Ucho Igielne - ebook
Ucho Igielne - ebook
"Ucho Igielne" to poruszająca medytacja nad ludzkim losem, pamięcią i historią, zagadkowością intymnych relacji, a przede wszystkim nad tajemnicą spotkania młodości i starości. W powieści Myśliwskiego jak w lustrze odbija się kawał polskiej historii ze wszystkim, co w niej dramatyczne, bolesne, przemilczane i niewypowiedziane. Przede wszystkim jednak jest to rzecz o tym, jak upływający czas odciska piętno na ludzkim doświadczaniu siebie i świata. Piękna, głęboka literatura, w której przenikliwość obserwacji i swoista czułość wobec człowieka splatają się z wymiarem symbolicznym.
Biegłem przez tę dawną dziką, zieloną dolinę do Ucha Igielnego. Stał już na brzegu tych spadzistych schodów, stukał laską w schodek poniżej, sprawdzając, o ile głębiej musi teraz zstąpić niż poprzednim razem. Widocznie stwierdził, że jest dużo głębiej, bo podobnie sprawdził i następny schodek, i następny. Jak można być takim starym, pomyślałem, a nawet zezłościło mnie to. W jego wieku już mało co ze świata zostaje, więc gdzie on idzie, po co?
(fragment książki)
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-5556-2 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Było, jak mówię. Zawadził o laskę. Nie wiem, dlaczego się obejrzał. Nikt za nim nie schodził. Oczywiście, że go poznałem. Mimo że zmienił się nie do poznania, trudno się nie zmienić po tylu latach. Nie dawałem jednak poznać po sobie, że go poznaję. Może dlatego myślał, że go nie poznaję. Udawałem, że jest dla mnie jednym z tych, którzy ciągle schodzą lub wchodzą po tych schodach. Zastanawiałem się nawet, czy go nie ostrzec, żeby nie schodził do tej dawnej dzikiej, zielonej doliny, bo jej już nie ma. Starzy ludzie lubią jednak odwiedzać miejsca, których nie ma i nie wiadomo, czy kiedykolwiek były. Nie rozumiem, jaka tęsknota ich tak ciągnie. Niestety, starcze tęsknoty bywają groźne. Gdybyż jeszcze po płaskim można było do tej doliny dojść, może bym go zrozumiał. Tylko że do żadnej doliny nie dojdzie się po płaskim, taka już natura dolin. Schodzić po tych schodach w jego wieku i o lasce, gdy nogi odmawiają posłuszeństwa, a oczy rozmijają się w widzeniu nie tylko świata, lecz każdego kroku, który stawia się przed sobą, to to samo, co gdyby w młodości wyobrazić sobie, że zamiast rąk ma się skrzydła i sfruwa się w tę dolinę.
Spodziewałem się nie jego, a nieoczekiwanie on. Drżenie mnie ogarnęło, wkuliłem się w siebie, chciałbym w tym momencie nie być ani tu, ani gdzie indziej. Wymacawszy pierwszy schodek laską, postawił niepewnie na nim stopę, po czym odważył się postawić drugą. Z podobnym mozołem zszedł na następny i następny. Niedołężny a uparty, pomyślałem. Dlaczego starzy ludzie są tak uparci, czyżby nie mogli darować tym, którzy po nich będą żyli?
Przystawał na krótszą, dłuższą chwilę na każdym schodku, patrząc sobie pod stopy, jakby niepewny, czy to tymi schodami zawsze schodził, wchodził, czy go może pamięć zawodzi. W jego wieku bywa, że pamięć zwalnia się z pamiętania, gdyż obciąża człowieka obowiązkami, którymi i tak jest dostatecznie zmęczony, tyle lat żyjąc. Macał laską każdy schodek poniżej, upewniając się, czy może bezpiecznie zejść. Najpierw lewą stopę stawiał na tym schodku, potem prawą. I z tą samą ostrożnością, spuszczając prawą stopę do lewej, schodził na następny schodek. Laska, którą trzymał w prawej ręce, wydała mi się niepewna, trzęsła mu się, gdy dotykał nią schodka.
Bałem się, że jeszcze mu się w głowie zakręci, gdy tak na każdym schodku będzie patrzył pod stopy. Zastanawiałem się, czy usunąć mu się z przejścia, czy go raczej nie przepuścić, gdy dojdzie do Ucha Igielnego.
Nie zdziwił się, kiedy mnie zobaczył, może nawet spodziewał się, że go uprzedzę, zanim on dojdzie tu z parku przez miasto. Przystanął na schodku powyżej mnie i nie patrząc mi w oczy, powiedział:
– Zaszedłem jeszcze do parku, ale to ostatni już raz. Nie wiem, czy pamięta pan, że czasami wracała ze szkoły do domu przez park. Siadłem na ławeczce i postanowiłem poczekać. Przeszła Cyganka z dzieckiem przy piersi. Myśli pan, że się zatrzymała jak wtedy? Skądże. Nawet nie spytała, czy mi powróżyć, mimo że dziecko zakwiliło, gdy przechodziła obok mnie. Widocznie uznała, że przyszłość nie przede mną, lecz za mną, a lat mi nie dołoży, bo skąd. Długo już siedziałem, miałem zamiar za chwilę wstać i pójść przez miasto, bo może i ona będzie wracała dziś przez miasto, jeśli chce sobie coś kupić, ale przysiadła się do mnie jakaś staruszka, pytając, czy może.
– Chyba że pan na kogoś czeka?
– Nie, proszę – mówię. – Kiedyś czekałem, ale to dawno temu.
– Dawno, niedawno, ale jak się kochało, to dalej się czeka.
– A pani kochała?
– Też pytanie. Jest ktoś taki, kto nigdy nie kochał? Żyje pan, widzę, sporo lat, jak i ja, i nie wie pan o tym? Do teraz kocham, choć już pewnie nadaremnie. Boleję, że mu nigdy tego nie powiedziałam.
– I czemuż pani nie powiedziała?
– Chorowałam, a lekarze nie dawali mi wiele życia, to nie chciałam go obciążać swoją miłością. Zwłaszcza że po zdaniu matury wyjechał. Nie wiedziałam nawet gdzie, a teraz może i nie żyje. Pan by powiedział, jakby nie był pewny, czy pan będzie żył?
– Nie wiem, zwłaszcza po tylu latach. Może też nie chciałbym jej obciążać wyrzutami sumienia, że porzuca moją miłość, gdyby przyszło jej umrzeć.
– Czy to znaczy, że kochał pan kogoś?
– Do teraz kocham, choć również nie mam pewności, czy żyje. Ale gdyby żyła, chybabym jej i teraz nie powiedział, gdybyśmy się spotkali, bo ani ona by mnie nie poznała, ani ja jej. Nie jesteśmy już ci sami, co w młodości.
– Jeśli się kocha, zawsze jest się tym samym. Gdyby człowiek to wiedział w młodości, inaczej by żył. A tak niejedno zmarnuje. A najczęściej miłość. No, pójdę już. Muszę koty nakarmić.
– Dużo ich pani ma?
– Różnie. Ile się zleci.
– Odprowadzę panią.
– Nie, dziękuję. Niedaleko mam. A pan gdzie? Bo może ja bym pana odprowadziła? Pan o lasce, a ja, dzięki Bogu, jeszcze na własnych nogach.
– Dam sobie radę, mam dużo bliżej niż pani.
Sprawdził laską kolejny schodek, ale jakby nie wierzył lasce, bo jeździł jej końcem po tym schodku w lewo, w prawo, zanim postawił stopę. Chciałem go spytać, po co w takim razie schodzi do tej dawnej dzikiej, zielonej doliny, lecz uprzedził mnie:
– Współczuję panu, że pan musi dalej żyć. Ale może będzie pan miał więcej szczęścia. Życzę panu. Chociaż, moim zdaniem, z życzeń jeszcze nic dla nikogo nie wynikło. – Zszedł na kolejny schodek, tak samo sprawdzając go laską. – Prawdę mówiąc, każde życie jest powtarzaniem życia po kimś. Przeszłość nas wyprzedza, musi pan to wiedzieć, ciągniemy się za nią. Bo któż by nadążył za swoim życiem. – Zatrzymał się na kolejnym schodku. – O, ileż tędy nóg musiało przejść. Zwrócił pan uwagę, jak wytarte są te schody? Wieków na to trzeba. Kto wie, czy wciąż tędy nie idą. Może zabiorę się z nimi. Co, dziwi się pan? W tłumie zawsze raźniej. – I macając laską schodek poniżej, zachwiał się, lecz jakby ktoś go podtrzymał. – Gdy chodziłem do liceum… Co ja będę zresztą panu opowiadał, sam pan to przeżyje, bo musi pan przeżyć. Bez tego nie mógłby pan zadać sobie pytania, czy warto było. Wszystkie pytania, jakie w życiu sobie zadajemy, sprowadzają się do tego jednego, czy warto było. No, nie w pańskim wieku. Po latach, po latach dopiero. Teraz nie wiedziałby pan, co sobie odpowiedzieć. Tylko proszę pamiętać, że młodość potrafi długo zwodzić. Niech się pan nie daje jej oszukać. Nagle może się okazać, że młody to pan był przed wielu laty. Niestety. Przepraszam za te gorzkie słowa, lecz tylko takie mi zostały. W zamian oddaję panu moje życie. Przyda się panu, gdy ogarnie pana pustka. Pustka to coś najgorszego, co nas może spotkać. A zaradzić jej tylko można, żyjąc w czyimś życiu. Nikt zresztą nie zaczyna swojego życia od siebie. Teraz pan jeszcze tego nie rozumie. Ale z czasem, gdy zacznie je pan odwiedzać… Chciałbym wiedzieć, jakie będzie pan miał wrażenia. Ja miałem lepsze i gorsze, jak to z życiem. Razu jednego uciekłem ze swojego dzieciństwa, ale pan może nie będzie chciał go nigdy opuścić. Zdarza się. Powiem panu jednak, że nic to panu nie da. Życie to błądzenie za sobą bez nadziei, że się kiedykolwiek siebie odnajdzie. No, ale dosyć, bo mnie miną. A tu jeszcze tyle schodków.
Więc usunąłem mu się. I wtedy laska wypadła mu z ręki i potoczyła się w dół, a on zachwiał się i runął za nią. Spadł aż na drogę u podnóża schodów, głową uderzając w bruk. Akurat nikt nie schodził, nie wchodził, to i nikt nie widział. Rzuciłem się za nim. Próbowałem go unieść w jakiejś bezrozumnej nadziei, że może żyje. Ciężki jednak był. Za życia wysoki, a po śmierci jeszcze bezwładny, więc tym bardziej ciężki. Wtem usłyszałem czyjś głos nad sobą:
– Zostawić. Karetka już jedzie.
Ułożyłem więc z powrotem jego zakrwawioną głowę na bruku i dopiero wtedy zobaczyłem, że obok stoi kilka osób. Skąd się nagle wzięły, nie wiem. Może tak jest przy każdym wypadku, że ludzie jakby wyrastają spod ziemi lub sfruwają z nieba, lecz gdy spadał z tych schodów, mógłbym przysiąc, że żywej duszy nie było. Nie ma więc co słuchać ludzi, bo nikt nie widział, że zawadził o laskę. Mogą różne rzeczy mówić, a i tak każdy powie co innego, jak zawsze, kiedy nie chce się być świadkiem. A jak się potem okazało, nikt nie chciał. Ten, który kazał mi go zostawić, opowiadał właśnie o podobnym zdarzeniu, wskazując jakiś nieodległy dom:
– O, w tamtym domu. Dwóch kolegów, nieobytych z bronią, znaleźli rewolwer z czasów wojny. A że był zardzewiały, nawet cyngiel nie dawał się pociągnąć, to jeden zaczął walić lufą w stół. No, i wystrzeliło temu drugiemu w brzuch. Zwalił się, a tamten zaczął go podnosić, chyba go i wyprostował. Doktor potem powiedział, że gdyby go nie podnosił, żyłby.
W tym momencie jego słowa przerwała dojeżdżająca na sygnale karetka. Wyskoczyło dwóch sanitariuszy z noszami i lekarz, który rozciągnął mu powieki, na wszelki wypadek przyłożył jeszcze słuchawkę do piersi i stwierdził zgon. Tuż po karetce, również na sygnale zjawiła się i milicja. Wyszło z samochodu dwóch mundurowych, jeden oficer, z gwiazdkami, drugi młodszy, z belkami. Po nich, z tylnego siedzenia, wygramolił się trzeci, gruby, że aż śmieszny wydawał się w mundurze.
Oficer zaczął wypytywać ludzi stojących wokół ciała, co kto widział i jak to się stało, a młodszy, z belkami, zapisywał, choć nie miał co, bo jakkolwiek jeden przez drugiego mówili, to nikt nic nie widział. Któryś widział tylko, jak zbiegałem ze schodów, gdy już ciało leżało na bruku. A ten, co mi zakazał go podnosić, nadszedł właśnie, gdy chciałem go podnieść, i powiedział:
– Zostawić. – I zaczął już nawet mówić, że o, w tym domu tam…, lecz oficer mu przerwał:
– A czy ktoś go znał?
Ktoś się zaczął zastanawiać, że może gdyby go za życia zobaczył, na co oficer machnął ręką.
– Przeszukać mu kieszenie – rzucił.
Ten gruby próbował się pochylić nad ciałem, lecz nie dał rady, wobec tego przyklęknął i wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki portfel, podał go temu młodszemu, a ten, nie zaglądając, oficerowi. Portfel miał wiele przegródek, lecz prócz pieniędzy i zdjęcia jakiejś młodej dziewczyny nic w nim nie było, choćby kwitu, na przykład z pralni.
– Nie ma dowodu osobistego? – zdumiał się oficer. – Przeszukać jeszcze raz, dokładnie, może gdzieś jest. – Nie ma? – jeszcze bardziej się zdumiał.
– Obywatel bez dowodu, to jakby go nie było – powiedział ten gruby.
– Ciało jest, to powinien być i dowód – powiedział ten młodszy z belkami. – Bez dowodu to i tego ciała jakby nie było. I jak prowadzić dochodzenie?
– Może mu wypadł i pod ciałem jest. Unieście ciało – nakazał oficer.
Sanitariusze unieśli ciało, lecz pod ciałem była tylko rozległa plama krwi.
– Połóżcie z powrotem. Tak jak leżał.
– A ta dziewczyna na zdjęciu? – Młodszy rangą zajrzał w otwarty w rękach oficera portfel. – Śliczna dziewczyna.
Oficer kiwnął głową.
– Może córka, to prędzej by ktoś poznał. Pokazać? – Wziął to zdjęcie z rąk oficera i podstawił każdemu pod oczy.
Wzruszali ramionami, że nie poznają. Ktoś tylko powiedział:
– Musi dawne być. Karbowane brzegi. Dzisiaj się takich nie robi. Mam podobne po swoich dziadkach.
– No, a wy – zwrócił się do mnie – poznajecie?
Tak, to była ona, poznałem. Nie przyznałem się jednak. I żeby cień podejrzenia na mnie nie padł, zwróciłem uwagę oficera na laskę:
– Może po lasce by go ktoś poznał. Laski przywiązują się do ludzi. A każdy prawie nosi inną. Jeden z profesorów w liceum…
Oficer nie dał mi dokończyć, spojrzał na mnie nieufnie, wręcz wbił we mnie wzrok.
– Już my wiemy, po czym mamy kogoś poznać. Proszę nam to zostawić. – I rozkazał: – Na wszelki wypadek poszukajcie tej laski, a pieniądze w depozyt. I obrysujcie ciało. Kto wie, czy to nie jakiś turysta, mógł zostawić dowód przewodnikowi, na okoliczność, gdyby się zgubił.
Obrysowali ciało kredą, karetka z ciałem odjechała, a ten młodszy z grubym zaczęli szukać laski. Ten obrysowany białą kredą zarys jego ciała na bruku z plamą krwi, gdzie uderzył głową, wydał mi się, jakby dalej oddychał jego oddechem, jakby nawet coś szeptał jego słowami, i było to bardziej przejmujące, niż kiedy leżało w tym miejscu ciało, nim je zabrali sanitariusze.
– Trzeba będzie objechać miasto i gdzie jaki autokar stoi, przepytać – wydał polecenie oficer, gdy mimo poszukiwań i na schodach, i wokół, nie znaleźli tej laski. – Sobota, to nazjeżdżało się tu dzisiaj. Na podzamczu parkują, przy spichrzu parkują, na nowym mieście parkują i gdzie tylko parkują, przepytać. Na szczęście jest jeden hotel, też przepytać. I w kwaterach prywatnych przepytać, wziąć spis z magistratu, muszą przecież rejestrować. – Zdjął czapkę, podrapał się w głowę, jakby go myśli zaswędziały. – Przydałoby się i obwieszczenie rozwiesić, że mężczyzna lat, tylko że nie wiemy, ile miał lat, nie znaleźliśmy dowodu. Cholera, nie wzięliśmy nawet aparatu, zdjęcie by mu się zrobiło.
– A skąd mogliśmy wiedzieć, że się zabił? – wszedł mu w słowo ten gruby. – Zgłosili wypadek, a wypadek to mógł rękę, nogę złamać. Mało tu rąk, nóg nałamali na tych pierońskich schodach?
– Zdjęcie można by powiesić – rzucił ten z belkami. – Tylko nie tutaj, raczej na mieście, bo będą się potem bali tędy chodzić, że straszy. Choć zdjęcie trupa, to kto się przyzna, że go znał. Lepiej byłoby tej córki. Córkę chętniej ktoś by rozpoznał.
– A skąd wiesz, że to córka, nie wnuczka? – skarcił go oficer. I tamten aż zamrugał oczami, że sam na to nie wpadł.
– Z tego widać, że w panu mamy jedynego świadka – zwrócił się do mnie oficer. I jakby zawahał się, dodając: – A może i jedyny punkt, od którego powinno się poprowadzić dochodzenie, skoro nie ma ani dowodu denata, ani zdjęcia, ani innych świadków. Pojedzie pan z nami, spiszemy protokół.
Na posterunku posadził mnie przy biurku naprzeciwko siebie, spytał, czy napiję się herbaty, podniósł słuchawkę telefonu:
– Dwie herbaty – polecił. – Pan słodzi? A to i ja dzisiaj wypiję słodzoną. I cukier. Aha, i Bronka niech przyjdzie do pisania.
Chuda jak szczapa kobiecina, jak się okazało sprzątaczka, przyniosła dwie szklanki herbaty, cukier w jakimś blaszanym pudełku po landrynkach i jedną łyżeczkę. Osłodził sobie, zamieszał, potem dał łyżeczkę mnie.
– Muszę chyba przynieść z domu łyżeczkę. Te aluminiowe łamią się i już niewiele ich zostało na cały posterunek – powiedział jakby na usprawiedliwienie tej jednej łyżeczki.
Przyszła i Bronka, obrzuciła mnie wzgardliwym spojrzeniem, siadła przy maszynie i rozłożyła przed sobą jakieś kolorowe pismo.
– Nim herbatę wypijecie, to przejrzę, jaka jest moda na jesień.
– Pisz. Co ma herbata do przesłuchania?
– A ja tam nie wiem.
Poczekał, aż upiję chociaż ten pierwszy łyk, sam upił już chyba trzeci, po czym odepchnął się z krzesełkiem od biurka, układając plecy na oparciu, zaplótł dłonie, najwyraźniej rozluźniając się, a chyba i nogi wyciągnął pod biurkiem, gdyż dotknął mnie.
– No, to niech pan mówi.
– Co mam mówić?
– Co pan wie.
– Nic więcej nie wiem, prócz tego, co powiedziałem.
– Wie pan, wie pan, już my wiemy, że pan wie. Każdy przesłuchiwany tak mówi, poda imię, nazwisko, datę urodzenia i że nic więcej nie wie. Doświadczenie nas jednak uczy, że człowiek sam nie wie, co wie, jeśli mu się nie pomoże. Są różne formy takiej pomocy. Ale ja stosuję zwyczajną rozmowę, żeby tak powiedzieć, uświadamiającą. Wychodzę z założenia, że każdy musi sam się przekonać, co wie. Więc jak?
Widocznie nic jeszcze nie zrozumiałem, bo postanowiłem przypomnieć mu, co mi powiedział, zabierając mnie na posterunek:
– Przepraszam pana, ale to jakieś nieporozumienie. Miałem być tylko świadkiem.
– To prawda, nie zaprzeczam, jest pan dalej świadkiem. Tylko że jedynym. Innych świadków nie mamy, z którymi moglibyśmy pana skonfrontować, aby potwierdzić pańską wiarygodność. A gdy nie ma nic pewnego, nasuwa się pytanie, czy świadek to jedyna pana rola w tym zdarzeniu, czy można by przypisać panu jeszcze inną. Nie wiem na razie jaką, ale musimy się postarać to wyjaśnić. My obaj. Tak że chciałbym, aby pan zrozumiał, że muszę pana przesłuchiwać w różnych rolach. Granice między rolami są zresztą płynne. Ustalają je okoliczności. Żeby znaleźć jakieś porównanie, stan ciekły może przechodzić i w stan gazowy, i stały, zależnie od temperatury. Woda, para, lód. To samo, a nie to samo. Nie możemy sobie pozwolić na bezradność. To by nas dyskwalifikowało. Bylibyśmy niepotrzebni. Tak że musimy dociekać nieraz aż do bólu. Prawda, jak pan wie, ma najwyższą cenę i nawet po latach nie podlega obniżce. Toteż nie radziłbym na to liczyć. Prawda nie ulega przedawnieniu. Niezależnie, jak długo sprawa się może ciągnąć. Gdybyśmy mieli przynajmniej drugiego świadka. Ale w pańskim przypadku mógłby to być tylko denat. Niestety, nie możemy go przesłuchać. Chociaż ciekawe, co by miał do powiedzenia. Możemy się tego jedynie domyślać. A nie jest to takie bezzasadne. Od domyślności zaczyna się zwykle poszukiwanie tropu, gdyż mało kogo da się złapać na gorącym uczynku. Niech pan weźmie pod uwagę na przykład te wszystkie zdrady mężów, żon. Rzadko kiedy jedno drugie nakryje, jak to się mówi, _in flagranti_. Większość zdrad zaczyna się od domyślności. I dopiero domyślność każe szukać dowodów. Niewykluczone więc, że denat świadczyłby przeciw panu, jak pan świadczy, że sam sobie winien, bo zawadził o laskę. Tylko gdzie ta laska? Szukaliśmy, widział pan. Byłaby, tobyśmy ją znaleźli. Laska nie ma skrzydeł, żeby odfrunęła. – Zaśmiał się, ale jakimś takim śmiechem, że zmroziło mnie. – Dobra, poszukamy jeszcze raz. A tymczasem niech pan powie, w której ręce ją trzymał, w lewej, prawej, gdy, jak pan mówi, zawadził o nią? Nie pamięta pan. Trudno. Dziwi się pan, że taki szczegół może mieć znaczenie? To powiem panu, że szczegół może więcej nam powiedzieć, niżbyśmy podejrzewali. Byle szczegół, a potrafi obalić wszystkie zeznania, zaprzeczyć wszystkim świadkom. Szczegół to kosmos. Świat niby wielki, a decydują szczegóły, że ktoś kogoś spotkał tu, nie tam, że jabłko spadło z jabłoni, dzięki czemu Newton odkrył prawo grawitacji, że bakterie hodowane przez Fleminga uśmiercił niespodziewanie jakiś grzybek i w ten sposób wynaleziona została penicylina. I tak dalej, i tak dalej. Napisałaś, Bronka? To wyrzuć tę kartkę.
Ciągnął to przesłuchanie i muszę powiedzieć, że niekiedy zaskakiwał mnie swoją przenikliwością:
– Powiedział pan, że nikt za nim nie schodził, tak? A mimo to obejrzał się. Może słońce go tak poraziło, bo dzisiaj ostre, a nic nie widząc, odwrócił głowę i pan wtedy, powiedzmy, chciał mu pomóc zejść na niższy schodek?
Nieraz w pół zdania urywał przesłuchanie i wychodził, jakby dając mi czas do zastanowienia. Albo zapadał w zamyślenie, po czym kazał Bronce coś skreślić, chociaż mnie się wydawało to ważne. Widocznie innym tropem podążały jego myśli. A czasami jakby chciał złagodzić to przesłuchanie i nadać mu ton bliższy zwierzeniom, gdyż wtrącił coś o sobie, że ma dwójkę dzieci, syna i córkę, po pierwszej żonie, która mu umarła, i musiał sam je wychowywać.
– A wie pan, jak to jest. Służba nie drużba.
Ożenił się drugi raz i teraz znów czekają na dziecko. Czasem zadawał mi pytania, które z pozoru nic nie miały wspólnego ze sprawą:
– Ojciec, matka żyją? Mimo że pan młody, ale różnie może być. Ja swojej matki mało co pamiętam, zmarła na gruźlicę. A ojciec dwa lata temu odszedł.
I nagle znów mnie zaskoczył:
– Pan kiedy zrobił maturę? A dlaczego nie poszedł pan na studia?
– Nie przyjęli mnie.
– Co, nie zdał pan egzaminu?
– Zdałem.
– Jak to? Zdał pan i nie przyjęli? Też by trzeba to zbadać. Ciekawe. I co pan teraz robi?
– Pracuję.
– Gdzie?
– W zakładach przetwórstwa owocowo-warzywnego. Dżemy, marmolady, soki.
– Znamy te zakłady. Prowadziliśmy tam śledztwo, pięć wagonów wiśni stało nierozładowanych w beczkach na bocznicy, aż zgniły. A mieszka?
– U rodziców.
– A po co pan tutaj przyjechał? Umówił się z nim?
– Z kim?
– No, z denatem.
– Nie znałem go.
– Nie znał go pan, a poznał. Tak pan powiedział, że poznał go. Czy to może on tylko myślał, że go pan nie poznaje. Cóż, nie możemy go spytać. Zastanawia mnie jednak, że skoro to było przypadkowe spotkanie, dlaczego akurat spotkaliście się w Uchu Igielnym, a nie na ulicy, w parku, w kawiarni, restauracji, gdzie bądź, jak to się zdarza w przypadkowych spotkaniach? Niech się pan zastanowi. Zaraz wrócę. – I wyszedł.
O, nie będzie z nim łatwo, pomyślałem. A nie mogłem mu przecież powiedzieć, że na nią czekałem, a on się zjawił niespodziewany. Sądziłem nawet, że już nie żyje, gdyż minął rok, odkąd według przepowiedni Cyganki powinien nie żyć. Zaraz by mnie spytał, a kto ona, imię, nazwisko, gdzie mieszka? I co, przyszła? Jak to, wiedział pan, że nie przyjdzie, i czekał pan na nią? Czeka się na kogoś, kto może się spóźnić czy nawet nie przyjść tego dnia, bo go coś nieprzewidzianego zatrzymało, ale przyjdzie innym razem.
Po niedługim czasie wrócił i już od drzwi rzucił mi niecierpliwe pytanie:
– I ma pan mi coś do powiedzenia? Przyjmijmy jednak, że go pan nie znał. Pójdziemy innym tropem. Widział pan, że schodził, tak? Gdzie schodził?
– W dół.
– To wiadomo, że schodzi się w dół, nie w górę. – Siedział za biurkiem, wpatrując się z jakimś dziwnym natężeniem w moje oczy. – W dół, powiada pan? A jak by wyszedł z powrotem, skoro ledwo schodził, nie zastanowił się pan nad tym? W jego wieku i o lasce.
– Nie wiem. Może nie miał zamiaru już wychodzić.
– Nie miał zamiaru, powiada pan. A skąd pan wie, że nie miał zamiaru?
– Przypuszczam.
– To muszę panu oświadczyć, że pańskie przypuszczenia też mogą być dowodem. I możemy ich użyć przeciw panu, niezależnie, że pan przypuszcza na rzecz swojej niewinności. Każda rzecz ma dwie strony, każda myśl i każde słowo. Nic nie jest jednoznaczne, jak się panu zapewne wydaje. Jednoznaczność to złudzenie. To, że pan jedynie przypuszcza, zdradza pana, że coś się za tym kryje. A to jest najważniejsze, co się za czymś kryje. Wprawdzie zabezpieczył się pan tym „może”. Ale czasami tak się rzuca „może”, choć nie rzuca się też bez przyczyny. Słowa nami rządzą, powinien pan to wiedzieć. Na to nie trzeba matury. Nieraz nie chciałoby się jakiegoś słowa powiedzieć, a ono się samo powie. No, więc jak, bo coś się tu kupy nie trzyma. – Zamilkł jakby w oczekiwaniu na moją odpowiedź.
Zaniepokoiło mnie, że długo milczy, wpatruje się we mnie i milczy. W tych jego wpatrzonych we mnie oczach, wydawało mi się, widzę pytanie, które chciałby mi zadać, lecz nie wie, czy sam się w coś nie wplącze. Bałem się tego pytania i w napięciu czekałem, kiedy mi je zada. Nie zadał. Chrząknął tylko:
– Hmm… – I to był jedyny dźwięk, który przez dłuższy czas wyszedł z jego ust. Po chwili znów chrząknął: – Hmm…
Od tego „hmm” aż się skuliłem w sobie. W takim „hmm” może kryć się nie wiadomo co, nawet oskarżenie, na które nie ma co prawda dowodów, lecz pobrzmiewa przekonanie, że znajdą się, nie wcześniej, to później znajdą się. Później może będzie nawet łatwiej znaleźć. Ulepszą się techniki śledcze, udoskonalą metody badań, pojawi się nowa aparatura, która będzie czytać sama, bez zadawania pytań. I bez Bronki, bo nie trzeba będzie nic pisać, wyświetli się podejrzanego na ekranie. Jeśli ma duszę, będzie i duszę jak na dłoni widać. Cierpliwości, co się oddali, to się i zbliży. A tymczasem nie szkodzi pomarzyć. Przez ten czas i podejrzanemu minie lat, niejednego doświadczy, niejedno zrozumie, może kiedyś nawet z własnej woli przyjdzie i przyzna się, nie trzeba go będzie zatrzymywać, nigdzie wyjeżdżać, niczego śledzić. Będzie się siedziało za biurkiem i przyjmowało winnych jak przy składaniu podań o zapomogi czy mieszkania. Dobrać się tylko do sumień, bo jak do tej pory sumienia rzadko się same otwierają, a jeśli, to dopiero na starość. Może zamiast milicji będą tylko urzędy, biura, wydziały, to i pensje wzrosną. Milicji słabo idzie, zwłaszcza z młodymi. Młodzi to najtrudniejszy materiał do przesłuchań – kręcą, motają, wypierają się, nic dla nich kodeksy, paragrafy, im się wydaje, że młodość na wszystko pozwala. Za nic mają milicję. No, to przekonają się, kiedy będziemy drogowskazem świata.
W tym momencie wszedł jakiś starszy o gwiazdkę oficer i położył mu na biurku notatkę.
– Masz go już w garści? – spytał, spoglądając na mnie.
– Prawie.
– Co, taki twardy? Może podrzuć go Edkowi.
– Nie, poradzę sobie.
– Jak chcesz.
Po jego wyjściu rzucił wzrokiem na tę notatkę, którą mu tamten przyniósł, odłożył ją z tłumioną wściekłością na bok i z tą wściekłością rzucił się na Bronkę:
– Zostaw już to pismo, Bronka! Pisz!
– Cały czas piszę – obruszyła się Bronka. – Tylko nie mam co.
Wwiercił się równie wściekle oczami we mnie, jakby spodziewał się, że mi przynajmniej ręce zadygoczą.
– Wróćmy do tej laski.
– Wróćmy do tej laski, napisałam – powtórzyła Bronka.
– Jak ta laska wyglądała?
– Jak ta laska wyglądała? – znów Bronka.
– Przestań do cholery mi czytać, co piszesz! – O, wyraźnie był wściekły. – No, więc jak ta laska wyglądała?
– Zwyczajnie, jak laska.
– Dokładnie. Jakiego była koloru?
– Chyba czarna.
– Chyba czy czarna?
– Może być i czarna.
– Może być to nie jest odpowiedź. Zdaje się, nie rozumiecie, że jesteście przesłuchiwani na okoliczność, kto wie nawet, czy nie zabójstwa. W równym stopniu mogliście podstawić mu nogę, co on zawadził o laskę. Bo jak dotąd laski nie znaleźliśmy.
– Czarna – powiedziałem z lekka struchlały. Czułem, jakby zaczynał się z wolna dobierać do moich myśli.
– No, to kolor już mamy. A dalej?
– Dalej też czarna.
– Wy sobie kpicie ze mnie, tak? A ja chcę dać wam szansę.
Nie, nie kpiłem, nie śmiałbym. Może i głupio powiedziałem, ale to z nagłego zamieszania w głowie, że zaczął mi mówić „wy” i co się za tym kryje.
– A rękojeść?
– Co rękojeść?
– No, jaki kształt miała? Różne bywają. Tu jeden gość, a młody, jak i wy, chodził z laską, to miał rękojeść w kształcie głowy węża.
– Nie, półokrągła, gładka.
– A co jeszcze miała?
– Jeszcze to miała antypoślizgową nakładkę na końcu.
– To znaczy nie mógł się poślizgnąć, bo trzymała go. I spadł?
– Może dlatego, że trzymała go, a chciał zejść niżej. I zawadził.
Spojrzał na mnie, jakby pomyślał, sprytny jesteś, bracie, ale nie wywiedziesz mnie w pole.
– No dobra. Zostawmy tę laskę, póki nie znajdziemy.
Zaczął bębnić palcami prawej ręki po biurku, jakby zastanawiając się, czy mnie jednak nie przerzucić do owego Edka, co mu proponował wyższy rangą o gwiazdkę oficer, który przyniósł mu notatkę. Nie wiedziałem, kto to Edek, imię jak każde inne, lecz żeby przerzucić mnie do jakiegoś Edka, już samo to groźne mi się wydało. Dotąd łagodny, niekiedy przyjazny, miałem nawet wrażenie, że sprawia mu przykrość, że mnie musi przesłuchiwać. I strach mnie obleciał. Niby nie zgodził się na tego Edka, ale i w nim może jakiś Edek siedzi, skoro powiedział, że da sobie radę.
– Wiecie chyba, że przyznanie się do winy jest okolicznością łagodzącą – powiedział jakby ze znużeniem w głosie. I chyba nawet ziewnął.
– Ale do czego mam się przyznać?
– To nie moja sprawa, to nie ja mam się przyznać. A prawdę mówiąc, każdy miałby się do czegoś przyznać. Gdybyśmy nawet pierwszych lepszych ściągali z ulicy na przesłuchania. I może kiedyś tak będzie. Na razie mamy ograniczony zakres działań.
Przestał bębnić palcami prawej ręki po blacie biurka, przerzucił się na lewą rękę i jakby z przypływem energii bębnił głośniej i szybciej, a mnie strach podszedł aż do gardła.
– Aha, zapomniałem powiedzieć, że na tej lasce, poniżej rękojeści była złota plakietka. A na niej wygrawerowany napis…
– Złota, mówicie – przerwał mi. Podniósł słuchawkę telefonu. – Gruby do mnie. No, widzicie. Trzeba grzebać, aż zaboli. – Przestał bębnić palcami, nawet jakby się uśmiechnął do mnie. – To by rozwiązało nam sprawę.
Gruby stanął w progu.
– Co jest, szefie?
– Jedźcie szukać tej laski. Jest na niej złota plakietka.
– Jak złota, to nie ma co szukać, już jej nie znajdzie. – I zaczął snuć swoje wątpliwości: – Złoto teraz w cenie. Handel zakazany, to i kwitnie. Ileśmy już zarekwirowali złotych rubli, dolarów, a oni wciąż sprzedają. Iluśmy nawsadzali i co? W kościołach nawet kradną i przetapiają na ruble i dolary.
– Nie pieprz mi. Jedźcie. Rozkaz.
– Tak jest. – Gruby trzasnął obcasami, aż się zachwiał. Widocznie jego ciało było za ciężkie jak na szczupłe nogi.
– Nie palę, bobym chętnie zapalił – powiedział jakby z lekka oklapły. Wyjął grzebyk, przeczesał włosy. Miał gęste, czarne, chociaż na skroniach już posiwiałe. – Kiedyś paliłem. Ale pierwsza żona, rzuć, bo dzieci małe, druga, rzuć, w ciąży jestem, chcesz, żeby dziecko kaleką się urodziło? No, cóż, poczekamy, aż przywiozą tę laskę. Dla dojścia do prawdy nie wolno żałować czasu.
A czas się dłużył w nieskończoność, nie tylko mnie, jemu również, bo raz i drugi wyszedł, zostawiając mnie sam na sam z Bronką, która korzystając z okazji, za każdym jego wyjściem przeglądała to pismo dla kobiet, a nie odezwała się choćby półsłowem. Zapytałem ją, czy nie wie, jak długo to może potrwać.
– A może, może – powiedziała, nie odrywając oczu od pisma. – Nie skończą do nocy, to od rana znów zaczną. Dopiero kartkę zapisałam. Z Edkiem miałabym już z pięć. O, Edek nie certoli się. I przywali, i przydusi, jak kto nie mówi prawdy. A nikt nie mówi. Wy też kręcicie, jak tak słucham was. I jakieś to wszystko nie takie, co mówicie. Edek by z was wycisnął. Edek nawet podkowy zgina. Mnie to jak piórko pod sam sufit podnosi. Z Edkiem nie nudzi się człowiek, kiedy przesłuchuje. Przy Edku to wszyscy tu prawie kurduple. Edkowi wszyscy sypią jak z rękawa. Poznaje się życie. W książce tego nie przeczyta, co przy Edku się dowie. Na spowiedzi tyle nikt nie powie, co Edkowi. Edek wziąłby was w obroty, to i wy niejedno byście się o sobie dowiedzieli. Edek nie dałby wam cały czas siedzieć, jak ten. Chociaż dobry człowiek i niegłupi, ale sam nieraz nie wie, czego chce. Pyta was i pyta, a pisać nie ma co. I herbatą was poczęstował. Edek by wam kropli wody nie dał. I pan wam mówił, pókiście go nie zdenerwowali. Z Edkiem byłoby już po przesłuchaniu, mogłabym iść do domu. A z tym nie wiadomo. Kazał im jechać, laski szukać, a co mu laska powie. Zmierzchać się zaczyna. Byście się przyznali, toby może awansował, bo już długo czeka, żeby mu gwiazdkę dołożyli. Pensję miałby większą. Dwoje dzieci po tamtej żonie na wychowaniu, a trzecie w drodze z tą. A i wam by lżej było, jakbyście to z siebie zrzucili.
Tylko do czego miałby się przyznać, żeby było mu lżej? Lżej mu nigdy już nie było, odkąd dał sobie powróżyć Cygance, a przepowiedziała mu długie życie, lecz nic go to nie obeszło, natomiast gdy usłyszał, że nie będzie tędy dzisiaj przez park wracała ze szkoły do domu, pójdzie przez miasto, bo musi sobie coś kupić, haftki albo zatrzaski, sfrunął omal z ławki.
Park był zwykle o tej porze pusty, poza tym niewielki, jakie bywają tego rodzaju śródmiejskie parki, do tego mocno przerzedzony przez apokaliptyczną niemal burzę, która przed kilku laty zwaliła się na miasto, o czym ze zgrozą dotąd wspominano. Nie miał więc takiego powodzenia jak niegdyś. Nie dało się w nim zaszyć przed ludzkimi oczyma, toteż mało kto się w nim teraz umawiał. Młodzi woleli chodzić do kępy, nad rzekę, a starych żal za dawnym parkiem odstręczał od spacerów i przesiadywania na ławkach. Kiedyś drzewa o tej porze roku rozbrzmiewały ptasimi głosami, teraz ciszę z rzadka coś zakłócało, był więc pewny, że usłyszy jej kroki, gdy będzie się zbliżała.
Przymknął oczy przed rażącym słońcem, gdyż w tej ciszy nikt by mu nie umknął. Słyszał wszystkie kroki już z daleka i nie musiał za każdym razem otwierać oczu, aby się przekonać, czy to ona, czy nie ona. Kroki jej zresztą znał na pamięć, jakby z lekka tylko dotykały ziemi, można by pomyśleć, że idzie w sandałkach, jakkolwiek chodziła zawsze na podwyższonym obcasie, nie znosiła obuwia na płaskim. Stopy stawiała jakby od palców, nie od pięt, poznałby te kroki nawet w bezgwiezdnych ciemnościach.
Oddał się więc wyobraźni pod tymi przymkniętymi powiekami, zwłaszcza że spodziewał jej się dopiero, gdy skończy się ostatnia lekcja. Miał przewagę tej jednej lekcji nad nią, urwał się bowiem z łaciny, aby czekać już na nią w parku, gdy będzie wracała, a przeważnie przez park wracała. Niejeden raz się urywał, nie tylko z łaciny, której nie lubił, również z fizyki, matematyki, z których to przedmiotów należał do najlepszych uczniów. Gdy wychodził jak i ona po ostatnim dzwonku, bywało, że mu się gubiła w wychodzących kilku klasach naraz. Klas równoległych było kilka, a każda liczna, tak że gdy kończyły się lekcje, wylewał się na zewnątrz tłum. A gdy ją odszukał, prawie zawsze już z kimś szła. O, wielu było, także ze starszych klas, którzy czyhali, aby z nią chociaż ten kawałek pójść czy odprowadzić ją pod sam dom.
O czym mógł marzyć, nie warto chyba przypominać, jako że marzenia w tym wieku są dość pospolite i powszechnie znane, więc każdy może sięgnąć do własnych. Wtem usłyszał zbliżające się kroki, a właściwie szelest jakby bosych stóp. Nie, to nie były jej kroki, poznałby od razu. Te były niespieszne, skradające się raczej, toteż nie opuściłby swoich marzeń, gdyby w bliskości niemal na wyciągnięcie ręki nie zakwiliło nagle dziecko. Rozwarł więc gwałtownie powieki, aż słońca jaskrawość go oślepiła i w tej jaskrawości ujrzał przed sobą Cygankę z niemowlęciem przy piersi.
Była na wprost ławki, na której siedział, i najwidoczniej przeszłaby dalej, gdyż po jej krokach nie dało się odczytać zamiaru, że się przy nim zatrzyma. Widocznie doświadczenie jej podpowiedziało, że takiemu nie ma co wróżyć, nie wyciśnie z niego choćby złotówki. Jeśli ma jakieś pieniądze, to trzyma na kino, na cyrk. Tylko jaka by mu się dała zaprosić do kina czy do cyrku? Co ładniejsze rozglądają się za tymi, którzy mają przyszłość. A jaką on może mieć przyszłość? Niechby nawet długo żył, ale czy długie życie zapewnia przyszłość? Blady, wymizerowany, jakby zapadnięty w sobie, może nawet chory, tylko jeszcze nie wie o tym. Mogłaby mu powróżyć jedynie, że będzie długo żył, bo tego nie da się sprawdzić inaczej, jak tylko długo żyjąc.
Może więc to nie był przypadek, że gdy zrównała się z nim i miała już postawić ten krok dalej, jej niemowlę zakwiliło, bo sutek wymknął mu się z buzi, wcisnęła mu ponownie ten sutek i zdławiła płacz. Musiała się jednak na chwilę zatrzymać i wtedy jej i jego oczy spotkały się. Na krótko, gdyż jego spojrzenie zmroziło ją i spuściła wzrok na główkę ssącego niemowlęcia, a nawet pogłaskała je czule. Miała wprawę w ujarzmianiu ludzkiej nieufności czy nawet pogardy wobec siebie, lecz jego oczy wydały jej się nie na jego młode lata. Bił z nich jakiś smutny blask. Nie spotkała jeszcze w młodych oczach tyle cierpienia, w starych nieraz tyle się nie widzi. Najlepszy dowód, że otworzył je dopiero, gdy usłyszał płacz jej niemowlęcia. Czyżby po kimś dziedziczył to cierpienie? Każdy jest przecież niekończącym się dziedziczeniem. Skoro jednak zatrzymała się przy nim, nie mogła tak bez słowa odejść. Płacz jej niemowlęcia był już tym pierwszym słowem do niego. Więc jakby ciągnąc ten płacz, powiedziała:
– Da sobie powróżyć, a powiem, czy będzie tędy wracała.
I nie czekając na jego zgodę, przysiadła na ławce. Wprawnym ruchem wydobyła spod bluzki prawą pierś i przełożyła do niej niemowlę, które oderwane od ssania znów zakwiliło, nie zdążyło się jednak rozpłakać, gdyż miało już drugiego sutka w buzi.
– Gdy coś boli, najlepiej dać sobie powróżyć. Nie znalazł się jeszcze taki mądry, co by nie wierzył, że będzie lepiej. Wróżby potrafią pocieszyć, a nie odbierają nikomu nadziei. Potrafią i niejedno odmienić. A on ma życie dopiero przed sobą. Jakby tak dał na grzechotkę, bym mu całe życie przepowiedziała.
I nie czekając na jego zgodę czy niezgodę, wyswobodziła lewe ramię spod chusty, która uwiązana na karku i w pasie, podtrzymywała niesione przy piersi maleństwo.
– Da rękę – powiedziała. – Nie tę, tamtą.
I pociągnęła tę rękę na swoje kolana, po czym ujęła ją w obie swoje dłonie, odwróciła spodem do wierzchu i zaczęła po niej wodzić wskazującym palcem.
– Długą ma linię życia. O, długą. Stąd dotąd. – Ale nie spojrzał nawet, jak długą. – Będzie żył i żył. – Wymieniła, ile lat, co wypadło akurat zeszłego roku. – No, niech spojrzy, stąd dotąd. Miałby większą dłoń, toby jeszcze dłużej żył. Ale i tak jest długo. Nażyje się. – Widocznie zauważyła nieufność w jego oczach, bo przykuliła mu tę dłoń i wyszeptała niemal z lękiem: – Jest tu i druga linia, serca. Cyganka nie myli się, Cyganka zawsze prawdę powie.
Ale i ta druga linia wcale go nie obeszła. Dłuższe, krótsze życie nie miało dla niego znaczenia. Pogrążony był w tej jednej chwili, na którą właśnie czekał, siedząc w parku przy głównej alei. Za tę chwilę oddałby najdłuższe życie. Są takie chwile, które niczym słońce w soczewce skupiają w jeden punkt całe życie, wypalając w nas już na zawsze ślad. Kto wie, czy nie dla takich chwil jedynie się żyje, nie dla iluś tam lat.
Prawie nie słuchał, co mu przepowiadała, gdyż myślami wychodził właśnie razem z nią ze szkoły po ostatniej lekcji, z drzwi gmachu, potem przez furtkę ze szkolnego dziedzińca, przechodził na drugą stronę ulicy, kawałek szedł chodnikiem, potem skręcił w stronę kościoła, był już pod kościołem, za chwilę wejdzie w park, już jest w parku, tak że powinny go zaraz dojść jej kroki zmierzające ku niemu. Już mu się wydawało, że słyszy je jeszcze cichuteńkie, chyba jest gdzieś na początku bocznej alejki, ale to jej kroki, jak by mógł ich nie poznać, gdy nagle niczym obuchem w głowę uderzyły go słowa Cyganki:
– Nie będzie dzisiaj tędy wracała. Miała iść, ale przypomniała sobie, że musi coś kupić, haftki, zatrzaski, i pójdzie przez miasto.
Nie skończyła, gdy wyszarpnął rękę z jej dłoni, zerwał się i popędził ku miastu.
– A na grzechotkę nie da?! – zawołała za nim, aż dziecku sutek wymsknął się z buzi, bo rozpłakało się w głos.
Zawrócił, wysupłał jakąś monetę z kieszeni i rzucił jej na podołek.
– Za to nie kupi grzechotki! – krzyknęła zawiedziona. – Przeklęty niech będzie!
Jeśli prawdę powiedziała Cyganka, że będzie wracała przez miasto, to droga do jej domu prowadziła schodami w dół przez Ucho Igielne do tej dawnej dzikiej, zielonej doliny, oddzielającej wzgórze, na którym leżało miasto, od przeciwległego, znacznie niższego, gdzie znajdował się jej dom.
Nie zajęło mu to więcej czasu, aby znaleźć się w Uchu Igielnym, niż mnie, jakkolwiek od rynku, gdzie w przytulnej kawiarence wypiłem przedtem herbatę i zjadłem szarlotkę, miałem do tych schodów nieledwie kilkadziesiąt metrów. On, wybiegłszy z parku, miał do pokonania całą długość ulicy, potem ścieżką z przeciwległego wzgórza w dół do tej doliny, potem kawałek tą doliną, potem musiał się wspiąć na drogę przebiegającą u podnóża schodów i tymi stromymi schodami do Ucha Igielnego.
Co prawda, jemu ziemia sama biegła pod nogami, a ja wlokłem się krok za krokiem, podpierając się laską. Nie mówiąc, że jemu spieszyło się, aby ona nie doszła do domu wcześniej, niż on dopadnie tych stromych schodów. A ja porzuciłem już dawno nadzieję i szedłem jedynie odwiedzić tę dawną dziką, zieloną dolinę. Tyle lat, tyle lat, że nawet nie jestem pewny, czy wracała przez park, czy przez miasto, gdy ją ostatni raz odprowadzałem. Jak zawsze, i tym razem spytałem:
– Mogę cię odprowadzić?
– Będzie mi miło – powiedziała z uśmiechem, chociaż to nie był uśmiech, jakiego bym oczekiwał. – To dlatego urwałeś się z łaciny? No, wiesz. Będę cię miała na sumieniu.
A gdy się już pożegnaliśmy, jeszcze stałem przy furtce, póki jej kroki całkiem nie ucichły na wydeptanej ścieżce prowadzącej przez sad pod sam jej dom. Czasem już niewidoczna wśród drzew, nim doszła do domu, odkrzyknęła mi:
– Hej!
Wszedł, i nie wiem, czy usłyszał, czy się raczej domyślił, bo od drzwi powsiadł na Bronkę:
– Ile razy ci mówiłem, Bronka, że z przesłuchiwanymi nie wolno rozmawiać.
– A gdzie bym rozmawiała. Pytał mi się tylko, co w tym piśmie jest, to mu powiedziałam: sukienki, płaszcze, bluzki, spódnice.
Za drzwiami wszczął się rumor i w progu stanął gruby.
– Nie znaleźliśmy, szefie. – I od razu się wycofał, zamykając za sobą drzwi, jakby spodziewał się, że ten się wścieknie od takiej wiadomości i przypisze winę jemu, że nie znaleźli.
Nie wściekł się, wydawał się raczej przybity. Ujął głowę w dłonie, spuścił oczy na biurko i tak siedział, pogrążony w milczeniu. Może czekał, że ja coś pierwszy powiem i naprowadzę go na jakieś pytanie, które zmieni tok tego przesłuchania. Może nawet wolałby w tej chwili być przesłuchiwanym niż przesłuchującym, a nie byłby taki bezradny. Wszystkie role są przecież wymienne, a nietrudno sobie wyobrazić, że w każdej moglibyśmy się odnaleźć. Gdyby tak jeszcze zdjął ten mundur. Żal mi go się zrobiło. Ale jak go tu pocieszyć, wydobyć z tej bezradności? Niechby mnie nawet zaczął od nowa przepytywać, zadawać mi te same pytania. Wolałbym niż to jego bezradne milczenie. I nieopatrznie powiedziałem:
– Ta laska nic by nie powiedziała. Spełniła tylko rolę przeznaczenia. Cyganka…
Nie dał mi dokończyć. Wybuchł, aż go z krzesła poderwało:
– Jakie przeznaczenie?! Jaka Cyganka?! Co wy mi tu jakieś bzdury?! Przymknę was na czterdzieści osiem godzin, to oprzytomniejecie! Cyganka! Przeznaczenie! – Walnął pięścią w biurko i znów wyszedł, trzaskając drzwiami.
Wrócił jednak po niedługiej chwili. Panował już nad sobą. Zapalił światło, włączył lampkę na biurku, siadł i zwrócił się z prośbą do Bronki:
– Daj no, Bronka, papierosa. Przecież wiem, że palisz.
Zaciągnął się aż do dna płuc, po każdym zaciągnięciu wypuszczając łańcuch kółek. Te kółka przypomniały mi, że matka na każde Boże Narodzenie robiła taki łańcuch na choinkę z kolorowych bibułek, a ojciec podsadzał mnie aż do czubka choinki i rozwieszałem ten łańcuch na gałązkach. Być może i oficerowi te kółka dymu kojarzyły się z choinką, bo niemal z rozkoszą wypuszczał je z gardła i patrzył, jak nikną nad moją głową. A skończywszy papierosa, powiedział:
– Trzeba by znać denata od dzieciństwa, bo może tam jest klucz. I dopiero tym kluczem otworzyć drzwi do tego, co się dzisiaj stało na tych schodach.
Muszę mu przyznać, że w tym momencie trafił na właściwy trop i serce mi załomotało. Na szczęście dla mnie jakby go odwiodła od tego tropu inna myśl:
– Tylko że za co się człowiek nie weźmie, wszystko jest może, może, może. Jakbyśmy i my byli może. I ten posterunek może. A kto wie, czy i ten cały pieprzony świat nie jest może. Nic nie ma pewnego. Szlag by to jasny trafił! – Złapał szklankę po herbacie w garść, wydawało się, że ją zgniecie, aż Bronka jęknęła, ale na szczęście tylko wybiegł z tą szklanką z pokoju.
– O, nieprędko teraz wróci – powiedziała Bronka. – Teraz naprawdę się wściekł, bo przedtem więcej udawał, żeby was postraszyć. Widać, będzie się ciągnąć to przesłuchanie nie wiadomo dokąd. A ja się umówiłam ze swoim. Też milicjant, tylko z innego posterunku. Nie przyjdę, to i on się wścieknie. – I rozłożyła znów pismo przed nosem.
Myślałem, czyby jej nie poprosić, żeby mi zrobiła jeszcze szklankę herbaty. W gardle mi zaschło, wargi mi spierzchły. Ale zdałem sobie sprawę, że nie jest w mocy Bronki robienie herbaty przesłuchiwanemu. I uniosłem pustą szklankę do ust z nadzieją, że może jest tam jeszcze jakaś kropelka.
– Zrobiłabym wam herbaty – powiedziała Bronka, nie odrywając oczu znad pisma – ale nie ma tu takiego zwyczaju. Przesłuchiwany jak mu pić się chce, to i prędzej się przyzna. On tylko tak odstaje od innych, że częstuje herbatą. Przez to i nie awansuje. Wy spod jakiego znaku jesteście? Mój jest Koziorożec. W zeszłym tygodniu mi się sprawdził, to może i w tym się sprawdzi. Trzeba wierzyć, żeby się sprawdziło. Kiedyś byłam u wróżki i sprawdziło mi się. Powiedziała, że jesienią wyjdę za mąż. I wychodzę. Muszę pomyśleć o sukni, welonie. Chciałabym taki, jak widziałam raz na filmie. Tren dwoje dzieci za nią niosło. Muszę tylko wziąć pożyczkę. Jest u nas zapomogowa kasa. Ale co by im napisać, że na co? Na ślub kościelny nie dadzą, jeszcze mnie z pracy wyleją. W urzędzie to co to za ślub. Niezgodność charakterów i raz-dwa dadzą rozwód. Potem sama z dzieckiem zostanę. Bo chyba w ciąży jestem. Musimy gdzieś wyjechać. Tak tu robią, wyjeżdżają. Tylko gdzieś daleko, na wieś. I chrzczą na wsiach. Przeczytać wam może wasz? Nie bójcie się, nieprędko wróci, mówiłam wam. W waszym horoskopie piszą, że będziecie mieli kłopoty. Trzeba było mu powiedzieć, gdzie ta laska. Co wam po lasce? Nie będziecie przecież chodzić o lasce. Za młodzi jesteście. Śmialiby się z was. Nic mi zresztą do tego. W głowie mam ślub. Myślę, jak się po ślubie ułoży, bo różnie bywa. Niektórzy biją swoje. Może nie będzie bił. Chciałby syna, a ja córkę. Nie wiem, jak się pogodzimy. A to będę rodzić, aż dobijemy się syna. Tu jeden na posterunku ma cztery córki. Oficer, ale jakie to koszta, gdy dorosną, każdą strój, wydawaj za mąż. A oficerska pensja na jedną, dwie najwyżej starczy. Przychodzi czasem do mnie, poradź, Bronka. Poradziłabym mu, jakby nie był w milicji. Niechby wszystkie cztery posłał na zakonnice. Martwię się, bo mój jest o głowę niższy ode mnie, i to kiedy jestem na płaskim obcasie. Boli go to, widzę, ale nie skrócę przecież nóg. Przyrzekłam mu, że tylko na ślub założę wyższe, a potem nigdy. A tobie kupię kapelusz i zrównamy się. Coś zwariowała, w mundurze i kapeluszu? To przenieś się do tajniaków, chodzą po cywilnemu. W szkole grałam w koszykówkę, dlatego tak wyrosłam, mówią. A wy macie kogoś? No, jakąś dziewczynę?
– Miałem.
– Co, rzuciła was?
– Nie wiem.
– Jak nie wiecie? Mieliście i nie macie, to nie macie. Niebrzydki jesteście. Moglibyście jaką mieć. Może jeszcze sobie znajdziecie. Nie brakuje dziewczyn.
Przypomniał mi się dzień naszego pożegnania przed jej wyjazdem do sanatorium. Otworzyła już furtkę i nagle się zatrzymała.
– Może, kiedy wrócę… – zawiesiła głos, jakby bała się dokończyć. Po czym szybko zamknęła furtkę za sobą i zniknęła w sadzie. Odtamtąd nie dała znaku życia, nie przysłała choćby kartki z ośnieżonymi górami czy z łąką kwitnących krokusów. Niechby była nawet pusta, bez żadnych pozdrowień, bez najmniejszego śladu, że to od niej, ale byłoby to jakieś potwierdzenie tych jej ostatnich słów: – Może, kiedy wrócę…
Jak zapowiedziała Bronka, nieprędko wrócił. Zamykając za sobą drzwi, powiedział:
– Wyciągnij, Bronka, tę kartkę z maszyny. I na razie nic nie pisz.
Przeszedł się od drzwi do okna krokiem niemal ospałym, że nie poznałby w nim oficera, gdyby nie był w mundurze. Stanął przy oknie i patrzył na przechodzący już w ciemność zmierzch. Stał tak, nie mówiąc ani słowa. W końcu nie odwracając się, nie odchylając nawet głowy, jakby sam do siebie powiedział:
– Gdyby to ode mnie zależało, zatrzymałbym was na dłużej, a może by to coś dało. Chociaż prawdę mówiąc, człowieka należałoby przez całe życie przesłuchiwać i o różnych porach dnia i nocy. I kiedy młody jest, i kiedy już stary, i porównywać jego zeznania. Zrywać w nim ciągle pamięć, aż przestałby być pewny samego siebie, czy to on, czy nie on, czy pamięta siebie, czy tylko wydaje mu się, że pamięta. Bo ważniejsze jest nie to, co mówi, lecz co skrywa. A wy, czuję, że coś skrywacie, tylko nie znajduję do was drogi. I tak myślę, czy przesłuchiwany z przesłuchującym nie powinni się bliżej poznać. Czasem nawet zamienić rolami. Raz wy bylibyście przesłuchiwani, raz ja, żebyśmy zżyli się trochę z sobą, bo bez wzajemności nigdy nie dojdzie prawdy. Trzeba by sobie okazać więcej zrozumienia, że przy innych okolicznościach moglibyście być mną, a ja wami, chociaż to wbrew regulaminowi. Ale czy życie da się zmieścić w jakimkolwiek regulaminie? W każdym z nas jest cząstka drugiego, nawet w przesłuchującym przesłuchiwanego. No, nic, może kiedyś. Nie rozstajemy się przecież na zawsze. Mamy wasze namiary. A na razie jesteście wolni.
Pewnie bym się ucieszył, gdyby nie to „na razie”, jako że na razie nigdy się nie kończy. Wszystko jest na razie. Jesteśmy młodzi na razie, jesteśmy wolni na razie i w ogóle jesteśmy na razie. Co prawda, nie wzywali mnie już więcej, lecz przez całe niemal życie czekałem na to wezwanie, skoro byłem wolny tylko na razie. Przeglądając korespondencję, doznawałem czegoś w rodzaju tymczasowej ulgi, że nie przyszło. Nie mogłem się jednak tego oczekiwania już nigdy pozbyć, aż zacząłem podejrzewać, że to ja sam prowadzę przeciwko sobie śledztwo. I dręczyłem się często w najbardziej, wydawałoby się, niewinnych sytuacjach. Czy są jednak w naszym życiu takie niewinne sytuacje, skoro nawet sny nie są niewinne?
Nagle odwrócił się zamaszyście od okna.
– Dostaniecie zaświadczenie do pracy, że byliście świadkiem wypadku i musieliśmy was przesłuchać. Wciągnij, Bronka, kartkę i pisz.
– Niepotrzebne mi zaświadczenie – powiedziałem. – Dzisiaj idę na nocną zmianę. Zdążę.