- W empik go
Ucieczka - ebook
Ucieczka - ebook
Marta właśnie zaczęła swoją pierwszą pracę - terapeutki na więziennym oddziale leczenia uzależnień. Tam poznaje Adama.
Kulturalnego, przystojnego, inteligentnego młodego mężczyznę, który twierdzi, że w więzieniu znalazł się przez fatalny zbieg okoliczności. Że nie popełnił zbrodni, o które go oskarżono. Marta mu wierzy. Nie tylko dlatego, że jego argumenty trafiają jej do przekonania, także dlatego, że on budzi w niej zupełnie nieznane emocje. Pożądanie, ekscytację, ale też strach.
Czy ostatecznie zdecyduje się na krok, po którym nie będzie już powrotu do bezpiecznej, choć nudnej codziennej rutyny? Czy postawi wszystko na jedną kartę, da się porwać namiętności? To historia uczucia, niemożliwego do spełnienia, rodzącego się między spokojną dziewczyną, wciąż próbującą zapomnieć o traumie sprzed lat i płatnym zabójcą.
Historia ucieczki z wygodnego życia, które okazuje się ciasną klatką, przez kolejne kraje, morze i pustynię. Przez zatracenie w upojnym seksie. Ta miłość zmusi oboje bohaterów do zmiany systemu wartości, przełamania własnych ograniczeń, lęku. Bo jaki związek ma Adam z tragiczną śmiercią ojca Marty, której świadkiem była jako dziecko? I o co mu chodzi: o miłość, seks, wolność - a może tylko o zagadkę, klucz do rozwikłania której kryje się we wspomnieniach Marty?
Kategoria: | Erotyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-8976-1 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Patrzyła zafascynowana: kolejne stopnie spłaszczały się, zamieniały w sunącą w jej kierunku bieżnię, a potem chowały w metalowym progu. Nie słyszała żadnego dźwięku, widziała tylko te schody, a potem nie wiadomo skąd w kadrze pojawiło się coś jeszcze: czerwona, powiększająca się plama. I nagle w tę scenerię wdarł się inny kolor. Błękit. Jak woda, niebo, jak… Nie wiedziała, skąd się wziął, chciała się w nim zatopić, ale czerwień nie dawała jej spokoju, przyciągała uwagę, zmuszała, by znów na nią spojrzeć, choć Marta tak bardzo nie chciała… Czerwień powoli podpełzała do schodów: nie, to nie plama koloru, to…
Otrząsnęła się. Zdała sobie sprawę, że znów jej się to zdarzyło. Flashbacki – traumatyczne wspomnienia z tamtego dnia – kiedyś często wdzierały się w jej myśli, sny. Prawie zawsze były bezgłośne i wywoływały w niej dobrze znane uczucie odrętwienia i przerażenia. Obezwładniającej samotności. Od jakichś trzech lat pojawiały się rzadziej. Może dlatego, że od dawna nikt jej już nie wypytywał o tamten dzień, nie próbował nakłonić, żeby sobie przypomniała?
Nawet gdyby chciała – nie umiałaby. To wspomnienie zostało na zawsze utracone, pochłonięte przez tragedię, której doświadczyła.
Dlaczego więc teraz?
„Może po prostu czuję się trochę podobnie. Przygnębiona i osamotniona. Ta praca… to chyba nie był najlepszy pomysł. Dołuje mnie. Nie wiem, co tam robić, nie umiem odnaleźć się w tym miejscu i z tymi ludźmi. Powinnam powiedzieć pułkownikowi, że się nie nadaję. Tak, powiem mu, jak tylko wróci z urlopu” – postanowiła.
Jej szef, pułkownik Janusz Wroński, pojechał na dwa tygodnie nad morze nawdychać się jodu. Pora była odpowiednia – czas wiosennych burz i sztormów. Niestety, w Wielkopolsce, płaskiej jak stół, z hektarami kukurydzy teraz zamienionymi w ponure ścierniska, taka pogoda zwykle nie przynosiła nic dobrego. Szare niebo wisiało nisko nad Wronkami. Marta mieszkała tu od pół roku; wynajmowała mieszkanie z ogródkiem na parterze niskiej kamienicy niedaleko stacji kolejowej. Przeprowadziła się z Poznania, nie chciała codziennie dojeżdżać do pracy po pięćdziesiąt kilometrów. Trudno jej było przywyknąć nawet do Poznania, mimo że spędziła tam dzieciństwo i studiowała przez dwa lata, a co dopiero do Wronek! Starała się jakoś urządzić to mieszkanko. Przykryła kanapę patchworkową narzutą, powiesiła kilka zdjęć z wczesnego dzieciństwa, jeszcze z rodzicami. Kupiła trzy roślinki w doniczkach. Ale nie potrafiła nazwać tego miejsca domem. Roślinki musiały to czuć, bo w ciągu dwóch miesięcy skonały jedna po drugiej.
Westchnęła. Zatrzymała samochód na prawie pustym parkingu obok budynku administracyjnego. Wysiadła, zatrzasnęła drzwi, wyjęła z bagażnika torbę.
Od tej strony kompleks wyglądał dość niepozornie, szary budynek mógłby być siedzibą urzędu skarbowego, gdyby nie kraty w oknach, zwoje drutu kolczastego wieńczące wysokie ogrodzenie i czerwona tablica przy wejściu z białym napisem: „Zakład karny”.
Drzwi szczęknęły, zatrzaskując się za nią; jak zwykle na ten odgłos przeszedł ją dreszcz.
– Dzień dobry, pani Marto. – Strażnik uśmiechnął się przyjaźnie zza kuloodpornej szyby.
Jeszcze codzienna procedura: przejście przez bramkę do wykrywania metali, skaner; znów zapomniała wyjąć kluczy od mieszkania z kieszeni kurtki. Szarpała się chwilę, a urządzenie wyło bezlitośnie – nie, ona się nigdy do tego nie przyzwyczai!
Jeśli od frontu więzienie nie wyglądało na tak ogromne, jakie było w rzeczywistości, to tym bardziej nie dało się ocenić jego faktycznej skali po wejściu na teren. Wzrok nigdy nie biegł tu daleko: po kilkunastu metrach pole widzenia było ograniczone murem, kratą lub siatką spacerniaka. Ale Marta, choć pracowała we Wronkach ledwie od pół roku, doskonale znała już rozkład więzienia. Tu nie można się było zgubić: zawsze natrafiało się na bramę i strażnika gotowego wskazać drogę. Ona już nie patrzyła, nauczyła się ignorować swoje otoczenie. Tłumić uczucie beznadziei, smutku, zamknięcia, jakie wywoływało to miejsce w każdym, nie tylko osadzonym. W niej, wolnej kobiecie, pracownicy zakładu, także.
Skierowała się od razu w lewo, do budynków strefy półotwartej. Kolejna śluza, krata, kontrola. I jeszcze jedna, przy wejściu na oddział.
– Dzień dobry, pani magister – usłyszała.
Uśmiechnęła się, tak jak nauczono ją na szkoleniu: chłodno, z rezerwą, pewną dozą wyższości. Nadal kształciła się w terapii, więc musiała być pod opieką bardziej doświadczonego specjalisty. Ona i jej „klienci”, jak nazywał czasem więźniów jej superwizor, nie należeli do tej samej grupy, w pewnym sensie nie byli sobie równi. Ta powaga, to zachowanie dystansu też przychodziły jej z trudem, zwłaszcza wobec mężczyzn w jej wieku. Takich jak ten.
– Dzień dobry – odpowiedziała Kamilowi i skinęła głową. Sympatyczny chłopak. Szkoda, że przez dopalacze tak spieprzył sobie życie. Nawet nie pamiętał momentu zabójstwa…
Ta część zakładu należała do jej ulubionych, oczywiście po ogrodzie, który choć jeszcze szary i na wpół martwy, jak wszystkie zieleńce i skwerki sprawiał wrażenie, jakby znajdował się za murami. Tu, w strefie półotwartej, więźniowie mogli się poruszać niemal swobodnie. W tym bloku odsiadywali wyroki lekko uzależnieni będący w trakcie terapii. I tylko na czas terapii mogli w strefie półotwartej przebywać: przez trzy miesiące – trzeźwiejący alkoholicy, pół roku – uzależnieni od narkotyków i substancji psychoaktywnych. Potem przenoszono ich do innego więzienia albo szli „na krzyż”, czyli do głównego budynku, liczącego ponad sto lat, zbudowanego na planie gigantycznego krzyża. Tam panował już typowy rygor, w końcu Wronki to więzienie ciężkie, dla recydywistów, grypsery.
Otworzyła drzwi i weszła do swojego gabinetu. Maleńki pokoik, jeden stół, trzy krzesła – wygodniejsze dla niej, dwa twarde, stare, dla klientów, czyli pacjentów, którym pomagała wyrwać się z nałogu. Widok na czerwoną ceglaną ścianę, skraweczek szarego nieba u góry. To wszystko. A przecież czytała kiedyś o wynikach ciekawego badania: ludzie po operacjach w szpitalu dochodzili do zdrowia znacznie szybciej, gdy mieli z okna widok na las, park albo chociaż skwerek. Ci, którzy wgapiali się w mur, w sąsiedni budynek, wolniej przechodzili rekonwalescencję. Może to samo odnosi się do więźniów? Może i oni powinni mieć kontakt z przyrodą? Tak, ale to byłoby kosztowne. A w budżecie państwa na więziennictwo rezerwowano możliwie skromne środki. Dlatego też cel od dawna nie remontowano, w korytarzach farba i tynk sypały się ze ścian, łazienki dla personelu znajdowały się w opłakanym stanie, a co dopiero te dla więźniów. Na szczęście Marta nie musiała ich oglądać.
Opadła na krzesło prawie bez sił, ukryła twarz w dłoniach. To miejsce było jak wampir, odbierało jej energię, chęć i radość życia. Myślała, że praca tutaj będzie jak misja, a tymczasem grzęzła w stosach dokumentów do wypełnienia, sprawozdań dla sądu, orzeczeń dla komisji penitencjarnej, która raz na trzy miesiące rewidowała status więźniów kategorii N, szczególnie niebezpiecznych.
Pukanie. Z trudem udało jej się w trzy sekundy zmienić wyraz twarzy, przywołać służbowy uśmiech.
– Marta? – To nie było pytanie, tylko początek rozkazu.
W drzwiach pojawiła się głowa, a potem cała postać terapeutki Luizy, starszej od Marty o ponad dwadzieścia lat, która na oddziale pełniła funkcję jej przewodniczki. Długa, workowata spódnica, drewniane korale – Marta znała dobrze ten typ z zajęć psychoterapii: sfrustrowana była hipiska, która straciła już nadzieję, że zbawi świat, ale wciąż stara się trzymać formę, bo cóż innego jej pozostało?
– Tak? – Marta naprawdę się postarała, żeby to zabrzmiało dość ochoczo, żeby w jej głosie słychać było gotowość do podejmowania nowych wyzwań. Chyba nikt po pół roku pracy, pierwszej poważnej w życiu, na dodatek otrzymanej dzięki znajomościom, nie powinien się czuć tak beznadziejnie jak ona! Jakby chciała zwiać gdzie pieprz rośnie.
– Pójdziesz na eskę. Jest tam pewien problem. Chciałabym usłyszeć twoją profesjonalną opinię o jednym z osadzonych. Moim zdaniem to symulant, nie nadaje się do programu, ale… Sprawa jest poważna, chcę mieć pewność. Przyprowadzą go za pół godziny.
– Sama? – zdumiała się Marta.
Nigdy jeszcze nie była na esce sama. Ten ponury czteropiętrowy gmach na prawo od budynku dyrekcji był strefą silnie uzależnionych, chorych psychicznie, upośledzonych i nielicznych więźniów kategorii N – osadzonych pod szczególnym rygorem. Należeli do nich członkowie grup przestępczych i więźniowie, którzy brali udział w buntach albo atakach na funkcjonariuszy. Marta widywała ich tylko z daleka: nosili jasnoczerwone drelichy zamiast zwykłych zielonych, zawsze pilnowali ich funkcjonariusze z bronią, ich cele codziennie były sprawdzane przez psy wyszkolone do wykrywania narkotyków i środków wybuchowych.
– Zawsze musi być ten pierwszy raz. Potraktuj to jak… wyróżnienie. Jesteś już dużą dziewczynką. Dajesz radę. I dzisiaj też dasz. – Luiza uśmiechnęła się do niej i w zamierzeniu miał to być zapewne uśmiech dodający otuchy. Wyszło jednak blado.
Nic dziwnego, że Marta nie poczuła się wcale pokrzepiona. Przeciwnie, miała wrażenie, że wpada w panikę.
Zanim jednak zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, Luizy już nie było. Marta westchnęła. A więc eska.
Zabrała torbę i wyszła z gabinetu, starannie zamykając za sobą drzwi. Klucz schowała głęboko w torbie. Ruszyła w stronę wyjścia, a potem wąskim przejściem między budynkami pralni, dyrekcji i administracji w stronę eski.
To miejsce zawsze ją przygnębiało. Budynek był równie stary jak pozostałe, ale położony na uboczu głównych zabudowań, mniejszy i brzydszy niż centralny gmach zaprojektowany na planie krzyża. Niewielkie okna z daleka sprawiały wrażenie ślepych. Na trzech piętrach umieszczono więźniów chorych i upośledzonych, ostatni poziom został zarezerwowany dla silnie uzależnionych i tych szczególnie niebezpiecznych. Tam też mieściła się sala terapeutyczna i gabinet, w którym – w obecności funkcjonariusza służby więziennej – prowadzono rozmowy i sesje terapeutyczne dla osadzonych w czerwonych uniformach. Z nimi nigdy nie wolno było zostać sam na sam. Wyjątek stanowili ci nieliczni, którzy dostali się na terapię uzależnień. Wiele lat temu grupa terapeutów wymusiła to na dyrekcji. „Terapia uzależnień to kontrakt zawierany między uzależnionym a terapeutą, strażnik nie może w tym uczestniczyć, nie jest stroną!” – argumentowali. W końcu postawili na swoim. Przez całe lata funkcjonowania programu Atlantis udało im się wyrwać ze szponów nałogu kilkaset osób. To był jeden z niewielu sukcesów Wronek. W resocjalizacji raczej nie udawało się ich osiągnąć. Więźniowie pojawiali się znowu; te same twarze, podobne historie – tylko kartoteki puchły od akt. Rozboje, zabójstwa, kradzieże, wymuszenia, przestępczość zorganizowana. Ale, o dziwo, ci, którzy przeszli przez Atlantis, wracali znacznie rzadziej. To dlatego dyrekcja w końcu zgodziła się, by osadzeni z eski też w tym cudzie uczestniczyli.
Samo dojście do gabinetu zajęło Marcie dwadzieścia minut – musiała przejść przez osiem śluz z kratami. Dostęp na to piętro był najbardziej utrudniony.
Gdy dotarła, miała przyspieszony oddech. Czy przez to, że szła po schodach? Czy raczej z powodu zdenerwowania? To było jej pierwsze poważne, samodzielne zadanie w tym miejscu – rozmowa z potencjalnym pacjentem, ustalenie, czy nadaje się do terapii i czy chce ją rzeczywiście podjąć. Pewnie nie, pewnie Luiza miała rację. Wielu symulowało, wielu umawiało się na diagnozę i kwalifikację z nudów. Bo jak wyglądało życie więźnia? Pobudka o szóstej trzydzieści, poranna toaleta, śniadanie. Praca w warsztacie, dla wybranych (ale nie niebezpiecznych, nie dla tych z eski!) czasem na zewnątrz. Spacerniak – szary kwadrat ze spękanymi płytami chodnikowymi, pamiętającymi głęboki PRL, pokrytymi burym pyłem, który wzbijał się przy każdym kroku. Siłownia. Obiad – rozgotowane ziemniaki, jakaś breja zamiast zupy, kawałek mięsa kiepskiej jakości; czego można się spodziewać po posiłku, na który, zgodnie z odgórnymi zaleceniami, wydano około czterech złotych, wliczając w to kubek cienkiej herbaty? Korytarze w porze obiadowej cuchnęły żarciem, którego Marta nie zaproponowałaby nawet psu. O jakiej resocjalizacji w takich warunkach mowa? Nic dziwnego, że więźniowie pchali się na Atlantis drzwiami i oknami, niektórzy opowiadali terapeutom o rzekomym uczestnictwie w alkoholowych libacjach, o głodzie, którego nie czuli, kłamali, żeby się tylko zakwalifikować. Choćby dla obiadów: w trakcie terapii podawano posiłki przygotowane za trzykrotność dziennej stawki. Zdarzały się sznycle z piersi indyka. I kompot.
Więźniowie marzyli, żeby się dostać na terapię, z tego jednego powodu: podczas jej trwania żyło im się lepiej. Często trafiali na oddział półotwarty, mogli nosić nawet prywatne ciuchy zamiast koszmarnych drelichów. To była namiastka wolności. No i same sesje, rozmowy z terapeutami, stanowiły odskocznię od potwornej rutyny więziennego życia, w którym nie można było niczego samemu zaplanować, harmonogram każdego dnia był przecież ułożony przez dyrekcję i wychowawców. Śniadanie, spacerniak, obiad, siłownia, kolacja. Raz na cztery tygodnie możliwość widzenia. Raz na kilka miesięcy, za dobre sprawowanie, mokre widzenie – jeśli osadzony miał komu je zaproponować. Godzina spędzona z żoną w pomieszczeniu udającym, niezbyt zresztą dobrze, pokój hotelowy. Bliskość ciała kobiety. Soki jej ciała mieszające się z sokami jego ciała. Oczywiście niebezpiecznym te widzenia nie przysługiwały.
Pewnie ten „pretendent”, którego wysłała do niej Luiza, należał do tej właśnie kategorii. Ściemniaczy. Dlaczego więc Marcie tak biło serce? Czemu czuła się podekscytowana?
Pewnie to typowy stres nowicjuszki.
Ale trochę też bała się tych mężczyzn w czerwonych drelichach. Budzili w niej nieokreślony niepokój, który sprawiał, że krew szybciej krążyła jej w żyłach. Z jakiegoś powodu lubiła to odczucie. Po tamtym… powinna się bać czerwieni. Nigdy nie nosiła czerwonych ubrań. A mimo to ten kolor przyciągał ją jak magnes. Więźniowie w czerwieni przykuwali jej uwagę. Próbowała uciekać wzrokiem, ale jej się nie udawało. Patrzyła na nich jak zwiedzający w zoo na tygrysa, przez kraty. Wiesz, że to maszyna do zabijania. Wiesz, że tylko kraty dzielą cię od śmierci. Może dlatego nie możesz się oprzeć?
Miała jeszcze kilka minut. Przygładziła włosy upięte w prosty kok. Już na samym początku poinformowano ją, że nie jest to praca, w której należałoby podkreślać swoją kobiecość. Osadzono tu półtora tysiąca mężczyzn. Wielu odsiadywało długie wyroki, wielu na wolności nie miało już nikogo – ani rodziny, ani partnerki. Młoda niebrzydka kobieta z uwagą słuchająca o ich problemach sprawiała, że budziły się w nich emocje, o których już zapomnieli. Albo ich nie znali. Niektórzy pisali listy do sławnych aktorek. Marginesy kartek w kratkę własnoręcznie zdobili finezyjnymi rysunkami, poświęcając na to wiele godzin. Inni podkochiwali się w pracownicach więzienia. Oczywiście młode psycholożki były na pierwszym miejscu. „Żadnych czerwonych szminek, lakierów, minispódnic, szpilek, dekoltów” – wymieniała monotonnym tonem Luiza, gdy przyjmowała Martę do pracy. Dla Marty nie stanowiło to problemu. Była raczej typem odludka, starała się ubierać tak, żeby pozostać niezauważona. Niewidzialna – tak byłoby najlepiej.
Lęk nie opuścił jej nigdy, nawet na jeden dzień, od wielu lat. Ale umiała z nim żyć. I z czasem przedmiot tego lęku stawał się coraz bardziej rozmyty, rozproszony. Czerwona plama obok ruchomych schodów. Marta zaczynała wtedy studia. „Chyba zostawili nas w spokoju…” – powiedziała wówczas matka. Nigdy nie wyszła z depresji, nerwicy, faszerowała się lekami. Zmarła, gdy Marta była na drugim roku psychologii. Wtedy właśnie poczuła, że nic nie łączy jej z Warszawą. Nie miała chłopaka, znajomych, straciła rodziców. Ci, którzy przedstawiali jej się zawsze enigmatycznie jako współpracownicy ojca, nie potrzebowali z nią bliskiego kontaktu. Otaczali ją opieką – tak mówili – z daleka. Jak pułkownik Janusz Wroński.
To właśnie dzięki tej opiece dostała etat we Wronkach. Może pieniądze nie były zbyt duże, ale za to pewne, wczesna emerytura, dodatki, refundacja kosztów wynajęcia mieszkania. Marcie niewiele było trzeba do szczęścia.
Po prostu marzyła o spokoju. Tak przynajmniej myślała. Chociaż czasem, w rzadkich chwilach, gdy zastanawiała się nad swoim życiem (starała się tego za wszelką cenę unikać), nagle w jej głowie rozlegał się głos, który pytał: „I co? I to wszystko? Spokój, i tyle? A gdzie emocje, namiętności, gdzie… prawdziwe życie?”.
Zagłuszała go. Włączała muzykę. Najnowszą płytę Lang Langa; uspokajał ją. Albo wkładała dres i szła pobiegać. Z każdym kolejnym krokiem oddalała się od natrętnych, niewygodnych pytań. I gdy wracała do domu, znów była poukładaną, cichą Martą, która wolała być suflerem niż aktorem, a jeśli aktorem – to trzeciego planu. Niech inni grają główne role. Jej ojciec tak robił. Zapłacił najwyższą możliwą cenę. Za główną rolę w tym niezbyt śmiesznym przedstawieniu, jakim była polska polityka, zapłacił własnym życiem.
Nie rozległo się pukanie. To było więzienie, rzadko pukano tu do drzwi. Alternatywny świat z korytarzami cuchnącymi kurzem, wilgotną cegłą, potem, testosteronem i czymś jeszcze – Marta wolała nie myśleć czym.
Strażnik skinął jej głową na powitanie.
– Dzień dobry – usłyszała głos. Przyjemny męski baryton. Zdziwiła się. Ale głos nie należał do strażnika. – Dzień dobry – powtórzył młody mężczyzna w czerwonym uniformie. Uśmiechnął się lekko, ale jakby z ironią. Zorientował się, że Marta jest zmieszana. – Umówiono mnie z panią.
Powiedział to tak, jakby informował ją, że jego asystentka zarezerwowała mu to spotkanie.
– Tak. Proszę siadać. Pan… – Stropiła się, w zamyśleniu zapomniała zajrzeć do leżącej na biurku teczki z dokumentami, ale teraz było już za późno: wyszłaby na nieprofesjonalną, nieprzygotowaną. Zezłościła się na siebie i pomyślała: „Ale przecież jestem nieprofesjonalna i nieprzygotowana!”.
– Adam – podpowiedział.
Strażnik pchnął go w stronę krzesła. Więzień usiadł. Strażnik cofnął się o krok i wbił nieobecny wzrok w przeciwległą ścianę. Funkcjonariusze służby więziennej byli mistrzami w udawaniu, że ich nie ma.
– Panie Adamie… – Marta postanowiła szybko odzyskać kontrolę nad sytuacją. Sięgnęła do szuflady, wyjęła formularz z testem AUDIT, rozpoznawania problemów alkoholowych. – Proszę wypełnić – poleciła.
– Aha. Ale to raczej dla mnie nieprzydatne. Znam ten test. Co mam odpowiedzieć na pytanie o to, ile jednostek czystego alkoholu dziennie wypijam? Chyba to oczywiste, że aktualnie zero. A mimo to jestem uzależniony. Przed… zanim tu trafiłem, nie było dnia, żebym nie pił albo nie myślał o piciu. Tylko w ten sposób umiałem się zrelaksować. I zasnąć.
Przyjrzała mu się uważnie. Mógł być po trzydziestce, na pewno przed czterdziestką.
I był przystojny. Brunet o dość ciemnej karnacji. Dobrze zbudowany, co było widać nawet pod bezkształtnym, źle skrojonym i spranym uniformem. Szerokie barki zdawały się rozpierać materiał bluzy. Mimowolnie wzrok Marty powędrował w dół. Była pewna, że pod luźnym drelichem skrywa się umięśniony, twardy brzuch. Ale najbardziej niesamowite były oczy: intensywnie niebieskie, patrzące z uwagą. Spojrzenie zdradzało żywą inteligencję więźnia. „Czy… czy to możliwe, że ja już gdzieś go widziałam?” – przebiegło Marcie przez głowę. Poczuła się bardzo nieswojo, jakby nagle zorientowała się, że to wszystko: Wronki, biurko, strażnik, więzień, tylko jej się śni. I miała wrażenie, upiorne wrażenie, że właśnie zaczyna się z tego snu wybudzać…
– Halo? – Z zamyślenia wyrwał ją głos więźnia. – Chyba się pani rozmarzyła. Jestem aż tak beznadziejnym przypadkiem? – Czy jej się zdawało, że puścił do niej oko?
– Tak, przepraszam. To nie miało związku z panem – skłamała i po jego spojrzeniu poznała, że on to wie. Spojrzała na strażnika, ale ten wpadł w stupor. Jego twarz nie zdradzała żadnych emocji. – Widzę, że całkiem nieźle się pan orientuje w kryteriach diagnostycznych. Ale być może nie zna pan najnowszych doniesień. Otóż w sytuacjach, w których rozpoznaje się u pacjenta depresję albo bezsenność, terapia nie jest zalecana. Odpowiednio dobrane leki załatwiają sprawę. Więc… więc mówił pan, że źle sypia bez alkoholu, tak? Ale jak to się objawia? Problemy z zasypianiem, bezdech, płytki sen, częste wybudzanie?
Udało jej się wrócić na właściwy tor. Jej głos brzmiał beznamiętnie i oficjalnie. O to chodziło.
Mężczyzna na chwilę spuścił wzrok.
– Nie, to nie to. Alkohol pomaga mi się uspokoić przed snem. Sprawia, że nie myślę, nie stresuję się pracą.
W trakcie normalnej terapii należałoby teraz zapytać: a co to za praca? Co w niej tak pana stresuje? Ale Marta nauczyła się już, że tutaj lepiej nie zadawać takich pytań. Mężczyźni, z którymi rozmawiała, nie mieli normalnych zawodów i normalnych obowiązków służbowych. Kradli, oszukiwali, wymuszali, wyłudzali. Niektórzy też zabijali, właśnie ci z grupy N.
Czy on mógłby zabić? Łatwo byłoby wyobrazić go sobie w drogim garniturze. Albo przylegającym do ciała T-shircie i spranych markowych dżinsach na jachcie. Takie otoczenie pasowałoby do niego, do tych oczu, opalenizny, wyrzeźbionego ciała. Inteligentnego wyrazu twarzy i kulturalnego sposobu formułowania własnych myśli, nieczęstego tutaj. Jakoś nie widziała go w dresie, z bejsbolem koło klubu nocnego, albo pijanego, w brudnych dżinsach, z nożem na jakiejś libacji. A takie właśnie były najczęstsze tu zabójstwa. Brudne, po pijaku, w szale frustracji, złości, beznadziei.
Nic z tego do niego nie pasowało. I w ogóle on cały tutaj nie pasował.
„Co zrobił? Za co tu siedzi? Szkoda, że nie przejrzałam dokumentacji…” – przebiegło jej przez myśl.
– Po co chce się pan poddać terapii? Jaki ma pan cel? – zapytała. Próbowała go rozgryźć. Mógł być symulantem; co to za problem powiedzieć, że ciągle myśli się o alkoholu, że się dużo piło przed odsiadką…
Motywacja więźnia do podjęcia leczenia była kluczowa w sformułowaniu tak zwanego kontraktu terapeutycznego, koniecznego do rozpoczęcia terapii. Czyli po prostu umowy między pacjentem a psychologiem: jakie prawa i obowiązki ma każda ze stron? Ile potrwa leczenie? Po czym poznamy, że się udało? Co potem?
– Nie chcę już, by ktoś inny sterował moim życiem. Inni ludzie. Alkohol. Chcę sam sobą rządzić, wybierać. I w przyszłości mogę wybierać mądrzej. Takie mam plany. Bo gdy już się stąd wydostanę, nie zamierzam więcej wracać. I terapia uzależnień pomoże mi zrealizować ten cel – powiedział twardo.
Brzmiało to jak wyuczona kwestia, ale Marta nie była od tego, żeby kogoś skreślać. Była od pomagania i wspierania. A sama motywacja brzmiała dobrze. Była, jak uczono ją na studiach, wewnętrzna. Człowiek ma prawo dążyć do zmiany, a jej płacono za to, żeby te zmiany pomagała inicjować. Szczerze mówiąc, rzadko słyszała tak dojrzałe motywacje: często wysłuchiwała długich bajań o dziewczynie, która wybaczy, gdy więzień wyjdzie z alkoholizmu, o dzieciach, które poczują dumę z ojca. To były mrzonki, bo dziewczyny często od lat były żonami innych, a dzieci, już dorosłe, zaniedbywane przez całe dzieciństwo, nawet nie chciały przyjeżdżać do Wronek do ojców, którzy zaczynali trzeźwieć i pragnęli innego, lepszego życia. Nowego początku.
Dla wielu z nich było już za późno, ale gdy Marta spojrzała w błękitne oczy wpatrujące się w nią z niezwykłą wprost intensywnością, nagle nabrała pewności, że dla mężczyzny siedzącego naprzeciwko za późno nie jest. Chciała tak myśleć. Bo chciała częściej widywać te oczy, już to czuła, choć nie miała pojęcia dlaczego.
– No dobrze. Zarekomenduję pana do programu. Zostanie pan powiadomiony przez wychowawcę o terminie rozpoczęcia terapii i wszystkich szczegółach – odparła i posłała rozmówcy uśmiech, w założeniu pełen otuchy.
A on odpowiedział jej uśmiechem śmiałym, na granicy poufałości, jakby się znali od lat i, co więcej, jakby się bardzo lubili. Albo jakby on i Marta planowali coś razem, coś… nie do końca grzecznego. Jakąś psotę.
– Proszę wyprowadzić osadzonego – wycedziła przez zęby, celowo głośniej, żeby wybudzić strażnika z odrętwienia.
Mężczyzna w czerwonym drelichu wstał.
– Do widzenia. Cieszę się, że będziemy się regularnie spotykać – powiedział lekko, jakby wychodził z biznesowego lunchu.
Szczęknęły zamykane drzwi. Marta wiedziała, że zawiedzie Luizę. Podświadomie wyczuwała, że starsza terapeutka oczekuje od niej potwierdzenia, że więzień kategorii N tylko udaje, chce je oszukać i wykorzystać, dostać się na terapię w sobie tylko znanym celu. Z jakiegoś powodu ucieszyła się, że nie da starszej terapeutce, swojej szefowej, satysfakcji. Wyłamie się z norm. Rzadko, rzadko bywała nieposłuszna. Jakaś część jej duszy tego żałowała.
Ale właściwie o co chodziło temu Adamowi? I czemu się tu znalazł, w dodatku z kwalifikacją N?
„Muszę przeczytać dokumentację. Może tam znajdę odpowiedzi. Szkoda, że nie zrobiłam tego wcześniej, ale…”. Sięgnęła po aktówkę. Rozwiązała przybrudzony troczek, otworzyła teczkę.
– O Boże! – krzyknęła przestraszona.