Zresztą, o ile zachowywała się zupełnie obojętnie wobec zachwytów, które wzbudzała dokoła, o tyle każdy mężczyzna, bez względu na stanowisko, jakie zajmował, na narodowość, do jakiej należał, oficer, rybak, ksiądz, kelner i t… p., przedstawiał dla niej pewną, że się tak wyrażę, erotyczną wartość, co objawiało się oczywiście z wielką subtelnością, ale w każdym razie istniało.
"Du temps, où les petits ramoneurs ne me regarderont plus, ce sera fini de moi" – mówiła piękna pani de Récamier.
Otóż zauważyłam, że hrabianka, która nie uczyniłaby jednego gestu dla przypodobania się komukolwiek, myślała zawsze, nawet będąc sama, o różnych "petits ramoneurs", dając im chętnie jałmużnę swego uśmiechu – królewski dar piękności.
Z początku nie mogłam tego dobrze zrozumieć, dla mnie bowiem istniał zawsze jeden tylko mężczyzna, jeden wybrany, ukochany z tysięcy, dla niej zaś istniały tysiące, w których szukała tego jedynego, jakby goniła za kimś utraconym na wieki.
W chwili, kiedy nas życie przypadkowo złączyło, przeszła widocznie jakieś głębokie wstrząśnienie, bo choć o tem nigdy nie mówiła, wyczuwałam w niej jakiś gorączkowy niepokój – jakąś konieczną potrzebę bezustannej zmiany miejsca – jakąś rozpaczliwą ucieczkę przed własną duszą.
I dziwna rzecz – nie miałam dla niej współczucia – nie wierzyłam, by te oczy kiedy płakać mogły, nie wierzyłam, by to serce mogło bić, jak każde inne serce kobiece, miłość jej wydawała mi się wabieniem syreniem, ciekawością infantki, tańcem siedmiu welonów – który niesie śmierć,
Car la beauté tue
Ceux qui l'ont vue,
Car la beauté tue…VII.
Szczyty Alp tyrolskich gorzały w purpurze wschodu.
Stojąc na tarasie hotelu Miramare w Salzburgu, wpatrywałyśmy się w ten zawsze nowy cud światła w górach.
– Pójdziemy dziś na Geisberg – rzekła do mnie hrabianka, wskazując na najbliższy, żarzący się w obłokach szczyt.
– Zamówić przewodnika? – rzuciłam pytająco.
– Nie, pójdziemy same, nie lubię przewodników. Wycieczka, słyszałam, nie należy do najtrudniejszych, a zresztą… – umilkła, nie kończąc, drgnęła, rozmarzonemi źrenicami spoglądając w dal.
Właściwie miałam ochotę zaznaczyć, że podobnie karkołomne doświadczenia nie leżą w zakresie moich obowiązków, ale nie rzekłam nic, aby czasami nie przypuszczała, że się boję.
Urodzona na szerokiej kujawskiej równinie, nie lubiłam gór, przygniatały mię swym ogromem, tłoczyły duszę, niby mury więzienne, budziły wprost chorobliwą tęsknotę za wolną przestrzenią, za stepem, za morzem, gdzie oko i dusza w nieskończoności tonie – ale wycieczka w góry, jako zmierzenie się z niebezpieczeństwem, wypróbowaniem odwagi i sił, miała dla mnie urok niewypowiedziany.
W godzinę później, przebrane tylko w kostyumy, bez żadnych przygotowań, ruszyłyśmy w góry.
Dzień był prześliczny, jasny i mroźny.
Geisberg rysował się w słońcu wyraźnie, ciemnofioletowy na czystym, bardzo bladym błękicie nieba.
Widniał tuż przed nami, ale nie znałyśmy żadnej z prowadzących doń dróg.
Hrabianka nie chciała się pytać. Oświadczyła mi, że nie może korzystać z żadnego ułatwienia, że chce sama dojść na szczyt, sama go odkryć, własną mocą wydrzeć ziemi tajemnicę, własnym trudem zdobyć w nagrodę piękno.
Nie sprzeciwiałam się jej, choć w istocie odnosiłam się raczej sceptycznie do tej fantazyi pańskiej.
Szłyśmy długi czas w milczeniu, mijając lesiste polany, po krętych i stromych ścieżynach, coraz dalej, coraz wyżej na oślep, bez pamięci.
Miejscami po kolana brodziłyśmy w śniegu; ona szła naprzód, jakby gnana jakąś tajemniczą mocą.