Ucieczka do wolności. Autobiografia - ebook
Ucieczka do wolności. Autobiografia - ebook
Świadectwo wielkiej odwagi
Jan Lityński. Opozycjonista, polityk, działacz. Świadek kluczowych wydarzeń w historii Polski. Więzień polityczny skazany za udział w protestach marca ’68. Człowiek, który walczył w obronie swojego kraju, a potem z wiarą współtworzył go na nowo.
Autorytet.
W zimowe niedzielne popołudnie Fryderyk, ukochany pies Jana Lityńskiego, wbiega na zamarzniętą Narew. Nagle załamuje się pod nim lód. Jan Lityński rusza mu na pomoc. Tonie. Jego nagłej tragicznej śmierci nikt nie mógł się spodziewać. Zakończyła ona pewien rozdział w historii.
Ostatnie lata swojego życia poświęcił pisaniu, które przerwała śmierć. Ucieczka do wolności to niezwykle szczera i intymna, błyskotliwa i pełna niuansów autobiografia człowieka, który całe życie poświęcił innym. Świadectwo niegasnącej odwagi i determinacji w walce o lepsze jutro.
Jan Lityński – polski polityk, działacz, opozycjonista i publicysta. Uczestnik wydarzeń marcowych w 1968 roku i obrad Okrągłego Stołu.
Powyższy opis pochodzi od wydawcy.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6364-2 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Urodziłem się w Warszawie. To tu chodziłem do przedszkola, szkoły i na uniwersytet. Do pewnego czasu moje życie ograniczało się wyłącznie do stolicy, a właściwie do ulic Śródmieścia, Ochoty i Mokotowa. Po wielu latach okazało się, że najciekawsze sprawy mające wpływ na moje życie działy się jednak poza Warszawą. Być może teraz nieco przesadzam, ale rzeczywiście to, co robiłem poza kręgiem moich najbliższych przyjaciół i znajomych, otworzyło mi oczy na inny świat, dało poczucie osadzenia i umiejętność samodzielnego podejmowania decyzji. Nauczyło też pewnego rodzaju tolerancji, poczucia, że nie zawsze moje racje muszą mieć walor uniwersalny. Tolerancja jest sprawą niełatwą. Uczyć się jej należy przez całe życie – i to tak, by nie zamieniła się w obojętność, co nie pozwala reagować na fałsz i podłość.
W roku 1946 trwała ostra polityczna walka. Formalnie współrządzące Polskie Stronnictwo Ludowe, z wicepremierem Stanisławem Mikołajczykiem, było permanentnie atakowane. W czerwcu władza zorganizowała referendum, które sfałszowano i ogłoszono jako wielkie zwycięstwo Bloku Demokratycznego, czyli koalicji tworzonej przez ukrywającą swój komunizm Polską Partię Robotniczą z ubezwłasnowolnioną Polską Partią Socjalistyczną i kilkoma przybudówkami, nad którymi komuniści panowali, wykorzystując represje oraz zainstalowane wtyczki. Blok Demokratyczny był przedsionkiem wprowadzonego dwa lata później systemu stalinowskiego. Z właściwym dla totalitaryzmu gwałtem na słowie władza kalająca prawa nazywała siebie demokracją, a swych oponentów reakcją, przeciwnikami ludu i zdrajcami. Podejrzewam, że gdzieniegdzie wisiały jeszcze plakaty ze złowieszczym napisem „AK zapluty karzeł reakcji”. Kolejne amnestie były maską dla kolejnych represji. Działaczy PSL skrytobójczo mordowano. Pod koniec roku aresztowano redaktorów „Gazety Ludowej”, organu stronnictwa: jej naczelnego Zygmunta Augustyńskiego, a także Jana Zarańskiego i Władysława Bartoszewskiego. Wyroki opiewały na kilkanaście lat więzienia.
Kończyłem pierwszy rok życia, gdy odbywał się proces przywódców WiN – jednym z głównych oskarżonych był Józef Rybicki. Miałem niecałe dwa lata podczas procesu działaczy PPS-WRN, z Kazimierzem Pużakiem i Ludwikiem Cohnem. Z oboma 30 lat później znalazłem się w Komitecie Obrony Robotników. Potem poznałem Jana Zarańskiego, z którego córką Katarzyną Skórzyńską jestem zaprzyjaźniony. Z Władysławem Bartoszewskim, nieznośnym gadułą, człowiekiem o fenomenalnej pamięci, jedną z najważniejszych postaci polskiego życia intelektualnego, odbyłem kilka ważnych dla mnie rozmów. Oni wszyscy znajdowali się wówczas po stronie przegrywającej.
Moi rodzice byli po stronie zwycięskiej. Wielokrotnie zastanawiałem się, gdzie ja bym się znalazł. Odpowiedź była prosta – tam, gdzie moi najbliżsi. Gdy miałem 10 lat, Leszek Kołakowski stwierdził:
Socjalizm, jakimikolwiek racjami bronimy go w teoretycznych dyskusjach, jest dla nas wszystkim, ale nie rezultatem działania prawa wartości. Uzasadniany niezdarnie na podstawie pośpiesznych lektur Marksa, Kautskiego czy Lenina, socjalizm naprawdę jest tylko mitem Lepszego Świata, niejasną nostalgią za życiem ludzkim, negacją zbrodni i poniżenia oglądanych w nadmiarze, królestwem równości i swobody, posłaniem wielkiej odnowy, racją istnienia. Jesteśmy braćmi komunardów paryskich, robotników rosyjskich z czasu rewolucji, żołnierzy z hiszpańskiej wojny domowej²⁹.
To było moje myślenie. Kilka lat później poznałem odkrycia Dostojewskiego:
Socjalizm nie jest tylko „kwestią robotniczą”, lecz przede wszystkim współczesnym wcieleniem ateizmu, wieżą Babel, budowaną bez Boga, nie dla osiągnięcia niebios, lecz dla ściągnięcia ich na ziemię³⁰.
W mojej wspaniałej idei zło kryło się od samego początku. Czy jednak unieważnia to szlachetność stojącą za tą ideą? Nie.
------------------------------------------------------------------------
29 L. Kołakowski, _Śmierć bogów_, w: tenże, Z. Mentzel, _Pochwała niekonsekwencji. Pisma rozproszone z lat 1955–1968_, t. 2, Niezależna Oficyna Wydawnicza NOWA , Warszawa 1989, s. 102.
30 F. Dostojewski, _Bracia Karamazow_, przeł. A. Wat, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1970, s. 37.OJCIEC
Mój ojciec, Ryszard, zmarł na gruźlicę, gdy do pierwszych urodzin brakowało mi dwa tygodnie. Myśląc o nim, nazywam go ojcem, nigdy tatą. Czuję jego brak. Nie mogę go pamiętać, chociaż w rodzinnym archiwum jest zdjęcie, na którym stoją wspólnie z mamą na balkonie. Mama trzyma mnie na rękach, on stoi nad nami uśmiechnięty. Mam kilka miesięcy, na zdjęciu wyglądam radośnie. Musiało to być coś wyjątkowego, gdyż tak w ogóle mama nie pozwalała się ojcu zbliżać do mnie, bojąc się jego prątków Kocha. Czyniła to skutecznie, bo nawet kiedy sama zachorowała na gruźlicę, moje badania wykazywały brak jakiegokolwiek kontaktu z chorobą.
Ojciec pochodził ze zasymilowanej rodziny żydowskiej. Jego ojciec był członkiem PPS, chyba niezbyt aktywnym. Został też katolikiem jeszcze przed urodzeniem syna. Oczywiście nie wiem, co nim kierowało – czy tęsknota za nową tożsamością, czy po prostu uzyskanie możliwości szerokiego uprawiania swojego zawodu, gdyż był adwokatem. W wolnej Polsce w latach 30. został sędzią.
Razem z babcią mieszkali w tym samym domu przy Marszałkowskiej, gdzie mieli jeden pokój w mieszkaniu państwa Szostaków. Znacznie później dowiedziałem się, że w czasie wojny ukrywali się w Milanówku właśnie u Szostaków, a właściwie ukrywał się dziadek, bo stosunkowo bezpieczna babcia handlowała i utrzymywała rodzinę. Dziadka pamiętam z jednego tylko wydarzenia, za to bardzo wyraźnie. Mam trzy lata. Otwieram drzwi z ciemnego korytarza do pokoju i widzę dziadka – wysokiego, szczupłego – wstaje i wyciąga do mnie ręce. Uśmiecha się całym sobą. Niedługo potem zmarł na _angina pectoris_.
Członkiem PPS został jeszcze przed I wojną i to ukształtowało też poglądy zarówno mojego ojca, jak i jego starszego brata Jurka. Mój ojciec, w przeciwieństwie do brata, był zapalczywy. Szybko pożeglował w radykalnym kierunku i został komunistą. Jurek skończył medycynę i pozostawał w wiecznym sporze z Ryśkiem, który zarzucał mu, że jest lewicowy tylko w słowach, a nie w działaniu. Podobno w kłótni rozbił mu talerz na głowie i wyprowadził się z domu. Różnili się bardzo, nie tyle poglądami, ile temperamentem i wyglądem. Stryj był wysoki, spokojny i przystojny. Ojciec z kolei – niski, utykający z powodu zwichnięcia stawu biodrowego w czasie porodu, pełen temperamentu i energii.
Członkiem partii nie został, bo najpierw był za młody, a potem partię rozwiązał Stalin, mordując jej przywódców, którzy w większości przebywali w Moskwie. Był więc ojciec aktywnym członkiem AZNMS³¹ „Życie”, który działał legalnie już po rozwiązaniu KPP. Zachowało się z tego okresu kilka zdjęć z obozu na Wileńszczyźnie. Jedno z nich pojawiło się w książce Ewy Kuryluk _Goldi_³². Jest na nim mój ojciec na łódce obok Karola Kuryluka i dwóch atrakcyjnych kobiet. Miał podobno słabość do płci pięknej, co jest dla mnie całkowicie zrozumiałe. Kiedy pokazałem mamie to zdjęcie, była lekko oburzona. – W moich czasach kobiety tak się nie zachowywały – stwierdziła, wbrew temu, co widziałem na zdjęciu.
Patrząc na tę fotografię, mam przed oczami siebie i swoich przyjaciół na wspólnych wyjazdach w latach 60. I odnoszę wrażenie, że mieliśmy te same odczucia: bycia wśród swoich, świadomości podobnego myślenia, wspólnych celów i radości przebywania razem.
Ojciec pięknie śpiewał. Nigdy tego nie słyszałem, lecz w domu było to tak często wspominane, że w głowie mam słowa piosenki „Nie lij, dyscu, nie lij, bo cię tu nie trzeba. Obeńdź lasy, góry, zawróć się do nieba”. Niestety, tej umiejętności po nim nie odziedziczyłem.
Na Wileńszczyźnie ojciec poznał członków grupy „Poprostu” z ich przywódcą Henrykiem Dembińskim. Dembiński, błyskotliwy publicysta, urodzony przywódca, niemal rówieśnik Czesława Miłosza, z którym pisywał w lewicowych „Żagarach”, na początku lat 30. był liderem Stowarzyszenia Katolickiej Młodzieży Akademickiej „Odrodzenie”. W 1933 roku przebywał w Wiedniu, gdzie był świadkiem krwawo stłumionego buntu robotniczego. Od tego czasu rozpoczął marsz ku komunizmowi, co zaprowadziło go na ławę oskarżonych w 1938 roku. Pozostał jednak chrześcijaninem, czemu dał wyraz podczas procesu. Wydaje się jednak, że nie akceptował późniejszej okupacji sowieckiej. Zaprzestał działań politycznych, pracował jako nauczyciel. Zginął po wkroczeniu Niemców do Wilna, wskazany przez usłużnego kolaboranta.
Spotkania i rozmowy z takimi ludźmi umacniały ojca w obranej drodze postępowania. Rozpoczynając swoje działania, wyobrażałem sobie, że idę w tym samym kierunku, paradoksalnie jednak prowadziło mnie to zupełnie gdzie indziej.
Z ówczesnych przyjaciół ojca poznałem w 1966 roku Kazimierza Petrusewicza – członka wileńskiego „Poprostu”, ojca mojej przyjaciółki Marty. Wzruszył się, kiedy mnie zobaczył. Przejmująca była dla mnie chwila, kiedy powiedział: – To syn Ryśka. – I natychmiast wypiliśmy po kieliszku, a może nawet po dwa. Byłem wtedy zbyt młody i pochłonięty działaniami na uniwersytecie, by wypytywać go o ojca w taki sposób, w jaki chciałbym zrobić to dzisiaj.
Kazimierz Petrusewicz był synem działacza PPS, więźnia caratu, prawnika i obrońcy więźniów politycznych, zwolnionego z Uniwersytetu Wileńskiego za protest przeciwko procesowi brzeskiemu. Petrusewicz – podobnie jak mój ojciec – poszedł dalej, został komunistą. Był wybitnym naukowcem, pionierem ekologii w Polsce. Jednocześnie stał się zatwardziałym dogmatykiem, przez wiele lat zwolennikiem teorii Łysenki. Sam łysenkizm był przez wiele lat lansowany w ZSRR i miał pokazać triumf myśli marksistowskiej nad zachodnią genetyką. Ta pseudonaukowa teoria spowodowała wyjałowienie pól uprawnych, ale przede wszystkim kosztowała życie wielu uczonych, którzy często lądowali w łagrach. W Polsce szczęśliwie udało się uniknąć prześladowań naukowców, choć w naszych podręcznikach do biologii wysławiano Łysenkę i jego poprzednika Miczurina.
Ojciec Marty był przy tym ciepłym, tolerancyjnym, miłym człowiekiem. I co więcej, wszyscy, którzy znali Petrusewicza, nawet w najgorszym okresie stalinowskiego terroru, wspominali go jak najlepiej. Jego naukowy dogmatyzm nie przenosił się na ludzi, a mocna partyjna pozycja pozwalała, by w jego katedrze znajdowali schronienie genetycy i wykładał ksiądz w sutannie. Komunizm był dla Petrusewicza ideologią, do której należy ludzi przekonać, a nie zmuszać siłą. I taki pozostał. Kiedy mama Marty próbowała jej wybić z głowy nasze uniwersyteckie boje z systemem, jej ojciec odpowiadał: – My też się buntowaliśmy. Może oni mają rację. – Porozumieliśmy się łatwo, zwłaszcza że był podobnie jak ja miłośnikiem Bułata Okudżawy. I chyba rozumiałem, dlaczego człowiek ciągle wierny ideologii mógł lubić czy wręcz uwielbiać piosenki Okudżawy, które w sposób poetycki, ale też bardzo mocny oskarżały komunizm.
O moim ojcu opowiadał mi również Bolek Gleichgewicht, ojciec mojego przyjaciela Olka, wybitny matematyk i działacz opozycji demokratycznej. Wyraźnie darzył ojca sympatią. Potwierdzało to opowieści rodzinne o tym, że mój ojciec był lubiany i serdeczny dla ludzi.
We wrześniu 1939 roku, po wkroczeniu Niemców do Warszawy, ojciec wyjechał do Lwowa. Po 17 września wkroczyli tam Sowieci. Opisał ten okres na kilku kartkach niedokończonych wspomnień, w czymś w rodzaju szkicu:
Co będzie dalej? Czyżby to upadek Polski? Dokąd dojdą? U niektórych z początku powstała myśl: może pójdą na Niemców i nam pomogą? A jeśli nie, to dokąd dojdą? Czy zajmą Warszawę? Psia krew! Cieszyć się czy martwić? .
Zaczęły się dyskusje. Co robić? Zostać we Lwowie i czekać aż do wojny niemiecko-radzieckiej i wraz z Armią Czerwoną wkraczać do Warszawy? To był jeden punkt widzenia. Już wtedy jasne było, że do tej wojny dojść musi i że Polska wyzwolona być może tylko przez Armię Czerwoną. Czy wracać do Warszawy i tam walczyć z najeźdźcą . Ja należałem do tych, co zostali, a to dlatego, że utykałem na lewą nogę i towarzysze, którzy byli ostatnio w Warszawie, twierdzili, że będąc znany jako lewicowiec na wyższych uczelniach, „koledzy” z ONR sypną mnie, a po tej nodze poznać mnie łatwo.
– Ciebie Gestapo na pewno zaraz złapie – mówił Jurek – zostań. I zostałem.
Jurek to prawdopodobnie jego brat, który też pojechał do Lwowa, a w 1943 roku z żoną i niespełna roczną córką wrócił do Warszawy.
Po rozpoczęciu wojny niemiecko-sowieckiej ojciec był w Kijowie, skąd wywieziony został na wschód. Z niejasnych wzmianek w jego notatkach można wnioskować, że dotarł do armii Andersa, lecz opuścił ją z nieznanych mi powodów. Znalazł się w Andiżanie, dużym uzbeckim mieście. I tutaj, niedożywiony, po raz pierwszy miał atak choroby – gruźlicy, pozornie zaleczonej. Ojciec nie przyjął do wiadomości tego, że jest chory. Wydawało mu się, że dłuższe leczenie nie pozwoli mu na udział w zwycięstwie. Pracował w fabryce, ale od 1942 roku, kiedy przy sierocińcu powstała polska szkoła, jedna z kilkudziesięciu na terenie ZSRR, został nauczycielem polskiego i wychowawcą. Tam zaprzyjaźnił się z Henrykiem. Z nim toczył gorące dyskusje. Henryk, młodszy od niego o jakieś trzy lata, miał poglądy lewicowe, był jednak daleki od komunistycznej wizji mojego ojca. Z tego okresu zachowały się dwa wyblakłe, częściowo naddarte zdjęcia. Drugie z nich ma dedykację, a zostało zrobione po powołaniu go do Moskwy i na front. Na obu Rysiek jest roześmiany i – jak się wydaje – ten uśmiech charakteryzuje jego stosunek do świata i ludzi.
W 1943 roku, prawdopodobnie od momentu powstania Związku Patriotów Polskich, poszukiwał kontaktu pomocnego w przedostaniu się na front, chociaż ze swoją ułomnością szanse miał marne. W listopadzie odnalazł Hankę Oderfeld, jedną ze swoich przyjaciółek ze środowiska warszawskiej akademickiej lewicy. Hanka pracowała w Zagorsku jako kierowniczka polskiej szkoły i miała kontakty w Moskwie. Odpowiedziała mu typowymi dla ich środowiska słowami:
Drogi Ryśku, każdy z nas powinien pracować tam, gdzie w danej chwili może przynieść najwięcej pożytku. Dlatego nie ma sensu Twoje rozdzieranie szat z powodu Dywizji. Pracujesz, przynosisz bezpośrednią korzyść sprawie, o którą walczyliśmy w Polsce i o którą walczyć będziemy nadal. Na jakimkolwiek bądź odcinku pracy polskiej pracujemy, jeśli jesteśmy wierni sobie i swoim ideom, to znaczy, że służymy naszej sprawie. Żołnierz dywizji czy nauczyciel, czy uczciwie pracujący kołchoźnik to właściwie wszystko jedno, to ten sam żołnierz walczący o sprawę. Jeśli Stefan obiecał, że Cię do dywizji ściągnie, to na pewno swoją obietnicę spełni. A do tego czasu przestań się dręczyć wyrzutami, że Twoi towarzysze walczą, a Ty nie.
Niemniej Hanka obiecała interwencję i albo ona, albo przywołany w liście Stefan zadziałali, bo Ryszard został korespondentem wojennym w stopniu porucznika w przyfrontowej gazecie „Wolność”. Wtedy też poznał moją matkę. Stefan to prawdopodobnie Stefan Jędrychowski, wilnianin, którego ojciec znał z przedwojennych lewicowych środowisk Wilna i Warszawy, drugi obok Henryka Dembińskiego przywódca wileńskiego „Poprostu”, błyskotliwy mówca i wspaniale zapowiadający się naukowiec. Po wojnie bezbarwny aparatczyk najwyższych szczebli, niezdolny do wyrażenia własnego zdania. Ten proces degrengolady działaczy komunistycznych, przeobrażających się z ideowych żarliwych ludzi w bezdusznych, posłusznych i zastraszonych aparatczyków, opisywał Aleksander Wat w rozmowach z Czesławem Miłoszem w _Moim wieku_³³. Wśród zachowanych listów do ojca znalazłem jeden właśnie od Jędrychowskiego.
List zdumiewający – czy to ze strachu, czy z nadmiaru gorliwości pisany po rosyjsku. Zawiera mętną obietnicę pomocy dla ojca w jego staraniach dostania się na front. Lecz zasadniczą, jak się wydaje, treść stanowi opis przyjaźni Jędrychowskiego z Jurkiem Gibnerem. Nie jest to przypadkowe. Juliusz Hibner – bo o nim z rosyjska pisał Jędrychowski – późniejszy generał KBW, a w październiku 1956 roku jeden z organizatorów oporu przeciwko ewentualnej agresji sowieckiej na Warszawę, był bowiem bohaterem Związku Radzieckiego. Order ten, niedostępny dla żyjących Polaków, otrzymał po bitwie pod Lenino, kiedy to uznano go za zmarłego. Potem odnalazł się, a odznaczenie pozostało. Jędrychowski pisał więc o nim pod prawdopodobną enkawudowską cenzurę.
Po powrocie do Polski ojciec został kierownikiem organizacyjnym w Związku Walki Młodych. Jadąc na jakiś zlot, uległ wypadkowi. To prawdopodobnie ponownie wyzwoliło tkwiącą w nim gruźlicę. Wbrew zaleceniom lekarzy pracował dalej. Spalał się wewnętrzną energią. Z tego okresu zachował się stos listów. Do ojca pisano chętnie i dużo. To, co pozostało, zdaje się małą cząstką całej korespondencji. Zachowały się listy od Henryka, tego samego, którego poznał w Andiżanie. Henryk zamieszkał w Krakowie. Jak napisał – zgodnie z ówczesną propagandą – w jednym z listów do ojca:
Chociaż dzisiaj jest to najgorsze miasto w Polsce (jeśli idzie o atmosferę), to jednak mam do niego sentyment i zresztą lepiej się tutaj orientuję.
Słowa o „najgorszym mieście” pochodzą z czerwca 1946 roku, a wiążą się z tym, że z terytorium całej Polski jedynie w Krakowie nie udało się sfałszować referendum, które ostatecznie wygrało opozycyjne PSL. Stąd w ówczesnej propagandzie Kraków otrzymał zaszczytne miano „siedliska reakcji”. Tylko czy rzeczywiście oni wówczas nie wiedzieli, że wszystkie wyniki tego ludowego głosowania są fikcją? Nie po raz pierwszy i nie ostatni ideologiczne kłamstwo wygrywa z wypartą ze świadomości wiedzą.
Henryk został dziennikarzem. Wstąpił też do PPR, z trudem – jak pisał – zamieniając „swój estetyzujący światopogląd światopoglądem społecznym”. Zrobił to, pokonując wątpliwości, a także strach przed tym, że zostanie uznany za koniunkturalistę. Jednak wątpliwości pozostały. Pisał:
Będę z Tobą szczery: nad tym wszystkim jest jeden cień, cień Kielc. Cień powoduje nawet różnice w poglądach na przyszłość między Milą a mną. Ale ja już zdecydowałem.
Henryk dużo czytał. Po jakimś czasie został szefem działu kulturalnego w jednej z krakowskich gazet, do której sam pisał i namawiał do tego mojego ojca. Jednocześnie studiował i literaturę rosyjską, i sowiecką prasę. Jak pisałem, dużo czytał i… doczytał się. W 1946 roku główny sowiecki ideolog Andriej Żdanow opublikował w „Prawdzie” zasadniczy i obszerny referat o polityce kulturalnej. Skończył się okres względnego poluzowania i kokietowania inteligencji. Żdanow zaatakował między innymi Annę Achmatową. Dla Henryka to było za dużo. Zaczęła się rodzić „zbrodniomyśl”. Pisał o tym do ojca, co świadczy o stopniu wzajemnego zaufania.
Trudno wyrobić sobie obiektywne zdanie. Sądzę, że to było konieczne: należało przypomnieć pracownikom sztuki, że jest ona jednym z narzędzi walki o pełne zwycięstwo socjalizmu i ostateczną miarą dzieła sztuki jest jego społeczna pożyteczność. To jest oczywiście słuszne, ale przyznam Ci się, że ton i sposób potraktowania Achmatowej, pisarki dużego talentu trochę zabolał mnie. Siedzą we mnie, jak widać, jeszcze inteligenckie nawyki. Zresztą nie tylko we mnie. Czystkę przyjęli z dezaprobatą niektórzy wybitni publicyści w Czechosłowacji (pisała o tym „Odra”). A myśmy wszyscy (pomijając drobną informację w „Trybunie Wolności”) nabrali wody do ust („Kuźnica”, „Odrodzenie”). Niby pochwalać, nie pochwalamy, ale na sprzeciw nas nie stać. Mało budujące.
Nie wiem, jak ojciec zareagował na ten przejaw niesubordynacji. Z innego listu wynika, że przyjął to z pewnym zrozumieniem. Mam też taką nadzieję.
Henryk z Krakowa to Henryk Markiewicz, późniejszy teoretyk literatury i wydawca, jeden z najwybitniejszych polskich filologów. Informację, że to o niego chodzi, znalazłem zbyt późno i nigdy z profesorem nie rozmawiałem. Kolejny grzech zaniechania.
W marcu 1946 roku, kiedy nie miałem jeszcze dwóch miesięcy, ojciec znalazł się w szpitalu wojskowym w Otwocku, by potem trafić do tamtejszego sanatorium. Otwock w tamtych latach uchodził za miejsce, którego klimat sprzyja leczeniu gruźlicy. Od tego czasu rozpoczyna się rozpaczliwa walka o życie. Z okresu pobytu ojca w Otwocku zachował się zbiór listów do matki, prawdopodobnie niepełny, bo ojciec pisał 2–3 razy w tygodniu, może nawet codziennie. Liczy 7 listów, które otrzymała w dniach od 11 kwietnia do 28 czerwca. Ponadto zachowało się 14 listów niedatowanych, napisanych co prawda ładnym, wyrobionym pismem, którego powinienem mu zazdrościć, jednak dość niestarannych, niekiedy pisanych ołówkiem. Wtedy jeszcze dość często kontaktował się z mamą, która co pewien czas przyjeżdża do Otwocka. Wydaje się, że robi również kilka wypadów do Warszawy, oczekuje też wizyt przyjaciół w Otwocku. Odwiedzają go rzadko. Życie toczy się poza nim. Bardzo się tym denerwuje. Pisze, że to nie tyle choroba, ile nerwy go wykańczają. Niekiedy dostaje pocztówki, które ukazują mu, jak daleko jest jego dotychczasowy świat.
Czytając listy ojca do mamy z czasu pobytu w Otwocku, odniosłem wrażenie, że wkraczam w ich intymny świat. Pewnie dlatego prosi, żeby jego korespondencję mama trzymała pod kluczem – jest zbyt intymna. W wielu miejscach otwiera się przed nią, a następnie kwituje wszystko ironicznymi podsumowaniami, jakby wstydził się swych słów.
Niemal połowę korespondencji wypełniają wyrazy miłości i wiecznej tęsknoty. Jest niestrudzony w wymyślaniu określeń mamy i urokliwych zdrobnień: „Moja najukochańsza Reginko”, „Kochane moje Reginiątko”. „Całuję mocno, bardzo mocno. Zresztą co mam o tym pisać – Ty sama wiesz, jak mocno”. W każdym liście jest coś o mnie. Już chyba mnie nie zobaczył, może z daleka, kiedy mama przywiozła mnie na kilka dni do niego. Każdego 18 dnia miesiąca odlicza moje kolejne miesięcznice. Jakby czuł, że nie doczeka moich pierwszych urodzin. W dniu swoich urodzin w październiku zakłada mundur i robi sobie zdjęcie. Nieodłączny uśmiech na jego twarzy wygląda na wymuszony i niepewny.
Rysiek czuje, że życie z niego ucieka. W listach skarży się Hance, że nie jest już taki sam jak poprzednio i że nigdy już taki nie będzie. Ona odpowiada, że ludzie wychodzili z gorszych chorób – słabe to jednak pocieszenie. Do mamy pisze nieco innym tonem, z udawaną czy też z wmawianą sobie wiarą, że idzie ku lepszemu. A jest coraz gorzej. Wyniki są coraz bardziej niepokojące. Cierpi, nie może spać, kolejne odmy przynoszą wielki ból. Gorączka stale rośnie, jamy w płucach się powiększają. Jednak cały czas czyta, domaga się przysyłania prasy – i tej mu bliskiej, i „prawicowej”, jak ma to w zwyczaju określać. Czyta więc „Tygodnik Powszechny”, „Gazetę Ludową” czy „Gazetę Warszawską”. Jednocześnie martwi się, czy mama dostatecznie dobrze się odżywia, czy starcza jej pieniędzy. W końcu – w stanie beznadziejnym – zostaje przeniesiony do sanatorium w Kowarach. Z Kowar zachowało się 7 listów.
„Nieporządne” listy z Otwocka zmieniają się, być może dlatego, że dostał wreszcie pióro wieczne, o którym marzył. Koperty są więc adresowane wręcz kaligraficznym pismem, ze zdobnym pogrubieniem imienia i nazwiska mamy. Pisze, że wszystko go denerwuje, nie ma żadnego kontaktu z pacjentami na sali, domaga się separatki bądź dwójki. Walczy o przeniesienie do szpitala w Bukowcu, gdzie – jak twierdzi – są znacznie lepsze warunki. Do szału doprowadza go personel, chociaż jego bezpośredni lekarz opisuje go mianem sympatycznego.
Przede wszystkim bardzo denerwująca jest niemieckość. Ten szwargot na każdym kroku, ta świadomość, że to właśnie niemiecki, a więc hitlerowski lekarz mnie osobiście denerwuje bardzo. Nawet wiesz, kochanie, jak gada ten lekarz, to ja go trochę, a czasem i dość dużo rozumiem, ale jakoś nie mogę odpowiadać mu: ja, Gut, nein, a odpowiadam mu tak, dobrze, nie itp. Nie wiem – może ten nastrój wrogości minie, ale tymczasem – to ciągłe słuchanie niemieckiego wprawia mnie w silne zdenerwowanie.
Ciągle łaknie kontaktów z przyjaciółmi, co zdarza się sporadycznie. Odwiedza go jedynie Marian Bojko. Pisze więc już chyba w ostatnim liście w post scriptum:
Pozdrów wszystkich i powiedz, żeby s.syny (lub córki) pisali R./.
W listach do matki prosi o zdobycie streptomycyny, już istniejącej na rynku, lecz w Polsce niedostępnej. I nawet wbrew swoim zasadom prosi o odnalezienie kogoś w Stanach Zjednoczonych. Niestety, zbyt późno. Mama przyjeżdża do niego 2 stycznia. Nie wiem, czy wie, że jego życie dobiega końca.
Zmarł dwa dni później, przy swojej żonie. Dwa tygodnie przed moimi pierwszymi urodzinami odwoziła go sama w trumnie do Warszawy, gdyż Jurek, jego brat lekarz dostał zapaści przy łóżku zmarłego. Ojciec miał prawdopodobnie niecałe 30 lat, chociaż dokumenty mówią, że był starszy. Chyba zafałszował dane, aby nie być młodszym od mamy. Przeżyłem go o wiele, wiele lat. Przez cały ten czas pragnąłem z nim porozmawiać, ale nie jak z młodym chłopcem, którym ciągle jeszcze był, gdy umierał, lecz z ojcem, o pokolenie starszym ode mnie. Na ile znaleźlibyśmy wspólny język?
W jednym z listów oburza się na współtowarzyszy gruźliczej niedoli, którzy słuchając radia, głośno popierali PSL. Zbliżały się wybory, które sfałszowano, zapewniając olbrzymią przewagę Blokowi Demokratycznemu.
Opisywałem to ponad 30 lat później w eseju _PSL – model oporu_³⁴. Kłamstwa propagandy, nienawistne ataki, przekonanie o własnej racji i usprawiedliwianie tym wszystkich niegodziwości, aresztowania, wyroki, wreszcie fałszerstwa wyborcze. Zastanawiam się, kiedy by to wszystko zauważył. Pewnie przeszedłby proces podobny do tego, jaki przechodzili ludzie z jego środowiska – proces odchodzenia od komunizmu. Pewnie przeszedłby taką samą drogę jak większość jego przyjaciół z przedwojennej komunizującej młodzieży – drogę rozczarowania i odkrycia, że się oddali w służbę molochowi. Pewnie uprawiałby podobny „sport” jak oni – krytyczną obserwację i brak jakiegokolwiek działania. A może zdobyłby się na coś więcej i z hukiem pożegnałby się ze swoją partią? Chciałbym w to wierzyć.
W tym samym czasie wybitny działacz lewicy ludowej Stanisław Bańczyk przemawiał na posiedzeniu KRN³⁵, pełniącej rolę tymczasowego parlamentu:
tyle tego fałszu, zakłamania, niesprawiedliwości, że przerażenie ogarnia człowieka uczciwego.
i dodawał:
Przeżywamy okres nie tylko straszliwego zakłamania, ale i próbę użycia najdziwniejszych fikcji, którymi pragnie się odwrócić uwagę narodu od oceny prawdziwej rzeczywistości³⁶.
Moi rodzice byli w tym czasie po tamtej stronie mocy.
------------------------------------------------------------------------
31 AZNMS – Akademicki Związek Niezależnej Młodzieży Socjalistycznej.
32 E. Kuryluk, _Goldi_, Wydawnictwo Książkowe „Twój Styl”, Warszawa 2004.
33 A. Wat, _Mój wiek. Rozmowy z Czesławem Miłoszem_, cz. 1–2, do druku przygot. L. Ciołkoszowa, Polonia Book Fund Ltd, Londyn 1977.
34 J. Lityński, _PSL – model oporu_, „Krytyka” 1982, nr 10–11.
35 KRN – Krajowej Rady Narodowej.
36 _Domagamy się wyborów w dniu 28 lipca. Przemówienie wiceprezesa PSL posła Stanisława Bańczyka na plenum KRN_, „Gazeta Ludowa” 1946, nr 115, s. 1.MAMA
Byłem więc wychowywany przez mamę, Reginę. Mama urodziła się we Lwowie, za którym nieustannie tęskniła. Jej ojciec, a mój dziadek, zaginął w roku jej urodzenia gdzieś na froncie wielkiej wojny jako żołnierz c.k. monarchii. Babka, której prawdziwego imienia właściwie nigdy nie poznałem (w dowodzie mamy figurowała jako Helena), była niepiśmienna i słabo znała polski. Pracowała jako sprzątaczka i wynajmowała na noc łóżko dla siebie i córki. Z poprzedniego małżeństwa mąż zostawił jej troje dzieci: Arona, Leę i Bronka. Znaleźli się w domu dziecka. Aron został tragarzem, Lea pielęgniarką, a Bronek, którym dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności zaopiekował się jakiś senator, ukończył szkołę handlową i został buchalterem, co oznaczało zarówno ogromny awans społeczny, jak i niezależność finansową.
Moja babcia umarła na gruźlicę w 1928 roku. Regina – wówczas dwunastoletnia dziewczynka – modliła się o wyzdrowienie matki, a po jej śmierci straciła wiarę w Boga. Zaopiekowała się nią ciotka z Uhnowa. Jej mąż był wesołym i lubiącym wypić stolarzem. Oboje poczuli sympatię do sieroty i starali się zapewnić jej jak najlepsze warunki. Tam mama po raz pierwszy mogła się normalnie najeść i nawet piła kakao, które stało się dla niej symbolem lepszego życia. W Uhnowie ukończyła szkołę podstawową prowadzoną przez siostry zakonne. Po polsku mówiła bezbłędnie i bez akcentu. To wtedy postanowiła zostać Polką. Czytała Sienkiewicza, znała na pamięć duże fragmenty _Pana Tadeusza_. Wróciła do Lwowa, poszła do szkoły średniej handlowej, zrobiła maturę, utrzymując się z korepetycji. Chciała zostać lekarką, lecz ta droga była dla niej zamknięta. Wtedy zetknęła się z komunizmem. Nie wiem, kto i w jaki sposób namówił ją, by wstąpiła do komunistycznej młodzieżówki, ale rozumiem jej wybór. Chciała być Polką; była Polką. Była też lwowianką. Dumną, że po latach umiała jeszcze mówić z lwowskim zaśpiewem, w przeciwieństwie do jidysz, który niemal całkowicie wyparła. Lwów zapadł jej w pamięć. Gdy w 1960 roku jechaliśmy na wczasy do Bułgarii, zatrzymaliśmy się u jej przyjaciółki z więzienia, Ukrainki Katii. Mama chodziła zachwycona po ulicach, potrafiła – z właściwą jej egzaltacją – opisywać dom po domu. Gdy w pewnym momencie podszedł do nas Polak stamtąd i zaczęliśmy rozmowę, Katia stanowczym ruchem nas odciągnęła. Zobaczyłem w jej oczach sowiecki strach.
Narastający w latach 30. nacjonalizm, przejawiający się chociażby w chodzących po ulicach bojówkach antysemickich, odmawiał jej i polskości, i Lwowa. Komunizm, z jego hasłami zrównania wszystkich narodowości – z nieomal Pawłowym „Nie ma Greka ani Żyda , cudzoziemca, Scyty, niewolnika, wolnego” (Kol 3,11)³⁷, którego to tekstu oczywiście nie znała – z jego ideą równości, zdawał się rozwiązywać jej życiowe problemy, dawać poczucie osadzenia i przynależności. Z kogoś na samym dole społecznej drabiny stawała się człowiekiem równym innym ludziom, zmierzającym ku szczęściu ogółu ludzkości i każdego z osobna. Konspiracja dawała jej zapewne poczucie wtajemniczenia. Szybko znalazła się w więzieniu. Została skazana na półtora roku i zamknięto ją w Fordonie. Co prawda, oficjalne komuny więzienne były zakazane, jednak więźniarki polityczne tworzyły coś w tym rodzaju. Z tego okresu pochodziły jej najtrwalsze przyjaźnie – z Nusią, Zosią, a także z Katią. W końcu przyszedł wrzesień 1939 roku. Kierownictwo więzienia otworzyło wrota, ale jedynie dla kryminalnych. Kobiety rozwaliły drzwi i rozpoczęły długą, pod bombami, wędrówkę do Warszawy. Partia komunistyczna nie istniała, rozwiązana w poprzednim roku decyzją Stalina, ale działał MOPR ze Stefanią Sempołowską, która organizowała również grupy przerzucane do Lwowa. I tak pod koniec października mama znalazła się we Lwowie. Tam zaczęła pracę w fabryce czekolady „Branka” jako robotnica. To była jej decyzja – w ojczyźnie proletariatu chciała być robotnicą. I oczywiście została komsomołką, co później uratowało jej życie. Rytuał był stały – na zebraniach wychwalano nowe porządki. Przodownice niekiedy wysyłano do stolicy, by zobaczyły budujący się komunizm u samego źródła. Jedna z nich wróciła i opowiadała entuzjastycznie, że w Moskwie wszystkie prostytutki to teraz stachanowki³⁸.
Pytałem ją kilkakrotnie, czy wiedziała, że wokół trwają czystki, wywożenie ludzi. Odpowiadała: – Nic nie wiedziałam, byłam ślepa. – Ten motyw zaślepienia powracał wielokrotnie w jej wspomnieniach. – Jaka ja byłam głupia – powtarzała. I nic nie pomagało moje tłumaczenie, że wybór, którego dokonała, był praktycznie jedynym możliwym wyborem – z jej punktu widzenia uczciwym i szlachetnym.
W kraju zniewolenia i terroru miała po raz pierwszy poczucie pełni życia. Mieszkała z przyjaciółkami u Nusi, w bogatym domu lwowskiego mieszczaństwa, zawierała nowe przyjaźnie z ludźmi pochodzącymi ze środowisk, do których nie miała dostępu. Zakochała się. Heniek pochodził z robotniczej rodziny, był wysoki, silny, przystojny. Zaszła w ciążę. W połowie czerwca 1941 roku urodziła córkę Malwinę. Córka była wcześniakiem, musiała pozostać w szpitalu w inkubatorze. Mama wróciła do pracy. Wojna rozpoczęła się 22 czerwca. Następnego dnia do fabryki przyjechały ciężarówki, do których załadowano komsomolców. Protesty na nic się zdały. Koleżanki nie pozwoliły jej wyskoczyć z pojazdu. Córka została we Lwowie i mimo kilkuletnich powojennych poszukiwań mama nigdy już jej nie zobaczyła. Mówiła: – Szukałam, szukałam, nie znalazłam nawet śladu. – Innym razem stwierdziła: – Nie chciałam szukać, może znalazła rodzinę, nie chciałam rozbijać jej życia. – I myślę, że te obie sprzeczne ze sobą wersje były na swój sposób prawdziwe.
Po ponad rocznej tułaczce po ZSRR w sierpniu 1942 roku znalazła się w sowchozie w Katta-Tałdyk w Kirgizji. Panował głód. Wtedy poznała prawdziwe życie w komunistycznym raju. Warunki były niemal tragiczne, brakowało jedzenia, podstawowych narzędzi. Jednak wszystko to zrzucała na wojnę, jakby zamykając oczy na prawdziwe przyczyny biedy i nieszczęść. Pracowała ciężko, by wyrobić normę, czy to w polu, czy przy zwierzętach. Jak napisano w jej świadectwie pracy wydanym w maju 1944 roku, awansowała z „czornoraboczej” na buchaltera. Ktoś z jej przyjaciół zatrudniony w ZPP, powstałym po agresji niemieckiej na Związek Sowiecki, odnalazł ją i umożliwił przyjazd do Moskwy. Już wcześniej pojechała do Stalingradu, gdzie spotkała się z Henrykiem, zmobilizowanym do Armii Czerwonej. Stalingrad wywarł na niej ogromne wrażenie i chyba wtedy umocniła się w niej wiara w komunizm. Związek z Henrykiem nie przetrwał jednak próby czasu.
Heniek był duży i dobry, lecz też ciężkawy i nie mógł pociągać matki intelektualnie. Co innego Rysiek – żywe srebro. Mama poznała go w 1944 roku w redakcji „Wolności”. Niemal natychmiast wyszła za niego za mąż i z nim też tuż po wyzwoleniu przyjechała do Warszawy. Ojcu proponowano pracę w Łodzi, gdzie początkowo mieściły się nowo powstałe władze, jednak odmówił, chciał wracać do Warszawy. Zamieszkali w jednym z nielicznych ocalałych domów przy Marszałkowskiej. Przez to duże mieszkanie przewinęło się, pomieszkując, kilkadziesiąt osób. Śmierć ojca spowodowała, że niemal nikogo z jego przedwojennych przyjaciół nie poznałem. Okazało się, że byli ze sobą zbyt krótko, by ich kręgi towarzyskie, warszawski ojca i lwowski mamy, zlały się ze sobą. Ze stryjkiem Jurkiem – bratem ojca – miałem kontakt sporadyczny. Tak więc byłem pozbawiony nie tylko ojca, lecz i jego przeszłości.
------------------------------------------------------------------------
37 _Biblia. Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu_, Brytyjskie i Zagraniczne Towarzystwo Biblijne, Warszawa 1984.
38 Stachanowiec to określenie pochodzące od nazwiska donieckiego górnika Aleksieja Stachanowa, który stał się radzieckim pierwowzorem przodownika pracy.DZIECIŃSTWO
Urodziłem się w komunistycznej rodzinie. Można niemal powiedzieć, że komunizm wyssałem z mlekiem matki. W dzieciństwie komunizm był dla mnie szlachetną ideą, której realizacja miała przynieść szczęście ludzkości. Całej ludzkości. I marzyłem, by zostać takim właśnie walczącym o wolność i szczęście komunistą. To marzenie potęgowały lektury dzieciństwa. Dzięki Witkowi Światowiakowi ten świetlany obraz ulegał początkowo lekkiemu, lecz stale pogłębiającemu się skrzywieniu. Potem przyszedł Październik i sowiecka interwencja na Węgrzech. Jednak pragnienie realizacji wzniosłej idei pozostało. Zacząłem się zastanawiać, gdzie popełniono błąd. Pytanie takie zadawali sobie moi koledzy i przyjaciele. Przede wszystkim Adam Michnik, Basia Toruńczyk, Sewek Blumsztajn, Irena Grudzińska, Andrzej Titkow, Witek Nagórski. Odpowiedzi poszukiwaliśmy niekiedy wspólnie, niekiedy na własną rękę. Lektury legalne, a później nielegalne ukazywały prawdę i wskazywały drogę. Początkowo ujrzałem stalinizm jako system zdegenerowany, czyli leninizm był dobry, a stalinizm stał się jego zaprzeczeniem. Jednak gdy czytałem komunistyczne pisma z lat 20., odkrywałem tę samą porcję nienawiści i pogardy nie tylko dla przeciwników, ale też dla komunistów, którzy mieli odmienne poglądy na jakieś zagadnienie. Podobnie było w pismach Lenina. Ciągle jeszcze wierzyłem – wierzyliśmy – w marksistowskie idee, ufając, że były wypaczone przez następców. Niemniej lektura publicystyki Marksa musi, a przynajmniej powinna wywołać refleksję. Pogarda dla ludzi inaczej myślących jest tam wyraźna. Ideał miał więc być osiągnięty nie poprzez zrównanie praw ludzi, lecz poprzez zniszczenie złych ludzi. Można to zrozumieć, gdy się pamięta, jak wielki był wyzysk – jest to oczywiście pojęcie marksistowskie – robotników. Idee głoszące wyzwolenie ich z nędzy i poniżenia kryły jednak w sobie zalążki totalitarne. Tak to też opisywał Camus w _Człowieku zbuntowanym_³⁹. Ci, którzy to niebezpieczeństwo rozumieli, nazywani byli renegatami, jak w słynnym artykule Lenina o Kautskym⁴⁰. „Sędziami wówczas będziem my” – słowa rewolucyjnej pieśni _Czerwony sztandar_, zwanej także _Krew naszą długo leją katy_, brzmią jak wezwanie do zemsty, podobnie jak zapowiedź _Międzynarodówki_, że „nadejdzie jednak dzień zapłaty”. A później zrozumiałem, że postulat zniesienia prywatnej własności jest w swej istocie totalitarny.
Gdy czyta się o początkach ruchu rewolucyjnego w Rosji, musi zdumiewać jego idealizm, bezinteresowność. Lecz kryło się w tym poczucie przynależności do sekty. A sekta w swej istocie nie znosi krytycznego myślenia. Wspólnota i solidarność zamieniają się w poszukiwania odstępców oraz w pogardę i nienawiść do rzeczywistych czy wyimaginowanych przeciwników.
Z tego powodu ci sami ludzie po zwycięskiej rewolucji mogli organizować terror i stawać na czele oddziałów rozstrzeliwujących bez sądu przeciwników politycznych lub tych, których za takich uważali. Potem byli twórcami – już po zwycięstwie – czerwonego terroru wobec bezbronnych chłopów, powodując głód we wsiach ukraińskich. Na koniec większość z oprawców zamieniła się w ofiary, by w wyniku szybkiego sądu doraźnego dostać kulkę w tył głowy. Być może w ostatniej chwili życia pomyśleli o tym, że dzielą los swoich ofiar.
Polski komunizm naznaczony był grzechem podstawowym. W wojnie polsko-bolszewickiej opowiedział się przeciwko niepodległości ojczyzny. Jednak ci ludzie wierzyli, że w ten sposób realizują najszlachetniejsze ideały. I powoli stawali się niewolnikami swojej własnej partii, odrzucając wszelkie wątpliwości. Idee zamieniały się w fanatyzm i podporządkowanie, myślenie w wiarę i w dogmaty. Niewątpliwie sprzyjało temu odrzucenie religii i uznanie jej za wroga. W ten sposób partia stawała się bogiem, groźnie karzącym wszelkie odchylenia od swoich przykazań, a ona sama została utożsamiona z jej wodzem, który swą mądrością realizował drogę do szczęścia. Uważny analityk komunizmu Aleksander Wat nie potępiał komunistów w sposób jednoznaczny. Natomiast sam komunizm traktował jak rodzaj diabła. Uporczywe bóle głowy, na które cierpiał, symbolicznie uważał za wdarcie się do niej komunistycznego szatana. Ten ból – co prawda, w nie aż tak fizycznej postaci – dzielili ludzie, których kiedyś uwiodła komunistyczna idea. Pewnego razu Włodzimierz Brus w rozmowie ze mną i Adamem Michnikiem powiedział, że to, co dostał w Marcu ’68, i tak uważa za niewspółmierne do tego, co wygadywał i wypisywał w latach 40. Podobnie niemal cała twórczość Tadeusza Konwickiego jest przesiąknięta poszukiwaniem błędu, który jego, dawnego żołnierza AK, sprowadził do roli komunistycznego propagandzisty. A dostrzegł to Konwicki dość wcześnie. Jego powieści z połowy lat 50. zawierają nieśmiałą jeszcze refleksję nad niszczącym wpływem komunistycznego fanatyzmu. Komunizm ciągle tworzył dysydentów, którzy stawali się wnikliwymi krytykami swego dawnego wyznania: Arthur Koestler, Robert Havemann, Ignazio Silone, Jorge Semprún – by wymienić kilku z nich. Niektórzy, jak Đilas czy Šabata, za swe działania płacili wieloma latami więzienia. W Polsce tego samego doświadczyli Jacek Kuroń i Karol Modzelewski. Podobne zjawisko w faszyzmie niemal nie występowało. Prawdą jest, że idee komunistyczne prowadziły do powstawania najbardziej zbrodniczych systemów w historii ludzkości, na przykład w Kambodży czy Korei Północnej, które zostały przekształcone w wielkie obozy koncentracyjne, czy w maoistowskich Chinach i stalinowskim Związku Sowieckim. Jałowe byłyby rozważania, jakie systemy są bardziej zbrodnicze: czy te oparte na idei komunistycznej, czy na szowinizmie, jak Niemcy w okresie Hitlera, frankistowska Hiszpania lub wojskowe dyktatury w Chile, Argentynie i Paragwaju. Kilkanaście lat temu trzech polskich polityków pojechało do krwawego dyktatora Pinocheta, by wręczyć mu ryngraf – jedna z najgłupszych demonstracji w wolnej Polsce. Co najmniej dwóch z nich tego się wstydzi.
W wolnej Polsce komunizm został nieomal utożsamiony z faszyzmem. W konstytucji znalazł się artykuł zakazujący praktyk związanych z nazizmem, faszyzmem i komunizmem. Pojęcie opozycji demokratycznej w ustawach zostało zastąpione sformułowaniem opozycji antykomunistycznej. Kryje się w tym oczywisty błąd, gdyż do opozycji w PRL mogliby zostać zaliczeni i naziści, i faszyści, jako że bezspornie oba te nurty były antykomunistyczne.
Dziś w Polsce komunizm jest ideą przebrzmiałą, a ponadto ośmieszoną. Dlatego mogą powstawać knajpy typu „czar PRL”, a wiszące w nich fotografie komunistycznych przywódców wywołują śmiech i rodzaj politowania. Natomiast nacjonalizm, będący zasadniczym ideologicznym elementem faszyzmu, jest ciągle niebezpieczny. Ostatnie lata pokazały, że jest silny i truje umysły także w Polsce i w polskim rządzie.
------------------------------------------------------------------------
39 A. Camus, _Człowiek zbuntowany_, przeł. J. Guze, Oficyna Literacka, Kraków 1993.
40 W.I. Lenin, _Rewolucja proletariacka a renegat Kautsky_, Książka i Wiedza, Warszawa 1949.MOJE WSPOMNIENIA Z DZIECIŃSTWA TO GRUZY
Mój dom miał numer 18, był elegancki, przedwojenny, z początku lat 30. Budynek samotnie sterczał wśród ruin. Nieco dalej w kierunku placu Unii Lubelskiej z tyłu ulicy ocalał inny budynek – czynszowa kamienica, dom przedwojennej biedoty. Ocalały również pierwsze domy przy placu Unii z imponującym, wykładanym czerwonym marmurem, domem z numerem 5, gdzie mieściła się redakcja „Życia Warszawy”. Z okna mojego pokoju w kierunku zachodnim widać było nowy ogródek jordanowski przy Polnej, a dalej Pola Mokotowskie. Po prawej stronie stały trzy ocalałe budynki dochodzące do Oleandrów – ulicy, która przetrwała wojnę niemal w całości. Przedłużeniem Oleandrów była biegnąca do Szucha ulica Litewska, przy której również zachowało się kilka przedwojennych domów.
Gdzieś około 1950 roku rozpoczęto intensywną budowę i rozległe widoki zastąpiły rusztowania, na których kręcili się murarze. Lubiłem obserwować któregoś z nich i zgadywać, gdzie znajdzie się następnego dnia, a także robić ze sobą zakłady, który z murarzy buduje szybciej. Wreszcie w 1952 roku widok został całkowicie zasłonięty przez białe wapienne domy, podobnie jak otaczające dom, w którym mieszkałem, budynki po mojej stronie ulicy. Zaczęli się wprowadzać mieszkańcy. Powstał MDM, a ulica Oleandrów, nazwana tak na cześć pierwszej kompanii kadrowej, zalążka Legionów Piłsudskiego, zmieniła nazwę na Partyzantów.
W naszym mieszkaniu, gdy się urodziłem, mieszkało kilkanaście osób. Był wśród nich Marek Oberlander, późniejszy wybitny malarz, któremu w przyszłości będę zawdzięczał pierwsze pójście na wystawę, a także jego przyjaciel, Bohdan Czeszko, wówczas jeszcze, podobnie jak Marek, student ASP, nazywany swym okupacyjnym pseudonimem z oddziałów Gwardii Ludowej – „Agawa”. Późniejszy niezły pisarz, jednocześnie był działaczem partyjnym, pilnującym przestrzegania właściwej linii w Związku Literatów.
Z całej rodziny mamy ocalał tylko Bronek, który w chwili wybuchu wojny był w wojsku w strojbatalionach. Zamieszkał razem z nami i swoją nową żoną, niespełna dwudziestojednoletnią Helą – wywiezioną w 1940 roku ze wschodnich terenów Polski na Syberię, a następnie żołnierzem I Armii, gdzie, odrzucając pamięć o zesłaniu, została ideową komunistką. Z mamą zaprzyjaźniła się bardzo szybko. Hela pochodziła ze zubożałej szlachty przyzagrodowej, a z takim pochodzeniem ona i jej rodzina podlegali wywózce w pierwszej kolejności. To o takich ludziach jak ona pisał Adam Ważyk: „wczoraj łach, mundur dziś”, przy czym pieśń oczywiście nie wyjaśnia, dlaczego nosili owe łachy na krańcach Syberii i kto to spowodował. Po nędzy, głodzie i trudzie zesłania otrzymali mundury. I wraz z mundurami wkładano im do głów ideologiczną papkę, która znaczyła dla nich nadzieję na lepsze czasy. Wielu w to uwierzyło, w tym Hela. Stała się fanatyczną zwolenniczką władzy. Rodzina Heli na białostockiej wsi patrzyła na ten entuzjazm sceptycznie, doceniając jednak awans, jaki stał się jej udziałem.
Wujek Bronek zaczął pracować jako buchalter w partyjnej młodzieżówce, a Hela w Radzie Narodowej. Była ambitna, skończyła prawo i awansowała na dyrektorkę w jednym z wydziałów. Po pewnym czasie rozeszła się z Bronkiem, usynowiła swojego bratanka, ale po latach wróciła do wujka i pomagała mu w ostatnich latach życia. Wujek był utalentowany. Umiał pięknie śpiewać i lubił malować. W tym malowaniu brakowało jednak iskry bożej. Jego portrety, a namalował ich mnóstwo – mojego ojca, mamy, Heli, wreszcie mój – oddawały podobieństwo modela, jednak były toporne i bez życia.
W ich pokoju na Śniadeckich stało małe, niezbyt wyraźne zdjęcie młodej kobiety. Była to fotografia Meli, pierwszej żony Bronka. Miał to zdjęcie prawdopodobnie przy sobie, gdy jego oddział był przerzucany na tyły frontu. To wszystko, co pozostało z jego dawnego życia. Wujek całe życie się bał. Bał się, gdy mama zaczęła komunizować, bał się, gdy mamę aresztowali i co prawda posyłał jej paczki do więzienia, ale odwiedzała ją tylko Mela. Wiele lat później, gdy ja byłem w więzieniu, praktycznie przestał się spotykać z mamą. Z mojego powodu wysłano go na wcześniejszą emeryturę, co jeszcze wzmogło jego strach. Spotkałem go kiedyś na ulicy. Po chwili wahania zgodził się przyjść do nas do domu. W rozmowie wspomniałem o kimś, kto załamał się w więzieniu ze strachu. Pokiwał głową i stwierdził melancholijnie: – Tak, strach… to jest coś, na co nie ma lekarstwa.
W latach 80., gdy ukrywałem się po ucieczce z przepustki, przechodziłem ulicą Zielną, gdzie mieszkał w małym, dwupokojowym mieszkaniu. Wszedłem do jego domu i zadzwoniłem. Otworzył drzwi. Gdy mnie zobaczył, jakby nieśmiało się ucieszył. Przez chwilę rozmawialiśmy. Po kilku, najwyżej kilkunastu minutach wstał i podszedł do drzwi. Zrozumiałem, że to koniec wizyty. Gdy wychodziłem, zapytał mnie: – A Reginę odwiedzasz? – Nie – odpowiedziałem. – No to i mnie nie odwiedzaj – polecił. Zobaczyłem go potem dopiero w latach 90. Był dobrym człowiekiem. I jemu, i Heli wiele zawdzięczam. Niemal co roku jeździłem z nimi na wakacje. Gdy czasem miałem problemy z mamą – lub raczej, kiedy ona miała ze mną problemy – brali mnie do siebie i spałem w ich jednopokojowym mieszkaniu na amerykance.
Nasze mieszkanie powoli opuszczali tymczasowi lokatorzy i gdzieś około 1950 roku mieszkały tam cztery rodziny: ja z mamą, wujek z Helą, Jerzy Wiechecki, brat słynnego Stefana Wiecheckiego „Wiecha”, z żoną i córką Joasią, moją rówieśnicą, oraz pan Gut z bratankiem, Jakubem Gutenbaumem, cudem ocalałym z powstania w getcie i z obozów koncentracyjnych.