Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

U źródeł - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

U źródeł - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 356 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Od mło­dych lat mia­łam dziw­ne pra­gnie­nie utrwa­le­nia chwi­li, za­trzy­ma­nia cza­su w bie­gu, uwiecz­nie­nia każ­de­go sil­niej­sze­go mo­men­tu.

Prze­ra­ża­ła mię wprost myśl, że wszyst­ko prze­cho­dzi, wszyst­ko mija, tak do­bre, jako i złe, że żad­na wola, żad­na moc nie zdo­ła się oprzeć pę­do­wi ży­cia, że wła­ści­wie w tym krę­gu prze­mian wciąż umie­ra­my i wciąż od­ra­dza­my się, aż do kre­su, aż do śmier­ci.

Pierw­szy raz myśl tę uświa­do­mi­łam so­bie w dzie­ciń­stwie – kie­dy, przy­jaź­niąc się z owczar­kiem, na­gle przy­po­mnia­łam, że, gdy do­ro­snę, przy­jaźń ta skoń­czyć się musi. Dla­cze­go? Nie zda­wa­łam so­bie spra­wy, ale czu­łam, wie­dzia­łam, że tak bę­dzie, bo dzie­ci ba­wią się ra­zem, ale pan­ny ze dwo­ru nie przy­jaź­nią się z owczar­ka­mi, i wte­dy już uczu­lam bunt prze­ciw tej po­tę­dze wszech­wład­nej cza­su, prze­ciw tej nie­mo­cy i do­cze­sno­ści uczuć.

I nig­dy już z tą my­ślą nie mo­głam się po­go­dzić, cho­ciaż wła­ści­wie nie umia­łam tego, co czu­ję, okre­ślić.

Wie­le póź­niej spo­tka­łam w "Me­le­agrze" Wy­spiań­skie­go do­kład­ne wy­ra­że­nie mego od­czu­cia:

"Każ­da chwi­la przy­no­si ja­kieś nowe sko­na­nie i co chwi­la czu­ję, że coś za­mie­ra, gi­nie – i żal mi jest tych wszyst­kich pę­dów ży­cia, co zni­ka­ją gdzieś w mgłach nie­do­stęp­ne dla oczu ludz­kich – i za­le­d­wie my­ślą wy­czu­lo­ną moż­na je zgad­nąć".

Zwy­cię­żyć czas, uwiecz­nić tę­sk­no­tę, unie­śmier­tel­nić ból, wy­da­wa­ło mi się szczy­tem… a jed­nak, gdy przy­szła klę­ska, gdy, mimo wszyst­kich wy­sił­ków du­cha, nie zdo­ła­łam Go oca­lić, wy­trą­cić bro­ni z sa­mo­bój­czej ręki, – zbra­kło mi od­wa­gi, aby pójść jego śla­dem.

Zlę­kłam się mro­ku – zlę­kłam śmier­ci wiecz­nej.

Wia­ra lat dzie­cin­nych, na dnie du­szy gdzieś uta­jo­na, jak­by cu­dem zmar­twych­wsta­ła i w tej osta­tecz­nej chwi­li pod­trzy­ma­ła in­stynkt ży­cia.

Wy­bra­łam dro­gę po­śred­nią.

Wstą­pi­łam do klasz­to­ru.

Spa­li­łam rę­ko­pi­sy, rzu­ci­łam ro­dzi­nę i kraj, wy­je­cha­łam do Fran­cyi, za­mknę­łam się w klasz­to­rze w Blo­is, gdzie mnie nikt nie znał, i gdzie ni­ko­go nie zna­łam.

Tak prze­szedł rok.

Na kil­ka dni przed zło­że­niem ślu­bów do­wie­dzia­łam się, że mu­szę dru­gie­go szu­kać so­bie schro­nie­nia.

Sta­ło się to od mej woli cał­ko­wi­cie nie­za­leż­nie; de­kret par­la­men­tu fran­cu­skie­go roz­wią­zał za­ko­ny – i oto na­gle zna­la­złam się u pro­gu no­we­go ży­cia.

Wiem, że nie cof­nę­ła­bym się sama z raz ob­ra­nej dro­gi, ale mam za­ra­zem moc­ne prze­ko­na­nie, że tak być mu­sia­ło, że je­że­li nie w ten, to w inny spo­sób otwo­rzy­ły­by się przede mną bra­my i opa­dły kra­ty.

W da­nej bo­wiem chwi­li ofia­ra moja była zu­peł­na i ko­niecz­na.

Po­wtó­rzo­na po roku by­ła­by tyl­ko po­zo­rem, fał­szem, wy­ni­kiem sztucz­nej am­bi­cyi, upie­ra­niem się przy li­te­rze, kie­dy ule­ciał już duch.

Po roku by­łam już inna.

To, co było mną wte­dy, to, co było Jego we mnie, umar­ło – bez­pow­rot­nie.

I szczę­ście, i ból, i roz­pacz, i żal jed­nym tym sa­mym od­brz­mie­wa­ły w du­szy dźwię­kiem: wspo­mnie­nia.

Pa­mięć się za­tar­ła, prze­szłość w ja­kąś bez­kre­sną dal za­su­nę­ła, niby ongi prze­ży­ty byt w za­świa­tach, ból prze­stał bo­leć, roz­kosz nie spły­wa­ła już dresz­czem, wszyst­ko uto­nę­ło w sza­rej mgle uko­je­nia.

I wy­star­czy­ło rok cza­su na tę re­zy­gna­cyę, rok sku­pie­nia i ci­szy, roz­my­ślań i mo­dli­twy w mo­jej sa­mot­ni klasz­tor­nej.

Wsty­dzi­łam się tego, jak grze­chu – ale trud­no mi było prze­czyć, gal­wa­ni­zo­wać uczu­cia, któ­re się roz­pro­szy­ły; – zresz­tą po­ję­cie cza­su jest względ­ne, by­wa­ją dni jak wiecz­ność, lata, jak oka mgnie­nie. Dla jed­nych na­tur po­trze­ba mniej, dla dru­gich wię­cej cza­su – wy­nik osta­tecz­ny bywa jed­na­ki.

"Wszyst­ko, co prze­cho­dzi, krót­kie jest" – mówi świę­ty Au­gu­styn.

Więc oto znów chcia­łam żyć i mo­głam żyć, mimo ca­łe­go smut­ku nad zni­ko­mo­ścią wła­snych uczuć, po­ję­łam wte­dy wię­cej, niż kie­dy­kol­wiek, całą ogrom­ną war­tość ży­cia, przed ni­czem nie chcia­łam się kryć, od ni­cze­go usu­wać.

Klasz­tor dla mnie był tyl­ko uciecz­ką, krysz­ta­ło­wą trum­ną, w któ­rej ból mój zło­ży­łam, ma­rze­niem o pięk­nej śmier­ci.

I dla­le­go prę­dzej czy póź­niej mu­sia­ła­bym była wró­cić do świa­ta.

Bóg jest Bo­giem ży­wych a nie umar­łych i nie chce dusz, któ­rych sam na wy­ży­ny nie po­wo­łał.

I dla­te­go wolą Jego było, abym na nowo szła w ży­cie – tę­sk­nić i pra­gnąć, cier­pieć i ko­chać, ra­do­wać oczy pięk­nem zie­mi i pła­kać łza­mi nad nie­do­lą brat­nia.II.

Mia­łam wra­że­nie, jak­bym się była obu­dzi­ła z le­tar­gu.

Cały po­przed­ni okres mego ży­cia za­padł gdzieś w ot­chłań, na­to­miast wró­ci­łam do tych cza­sów wcze­snej mło­do­ści, kie­dy wszyst­ko przej­mu­je ser­decz­nem zdzi­wie­niem.

Wiel­ka mi­łość po­dob­nie jak i twór­czość wy­peł­nia du­szę po brze­gi, tak, że w niej już na nic in­ne­go nie­ma miej­sca.

W tem usta­wicz­nem na­prę­że­niu wszyst­kich władz du­cha jest bez­gra­nicz­na męka.

Stąd ży­cie dla mi­ło­ści i dla sztu­ki musi być tra­gicz­ne.

Lecz w tej chwi­li po­wro­tu sta­łam wła­śnie poza wszel­kim tra­gi­zmem bytu.

Oczy me pa­trzy­ły na świa­tło, jak oczy dziec­ka, i chło­nę­ły je z roz­ko­szą. Czu­łam się tak wol­na, jak­bym skrzy­dła mia­ła u ra­mion, po­ry­wa­ła mię ra­dość nie­wy­po­wie­dzia­na, niby prąd wi­chru, któ­re­mu oprzeć się nie jest w ludz­kiej mocy.

Chwi­la­mi mia­łam wprost ocho­tę krzy­czeć: wra­cam do kra­ju – wra­cam do ży­cia – ale tyl­ko przy­my­ka­łam oczy i chcia­łam przy­po­mi­nać, ża­den smu­tek, żą­dza, żal nie chciał się du­szy cze­piać.

Wszyst­ko być mu­sia­ło, co było, wszyst­ko uspra­wie­dli­wio­ne bę­dzie w do­peł­nie­niu.

Je­cha­łam wprost do War­sza­wy, nie za­trzy­mu­jąc się nig­dzie.

Nie mo­głam wy­dzi­wić się obo­jęt­no­ści lu­dzi – mnie wszyst­ko wzru­sza­ło.

Gdy w po­bli­żu Ber­li­na chłop z Księ­stwa, ja­dą­cy do West­fa­lii, prze­mó­wił po pol­sku, chwy­cił mię spazm pła­czu za gar­dło, a kie­dy we Wło­cław­ku wszedł do prze­dzia­łu Żyd, praw­dzi­wy pol­ski Żyd, z siwą bro­dą i w cha­ła­cie, to mia­łam dusz­ną ocho­tę go uści­skać, jak nie­gdyś sta­re­go Nes­sla, na­sze­go pach­cia­rza, gdy mi przy­niósł ka­wał słod­kie­go cia­sta z we­se­la swo­jej cór­ki.

W Alek­san­dro­wie na ko­mo­rze ude­rzył mię w dro­dze ja­kiś inny, swo­bod­niej­szy ton, cał­kiem od­mien­ne, ugrzecz­nio­ne ma­nie­ry.

Do­ko­ła wszy­scy mó­wi­li o woj­nie, mo­bi­li­za­cyi, straj­kach, re­pre­sy­ach – o spo­dzie­wa­nej Kon­sty­tu­cyi.

Ja wła­ści­wie o tem nic jesz­cze nie wie­dzia­łam – żad­nych bliż­szych szcze­gó­łów – w klasz­to­rze nie wi­dy­wa­łam ga­zet, ani od­bie­ra­łam li­stów, nie mia­łam i nie chcia­łam mieć żad­nych wie­ści z kra­ju.

Te­raz słu­cha­łam chci­wie z unie­sie­niem w du­szy.

Do­tych­czas nie lu­bi­łam War­sza­wy: ra­zi­ła mię jej płyt­kość i ele­gan­cyą, za­mi­ło­wa­nie do blich­tru i brak zu­peł­ny at­mos­fe­ry ar­ty­stycz­nej.

W sa­mej rze­czy, ar­ty­ście w War­sza­wie po­zo­sta­ją tyl­ko Po­wąz­ki, któ­re są pięk­ne. Tak utrzy­my­wa­łam kie­dyś. Kto chce żyć, roz­wi­jać się, niech czem­prę­dzej ucie­ka; wiel­ka, czy­sta sztu­ka nie znaj­dzie tu przy­sta­ni, nie leży to zresz­tą w tra­dy­cy­ach War­sza­wy. Po­ezya ro­man­tycz­na wy­kwi­tła z kre­sów, roz­wi­nę­ła się na emi­gra­cyi.

Ale po­za­tem tu bije jed­nak żywe ser­ce Pol – ski, czuć wszę­dzie zie­mię prze­sią­kła krwią mę­czen­ni­ków, i taką ludu moc, i laki ludu pęd w górę, że wprost w du­szę wstę­pu­je wia­ra, że przed ni­czem się nie ugnie, a ra­czej wszyst­kich do sie­bie przy­cią­gnie i prze­trwa.

Ta­kie przy­najm­niej zro­bi­ła na mnie wra­że­nie War­sza­wa – owej pa­mięt­nej je­sie­ni roku ty­siąc dzie­więć­set pią­te­go.

Ani sio­stry, ani bra­ta nie za­sta­łam w mie­ście.

Byli jesz­cze w Mi­la­nów­ku na let­niem miesz­ka­niu.

Nie wie­dzie­li zresz­tą o moim po­wro­cie.

Ba­łam się spo­tka­nia z sio­strą, bo­wiem, mimo za­sad­ni­czych róż­nic tem­pe­ra­men­tu, umia­ła mię za­wsze wy­ro­zu­mieć i kie­dy wszy­scy z ro­dzi­ny ode mnie się od­su­nę­li, oka­za­ła mi nie­sły­cha­nie wie­le do­bro­ci i de­li­kat­no­ści.

Wy­jazd mój bez po­że­gna­nia był dla niej praw­dzi­wą krzyw­dą.

W ostat­niej chwi­li, gdy już pra­wie do jej drzwi do­cho­dzi­łam, siły mnie opu­ści­ły, ogar­nął ner­wo­wy lęk, pier­si wstrzą­snę­ło gwał­tow­ne łka­nie.

By­łam pew­na, że już za­póź­no – że jej już nie zo­ba­czę nig­dy.

Opar­łam się o płot bez­rad­nie, schy­li­łam gło­wę, a wtem nie­spo­dzia­nie uj­rza­łam ją przed sobą.

Z pier­si wy­rwał się krzyk. Pa­dły­śmy so­bie w ob­ję­cia.

Po­wie­dzia­ła mi póź­niej, że ja­kiś we­wnętrz­ny głos ka­zał jej wyjść na moje spo­tka­nie.

Po chwi­li nad­biegł Je­rzy.

Nie po­zna­łam go pra­wie, od dzie­się­ciu lat bo­wiem po sprze­da­ży Ko­mo­ro­wa wy­cho­wy­wał się na Po­do­lu u stry­ja.

Wy­rósł na dziw­nie pięk­ne­go chłop­ca. Ude­rza­ją­co po­dob­ny do mat­ki na­szej, miał w ry­sach twa­rzy, uśmie­chu, ru­chach ja­kiś wdzięk nie­wy­sło­wio­ny, ja­kąś wy­kwint­ną non­sza­lan­cyę, to pięk­no rasy, któ­re mi­mo­wo­li oczy za sobą cią­gnie.

Z po­cząt­ku mil­cze­li­śmy, nie mo­gąc zna­leźć słów, pa­trzy­li­śmy na sie­bie cie­ka­wie, chcąc prze­nik­nąć się wzro­kiem, nie śmie­jąc py­tać na­wza­jem.

Dłu­go jed­nak Jur nie mógł wy­trzy­mać, po­trzą­snął ja­sną czu­pry­ną, spoj­rzał na mnie z pod oka, na mój wiel­ki ka­pe­lusz hisz­pań­ski, na czar­ną ak­sa­mit­ną bluz­kę z otwar­tą szy­ją i za­zna­czył:

– No, no, je­śli tak mają wy­glą­dać za­kon­ni­ce, to wszyst­ko się koń­czy – to już nic nie ro­zu­miem.

A Hela, wska­zu­jąc jego de­li­kat­ną, ślicz­nie utrzy­ma­ną rękę, o dłu­gich szli­fo­wa­nych pa­znog­ciach, rzu­ci­ła we­so­ło:

– Je­że­li zaś tak wy­glą­da nasz pro­le­ta­ry­at, to wszyst­ko się za­czy­na, a ja nic nie ro­zu­miem.

Pierw­sze lody zo­sta­ły prze­ła­ma­ne. Roz­ma­wia­li­śmy dłu­go w noc o cza­sach, któ­re szły – złą­cze­ni na nowo, przy­tu­le­ni do sie­bie, tak so­bie bliz­cy, jak­by to było jesz­cze w Ko­mo­ro­wie, w dzie­cin­nym po­ko­iku na gó­rze.III.

Kto nie wi­dział War­sza­wy pod­czas owych dni li­sto­pa­do­wych, temu żad­ne sło­wa nie da­dzą o niej po­ję­cia.

Był to mo­ment dzie­jo­wy lu­dzi pod­ziem­nych. Ogół na­szej in­te­li­gen­cyi zo­stał za­sko­czo­ny przez wy­pad­ki.

Kie­dy w dniu ogło­sze­nia Kon­sty­tu­cyi zor­ga­ni­zo­wa­ne tłu­my za­la­ły uli­ce War­sza­wy, kie­dy pierw­sze mowy roz­brzmia­ły pod go­łem nie­bem, a pieśń, jak po­mruk gro­mu, uno­si­ła się z jed­ne­go krań­ca mia­sta do dru­gie­go, byli lu­dzie, któ­rzy nie mo­gli zro­zu­mieć – nie chcie­li wie­rzyć… a gdy na­resz­cie po­ję­li, co się dzie­je, rzu­ci­li się do czy­nu, bez naj­mniej­szej ory­en­ta­cyi.

Dla­te­go też oprócz Stru­ga i Ka­ter­li, któ­rzy te chwi­le ostat­nie prze­ży­li, mało kto umiał pi­sać o tych cza­sach, cala zresz­tą ob­fi­ta li­te­ra­tu­ra, za­le­wa­ją­ca do dziś pół­ki księ­gar­skie, jest nie­sły­cha­nie sła­bem od­bi­ciem, daje ob­raz tak bla­dy tego dzie­jo­we­go mo­men­tu, że wprost zdu­mie­wa bra­kiem po­lo­tu i płyt­ko­ścią ob­ser­wa­cyi.

Ta­kie rze­czy pi­sać moż­na tyl­ko krwią – trze­ba je prze­żyć – wziąć w du­szę wszyst­kie rany, wszyst­kie hań­by i kaź­nie, a nie­tyl­ko pa­trzeć z bal­ko­nu, jak inni wal­czą i giną.

Otóż ja pa­trzy­łam na nie, co praw­da, nie z bal­ko­nu, ale z uli­cy, – w każ­dym ra­zie naj – zu­peł­niej by­łam nie­przy­go­to­wa­na we­wnętrz­nie do ja­kiej­kol­wiek istot­nej dzia­łal­no­ści w tej chwi­li.

Da­łam się unieść prą­do­wi – a zresz­tą oczy­wi­ście mu­sia­łam być wszę­dzie.

W po­cho­dach na cze­le, w am­bu­la­to­ry­ach przy ran­nych, na wie­cach, tuż przy es­tra­dzie w ko­mi­te­tach ro­bot­ni­czych – we dnie, w nocy, w każ­dej chwi­li, gdy ochot­ni­ków za­żą­da­no.

W czar­nej suk­ni, z pur­pu­ro­wą szar­fą na pier­si, sama by­łam sztan­da­rem, z oczy­ma przy­mknię­te­mi, z pie­śnią na ustach, szłam nie­stru­dzo­na, roz­po­jo­na sza­łem wol­no­ści, wnie­bo­wzię­ta.

Spły­wa­łam się z tłu­mem, czu­łam jego za­chwy­ty i jego nie­na­wi­ści.

By­łam nie­stru­dzo­na, go­to­wa na śmierć, zdol­na do bo­ha­ter­stwa, ale za­ra­zem pra­wie nie­od­po­wie­dzial­na.

Do­tych­czas zaj­mo­wa­ły mnie je­dy­nie pro­ble­my du­szy ludz­kiej w sto­sun­ku do wiecz­no­ści, my­śli po­chła­nia­ła za­gad­ka bytu, te­raz z całą buj­no­ścią mło­de­go, wy­po­czę­te­go tem­pe­ra­men­tu roz­pły­nę­łam się w oto­cze­niu, wmie­sza­łam się w ten żywy dra­mat, któ­ry dla mnie, bądź co bądź, sto­ją­cej na boku, po­zo­stał wspa­nia­łem wi­do­wi­skiem, przedew­szyst­kiem pod­nie­ca­ją­cem wy­obraź­nię i ner­wy, w po­dob­ny spo­sób, jak wal­ki gla­dy­ato­rów, mę­czeń­stwo pierw­szych chrze­ści­jan, po­żar Rzy­mu dzia­ła­ły nie­tyl­ko na plebs, ale na wy­ra­fi­no­wa­nych, fi­lo­zo­ficz­nie wy­kształ­co­nych oby­wa­te­li Rzy­mu.

Jak już za­zna­czy­łam, nie znaj­do­wa­łam się sama w tem po­ło­że­niu – prze­ciw­nie, po­dob­nie jak ja od­czu­wa­ją­cych był le­gion, od­zna­cza­łam się tyl­ko tą wyż­szo­ścią, że w klasz­to­rze do cią­głej czuj­no­ści przy­uczo­ne su­mie­nie nie po­zwa­la­ło się łu­dzić.

Mia­łam od­wa­gę przy­zna­nia się do praw­dy. Zresz­tą w tym okre­sie mego ży­cia in­a­czej być nie mo­gło, sta­łam tak da­le­ko od wszel­kie­go ru­chu, nie zna­łam ni­ko­go z par­tyi, nie mia­łam zu­peł­nie z tym świa­tem stycz­no­ści, że mi­mo­wo­li by­łam zmu­szo­na śli­zgać się po po­wierzch­ni, za­do­wa­lać rolą ru­chli­wej sta­tyst­ki.

W gra­ni­cach moż­li­wo­ści, oczy­wi­ście, słu­ży­łam do­brej spra­wie, ale na­de­wszyst­ko sy­ci­łam głód wra­żeń, ten uta­jo­ny ape­tyt emo­cyi, któ­ry u ko­biet ży­wio­ło­wych jest wiecz­nie try­ska­ją­cem źró­dłem czy­nów – złych albo do­brych – to już za­le­ży od oko­licz­no­ści.

Pra­cu­jąc w ko­mi­te­cie ra­tun­ko­wym przy roz­daw­nic­twie pie­nię­dzy i odzie­ży ro­dzi­nom ro­bot­ni­ków straj­ku­ją­cych, wy­bie­ra­łam dziel­ni­ce naj­uboż­sze: Sta­re Mia­sto, Brzo­zo­wą, Bu­gaj, Ry­ba­ki, Ma­ry­ensz­tadt.

Z ja­kąś dziw­ną, bo­le­śnie chłod­ną cie­ka­wo­ścią za­trzy­my­wa­łam się nad ot­chła­nią nę­dzy ludz­kiej i ba­da­łam taj­nie gło­du, nie­na­wi­ści, roz­pa­czy tych naj­wię­cej wy­dzie­dzi­czo­nych.

Wi­dzia­łam wnę­trza, wo­bec któ­rych bled­ną opi­sy dan­tej­skie­go pie­kła, dusz­ne izby, gnież­dżą­ce kil­ka ro­dzin spo­łem, a wy­naj­mu­ją­ce kąty tak zwa­nym sa­mot­nym; wil­got­ne nory, cał­kiem bez okien, do któ­rych świa­tło dzien­ne nig­dy nie do­cho­dzi, sła­bo roz­ja­śnio­ne wiecz­nie dy­mią­cą lamp­ką.

Wi­dzia­łam mat­ki, któ­re w jed­nym ty­go­dniu kil­ko­ro dzie­ci na krup po­tra­ci­ły, mło­de su­chot­ni­ce, któ­re w ostat­niem opusz­cze­niu, na bar­ło­gu le­żąc, jesz­cze do ży­cia wy­cią­ga­ły ręce, i star­ców, da­rem­nie na śmierć cze­ka­ją­cych.

I w tem skłę­bie­niu prze­róż­nych po­twor­no­ści ludz­kich, uwy­dat­nio­nych al­ko­ho­lem, spo­ty­ka­łam na­gle szcze­ry śmiech dzie­cię­cy, nie­zrów­na­ny wzrok ma­cie­rzyń­skiej mi­ło­ści, dum­ny, bo­ha­ter­ski gest mło­de­go chło­pa­ka, to­bia­szo­wą pro­sto­tę lu­dzi ci­chych grze­bią­cych zmar­łe, a u łoża hio­bo­we­go wy­ry­wa­ją­cy się głos wiel­bią­cy Boga i nie­zba­da­ne wy­ro­ki Jego.

Pa­mię­tam szcze­gól­niej jed­ną ubo­gą pracz­kę, któ­rej dwóch sy­nów zgi­nę­ło na woj­nie pod La­oja­nem, a trze­ci, dziec­ko pra­wie, padł po­strze­lo­ny przy­pad­ko­wo na uli­cy przez pa­trol ko­za­ków.

Była w niej taka god­ność i po­wa­ga bólu, a za­ra­zem taka głę­bia re­zy­gna­cyi i po­czu­cia, że zrzą­dze­nie Boże do­bre być musi i do zba­wie­nia ko­niecz­ne, aż wprost mię zdu­mie­wa­ła siłą du­cha i zu­peł­nem ode­rwa­niem od wszel­kiej do­cze­sno­ści.

Przyj­mo­wa­no nas zresz­tą za­zwy­czaj przy­jaź­nie, naj­czę­ściej po­zdro­wie­niem "Niech bę­dzie po­chwa­lo­ny", co draż­ni­ło nie­co na­szych ko­mi­te­to­wych to­wa­rzy­szy – kłót­nie i klą­twy na wi­dok nasz milk­nę­ły, uci­sza­no płacz dzie­ci; wo­gó­le w tym za­mę­cie i utra­pie­niu lu­dzie ci mało zda­wa­li so­bie spra­wy z tego, co się dzia­ło – uwa­ża­li nas za wy­ko­naw­ców ja­kiejś no­wej, ta­jem­ni­czej wła­dzy.

Mnie zaś prze­ra­ża­ła wprost skrom­ność na­szych dat­ków, do­się­ga­ją­ca rzad­ko bar­dzo trzech, ru­bli na ro­dzi­nę, tam gdzie trze­ba było żyw­no­ści, odzie­ży, opa­łu, le­karstw i po­wie­trza.

Czu­łam całą iro­nię po­mo­cy ludz­kiej, całą bez­sil­ność na­szej do­brej woli.

A wi­cher dął od Wi­sły, rzu­ca­jąc nam mo­krym śnie­giem w twarz, słał się bia­łym pu­chem po da­chach, po dzi­wacz­nych fa­cy­atach Sta­re­go Mia­sta, po wie­ży­cach Ka­te­dry, za­sy­py­wał tu­ma­nem oczy, prze­ni­kał mro­zem aż do szpi­ku ko­ści.

Nie ludu moc, ani ludu gniew, – jak mówi pieśń – ale strasz­li­wa ludu krzyw­da uno­si­ła się nad mia­stem.

Wra­ca­jąc, spo­ty­ka­li­śmy gę­sto krą­żą­ce pa­tro­le, a zda­la, niby rzad­ki grzmot, od­zy­wał się ryk ar­mat cy­ta­de­li.IV.

Aresz­to­wa­no sio­strę.

Aresz­to­wa­no zresz­tą na uli­cy, przy­pad­ko­wo, przez po­mył­kę.

I wła­śnie to było w tem ca­łem przej­ściu naj­przy­krzej­sze.

Mo­men­tal­nie od­zy­ska­łam rów­no­wa­gę du­cha.

Skoń­czy­ły się chwi­le wzru­szeń i ner­wo­wych dresz­czów.

Obie bo­wiem ro­zu­mia­ły­śmy naj­zu­peł­niej, że nie tyle była ofia­rą chwi­li, ile wła­snej nie­ostroż­no­ści.

Nie­ostroż­no­ści lek­ko­myśl­nej, a nie ma­ją­cej nic wspól­ne­go z bo­ha­ter­stwem, dla spra­wy nie­tyl­ko nie­ko­niecz­nej, ale na­wet cał­ko­wi­cie nie­po­trzeb­nej, bo, wła­ści­wie mó­wiąc, ani ona, ani ja, mimo zresz­tą naj­lep­szych chę­ci, nie dzia­ła­ły­śmy by­najm­niej, ale co naj­wy­żej bra­ły­śmy pe­wien udział tyl­ko – po­cią­gnię­te za­pa­łem ogó­łu – uży­wa­ły­śmy ra­czej re­wo­lu­cyj­nych wra­żeń.

Sie­dze­nie więc w cy­ta­de­li czy na Pa­wia­ku przez nie­ostroż­ność z jed­nej, przez po­mył­kę z dru­giej, mia­ło w so­bie coś upo­ka­rza­ją­ce­go – a za­ra­zem bez­sen­sow­ne­go, zwa­żyw­szy na bar­dzo de­li­kat­ne zdro­wie Heli.

Wpraw­dzie, nie bę­dąc po­waż­nie za­wi­kła­na, mo­gła być spo­koj­na co do osta­tecz­ne­go wy­ni­ku – ale wła­ści­wie po­ło­wa lu­dzi nie wie­dzia­ła wów­czas, za co ich wzię­to i jak dłu­go przyj­dzie im sie­dzieć, – a ta bez­czyn­ność i wo­gó­le okrop­ne wa­run­ki ży­cia wię­zien­ne­go mo­gły fa­tal­nie od­bić się na zdro­wiu i za­wa­żyć na ca­łej przy­szło­ści Heli.

Trze­ba te­raz było spoj­rzeć rze­czy­wi­sto­ści w oczy – uwol­nić ją jak naj­prę­dzej.

Oczy­wi­ście w tym wy­pad­ku była to przede – wszyst­kiem spra­wa pie­nięż­na – na­le­ża­ło więc się tem za­jąć co ry­chlej.

Nie była to zbyt ła­twa dla mnie spra­wa.

Trze­ba się było naj­przód do­wie­dzieć, co moż­na zro­bić i w jaki spo­sób, od­wie­dzić nie­tyl­ko kil­ku ad­wo­ka­tów, ale jesz­cze pół tu­zi­na prze­róż­nych kan­ce­la­ryi, cyr­ku­łów, biur gu­ber­nial­nych i t… d., póki mi wresz­cie nie oświad­czo­no, że, po zło­że­niu pię­ciu­set ru­bli kau­cyi, sio­stra zo­sta­nie pusz­czo­na na wol­ność.

A więc pięć­set ru­bli kau­cyi.

To było pew­ne, ja­sne, okre­ślo­ne, ko­niecz­nie po­trzeb­ne, ale nie naj­ła­twiej­sze do wy­do­by­cia.

Pró­bo­wa­łam na róż­ne spo­so­by.

Za­bra­łam się do dzie­ła z za­pa­mię­ta­niem i oczy­wi­ście, po kil­ku dniach usil­nych sta­rań, uda­ło mi się wy­do­stać od krew­nych po­życz­kę.

Sio­stra po ty­go­dniu wró­ci­ła, a ja bez­zwłocz­nie mu­sia­łam po­my­śleć o pra­cy za­rob­ko­wej, któ­ra­by nam dała moż­ność spła­ce­nia dłu­gu w moż­li­wie pręd­kim cza­sie.

Dla­te­go też po­sta­no­wi­łam szu­kać miej­sca na­uczy­ciel­ki, bo cho­ciaż to za­ję­cie na­le­ży do naj­wię­cej krę­pu­ją­cych, lecz bądź co bądź w Pol­sce dla ko­bie­ty z pew­nem wy­kształ­ce­niem naj­le­piej się opła­ca, a przedew­szyst­kiem względ­nie naj­ła­twiej moż­na je zna­leźć.

Nie za­po­mnę nig­dy tej wę­drów­ki po biu­rach na­uczy­ciel­skich, tego ze­tknię­cia z ca­łym sze­re­giem istot, "co ko­bie­tą być prze­sta­ły już, a nig­dy nie były czło­wie­kiem".

Jest to bo­wiem zna­na praw­da, że naj­wię­cej cie­mię­żą chło­pów do­rob­kie­wi­cze, eko­nom­skie syn­ki, jest to mniej zna­na, ale za to rów­nie szcze­ra praw­da, że ko­bie­tę pra­cu­ją­cą i po­trze­bu­ją­cą pra­cy naj­bar­dziej wy­zy­sku­je ko­bie­ta, któ­ra sama mia­ła cięż­kie po­cząt­ki i mu­sia­ła so­bie wy­wal­czać byt.

Mimo gło­śnych ha­seł po­stę­po­wych jest ja­kaś go­rycz i za­cie­kłość, ja­kaś chęć od­we­tu za mło­dość ste­ra­ną, i w grun­cie rze­czy prze­ra­ża­ją­cy kon­ser­wa­tyzm.

Moż­na wy­gła­szać pło­mien­ne mowy o rów­no­upraw­nie­niu, moż­na pod­pi­sy­wać się dwo­ma na­zwi­ska­mi, to jest swo­jem i męża, moż­na dla po­zo­rów na­le­żeć do róż­nych kół sa­mo­po­mo­cy, a za­ra­zem lek­ce­wa­żyć god­ność ludz­ką w ko­bie­cie, z dru­gi­mi ob­cho­dzić się po ku­piec­ku, a co wię­cej, o ile się uda, ob­dzie­rać na­wet nie­do­świad­czo­ne dziew­czy­ny, wpro­wa­dza­jąc je w błąd z zu­peł­ną świa­do­mo­ścią.

W oczach sto­ją mi jesz­cze te chłod­ne, oschłe, przy­wię­dłe twa­rze z cha­rak­te­ry­stycz­nym uśmie­chem na ustach, sły­szę pra­wie te cierp­kie, skrzy­pią­ce gło­sy: "Ja pra­co­wa­łam lat dzie­sięć jako dama kla­so­wa i mu­sia­łam utrzy­my­wać cho­rą mat­kę, – – ja po no­cach przy świecz­ce zdo­by­wa­łam wie­dzę" i t… p., jak­by w isto­cie nie­szczę­śli­we wa­run­ki, w któ­rych im ży­cie upły­wa­ło, mia­ły być nor­mą, mo­gą­cą wy­star­czać naj­zu­peł­niej in­nym.

Żad­nej z tych ko­biet nie przyj­dzie do gło­wy, że je­śli cier­pia­ły, to na to, by in­nym było le­piej, że je­śli one prze­bi­ja­ły się przez ży­cie niby przez cier­ni­sty ży­wo­płot, to wła­śnie dla­te­go, aby to­ro­wać dro­gę mło­dym, słu­żyć im przez swo­je do­świad­cze­nie i wspól­nie dą­żyć do po­stę­pu.

"Je­śli do­sko­na­łość wa­sza nie bę­dzie wyż­sza od do­sko­na­ło­ści fa­ry­ze­uszów, nie wej­dzie­cie do Kró­le­stwa Nie­bie­skie­go" – otóż wie­ki mi­nę­ły, ale w War­sza­wie wciąż pie­lę­gnu­je­my ową do­sko­na­łość fa­ry­zej­ską.

Oczy­wi­ście dla mnie to ze­tknię­cie się ze świa­tem pseu­do­po­stę­po­wych po­śred­ni­czek i opie­ku­nek pra­cy ko­bie­cej było przy­kre, ale nie groź­ne, sta­łam już poza złu­dze­nia­mi pierw­szej mło­do­ści i choć pró­bo­wa­łam do­pie­ro za­ra­biać na ży­cie, z przy­ro­dze­nia mia­łam na­tu­rę od­por­ną, a kie­ru­jąc się in­stynk­tem sa­mo­za­cho­waw­czym, po­stę­po­wa­łam w myśl de­wi­zy: "Dieu et mon dro­it".

Tym­cza­sem strajk ko­le­jo­wy trwał już trze­ci ty­dzień.

Co dzień przez po­czu­cie obo­wiąz­ku ob­cho­dzi­łam biu­ra, spę­dza­łam po kil­ka go­dzin w po­cze­kal­niach, przy­pa­tru­jąc się nie­spo­koj­nym i znu­żo­nym twa­rzom to­wa­rzy­szek wspól­nej doli – i bez żad­ne­go re­zul­ta­tu, nad wie­czo­rem wra­ca­łam do domu roz­bi­ta, zde­ner­wo­wa­na nie­pew­no­ścią losu aż do dna.

Na­resz­cie już mia­łam tego do­syć.

Zbun­to­wa­łam się.

Po­sta­no­wi­łam nie ru­szać się z miesz­ka­nia.

Tego wie­czo­ru od­da­no mi lisi, ad­re­so­wa­ny dłu­giem, zna­nem mi do­brze, ele­ganc­kiem pi­smem.

Jed­na z mych ko­le­ża­nek z pen­syi, do­wie­dziaw­szy się, że szu­kam pra­cy, a ra­czej miej­sca na­uczy­ciel­ki, do­no­si­ła mi, że hra­bian­ka Kos­sa­kow­ska po­trze­bu­je na­tych­miast to­wa­rzysz­ki po­dró­ży do Włoch i cze­ka na­za­jutrz, mię­dzy dru­gą a pią­tą, w pa­ła­cu swej bab­ki, księż­nej Druc­kiej-Lu­bec­kiej, w celu oso­bi­ste­go po­ro­zu­mie­nia.

Ode­tchnę­łam.

Za­czy­na­ło się coś dziać.

Na ra­zie cię­żar z pier­si spadł.V.

Wszyst­kie­mi si­ła­mi sta­ra­łam się opa­no­wać we­wnętrz­ne drże­nie.

Na­próż­no.

Ma­chi­nal­nie po­wta­rza­łam szep­tem róż­ne mo­dli­twy, ale naj­chęt­niej by­ła­bym ucie­kła od pro­gu.

Zda­wa­ło mi się, że len gwałt, na wła­snej po­peł­nio­ny du­szy, jest ja­kiemś po­świę­ce­niem.

Pra­ca nie hań­bi, pra­ca nie hań­bi – prze­la­ty­wa­ło mi przez myśl. Ale wła­ści­wie tu nie cho­dzi­ło o pra­cę, lecz o po­do­ba­nie się.

Osta­tecz­nie los mój naj­bliż­szy za­le­żał po­pro­stu od tego, czy się oso­bi­ście spodo­bam hra­bian­ce, czy też nie, a więc od­czu­wa­łam wy­raź­nie, choć pół­świa­do­mie, że uczy­nię wszyst­ko, aby jej się przy­po­do­bać.

I myśl ta pa­li­ła mię wsty­dem – po­czu­cie za­leż­no­ści pierw­szy raz przej­mo­wa­ło głę­bo­kiem upo­ko­rze­niem.

Do­tych­czas za­wsze by­łam sobą – swo­bod­ną na­wet z Nim, pa­nią wła­snej du­szy na­wet w klasz­to­rze, gdzie mia­łam tyl­ko re­gu­łę nad sobą, a te­raz szłam na służ­bę, wy­naj­mo­wa­łam za pie­nią­dze swo­ją oso­bę, sprze­da­wa­łam wol­ność ru­chów i sło­wa, sta­wa­łam przed są­dem tej ob­cej mi, nie­zna­nej, da­le­kiej dziew­czy­ny.

Ka­za­no mi cze­kać.

Wy­da­wa­ło mi się to oczy­wi­ście ubli­że­niem god­no­ści, umyśl­nem lek­ce­wa­że­niem cza­su mego i oso­by, tem wię­cej, że ko­zak w her­bow­nej li­be­ryi, sta­ry ka­mer­dy­ner we fra­ku i dwa ol­brzy­mie sa­lo­ny w am­fi­la­dzie, spra­wia­ły na mnie pew­ne wra­że­nie.

Zła by­łam za to na sie­bie, przy­po­mi­na­łam so­bie z na­ci­skiem róż­ne re­zy­den­cye pań­skie, któ­re wi­dy­wa­łam dziec­kiem, swo­je wła­sne ko­li­ga­cye ja­śnie wiel­moż­ne Plich­tów, Ostro­ro­gów, Stad­nic­kich, Miel­żyń­skich, Kwi­lec­kich, Karn­kow­skich, ale my­śli te roz­draż­nia­ły mię co­raz wię­cej.

Po miesz­czań­skiej ba­nal­no­ści prze­cięt­nych miesz­kań war­szaw­skich, ten sa­lon, wspar­ty na ko­lum­nach, z ga­le­ryą dla or­kie­stry, z pięk­ny­mi por­tre­ta­mi Win­ter­hal­te­ra mło­dej ko­bie­ty, 1830 r., z ob­ra­za­mi Kos­sa­ka i Ro­da­kow­skie­go – o sta­rych, in­kru­sto­wa­nych, ma­ho­nio­wych me­blach, przej­mo­wał mię mi­mo­wol­nym sza­cun­kiem i do resz­ty onie­śmie­lał.

Wy­cho­wa­na w sta­rym go­tyc­kim klasz­to­rze we Fran­cja, a na­stęp­nie ży­jąc kil­ka lat wśród ar­ty­stów, przy­wy­kłam do pięk­ne­go oto­cze­nia, do dzieł sztu­ki, któ­re sta­ją się czę­ścią na­sze­go bytu, czemś dro­giem i je­dy­nem, cze­go w wspo­mnie­niu nie moż­na wprost od ży­cia od­dzie­lić. Ten uro­czy­sty, hra­biow­ski sa­lon wiał na mnie chło­dem.

Na­gle na sto­le za­uwa­ży­łam po­rzu­co­ne ry­sun­ki Be­ard­sleya.

Było to, jak­bym wśród ob­ce­go tłu­mu spo­tka­ła zna­jo­mą i uko­cha­ną twarz.

Nie­po­rów­na­ne ilu­stra­cye do "Sa­lo­me" Wil­de'a. Od­ra­zu uczu­łam pew­ny grunt pod no­ga­mi.

Zna­la­złam punkt opar­cia, tak że gdy w kil­ka mi­nut póź­niej uka­za­ła się hra­bian­ka, za­cho­wa­łam się ze spo­ko­jem i pew­no­ścią sie­bie oso­by, umie­ją­cej opa­no­wać każ­dą sy­tu­acyę.

Tym ra­zem nie przed­sta­wia­ło to zresz­tą trud­no­ści.

Hra­bian­ka była pięk­na.

Pod spoj­rze­niem jej cu­dow­nych, sza­ro­zie­lo­nych oczu, sta­ja­ła we mnie wszel­ka nie­chęć.

Pięk­ność, po­dob­nie jak ge­niusz, jest poza do­brem i złem i nikt nie może oprzeć się jej wła­dzy.

Oto już te­raz nie mu­sia­łam po­do­bać się jej – aby za­pła­cić za wol­ność sio­stry, ale chcia­łam się po­do­bać, aby cie­szyć oczy jej uro­dą, sy­cić du­szę ży­wem pięk­nem każ­de­go ru­chu, spoj­rze­nia, uśmie­chu.

I zro­zu­mia­łam w jed­nej chwi­li pło­mien­ne za­chwy­ty Bal­za­ca nad ko­bie­ta­mi na­szych kre­sów, tym wy­kwi­tem buj­nej i po­etycz­nej rasy, zro­zu­mia­łam po­chwal­ne dy­ty­ram­by He­ine­go na cześć pięk­nych Po­lek, otwo­rzył mi się świat nowy, o któ­rym do­tych­czas sły­sza­łam prze­waż­nie z li­te­ra­tu­ry, świat Del­fi­ny Po­toc­kiej i Jo­an­ny Bo­bro­wej, Dy­an­ny i Ida­lii z "Nie­po­praw­nych", świat ala­ba­strów, mar­mu­rów, praw­dzi­wych ko­ro­nek, pe­reł ka­ła­kuc­kich, od Dzi­kich Pól aż po la­gu­ny we­nec­kie, po­przez War­sza­wę, Pa­ryż, Niz­zę i Mon­te Car­lo.

Te oczy pro­mien­ne, oczy klej­no­ty – żywe chry­zo­li­ty sia­ły roz­kosz świa­tu.

Wi­dzia­łam je kie­dyś, przed laty, ale gdzie – nie mo­głam so­bie na ra­zie przy­po­mnieć.

Wtem uczu­łam sil­ny dreszcz, niby we­wnętrz­ne­go do­tknię­cia.

Wszyst­kie szcze­gó­ły sta­nę­ły żywo w pa­mię­ci.

Tak to były oczy Jo­wi­sza z ob­ra­zu Gu­sta­wa Mo­re­au, oczy gro­mo­wład­ne, wszech­wie­dzą­ce, ską­pa­ne w bla­skach świę­tej ta­jem­ni­cy.

By­li­śmy wte­dy ra­zem we dwo­je, w tem ci­chem, od­le­głem mu­zeum.

Pa­mię­tam – te oczy Jo­wi­szo­we rzu­ci­ły nań urok, opę­ta­ły du­szę…

Ta­kiej ko­bie­ty było mu po­trze­ba, ta­kiej szu­kał z bo­le­snym nie­po­ko­jem i oto chwy­cił mię żal, że jej nie spo­tkał, że prze­szedł mimo, że już nig­dy w te oczy nie spoj­rzy, że tych dwo­je dla sie­bie stwo­rzo­nych roz­mi­nę­ło się w prze­strze­ni, przez ja­kąś dzi­wacz­ną losu ta­jem­ni­cę.

A tym­cza­sem mó­wi­łam po fran­cu­sku, do­bie­ra­jąc wy­ra­żeń, bo oczy­wi­ście, mimo de­li­kat­no­ścią form, był to wła­ści­wie, w ca­łem zna­cze­niu tego sło­wa, eg­za­min.

Mia­ły­śmy je­chać do We­ne­cyi, Ra­wen­ny, As­sy­żu, Sie­ny, Rzy­mu, Flo­ren­cyi, Me­dy­ola­nu na całą groź­nie w tym roku za­po­wia­da­ją­cą się zimę.

Kie­dy jed­nak przy­szło do oma­wia­nia kwe­styi pie­nięż­nej, swo­bo­da na­sza pry­sła.

Ani ona, ani ja nie umia­ły­śmy mó­wić o tem z pro­sto­tą.

Zda­wa­łam so­bie ja­sno spra­wę, że prze­cież dla tych pie­nię­dzy tam po­szłam, że mi na nich ko­niecz­nie za­le­ży, ale na samą wzmian­kę o wy­na­gro­dze­niu pie­nięż­nem za­bra­kło mi słów.

Mil­cza­ły­śmy dłu­gą chwi­lę – po­czem hra­bian­ka wy­ję­ła swój bi­let i na­pi­sa­ła: mie­sięcz­nie sto. Schy­li­łam gło­wę na znak zgo­dy – po­czu­łam, że mię­dzy nami wznio­sła się ja­kaś zło­ta ba­ry­erą.

Bo wła­ści­wie ko­niecz­ność zdo­by­cia kil­ku­set ru­bli usu­nę­ła się na dru­gi plan – zgo­dzi­łam się we­wnętrz­nie na tę po­dróż przez cie­ka­wość ży­cia, przez za­mi­ło­wa­nie sil­nych kon­tra­stów, przez chęć zaj­rze­nia w głąb tej du­szy ko­bie­cej, a wresz­cie przez tę cy­gań­ską tę­sk­no­tę, któ­ra gna nas po świe­cie da­lej, na­przód, pcha do szu­ka­nia ulgi w roz­gwa­rze świa­ta – w sztucz­nem oświe­tle­niu ża­ro­wych lamp.

Pierw­szym po­cią­giem, któ­ry wy­ru­szył za gra­ni­cę, opusz­cza­łam War­sza­wę.

Za­czy­na­łam po­wo­li ro­zu­mieć, że wła­ści­wie tyl­ko po­zor­nie wró­ci­łam do ży­cia – za­tra­ci­łam po­czu­cie wszel­kiej głę­bi – śli­zga­łam się po po­wierzch­ni co­raz to no­wych wra­żeń, na ser­cu za­bi­ta, czy­niąc róż­ne ge­sty, niby od­ru­chy sen­ne, ale do czy­nu, do my­śli, do bólu – nie zdol­na.VI.

Na imię jej było Lud­gar­da i trze­ba przy­znać, że umia­ła je no­sić, niby płaszcz gro­no­sta­jo­wy, z kró­lew­ską god­no­ścią. Imię to było jak­by dla niej stwo­rzo­ne, je­dy­ne, ko­niecz­ne, nie brzmia­ło ani pre­ten­sy­onal­nie, ani śmiesz­nie.

Uro­dzo­na z Her­bur­tów­ny, któ­ra od­umar­ła ją ma­łem dziec­kiem, była dumą ojca, jed­ne­go z tych wiel­kich pa­nów Ukra­iny, któ­rych cię­żar strasz­nych dzie­dzicz­no­ści do zie­mi chy­li.

Po­toc­cy, Bra­nic­cy, Rze­wu­scy, Kos­sa­kow­scy…

wi­zye po­tęż­ne i krwa­we… dzia­do­wie wnu­ków o woli cho­rej, za­tru­tej du­szy i go­rącz­ką uży­cia stra­wio­nem cie­le.

Nie dar­mo woła psal­mi­sta, a ko­ściół mo­dlić się każe: "Nie racz pa­mię­tać, Pa­nie, na wy­stęp­ki na­sze, ani ro­dzi­ców na­szych"…

Ja­kiś wiew tra­gicz­ny szedł od tej ro­dzi­ny.

Tra­gicz­ną była śmierć mat­ki, któ­ra spa­li­ła się na balu, tra­gicz­ną po­stać ojca sa­mot­ni­ka, bro­nią­ce­go się mi­ło­ścią cór­ki przed obłę­dem roz­pa­czy, tra­gicz­ną wresz­cie pięk­ność tej cud­nej pan­ny, o mięk­kich, gib­kich ru­chach pan­te­ry, a oczach nie­zgłę­bio­nych, jo­wi­szo­wych… Sfink­sa.

Przez dłu­gie lata hra­bia nie mógł się po­cie­szyć, że mu los od­mó­wił syna – dzie­dzi­ca rodu –

i wy­cho­wy­wał cór­kę jak chłop­ca, ubie­rał ją na­wet jak pa­zia, ka­zał uczyć gre­ki, ła­ci­ny, wyż­szej ma­te­ma­ty­ki, wszyst­kich mę­skich spor­tów.

W rze­czy­wi­sto­ści hra­bian­ka jeź­dzi­ła kon­no jak ame­ry­kan­ka, pły­wa­ła jak ryba, w lot strze­la­ła słom­ki, ale w chwi­li doj­rze­wa­nia ko­bie­cość jej ob­ja­wi­ła się w spo­sób dziw­ny: za­mi­ło­wa­niem do tań­ca.

Nie wi­dzia­ła Iza­do­ry Dun­can, nie sły­sza­ła o Sa­dzie Yac­co, ale czu­ła ja­kiś we­wnętrz­ny rytm w so­bie i wy­ra­ża­ła tań­cem smut­ki, ra­dość, tę­sk­no­tę i sza­ły swe­go mło­de­go ży­cia.

Stwo­rzy­ła ta­niec tu­be­ro­zy i ta­niec her­ba­cia­nej róży, tań­czy­ła pre­lu­dya i nok­tur­ny Cho­pi­na, bi­blij­ny ta­niec cór­ki Je­fte­go przed po­że­gna­niem ży­cia i grec­ki ta­niec alek­san­dryj­ski Ta­idy przed na­wró­ce­niem – a na­de­wszyst­ko ga­wo­ty i me­nu­ety w suk­niach pra­ba­bek, po­dług sta­rych me­lo­dyi, zna­le­zio­nych w ar­chi­wach ro­dzin­nych, a przy­pi­sy­wa­nych Szczę­sne­mu Kos­sa­kow­skie­mu.

Była uro­dzo­ną ar­tyst­ką, ale w sztu­ce szu­ka­ła tyl­ko spo­tę­go­wa­nia ży­cia – lek­ce­wa­ży­ła naj­zu­peł­niej sła­wę – star­czy­ła jej pięk­ność.

Zresz­tą, o ile za­cho­wy­wa­ła się zu­peł­nie obo­jęt­nie wo­bec za­chwy­tów, któ­re wzbu­dza­ła do­ko­ła, o tyle każ­dy męż­czy­zna, bez wzglę­du na sta­no­wi­sko, ja­kie zaj­mo­wał, na na­ro­do­wość, do ja­kiej na­le­żał, ofi­cer, ry­bak, ksiądz, kel­ner i t… p., przed­sta­wiał dla niej pew­ną, że się tak wy­ra­żę, ero­tycz­ną war­tość, co ob­ja­wia­ło się oczy­wi­ście z wiel­ką sub­tel­no­ścią, ale w każ­dym ra­zie ist­nia­ło.

"Du temps, où les pe­tits ra­mo­neurs ne me re­gar­de­ront plus, ce sera fini de moi" – mó­wi­ła pięk­na pani de Réca­mier.

Otóż za­uwa­ży­łam, że hra­bian­ka, któ­ra nie uczy­ni­ła­by jed­ne­go ge­stu dla przy­po­do­ba­nia się ko­mu­kol­wiek, my­śla­ła za­wsze, na­wet bę­dąc sama, o róż­nych "pe­tits ra­mo­neurs", da­jąc im chęt­nie jał­muż­nę swe­go uśmie­chu – kró­lew­ski dar pięk­no­ści.

Z po­cząt­ku nie mo­głam tego do­brze zro­zu­mieć, dla mnie bo­wiem ist­niał za­wsze je­den tyl­ko męż­czy­zna, je­den wy­bra­ny, uko­cha­ny z ty­się­cy, dla niej zaś ist­nia­ły ty­sią­ce, w któ­rych szu­ka­ła tego je­dy­ne­go, jak­by go­ni­ła za kimś utra­co­nym na wie­ki.

W chwi­li, kie­dy nas ży­cie przy­pad­ko­wo złą­czy­ło, prze­szła wi­docz­nie ja­kieś głę­bo­kie wstrzą­śnie­nie, bo choć o tem nig­dy nie mó­wi­ła, wy­czu­wa­łam w niej ja­kiś go­rącz­ko­wy nie­po­kój – ja­kąś ko­niecz­ną po­trze­bę bez­u­stan­nej zmia­ny miej­sca – ja­kąś roz­pacz­li­wą uciecz­kę przed wła­sną du­szą.

I dziw­na rzecz – nie mia­łam dla niej współ­czu­cia – nie wie­rzy­łam, by te oczy kie­dy pła­kać mo­gły, nie wie­rzy­łam, by to ser­ce mo­gło bić, jak każ­de inne ser­ce ko­bie­ce, mi­łość jej wy­da­wa­ła mi się wa­bie­niem sy­re­niem, cie­ka­wo­ścią in­fant­ki, tań­cem sied­miu we­lo­nów – któ­ry nie­sie śmierć,

Car la be­au­té tue

Ceux qui l'ont vue,

Car la be­au­té tue…VII.

Szczy­ty Alp ty­rol­skich go­rza­ły w pur­pu­rze wscho­du.

Sto­jąc na ta­ra­sie ho­te­lu Mi­ra­ma­re w Sal­zbur­gu, wpa­try­wa­ły­śmy się w ten za­wsze nowy cud świa­tła w gó­rach.

– Pój­dzie­my dziś na Ge­is­berg – rze­kła do mnie hra­bian­ka, wska­zu­jąc na naj­bliż­szy, ża­rzą­cy się w ob­ło­kach szczyt.

– Za­mó­wić prze­wod­ni­ka? – rzu­ci­łam py­ta­ją­co.

– Nie, pój­dzie­my same, nie lu­bię prze­wod­ni­ków. Wy­ciecz­ka, sły­sza­łam, nie na­le­ży do naj­trud­niej­szych, a zresz­tą… – umil­kła, nie koń­cząc, drgnę­ła, roz­ma­rzo­ne­mi źre­ni­ca­mi spo­glą­da­jąc w dal.

Wła­ści­wie mia­łam ocho­tę za­zna­czyć, że po­dob­nie kar­ko­łom­ne do­świad­cze­nia nie leżą w za­kre­sie mo­ich obo­wiąz­ków, ale nie rze­kłam nic, aby cza­sa­mi nie przy­pusz­cza­ła, że się boję.

Uro­dzo­na na sze­ro­kiej ku­jaw­skiej rów­ni­nie, nie lu­bi­łam gór, przy­gnia­ta­ły mię swym ogro­mem, tło­czy­ły du­szę, niby mury wię­zien­ne, bu­dzi­ły wprost cho­ro­bli­wą tę­sk­no­tę za wol­ną prze­strze­nią, za ste­pem, za mo­rzem, gdzie oko i du­sza w nie­skoń­czo­no­ści to­nie – ale wy­ciecz­ka w góry, jako zmie­rze­nie się z nie­bez­pie­czeń­stwem, wy­pró­bo­wa­niem od­wa­gi i sił, mia­ła dla mnie urok nie­wy­po­wie­dzia­ny.

W go­dzi­nę póź­niej, prze­bra­ne tyl­ko w ko­sty­umy, bez żad­nych przy­go­to­wań, ru­szy­ły­śmy w góry.

Dzień był prze­ślicz­ny, ja­sny i mroź­ny.

Ge­is­berg ry­so­wał się w słoń­cu wy­raź­nie, ciem­no­fio­le­to­wy na czy­stym, bar­dzo bla­dym błę­ki­cie nie­ba.

Wid­niał tuż przed nami, ale nie zna­ły­śmy żad­nej z pro­wa­dzą­cych doń dróg.

Hra­bian­ka nie chcia­ła się py­tać. Oświad­czy­ła mi, że nie może ko­rzy­stać z żad­ne­go uła­twie­nia, że chce sama dojść na szczyt, sama go od­kryć, wła­sną mocą wy­drzeć zie­mi ta­jem­ni­cę, wła­snym tru­dem zdo­być w na­gro­dę pięk­no.

Nie sprze­ci­wia­łam się jej, choć w isto­cie od­no­si­łam się ra­czej scep­tycz­nie do tej fan­ta­zyi pań­skiej.

Szły­śmy dłu­gi czas w mil­cze­niu, mi­ja­jąc le­si­ste po­la­ny, po krę­tych i stro­mych ście­ży­nach, co­raz da­lej, co­raz wy­żej na oślep, bez pa­mię­ci.

Miej­sca­mi po ko­la­na bro­dzi­ły­śmy w śnie­gu; ona szła na­przód, jak­by gna­na ja­kąś ta­jem­ni­czą mocą.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: