Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ubodzy krewni. Część 1, Kuzynka Bietka - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ubodzy krewni. Część 1, Kuzynka Bietka - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 660 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DON MI­CHA­ŁO­WI ANIO­ŁO­WI CA­JE­TA­NI KSIĘ­CIU TE­ANO.

Nie rzym­skie­mu ksią­żę­ciu, nie po­tom­ko­wi sław­ne­go domu Ca­je­ta­nich, któ­ry do­star­czał chrze­ści­jań­stwu pa­pie­żów, ale uczo­ne­mu ko­men­ta­to­ro­wi Dan­te­go przy­pi­su­ję ten mały ury­wek dłu­giej po­wie­ści.

To­bie, Pa­nie, za­wdzię­czam, żem uj­rzał to cu­dow­ne wią­za­nie my­śli, na któ­rem naj­więk­szy z po­etów wło­skich oparł swój po­emat – je­dy­ny któ­ry w no­wo­żyt­nej po­ezyi sta­nąć może obok Ho­me­ra. Do­pó­ki nie usły­sza­łem cię, Pa­nie, Bo­ska Ko­me­dya wy­da­wa­ła mi się ol­brzy­mią za­gad­ką, któ­rej sło­wa nikt do­tąd nie od­gadł a ko­men­ta­to­ro­wie mniej niż kto­bądź inny. Kto tak ro­zu­mie Dan­te­go, jest rów­nie jak on wiel­kim – ale to­bie, Pa­nie wszyst­ko co wiel­kie jest do­brze zna­nem.

Fran­cu­ski uczo­ny zro­bił­by so­bie re­pu­ta­cyą, zy­skał ka­te­drę i nie­je­den or­der wy­da­jąc dru­kiem tę im­pro­wi­za­cyę, któ­rą za­chwy­ca­łeś nas Pan jed­ne­go z owych wie­czo­rów, bę­dą­cych wy­po­czyn­kiem po tru­dach zwie­dza­nia Rzy­mu. Nie wiesz Pan może, że więk­sza część na­szych pro­fe­so­rów żyje w Niem­czech, An­glii, na Wscho­dzie lub Pół­no­cy, jak owad na drze­wie i na wzór owa­du sta­je się skła­do­wą czę­ścią swe­go ży­wi­cie­la, od nie­go za­po­ży­cza­jąc war­to­ści. Otóż Wło­chy nie były do­tąd wy­zy­ska­ne z wy­so­ko­ści ka­te­dry. Nikt nie po­li­czy mi za za­słu­gę mo­jej dys­kre­cyi li­te­rac­kiej… Ob­dzie­ra­jąc Pana, mógł­bym był stać się mę­żem uczo­nym jak trzy razy Schle­gel, a prze­cież po­zo­sta­je pro­stym dok­to­rem me­dy­cy­ny spo­łecz­nej, we­te­ry­na­rzem le­czą­cym cho­ro­by nie­ule­czal­ne. Zo­sta­nę nim choć­by dla­te­go je­dy­nie, aby zło­żyć do­wód wdzięcz­no­ści mo­je­mu ci­ce­ro­ne i przy­łą­czyć zna­mie­ni­te na­zwi­sko Pań­skie do ta­kich jak Por­cia, San-Se­ve­ri­no, Pa­re­to, di Ne­gro, Bel­gio­jo­so, któ­re w "Ko­me­dyi Ludz­kiej" przed­sta­wiać będą to nie­ro­ze­rwa­ne a bli­skie przy­mie­rze Fran­cyi z Wło­cha­mi, któ­re już Ban­del­lo – ów bi­skup, au­tor swo­bod­nych bar­dzo po­wia­stek – stwier­dził w XVI wie­ku w ten­że sam spo­sób, w prze­pysz­nym zbio­rze no­wel­lek, z któ­rych Szek­spir czer­pał treść do nie­któ­rych swo­ich sztuk, cza­sa­mi na­wet całe role i to do­słow­nie.

Dwa szki­ce, któ­re Panu przy­pi­su­ję, wy­ka­zu­ją nie­zmien­ną dwu­li­co­wość jed­ne­go i tego sa­me­go fak­tu. Homo du­plex, po­wie­dział wiel­ki Buf­fon; dla cze­góż-by nie do­dać: Res du­plex? Wszyst­ko jest dwu­li­co­we, na­wet cno­ta. To też Mo­lie­re po­ka­zu­je za­wsze obie stro­ny każ­de­go za­gad­nie­nia ludz­kie­go; a idąc jego śla­dem Di­de­rot na­pi­sał pew­ne­go dnia swo­je: Ceci n'est pas un con­te, któ­re jest może jego ar­cy­dzie­łem a w któ­rem obok ko­chan­ka bez za­rzu­tu, za­bi­te­go przez swo­ję ko­chan­kę, przed­sta­wia nam szczyt­ną po­stać pan­ny La­chaux pa­da­ją­cej ofia­rą Gar­dann'a. I moje za­tem dwie no­wel­le sta­ją jed­na obok dru­giej, jak dwo­je bliź­niąt róż­nej płci. Jest to za­chcian­ka li­te­rac­ka, któ­rej moż­na raz prze­cie do­go­dzić, szcze­gól­niej w dzie­le, w któ­rem głów­nie cho­dzi o przed­sta­wie­nie wszyst­kich form, w ja­kie się myśl ob­le­kać może. Więk­szość spo­rów po­wsta­je stąd, że są mię­dzy ludź­mi ucze­ni i nie­umie­ją­cy, z któ­rych każ­dy zdol­ny jest wi­dzieć jed­nę tyl­ko stro­nę idei i fak­tów, a każ­dy ma prze­ko­na­nie, że stro­na, któ­rą wi­dział, jest je­dy­nie do­brą, je­dy­nie praw­dzi­wą. To też Pi­smo Świę­te od­zy­wa się tem pro­ro­czem sło­wem: "I od­dał Bóg świat na spo­ry". Ten je­den ustęp Ksiąg Świę­tych po­wi­nien­by skło­nić Sto­li­cę Apo­stol­ską do od­da­nia Panu wła­dzy nad obie­ma izba­mi, choć­by przez po­słu­szeń­stwo dla tej sen­ten­cyi, do któ­rej słu­ży za ko­men­tarz uchwa­ła Lu­dwi­ka XVIII w r. 1814 wy­da­na.

Niech ro­zum Pana, niech po­ezya, któ­ra jest w to­bie, opie­ku­ją się temi dwo­ma epi­zo­da­mi "Ubo­gich krew­nych"

Po­wol­ne­go słu­gi pań­skie­go

Ho­no­ry­usza de Bal­zac.

sier­pień – paź­dzier­nik 1846.ROZ­DZIAŁ I.

Gdzie się też to gnieź­dzi na­mięt­ność?

W po­ło­wie mie­sią­ca lip­ca r. 1838, je­den z po­wo­zów świe­żo pusz­czo­nych w obieg po pla­cach Pa­ry­ża i zwa­nych mi­lor­da­mi, prze­jeż­dżał uli­cą Uni­ver­si­te wio­ząc oty­łe­go śred­nie­go wzro­stu męż­czy­znę, w mun­du­rze ka­pi­ta­na gwar­dyi na­ro­do­wej.

Wśród sa­mych Pa­ry­żan oskar­ża­nych o dow­cip, jest wie­lu, któ­rym się zda­je, że bez po­rów­na­nia im pięk­niej w mun­du­rze niż w cy­wil­nem ubra­niu. Ciż sami, przy­pusz­cza­jąc u ko­biet zu­peł­ne ze­psu­cie sma­ku, wy­obra­ża­ją so­bie, że przy­bor żoł­nier­ski i wi­dok ber­my­cy przy­chyl­nie dla nich uspo­so­bi ser­ca płci pięk­nej.

Twarz tego ka­pi­ta­na, na­le­żą­ce­go do dru­giej le­gii, od­dy­cha­ła nie­zmier­nem z sie­bie sa­me­go za­do­wo­le­niem, któ­re roz­pro­mie­nia­ło lica jego do­sta­tecz­nie py­za­te i cerę moc­no za­czer­wie­nio­ną. Po tej au­re­oli, któ­rą ma­ją­tek na­by­ty kup­cze­niem kła­dzie na czo­ło ex-kup­ców, od­gad­nąć było moż­na jed­ne­go z elek­tów Pa­ry­ża, co naj­mniej daw­ne­go ad­junk­ta w swo­im okrę­gu. To też niech nikt nie my­śli, że na pier­si zu­cho­wa­to wy­dę­tej a la prus­siet­me, bra­kło wstą­żecz­ki le­gii ho­no­ro­wej. Dum­nie usa­do­wio­ny w rogu mi­lor­da de­ko­ro­wa­ny mąż ten błą­dził wzro­kiem po prze­chod­niach, któ­rych nie­raz spo­ty­ka w Pa­ry­żu to, że słod­ki uśmiech prze­zna­czo­ny dla nie­obec­nych oczu, im się nie­spo­dzia­nie do­sta­je.

Mi­lord za­trzy­mał się w tej czę­ści uli­cy, któ­ra się za­wie­ra po­mię­dzy uli­ca­mi Bel­le­chas­se i Bo­ur­go­gne, przed bra­mą wiel­kiej ka­mie­ni­cy świe­żo zbu­do­wa­nej na dzie­dziń­cu jed­ne­go ze sta­rych wiel­ko­pań­skich pa­ła­ców. Usza­no­wa­no pa­łac, któ­ry w pier­wot­nych roz­mia­rach swo­ich stał w głę­bi dzie­dziń­ca o po­ło­wę dziś zmniej­szo­ne­go.

Po spo­so­bie, w jaki ka­pi­tan przy­jął wy­sia­da­jąc po­moc stan­gre­ta po­znać było moż­na czło­wie­ka do­bie­ga­ją­ce­go pięć­dzie­siąt­ki. Są ru­chy, któ­rych nie­ukry­wa­na ocię­ża­łość rów­na się nie­dy­skre­cyą me­try­ce. Ka­pi­tan na­cią­gnął na pra­wą rękę żół­tą rę­ka­wicz­kę i o nic nie py­ta­jąc odźwier­ne­go, skie­ro­wał się ku wcho­do­we­mu gan­ko­wi pa­ła­cu z miną, któ­ra zda­wa­ła się mó­wić: "Mam ją!" Odźwier­ni pa­ry­scy mają wpraw­ny wzrok i nie za­trzy­mu­ją lu­dzi de­ko­ro­wa­nych, odzia­nych w ciem­no błę­kit­ny mun­dur, ocię­ża­łych w cho­dzie; zna­ją się oni na bo­ga­tych.

Cały par­ter pa­ła­cu zaj­mo­wał pan ba­ron Hu­lot d'Ervy, na­czel­ny ko­mi­sarz za rze­czy­po­spo­li­tej i je­ne­ral­ny in­ten­dent ar­mii, a te­raz dy­rek­tor jed­ne­go z naj­waż­niej­szych od­dzia­łów w mi­ni­ste­ry­um woj­ny, rad­ca sta­nu, ofi­cer le­gii ho­no­ro­wej etc… etc.

Ow ba­ron Hu­lot sam się był na­zwał d'Ervy, od miej­sca swe­go uro­dze­nia, aby się od­róż­nić od swe­go bra­ta, sław­ne­go ge­ne­ra­ła Hu­lot, puł­kow­ni­ka gre­na­dy­erów gwar­dyi ce­sar­skiej, któ­re­go po kam­pa­nii w 1809 roku ce­sarz mia­no­wał był hra­bią Forz­he­im. Hra­bia, star­szy z dwóch bra­ci, po­czu­wa­jąc się do obo­wiąz­ku opie­ki nad młod­szym, z oj­cow­ską praw­dzi­wie prze­zor­no­ścią umie­ścił go był w ad­mi­ni­stra­cyi wo­jen­nej, gdzie dzię­ki za­słu­gom obu, ba­ron za­słu­żył na ła­ski Na­po­le­ona i otrzy­mał je. Od r. 807 ba­ron był ge­ne­ral­nym in­ten­den­tem wojsk w Hisz­pa­nii.

Za­dzwo­niw­szy, ka­pi­tan miesz­cza­nin z wiel­kim tru­dem przy­wró­cił wła­ści­we miej­sce ubra­niu, któ­re ule­ga­jąc ci­śnie­niu grusz­ko­wa­te­go brzu­cha po­szło było do góry za­rów­no z przo­du jak i z tyłu. Wpusz­czo­ny, jak sko­ro go do­strzegł lo­kaj w li­be­ryi, mąż ten im­po­nu­ją­cy i pew­ny sie­bie udał się za słu­żą­cym, któ­ry otwie­ra­jąc drzwi sa­lo­nu oznaj­mił:

– Pan Cre­vel!

Usły­szaw­szy to na­zwi­sko prze­dziw­nie za­sto­so­wa­ne do po­sta­wy tego, któ­ry je no­sił, wy­so­kie­go wzro­stu blon­dyn­ka, wy­bor­nie za­cho­wa­na, drgnę­ła jak­by za do­tknię­ciem iskry elek­trycz­nej i po­wsta­ła z miej­sca.

– Hor­ten­syo, idź anioł­ku do ogro­du z ku­zyn­ką Biet­ką – żywo ode­zwa­ła się do cór­ki, któ­ra tuż obok niej sie­dzia­ła nad ha­ftem.

Wdzięcz­nie skło­niw­szy się ka­pi­ta­no­wi, pan­na Hor­ten­sya Hu­lot wy­szła przez drzwi bal­ko­no­we, upro­wa­dza­jąc z sobą chu­dą sta­rą pan­nę, któ­ra choć o pięć lat młod­sza od ba­ro­no­wej, wy­glą­da­ła jed­nak na star­szą.

– Cho­dzi tu o two­je za­męż­cie – rze­kła do ucha ku­zyn­ce Hor­ten­syi ku­zyn­ka Biet­ka, wca­le, jak się zda­wa­ło, nie ob­ra­żo­na spo­so­bem, w jaki ba­ro­no­wa ją od­pra­wia­ła, zda­jąc się li­czyć ją pra­wie za nic.

Ubra­nie ku­zyn­ki mo­gło wy­tłó­ma­czyć ten zu­peł­ny brak wzglę­dów.

Sta­ra ta pan­na mia­ła na so­bie suk­nię me­ry­no­so­wą, ko­lo­ru zwa­ne­go ra­isin de Co­rin­the, któ­rej krój i sza­me­ro­wa­nie pa­mię­ta­ły Re­stau­ra­cyę, koł­nie­rzyk ha­fto­wa­ny wart co naj­wię­cej trzy fran­ki, ka­pe­lusz z szy­tej sło­my z pu­kla­mi z nie­bie­skie­go atła­su ob­szy­te­mi sło­mą po brze­gach, taki jaki wi­dzieć moż­na na gło­wach prze­ku­pek. Na wi­dok trze­wi­ków z ko­zło­wej skó­ry, któ­rych krój zdra­dzał szew­ca ostat­nie­go rzę­du, ktoś obcy nie był­by pe­wien, czy ma po­wi­tać w ku­zyn­ce Biet­ce krew­ną domu, zu­peł­nie bo­wiem wy­glą­da­ła na szwacz­kę. Mimo to, sta­ra pan­na wy­cho­dząc skło­ni­ła się prze­cież przy­jaź­nie panu Cre­vel, na co ten od­po­wie­dział zna­kiem po­ro­zu­mie­nia.

– Przyj­dziesz pani ju­tro, nie­praw­daż, pan­no Fi­scher? – za­py­tał.

– Nie bę­dzie go­ści? – spy­ta­ła ku­zyn­ka Biet­ka.

– Dzie­ci moje i pani, nikt wię­cej – od­parł gość.

– Do­brze, mo­że­cie ra­cho­wać na mnie.

– Sta­wiam się na roz­ka­zy pani – rzekł ka­pi­tan mi­li­cyi miej­skiej kła­nia­jąc się po­now­nie ba­ro­no­wej.

I rzu­cił na pa­nią Hu­lot spoj­rze­nie, jak Tar­tuf­fe rzu­ca je na El­mi­rę, kie­dy gra­ją­cy tę rolę ak­tor pro­win­cy­onal­ny w Po­itiers czy Co­utan­ces uwa­ża za po­trzeb­ne ją za­ak­cen­to­wać.

– Je­śli pan ze­chcesz przejść za mną tam – rze­kła pani Hu­lot wska­zu­jąc przy­le­gły po­kój, któ­ry w roz­kła­dzie miesz­ka­nia prze­zna­czo­ny był na sa­lon do gry – bę­dzie­my mo­gli po­mó­wić o in­te­re­sach swo­bod­niej niż w tym sa­lo­nie.

Po­kój ten den­kiem tyl­ko prze­pie­rze­niem od­dzie­lo­ny był od bu­du­aru, któ­re­go okno wy­cho­dzi­ło na ogród. Pani Hu­lot zo­sta­wi­ła p. Cre­vel sa­me­go na chwi­lę, bo uzna­ła za po­trzeb­ne za­nik­nąć okno i drzwi bu­du­aru, aby nikt nie mógł przyjść na pod­słu­chy. Była na­wet do tego stop­nia ostroż­ną, że za­mknę­ła pa­ra­pe­to­we drzwi wiel­kie­go sa­lo­nu, co czy­niąc, uśmiech­nę­ła się do cór­ki i ku­zyn­ki, któ­re uj­rza­ła sie­dzą­ce w sta­rym kio­sku w głę­bi ogro­du. Wra­ca­jąc zo­sta­wi­ła otwar­te drzwi od mniej­sze­go sa­lo­ni­ku, aby mo­gła w ra­zie gdy­by ktoś wcho­dził do sa­lo­nu, po­sły­szeć otwie­ra­nie drzwi. Cho­dząc tam i na­po­wrót, ba­ro­no­wa, na kto­rą nikt nie da­wał ba­cze­nia, po­zwa­la­ła twa­rzy wy­po­wia­dać głąb swo­jej my­śli, i kto­by ją w tej chwi­li zo­ba­czył, prze­ra­ził­by się jej wzbu­rze­niem. Ale gdy wra­ca­ła już do drzwi łą­czą­cych oba sa­lo­ny, twarz jej po­kry­ła się zno­wu tą nie­prze­nik­nio­ną za­sło­ną mil­cze­nia, któ­rą naj­szczer­sze na­wet ko­bie­ty zda­ją się mieć na za­wo­ła­nie.

Pod­czas tych przy­go­to­wań co naj­mniej – dziw­nych, gwar­dzi­sta na­ro­do­wy przy­glą­dał się ume­blo­wa­niu sa­lo­nu, w któ­rym się znaj­do­wał. Na wi­dok je­dwab­nych, fi­ra­nek, daw­niej pą­so­wych, dziś przez dzia­ła­nie słoń­ca na fio­le­to­wo wy­bla­kłych i przez dłu­gie uży­cie po­prze­cie­ra­nych na fał­dach, na wi­dok ko­bier­ca, z któ­re­go zni­kły ko­lo­ry, me­bli, z któ­rych star­ło się zło­ce­nie i któ­rych je­dwab­ne po­kry­cie pla­ma­mi upstrzo­ne dar­ło się pa­sa­mi, wy­raz wzgar­dy, za­do­wo­le­nia i na­dziei z ko­lei wy­bi­jał się na­iw­nie na to po­spo­li­te zbo­ga­co­ne­go han­dla­rza ob­li­cze. Przy­pa­try­wał się so­bie w zwier­cie­dle, po nad sta­rym ze­ga­rem w sty­lu ce­sar­stwa, czy­niąc prze­gląd ca­łej swo­jej oso­by, kie­dy sze­lest je­dwab­nej suk­ni oznaj­mił mu ba­ro­no­wą. W tej­że chwi­li sta­nął w po­zy­cyi.

Rzu­ciw­szy się na ka­nap­kę, któ­ra z pew­no­ścią mo­gła być bar­dzo pięk­na koło roku 1809, ba­ro­no­wa wska­zu­jąc p. Cre­vel fo­tel – o po­rę­czach za­koń­czo­nych sfink­so­we­mi gło­wa­mi, z któ­rych far­ba opa­dła, uka­zu­jąc miej­sca­mi na­gie drze­wo – dała mu znak, by usiadł.

– Ostroż­no­ści, któ­re pani przed­się­bie­rzesz, by­ły­by roz­kosz­ną wróż­bą dla…

– Ko­chan­ka – od­par­ła prze­ry­wa­jąc na­ro­do­we­mu gwar­dzi­ście.

– Wy­raz to zbyt sła­by – rzekł kła­dąc pra­wą rękę na ser­cu i za­wra­ca­jąc oczy­ma w spo­sób, któ­ry za­wsze roz­śmie­sza ko­bie­tę, je­że­li chłod­no na taki ich wy­raz spo­glą­da – ko­cha­nek! ko­cha­nek! po­wiedz pani: ocza­ro­wa­ny!ROZ­DZIAŁ II.

Ohyd­ne zwie­rze­nia.

– Słu­chaj pan, pa­nie Cre­vel – pod­ję­ła ba­ro­no­wa zbyt po­waż­na, aby módz się śmiać – masz pan lat pięć­dzie­siąt; to jest o dzie­sięć lat mniej niż pan Hu­lot, wiesz o tem; ale w moim wie­ku sza­leń­stwa ko­bie­ty mu­szą być uspra­wie­dli­wio­ne pięk­no­ścią, mło­do­ścią, sła­wą, za­słu­gą, czemś wresz­cie nie­zwy­kle świet­nem, co nas tak olśnie­wa, ze za­po­mi­na­my o wszyst­kiem… na­wet o wie­ku na­szym. Je­że­li pan masz pięć­dzie­siąt ty­się­cy liw­rów rocz­ne­go do­cho­du, to wiek pana prze­ciw­wa­ży ma­ją­tek; nic więc pan nie masz z tego wszyst­kie­go, cze­go wy­ma­ga­ją ko­bie­ty.

– A mi­łość? – rzekł gwar­dzi­sta na­ro­do­wy po­wsta­jąc i zbli­ża­jąc się ku niej – mi­łość, któ­ra…

– Nie, pa­nie, to upór! – rze­kła ba­ro­no­wa prze­ry­wa­jąc, aby prę­dzej za­koń­czyć tę śmiesz­ną sce­nę.

– Tak! upór i mi­łość – od­parł – ale i coś wię­cej jesz­cze… Pra­wa moje…

– Pra­wa? – wy­krzyk­nę­ła pani Hu­lot, wznio­sła w tej chwi­li po­gar­dą i wy­zy­wa­ją­cem obu­rze­niem. Ale – do­da­ła – z tego tonu za­czy­na­jąc, nie skoń­czy­li­by­śmy nig­dy i nie na to pro­si­łam pana, byś przy­szedł, aby z pa­nem roz­ma­wiać o tem, co cię stąd wy­gna­ło mimo spo­krew­nie­nia na­szych dwóch ro­dzin…

– My­śla­łem, że po to wła­śnie…

– Jesz­cze! – prze­rwa­ła. – Nie wi­dzisz-że pan ze swo­bo­dy i pew­no­ści, z jaką mó­wię o ko­chan­ku, mi­ło­ści, o wszyst­kiem, co jest dla ko­bie­ty naj­draż­liw­sze, że je­stem zu­peł­nie pew­ną swo­jej cno­ty? Ni­cze­go się nie boję, na­wet tego, by moje za­mknię­cie się z pa­nem dało po­wód do ja­kich po­są­dzeń. Czy tak po­stę­pu­je ko­bie­ta sła­ba? Wiesz pan do­brze, po co cię tu we­zwa­łam.

– Nie, pani – od­po­wie­dział Cre­vel przy­bie­ra­jąc wy­raz chło­du. Przy­gryzł war­gi i zno­wu sta­nął w po­zy­cyi.

– Je­że­li nie, po­sta­ram się być zwię­złą, aby skró­cić wspól­ne na­sze udrę­cze­nie – rze­kła ba­ro­no­wa Hu­lot spo­glą­da­jąc na pana Cre­vel.

Cre­vel zło­żył iro­nicz­ny ukłon, w któ­rym czło­wiek fa­cho­wy po­znał­by gra­cyę daw­ne­go ko­mi­wo­ja­że­ra.

– Nasz syn po­ślu­bił pań­ską cór­kę…

– A gdy­by to się dało od­ro­bić… – wtrą­cił Cre­vel.

– Mał­żeń­stwo to nie do­szło­by do skut­ku – żywo od­par­ła ba­ro­no­wa – do­my­ślam się tego. Jed­nak, nie masz pan pra­wa się skar­żyć. Nasz syn jest nie­tyl­ko jed­nym z pierw­szych ad­wo­ka­tów pa­ry­skich, ale jesz­cze od roku jest de­pu­to­wa­nym, a pierw­szy jego wy­stęp w izbie jest dość świet­nym, aby­śmy mie­li pra­wo przy­pusz­czać, że nie­dłu­go zo­sta­nie mi­ni­strem. Dwa razy już syn mój był wy­zna­czo­ny na spra­woz­daw­cę bar­dzo waż­nych praw i gdy­by tyl­ko chciał, mógł­by za­raz zo­stać pro­ku­ra­to­rem sądu naj­wyż­sze­go. Je­że­li więc pan chcesz mi dać do zro­zu­mie­nia, że masz pan zię­cia bez ma­jąt­ku…

– Zię­cia, któ­re­go zmu­szo­ny je­stem pod­trzy­my­wać – rzekł Cre­vel – to rzecz dużo jesz­cze gor­sza. Z pię­ciu­kroć stu­ty­się­cy fran­ków da­nych mo­jej cór­ce w po­sa­gu, dwa­kroć już po­szło, Bóg wie na co! na za­pła­ce­nie dłu­gów syna pani, na świet­ne ume­blo­wa­nie domu, któ­ry kosz­tu­je pięć­kroć sto ty­się­cy fran­ków a przy­no­si za­le­d­wie pięt­na­ście (bo syn pani zaj­mu­je więk­szą jego część) i na któ­rym syn pani ma jesz­cze dłu­gu dwa­kroć sześć­dzie­siąt ty­się­cy fran­ków. Do­chód za­le­d­wie wy­star­cza na po­kry­cie na­leż­nych pro – cen­tów. W tym roku daję mo­jej cór­ce ze dwa­dzie­ścia ty­się­cy fran­ków, aby mo­gła zwią­zać ko­niec z koń­cem. A zięć mój, któ­ry za­ra­biał po­dob­no w try­bu­na­le trzy­dzie­ści ty­się­cy fran­ków, za­nie­dba te­raz try­bu­nał dla Izby.

– To, pa­nie Cre­vel, jest zu­peł­nie inna ma­te­rya i od­da­la nas od przed­mio­tu. Otóż, aby raz skoń­czyć, je­że­li syn mój zo­staw­szy mi­ni­strem, wy­ro­bi panu or­der le­gii ho­no­ro­wej i no­mi­na­cyą na rad­cę pre­fek­tu­ry w Pa­ry­żu, to przy­znaj pan, że bę­dzie to wca­le nie mało… szcze­gól­niej jak dla pana, któ­ry nie­daw­no sprze­da­wa­łeś per­fu­my…

– A ! jest już i to na pla­cu… A! ja je­stem epi­sy­er, skle­pi­karz, daw­ny han­dlarz pa­sty mig­da­ło­wej, wody por­tu­gal­skiej, olej­ku do wło­sów, i uwa­ża się to za wiel­ki dla mnie za­szczyt, że je­dy­na moja cór­ka po­ślu­biw­szy syna pana ba­ro­na Hu­lot d'Ervy, zo­sta­nie ba­ro­no­wą… Bar­dzo to pięk­nie… bar­dzo… w sty­lu re­gen­cyi, Lu­dwi­ka XV-go, oeil-de-bo­euf! Ko­cham Ce­le­syt­nę, jak tyl­ko moż­na ko­chać je­dy­nacz­kę, ko­cham ją tak, że aby tyl­ko nie dać jej ro­dzeń­stwa, zgo­dzi­łem się na wszyst­ko, co stan wdow­ca ma przy­kre­go w Pa­ry­żu (i to w sile wie­ku, pro­szę pani!); ale wiedz pani, że mimo tej sza­lo­nej mi­ło­ści dla cór­ki, nie na­ru­szę mego ma­jąt­ku dla pani syna, któ­re­go wy­dat­ki mnie, daw­ne­mu prze­my­słow­co­wi, nie wy­da­ją się do­sta­tecz­nie ja­sne…

– Wi­dzisz pan te­raz prze­cie mi­ni­strem han­dlu pana Po­pi­not, daw­ne­go wła­ści­cie­la skła­du ma­te­ry­ałów ap­tecz­nych przy uli­cy des Lom­bards.

– To mój przy­ja­ciel – od­parł daw­ny prze­my­sło­wiec, bo ja, Ce­le­styn Cre­vel, daw­niej pierw­szy sub­jekt sta­re­go Ce­za­ra Bi­rot­te­au, ku­pi­łem sklep wy­żej wspo­mnia­ne­go Bi­rot­te­au, te­ścia pana Po­pi­not, któ­ry to Po­pi­not był po pro­stu skle­po­wym w tym za­kła­dzie. On mi to sam przy­po­mi­na, bo trze­ba mu od­dać tę spra­wie­dli­wość, że nie trak­tu­je zgó­ry lu­dzi ma­ją­cych pew­ne sta­no­wi­sko i sześć­dzie­siąt ty­się­cy fran­ków do­cho­du.

– A wi­dzisz pan! za­sa­dy, któ­re pan wy­śmie­wasz, nie prze­szka­dza­ją nam przy­znać, że w epo­ce, w któ­rej ży­je­my, ceni się lu­dzi we­dług oso­bi­stej ich war­to­ści. Pan sam to zro­bi­łeś da­jąc swo­ję cór­kę memu sy­no­wi…

– Pani nie wiesz, jak się to mał­żeń­stwo zro­bi­ło! – za­wo­łał Cre­vel. – Ach! prze­klę­te ży­cie ka­wa­ler­skie! gdy­by nie moje po­stę­po­wa­nie, Ce­le­sty­na by­ła­by dzi­siaj vice-hra­bi­ną Po­pi­not.

– Raz jesz­cze pro­szę, nie spie­raj­my się o fak­ta nie­cof­nio­ne – ener­gicz­nie ode­zwa­ła się ba­ro­no­wa – mów­my ra­czej o nie­po­ję­tem za­cho­wa­niu się pana, któ­re daje mi po­wód do skar­gi. Cór­ka moja Hor­ten­sya mo­gła wyjść za mąż, mał­żeń­stwo jej w zu­peł­no­ści za­le­ża­ło od pana; wie­rzy­łam w szla­chet­ne uczu­cia pań­skie, są­dzi­łam, że pan od­dasz spra­wie­dli­wość ko­bie­cie, w któ­rej ser­cu wy­ry­ty je­dy­nie ob­raz męża, że pan uznasz tę ko­niecz­ność, któ­ra jej na­ka­zu­je od­rzu­cać hoł­dy mo­gą­ce ją skom­pro­mi­to­wać i że dla ho­no­ru ro­dzi­ny, z któ­rą pan je­steś spo­krew­nio­ny, po­śpie­szysz pan z uła­twie­niem za­mę­ścia Hor­ten­syi z pa­nem rad­cą Le­bas. Tak mnie­ma­łam, a prze­cie mał­żeń­stwo to głów­nie przez pana nie do­szło do skut­ku!

– Pani – od­parł ex-ku­piec – po­stą­pi­łem jak uczci­wy czło­wiek. Zwró­co­na się do mnie z za­py­ta­niem, czy dwa­kroć sto­ty­sięcz­ny po­sag przy­zna­ny pan­nie Hor­ten­syi zo­sta­nie wy­pła­co­ny. Od­po­wie­dzia­łem do­słow­nie: "Nie rę­czył­bym za to. Mój zięć, któ­re­go pań­stwo Hu­lot wy­po­sa­ży­li ta­kąż samą sum­mą, miał dłu­gi i zda­je mi się, że gdy­by p. Hu­lot d'Ervy umarł ju­tro, żona jego nie mia­ła­by ka­wał­ka chle­ba. " Tak po­wie­dzia­łem, pięk­na pani!

– Czy był­byś pan po­wie­dział to samo – spy­ta­ła pani Hu­lot pa­trząc pro­sto w oczy p. Cre­vel – gdy­bym była za­po­mnia­ła dla pana o mo­ich obo­wiąz­kach?

– Nie miał­bym był pra­wa tak mó­wić, ko­cha­na Ade­li­no – za­wo­łał dziw­ny ten ko­cha­nek prze­ry­wa­jąc ba­ro­no­wej – bo wte­dy po­sag two­jej cór­ki zna­la­zł­by się w moim pu­gi­la­re­sie.

I do słów łą­cząc do­wo­dy, gru­by Cre­vel ukląkł na jed­no ko­la­no i wi­dząc, że jego sło­wa po­grą­ży­ły pa­nią Hu­lot w nie­me obu­rze­nie, któ­re on wziął za wa­ha­nie się, zło­żył po­ca­łu­nek na jej ręce.

– Ku­po­wać szczę­ście mo­jej cór­ki za cenę… Och!… Wstań pan, pro­szę, bo za­dzwo­nię..

Ex-ku­piec wstał z wiel­ką trud­no­ścią. Ta ostat­nia oko­licz­ność wpra­wi­ła go w taką wście­kłość, że zno­wu sta­nął w po­zy­cyi. Wszy­scy pra­wie męż­czy­zni mają ulu­bio­ną ja­kąś pozę, któ­ra w ich prze­ko­na­niu uwy­dat­nia wdzię­ki, ja­kie­mi ich ob­da­rzy­ła na­tu­ra. U pana Cre­vel, poza ta po­le­ga­ła na na­po­le­oń­skiem skrzy­żo­wa­niu ra­mion, na trzy­ma­niu gło­wy en tro­is qu­arts i na rzu­ca­niu spoj­rze­nia w dal, jak mu to ka­zał czy­nić ma­larz, któ­ry por­tret jego ma­lo­wał.

– Do­trzy­my­wać wia­ry – rzekł z do­brze ode­gra­ną wście­kło­ścią – do­trzy­my­wać wia­ry roz­pust­ni…

– Mę­żo­wi, któ­ry na to za­słu­gu­je – ode­zwa­ła się pani Hu­lot, prze­ry­wa­jąc, aby nie dać Cre­ve­lo­wi wy­mó­wić wy­ra­zu, któ­re­go sły­szeć nie chcia­ła.

– Słu­chaj pani! we­zwa­łaś mnie tu pani li­stow­nie, chcesz pani wie­dzieć przy­czy­ny mego po­stę­po­wa­nia, a do­pro­wa­dzasz mnie pani do osta­tecz­no­ści swe­mi ma­je­sta­tycz­ne­mi to­na­mi, swo­jem lek­ce­wa­że­niem, swo­ją… wzgar­dą. Cóż to? masz mnie pani za mu­rzy­na? Po­wta­rzam… a wierz pani temu! ja mam pra­wo… ubie­gać się o wzglę­dy pani… bo… Ale nie, ko­cham pa­nią do­syć i na to… by mil­czeć…

– Mo­żesz pan mó­wić, za kil­ka dni skoń­czę lat czter­dzie­ści osiem, nie po­su­wa­ni skrom­no­ści do prze­sa­dy, mogę wszyst­ko usły­szeć…

– A czy dasz mi pani sło­wo uczci­wej ko­bie­ty, bo na moje nie­szczę­ście, je­steś pani uczci­wą, że mnie pani nig­dy nie zdra­dzisz, nig­dy nie po­wiesz, że to ja wy­da­łem ci tę ta­jem­ni­cę?

– Je­że­li pod tym wa­run­kiem mam się do­wie­dzieć praw­dy, przy­się­gam, że przed ni­kim, na­wet przed mę­żem, nie wy­mie­nię oso­by, od któ­rej się do­wie­dzia­łam tego, co mi pan za­mie­rzasz po­wie­dzieć…

– Bar­dzo wie­rzę, bo cho­dzi tu tyl­ko o pa­nią i o nie­go. Pani Hu­lot zbla­dła.

– A! je­że­li pani do­tąd ko­chasz męża, cier­pieć bę­dziesz okrut­nie! Chcesz pani może, abym mil­czał?

– Mów pan; panu cho­dzi o uspra­wie­dli­wie­nie się przede mną, dla­cze­go mi pan czy­ni­łeś te dziw­ne wy­zna­nia uczuć, dla­cze­go pan upie­rasz się drę­czyć nie­szczę­śli­wą ko­bie­tę, któ­ra w tych już la­tach jak moje, pra­gnie tyl­ko wy­dać cór­kę za mąż, a po­tem… umrzeć w po­ko­ju!

– Wi­dzisz więc pani, że je­steś nie­szczę­śli­wą!

– Kto? ja?

– Tak! ty, pięk­na i szla­chet­na isto­to! – wy­krzyk­nął Cre­vel – ty, któ­ra już do zbyt­ku cier­pia­łaś…

– Za­milk­nij pan i wy­chodź na­tych­miast! albo mów do mnie przy­zwo­icie…

– Czy pani wiesz, ja­ke­śmy się po­zna­li pan Hu­lot i ja? U na­szych ko­cha­nek, dro­ga pani.

– O! pa­nie Cre­vel…

– U na­szych ko­cha­nek, pani – po­wtó­rzył Cre­vel to­nem me­lo­dra­ma­tycz­nym i na chwi­lę zmie­nia­jąc po­zy­cyę zro­bił ruch pra­wą ręką.

– No! i cóż da­lej, dro­gi pa­nie? – spo­koj­nie spy­ta­ła ba­ro­no­wa ku wiel­kie­mu zdu­mie­niu Cre­ve­la.

Uwo­dzi­cie­le nie­da­le­ko wi­dzą­cy nig­dy zro­zu­mieć nie mogą dusz praw­dzi­wie wiel­kich.

– Ja – prze­mó­wił zno­wu Cre­vel to­nem czło­wie­ka za­bie­ra­ją­ce­go się do opo­wia­da­nia dłu­giej hi­sto­ryi – bę­dąc wdow­cem od lat 5-ciu, a nie chcąc że­nić się po­wtór­nie w in­te­re­sie cór­ki, któ­rą ubó­stwiam, nie chcąc też ni­ko­go trzy­mać w domu, cho­ciaż mia­łem pod­ów­czas sto­sun­ki z bar­dzo ład­ną skle­po­wą, ume­blo­wa­łem jed­nak miesz­ka­nie dla pięt­na­sto­let­niej ro­bot­nicz­ki, cu­dow­nie pięk­nej, W któ­rej, przy­zna­ję, za­ko­cha­łem się do sza­leń­stwa. To też, pro­si­łem ro­dzo­nej mo­jej ciot­ki (sio­stry mo­jej wła­snej mat­ki!), któ­rą spro­wa­dzi­łem z na­szych stron, aby miesz­ka­ła ra­zem z tą ślicz­ną isto­tą i czu­wa­ła nad nią… Chcia­łem bo­wiem, aby po­zo­sta­ła, o ile moż­na, uczci­wą w tej po­zy­cyi… jak­by tu po­wie­dzieć?…. choc­no­so… nie, bez­praw­nej! Mała, któ­rej zdol­no­ści mu­zy­kal­ne były zdu­mie­wa­ją­ce, do­sta­ła na­uczy­cie­li; kształ­co­no ją sta­ran­nie (trze­ba ją było czemś za­jąć!). Zresz­tą, chcia­łem być za­ra­zem jej oj­cem, jej do­bro­czyń­cą i – nie co­fam się przed wy­zna­niem – jej ko­chan­kiem; przy jed­nym ogniu upiec dwie pie­cze­nie: zy­skać za­słu­gę do­bre­go uczyn­ku i przy­ja­ció­łecz­kę. Przez lat 5 by­łem szczę­śli­wy. Mała ma je­den z tych gło­sów, któ­re za­pew­nia­ją po­wo­dze­nie na de­skach te­atral­nych, i nie mogę… okre­ślić jej wła­ści­wiej, jak mó­wiąc, że je­st­to Du­prez w spód­ni­cy. Roz­wi­ja­nie jej gło­su kosz­to­wa­ło mnie dwa ty­sią­ce fran­ków rocz­nie! Dla niej-to do sza­leń­stwa roz­mi­ło­wa­łem się w mu­zy­ce; abo­no­wa­łem na ope­rę wło­ską dwie loże, jed­nę dla cór­ki, dru­gą dla niej. By­wa­łem wte­dy co dzień na ope­rze: jed­ne­go dnia z Ce­le­sty­ną, dru­gie­go z Jó­ze­fą…

– Jak­to, ta sław­na śpie­wacz­ka?

– Tak, pani – z dumą od­parł Cre­vel – ta sław­na śpie­wacz­ka mnie wszyst­ko za­wdzię­cza… Wresz­cie w roku 1834, kie­dy już mała do­szła lat 20-tu, kie­dy mnie­ma­łem, żem ją na nowo do sie­bie przy­wią­zał, i staw­szy się sła­bym dla niej, chcia­łem ją ro­ze­rwać od cza­su do cza­su, po­zwo­li­łem jej za­zna­jo­mić się z ład­niut­ką ak­to­recz­ką, Jen­ny Ca­di­ne, któ­rej losy mia­ły pew­ne z lo­sa­mi Jó­ze­fy po­do­bień­stwo. Ta ak­tor­ka tak­że wszyst­ko za­wdzię­cza­ła opie­ku­no­wi, któ­ry ją so­bie za szkłem wy­cho­wy­wał. Tym opie­ku­nem był ba­ron Hu­lot.

– Wiem o tem, pa­nie Cre­vel – rze­kła ba­ro­no­wa gło­sem spo­koj­nym i by­najm­niej nie­zmie­nio­nym.

– A! to tak! – za­wo­łał Cre­vel co­raz wię­cej zdu­mio­ny. – Kie­dy tak, to do­brze, ale czy pani wiesz, że ten po­twór, mąż pani, był już opie­ku­nem Jen­ny, gdy mia­ła za­le­d­wie lat trzy­na­ście?

– I cóż da­lej? – py­ta­ła ba­ro­no­wa.

– Po­nie­waż zaś Jen­ny Ca­di­ne – cią­gnął da­lej ex-ku­piec – za­rów­no jak i Jó­ze­fa, mia­ła lat 20, gdy się po­zna­ły, po­ka­zu­je się, że już od roku 1826 ba­ron grał wzglę­dem niej rolę Lu­dwi­ka XV wzglę­dem pan­ny de Ro­mans, a pani mia­łaś wte­dy o lat dwa­na­ście mniej.

– Mia­łam po­wo­dy, dla któ­rych zo­sta­wia­łam mę­żo­wi zu­peł­ną swo­bo­dę.

– To kłam­stwo wy­star­czy za­pew­ne do zma­za­nia wszyst­kich grze­chów, któ­re pani po­peł­ni­łaś, i otwo­rzy pani bra­my raju – od­parł Cre­vel z miną peł­ną do­myśl­no­ści, któ­ra wy­wo­ła­ła ru­mie­niec na twarz ba­ro­no­wej. – Mów to komu in­ne­mu, wznio­sła i ubó­stwia­na nie­wia­sto, ale nie Cre­ve­lo­wi, któ­ry, wiedz pani o tem, za czę­sta uczto­wał we dwie pary z tym urwi­sem, mę­żem pani, aby mógi nie wie­dzieć, coś pani war­ta! Cza­sa­mi mię­dzy jed­nym kie­lisz­kiem a dru­gim, wy­szcze­gól­nia­jąc per­fek­cye pani, czy­nił sam so­bie wy­rzu­ty. O! znam ja pa­nią do­brze! Pani je­steś anio­łem. Naj­więk­szy roz­pust­nik za­wa­hał­by się w wy­bo­rze mię­dzy pa­nią a dwu­dzie­sto­let­nią dziew­czy­ną; ja się nie wa­ham.

– Pa­nie Cre­vel!

– Już mil­czę; ale do­wiedz się pani, świę­ta i za­cna ko­bie­to, że mę­żo­wie, pod­chmie­liw­szy so­bie, opo­wia­da­ją nie­jed­no o żo­nach ko­chan­kom, któ­re śmie­ją się z tego do roz­pu­ku.Łzy ob­ra­żo­nej skrom­no­ści, któ­re spły­nę­ły po pięk­nych rzę­sach pani Hu­lot, prze­cię­ły na­gle mowę gwar­dzi­ście na­ro­do­we­mu, któ­ry już na­wet za­po­mniał o przy­bra­niu ulu­bio­nej pozy.

– Pro­wa­dzę da­lej rzecz swo­ję – rzekł jed­nak po chwi­li. – Ba­ron i ja zbli­ży­li­śmy się przez na­sze ło­trzy­ce. Jak wszy­scy po­dob­ni mu lu­dzie, ba­ron bar­dzo jest przy­jem­ny i nie­zmier­nie ła­twy w po­ży­ciu. Jak­że on mi się po­do­bał, ten la­da­co! Ja­kie mie­wał po­my­sły! Ale daj­my po­kój tym wspo­mnie­niom… By­li­śmy z sobą jak dwaj bra­cia… Ten urwis, go­dzien żyć za cza­sów Re­gen­cyi, pró­bo­wał wpraw­dzie po­psuć mnie; wy­kła­dał mi teo­ryą współ­wła­sno­ści ko­biet, chciał we mnie wlać po­ję­cia wiel­ko­pań­skie; ale ja tak ko­cha­łem swo­ję małą, że był­bym w sta­nie oże­nić się z nią, gdy­bym się był nie lę­kał, że będę miał dzie­ci… Ta­kich dwóch ta­tu­siów, dwóch przy­ja­ciół, jak… jak my by­li­śmy nie­mi, jak­że nie mia­ło wpaść na myśl po­że­nie­nia swo­ich dzie­ci?…. W trzy mie­sią­ce po ślu­bie swe­go syna z moją Ce­le­sty­ną, Hu­lot (sam nie wiem, jak mogę wy­mó­wić na­zwi­sko tego nie­go­dziw­ca, bo on nas obo­je oszu­kał, pani moja!), nie­go­dzi­wiec, zdmuch­nął mi moją Jó­ze­fę. Łotr ten wie­dział, że mło­dy rad­ca sta­nu i ar­ty­sta (to nie­ma­ła rzecz!) za­ję­li jego miej­sce w ser­cu Jen­ny Ca­di­ne, któ­rej po­wo­dze­nie było co­raz roz­gło­śniej­sze, i za­brał mi moję ślicz­ną ko­chan­kę, cac­ko, nie ko­bie­tę. Wi­dzia­łaś ją, pani, pew­no w ope­rze wło­skiej, gdzie ją wpro­wa­dził Hu­lot wpły­wem swo­im. Pani mąż nie jest tak roz­sąd­nym, jak ja, któ­ry je­stem sys­te­ma­tycz­ny jak ze­ga­rek (już go po­tro­sze nad­gry­zła Jen­ny Ca­di­ne, któ­ra kosz­to­wa­ła go bli­sko 30, 000 fran­ków na rok!) Otóż wiedz, pani, że się osta­tecz­nie ruj­nu­je dla Jó­ze­fy! Jó­ze­fa jest ży­dów­ką; zo­wie się Mi­rah (ana­gram, zło­żo­ny z wy­ra­zu Hi­ram); jest to ży­dow­skie mia­no, nada­ne jej dla­te­go, aby ła­two było po­znać ją po niem; jest ona bo­wiem dziec­kiem pod­rzu­co­nem w Niem­czech, a po­szu­ki­wa­nia, czy­nio­ne prze­ze mnie, do­wo­dzą, że jest na­tu­ral­ną cór­ką ban­kie­ra ży­dow­skie­go. Te­atr, a szcze­gól­niej na­uki, da­wa­ne jej przez Jen­ny Ca­di­ne, pa­nią Schontz, Ma­la­gę, Ka – ra­bi­nę, ty­czą­ce się po­stę­po­wa­nia ze sta­re­mi, roz­wi­nę­ły w tej ma­łej, któ­rą trzy­ma­łem na sto­pie uczci­wej i nie­zbyt kosz­tow­nej, in­stynk­ta pier­wot­nych He­braj­czy­ków, żą­dzę zło­ta i klej­no­tów, cześć zło­te­go ciel­ca! Sław­na śpie­wacz­ka, chci­wa łu­pów, chce być bo­ga­tą, bar­dzo bo­ga­tą! To też nie roz­trwa­nia ona nic z tego, co się trwo­ni dla niej. Wy­pró­bo­wa­ła siły swo­je na panu Hu­lot, któ­re­go osku­ba­ła do czy­sta, ależ osku­ba­ła! co się zo­wie: zgo­li­ła! Bie­dak, współ­za­wod­ni­cząc o nią z jed­nym z Kel­le­rów i z mar­gra­bią d'Es­gri­gnon, któ­rzy obaj sza­le­ją za Jó­ze­fą, bę­dzie ją so­bie miał wy­dar­tą przez tego księ­cia, tak nie­zmier­nie bo­ga­te­go, tego opie­ku­na sztuk pięk­nych:.. Jak­że on się zo­wie?…. Ten… taki mały jak ka­rzeł… aha! ksią­żę d'Héro­uvil­le! Ten wiel­ki pan ma pre­ten­syą do nie­po­dziel­ne­go po­sia­da­nia Jó­ze­fy; cały świat pół-świa­ta mówi już o tem; ba­ron tyl­ko nie wie; bo w tym trzy­na­stym okrę­gu, le­żą­cym poza ob­rę­bem pra­wa, rze­czy się mają tak samo, jak w dwu­na­stu pra­wo­wi­tych; ko­cha­nek, tak samo jak mąż, ostat­ni do­wia­du­je się o wszyst­kiem. Te­raz więc ro­zu­miesz pani, ja­kie są pra­wa moje? Mąż twój, pięk­na pani, po­zba­wił mnie mego szczę­ścia, je­dy­nej po­cie­chy, jaką mia­łem, od­kąd zo­sta­łem wdow­cem. Tak, gdy­bym nie był na moje nie­szczę­ście spo­tkał tego sta­re­go umi­zgal­skie­go, po­sia­dał­bym do­tąd Jó­ze­fę. Ja, wi­dzi pani, nie był­bym po­zwo­lił wy­stę­po­wać jej na de­skach te­atral­nych; by­ła­by po­zo­sta­ła nie­zna­ną, uczci­wą i… moją. O! gdy­byś ją pani była wi­dzia­ła przed ośmiu laty! Szczu­pła a sprę­ży­sta, ze zło­ta­wą cerą An­da­luz­ki, jak to mó­wią, z wło­sa­mi czar­ne­mi i po­ły­sku­ją­ce­mi jak atłas, z okiem ocie­nio­nem dłu­gą ciem­ną rzę­są, a ci­ska­ją­cem bły­ska­wi­ce, z ksią­żę­cą dys­tynk­cyą w każ­dym ru­chu, skrom­na, jak ubó­stwo, peł­na wdzię­ku jak uczci­wość, mi­lut­ka jak dzi­ka sa­ren­ka. Z winy pana Hu­lot, te po­wa­by, ta czy­stość – wszyst­ko jest dzi­siaj że­la­zem na wil­ki, pu­łap­ką na ta­la­ry. Ta mała jest dziś kró­lo­wą Nie­czy­stych, jak je te­raz zo­wią, a w do­dat­ku bla­gu­je, ona, któ­ra tego nie umia­ła, nie zna­ła na­wet tego wy­ra­zu!

Mó­wiąc to, ex-ku­piec ocie­rał oczy, z któ­rych łez kil­ka spły­nę­ło. Szcze­ra ta bo­leść zro­bi­ła wra­że­nie na pani Hu­lot, któ­ra obu­dzi­ła się z za­du­my, w jaką wpa­dła.

– I cóż, pani? czy czło­wiek, ma­ją­cy lat pięć­dzie­siąt dwa, może zna­leźć po­wtór­nie skarb taki? W tym wie­ku mi­łość kosz­tu­je trzy­dzie­ści ty­się­cy fran­ków rocz­nie. Cy­frę tę wiem od męża pani, a ja nad­to ko­cham Ce­le­styn­kę, abym ją miał ruj­no­wać. Gdym pa­nią uj­rzał po raz pierw­szy na wie­czo­rze, któ­ry pani dla nas wy­da­wa­łaś, nie mo­gło mi się to po­mie­ścić w gło­wie, aby ten łotr Hu­lot utrzy­my­wał taką Jen­ny Ca­di­ne… Wy­glą­da­łaś pani jak ist­na ce­sa­rzo­wa. Pani nie masz jesz­cze lat trzy­dzie­stu – cią­gnął da­lej; – wy­da­jesz mi się pani mło­dą; je­steś pięk­ną. Sło­wo ho­no­ru, te­goż;

dnia uczniem się do­tknię­tym w samo ser­ce i mó­wi­łem so­bie: "Gdy­bym nie miał swo­jej Jó­ze­fy, ta ko­bie­ta, któ­rą sta­ry Hu­lot za­nie­dbu­je, pa­so­wa­ła­by mi jak rę­ka­wicz­ka! A! prze­pra­szam! to wy­ra­że­nie po­zo­sta­ło mi z daw­nych cza­sów. Han­del per­fu­ma­mi przy­po­mi­na mi się od cza­su do cza­su i prze­szka­dza mi ubie­gać się o god­ność de­pu­to­wa­ne­go. Mię­dzy ta­kie­mi sta­re­mi nic­po­nia­mi, ja­kie­mi my obaj je­ste­śmy, ko­chan­ki przy­ja­ciół po­win­ny być świę­cie nie­ty­kal­ne. To też gdy mnie ba­ron pod­szedł tak nik­czem­nie, przy­sią­głem so­bie, że mu we­zmę żonę. To pro­sta spra­wie­dli­wość. Ba­ron nie miał­by nic do po­wie­dze­nia i mie­li­by­śmy za­pew­nio­ną bez­kar­ność. Pani ka­za­łaś mi iść precz jak psu par­szy­we­mu, za­le­d­wie ode­zwa­łem się do pani o sta­nie mego ser­ca. Po­dwo­iłaś pani tem moję mi­łość, mój upór, je­że­li pani chcesz, i mu­sisz pani być moją!

– Jak­że się to sta­nie?

– Nie wiem, ale stać się to musi. "Wi­dzisz pani, taki du­reń ex-ku­piec, któ­ry jed­nę tyl­ko myśl ma w gło­wie, jest sil­niej­szy niż czło­wiek ro­zum­ny, któ­ry ma ich ty­sią­ce. Zba­ła­mu­ci­łaś mnie pani i je­steś moją ze­mstą! co zna­czy, że ko­cham pa­nią po dwa­kroć. Mó­wię z pa­nią otwar­cie, jak czło­wiek, któ­ry po­wziął już po­sta­no­wie­nie. Tak samo jak pani mi mó­wisz: "Nie od­dam się panu", tak samo ja chłod­no mó­wię pani: Tak, w da­nej chwi­li, bę­dziesz pani moją… O! gdy­byś pani mia­ła na­wet lat pięć­dzie­siąt, mu­sisz być moją ko­chan­ką. Stać się to musi, bo za­le­ży to przedew­szyst­kiem od męża pani…

Pani Hu­lot rzu­ci­ła na tego ra­chun­ko­we­go miesz­czu­cha spoj­rze­nie tak obłą­ka­ne prze­ra­że­niem, że są­dził, iż do­sta­ła po­mie­sza­nia zmy­słów, i za­milkł.

– Sa­maś pani tego chcia­ła; okry­łaś mnie wzgar­dą, wy­zwa­łaś mnie; po­wie­dzia­łem więc wszyst­ko! – rzekł, czu­jąc po­trze­bę uspra­wie­dli­wie­nia okru­cień­stwa ostat­nich słów swo­ich.

– Ach! cór­ko! cór­ko moja! – jęk­nę­ła ba­ro­no­wa za­mie­ra­ją­cym gło­sem.

– Nic mnie już nie roz­czu­la! – od­ciął Cre­vel. – Wte­dy, kie­dy mi za­bra­no Jó­ze­fę, by­łem jak ty­gry­si­ca, któ­rej za­bio­rą małe… By­łem w ta­kiem uspo­so­bie­niu, w ja­kiem pa­nią wi­dzę w tej chwi­li.. Cor­ka pani! to dla mnie śro­dek zmięk­cze­nia pani… Tak! ja ze­rwa­łem za­mę­ście cór­ki pani, i beze mnie nie wy­dasz jej pani za mąż. Jak­kol­wiek pan­na Hor­ten­sya jest pięk­ną, trze­ba jej jed­nak po­sa­gu…

– Tak! nie­ste­ty! – rze­kła ba­ro­no­wa, ocie­ra­jąc oczy.

– No, to spró­buj pani po­pro­sić ba­ro­na o dzie­sięć ty­się­cy fran­ków – rzekł Cre­vel zno­wu, sta­jąc w po­zy­cyi.

Po­cze­kał chwi­lę, jak ak­tor, za­zna­cza­ją­cy "chwi­lę mil­cze­nia".

– Gdy­by je miał, dał­by tej, któ­ra za­stą­pi Jó­ze­fę – rzekł sztucz­nie pod­nie­sio­nym gło­sem. – Czy moż­na się za­trzy­mać na tej dro­dze, na kto­rą on wszedł? Za­nad­to wiel­ki z nie­go ko­bie­ciarz. (Jak to rzekł słusz­nie nasz mo­nar­cha, we wszyst­kiem za­cho­wać trze­ba mia­rę). Prócz tego jego mi­łość wła­sna dzia­ła tu tak­że. To pięk­ność praw­dzi­wie mę­ska I Dla swo­jej przy­jem­no­ści do­pro­wa­dzi was wszyst­kich do nę­dzy. Je­ste­ście już zresz­tą na dro­dze do niej. Patrz pani! oto, od­kąd noga moja nie po­sta­ła u pań­stwa, nie mo­gli­ście się zdo­być na od­no­wie­nie me­bli w wa­szym sa­lo­nie. Ze wszyst­kich dziur tego obi­cia wy­glą­da sło­wo: nie­do­sta­tek! Ja­kiż jest zięć, któ­ry­by nie uciekł, prze­ra­żo­ny temi źle ukry­te­mi do­wo­da­mi naj­strasz­niej­sze) z nędz: nę­dzy lu­dzi wyż­szej sfe­ry? By­łem kup­cem; znam się na­tem. Rzut oka prze­my­słow­ca pa­ry­skie­go nie ma rów­ne­go so­bie tam, gdzie trze­ba od­róż­nić bo­gac­two istot­ne od po­zor­ne­go… Je­ste­ście bez gro­sza – do­dał przy­ci­szo­nym gło­sem; – wi­dać to po wszyst­kiem, na­wet po ubra­niu wa­sze­go lo­ka­ja. Chcesz pani, abym ci wy­ja­wił strasz­ne ta­jem­ni­ce, któ­re są przed tobą ukry­te?

– Pa­nie Cre­vel – rze­kła pani Hu­lot, któ­rej chust­ka mo­krą była od łez – do­syć już I do­syć I

– Otóż zięć mój daje swe­mu ojcu pie­nią­dze, i to wła­śnie chcia­łem pani po­wie­dzieć na po­cząt­ku na­szej roz­mo­wy. Ale ja czu­wam nad mie­niem mo­jej cór­ki… Bądź pani spo­koj­ną.

– O! wy­dać cór­kę za mąż i umrzeć! – wo­ła­ła nie­szczę­sna ko­bie­ta, tra­cąc gło­wę.

– Po­dam więc pani spo­sób na to – rzekł Cre­vel.

Pani Hu­lot spoj­rza­ła na nie­go z na­dzie­ją, któ­ra tak szyb­ko zmie­ni­ła wy­raz jej twa­rzy, że to jed­no po­win­no było roz­czu­lić Cre­ve­la i skło­nić go do za­nie­cha­nia śmiesz­ne­go pro­jek­tu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: