Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Ucieczka - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
29 marca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ucieczka - ebook

Ucieczka to pierwsza część sagi „Od Wschodu do Zachodu”. W kolejnych tomach poznamy zagmatwane losy siedmiu pokoleń rodziny, w której to kobiety decydowały o jej trwaniu. Początek opowieści sięga roku 1857: szesnastoletnia Emilia Rossnowska kończy najlepszą pensję w Płocku i na balu debiutantek przyciąga uwagę carskiego oficera, hrabiego Gołubojewa. Żeby nie dopuścić do uwiedzenia córki, zapobiegliwy ojciec wysyła ją do Paryża na nauki w renomowanym Instytucie Panien Polskich, który księżna Anna Czartoryska założyła w słynnym Hôtel Lambert.
Do stolicy Francji Emilia wyrusza pod opieką przyjaciółki domu – niezależnej i wyzwolonej aktorki i śpiewaczki Luizy Boretti. Ich droga wiedzie przez Bydgoszcz, Berlin, Hamburg, Londyn i Hawr. Dla Emilii jest to prawdziwa szkoła życia. Młodziutka dziewczyna zderza się z historią i wielką polityką. Przekonuje się też, że kobieta nie musi żyć w cieniu mężczyzny – może mieć własne zdanie, samodzielnie kształtować swoją przyszłość, a także brać czynny udział w działaniach politycznych. Jak to wpłynie na dalszą edukację Emilii? I jak potoczą się jej losy we francuskiej metropolii, do której wyrusza również rosyjski hrabia?


„W książkach poświęconych historii Polski prawie nie ma kobiet. Jakby ktoś je wymazał gumką myszką. Jakby to tylko mężczyźni tworzyli dzieje tego kraju. Stanisław Krzemiński przywraca kobietom właściwe im miejsce. W niezwykły sposób pokazuje ich emancypację i walkę o siebie i swoje prawa. To się czyta!”
Dorota Wellman

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67262-20-0
Rozmiar pliku: 3,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Bal
(maj 1857)

– Te­raz pro­szę zdać się na mnie... I na ta­niec – po­sły­szała Emi­lia.

Sku­piła się więc tylko na tym, by jej kroki były płynne i nie wy­prze­dzały mu­zyki. Czuła na so­bie spoj­rze­nie hra­biego Go­łu­bo­jewa. Sama nie miała od­wagi na niego pa­trzeć, więc roz­glą­dała się dys­kret­nie po sali, szu­ka­jąc wzro­kiem ro­dzi­ców. Męż­czy­zna lewą ręką lekko ko­ły­sał nią w tańcu, drugą trzy­mał za ple­cami. „Jak przy po­je­dynku” – zdą­żyła je­dy­nie po­my­śleć, bo rytm gwał­tow­nie przy­spie­szył. Mę­ska dłoń stała się na­gle sta­now­cza, a bez­czynna do­tąd ręka ob­jęła dziew­czynę mocno w pa­sie i przy­cią­gnęła do ele­ganc­kiego fraka.

Je­dy­nym mę­skim stro­jem, który do tej pory oglą­dała z tak bli­ska, była bon­żurka, kiedy oj­ciec w dzie­ciń­stwie brał córkę na ko­lana. Po­tem, ca­łu­jąc przed kon­fe­sjo­na­łem stułę, wi­dy­wała tuż przed sobą su­tannę księ­dza Mu­szyń­skiego. Te­raz pa­trzyła na je­dwabny fon­taź i dłu­gie wy­łogi fraka. Przez ba­lowe rę­ka­wiczki prze­bi­jało cie­pło do­tyku hra­biego; odu­rzały ją za­pach jego wody ko­loń­skiej oraz po­czu­cie, że dół se­le­dy­no­wej sukni fruwa za nią w po­wie­trzu.

„Na­wet nie mu­szę za­sta­na­wiać się nad ko­lej­nymi kro­kami” – prze­mknęło jej przez myśl, kiedy męż­czy­zna za­krę­cił nią jak frygą.

Wszystko w tym tańcu działo się pod jego dyk­tando. Emi­lia miała wra­że­nie, że jej ciało słu­cha tylko jego. Prze­stra­szyło ją to na­głe od­kry­cie, ale jed­no­cze­śnie chciała, by ten walc ni­gdy się nie skoń­czył.

Pan Au­gu­styn Ros­snow­ski z nie­po­ko­jem wo­dził wzro­kiem za córką. Para wi­ro­wała na środku sali, a tyle było w tych pi­ru­etach ener­gii i siły pro­wa­dzą­cego Emi­lię tan­ce­rza, że co­raz wię­cej osób im się przy­glą­dało. Co­roczny bal de­biu­tan­tek, roz­po­czy­nany za­wsze w nie­dzielę przed po­łu­dniem, sta­no­wił swo­iste okno wy­sta­wowe mło­dziut­kich pa­nien, które koń­czyły oko­liczne pen­sje. Od kilku lat, pod ko­niec maja, cały Płock i są­sied­nie mia­sta żyły tym wy­da­rze­niem. Na dwa mie­siące przed eg­za­mi­nami we wszyst­kich szko­łach dla dziew­cząt or­ga­ni­zo­wano kursy tańca. Ćwi­czono po­lki, ma­zury, ka­dryle, po­lo­nezy i walce, choć te ostat­nie w bar­dzo sto­no­wa­nej for­mie. Matki na­ma­wiały mę­żów na za­kup su­kien, a dziew­częta szep­tały mię­dzy sobą o kro­jach i zdo­bie­niach. Na­uczy­ciele w przed­ba­lo­wym fer­wo­rze usi­ło­wali przy­go­to­wać do­ra­sta­jące pan­nice do koń­czą­cych szkoły eg­za­mi­nów: od fran­cu­skiego i li­te­ra­tury pol­skiej po ma­te­ma­tykę i hi­sto­rię Ro­sji, nie mó­wiąc o re­li­gii.

Mu­zyka zwol­niła. Hra­bia znów pro­wa­dził Emi­lię tylko jedną dło­nią.

– Kiedy or­kie­stra przy­spie­szy, pro­szę mi za­ufać – ode­zwał się ci­cho.

Jesz­cze przez chwilę ko­ły­sali się w po­wol­nym tak­cie sa­mot­nych fle­tów. Włą­cze­nie się gło­śnych smycz­ków zmie­niło gwał­tow­nie rytm. Tym ra­zem był jesz­cze szyb­szy niż po­przed­nio.

Jedna ręka męż­czy­zny unio­sła jej dłoń, druga ob­jęła ją w ta­lii. Wi­ro­wali w walcu, wta­pia­jąc się w jego me­lo­dię. Kiedy tan­cerz pu­ścił Emi­lię, po­czuła się swo­bodna, ale nie wolna...

Ku zgor­sze­niu pa­trzą­cych ta­necz­nym kro­kiem okrąża hra­biego.

Mi­gają sło­neczne re­fleksy od okien, więc przy­myka oczy.

Wi­dzi krę­cące się skrzy­dełka, które spa­dają ze sta­rego klonu.

Se­le­dy­nowa suk­nia wi­ruje sze­ro­kim ko­łem.

Sły­szy brawa, ale nie wie, że klasz­czą głów­nie pa­no­wie.

Emi­lię znów ota­czają mę­skie ra­miona.

Czuje na so­bie dzie­siątki oczu.

Za­rządca płoc­kiej gu­berni, ge­ne­rał Mark Je­go­ro­wicz Al­ber­tow, w nie­ska­zi­tel­nym fraku ozdo­bio­nym dwoma rzę­dami woj­sko­wych ba­re­tek, po­chy­lił się do ucha swej mał­żonki. Spo­glą­da­jąc na roz­tań­czo­nego hra­biego, szep­nął:

– _Wot mo­ło­diec!_ Patrz, jak te pol­skie damy po­że­rają go wzro­kiem...

Pani ge­ne­ra­łowa ro­zej­rzała się dys­kret­nie. Nie bez sa­tys­fak­cji mu­siała przy­znać mę­żowi ra­cję. Dziew­częta sie­dzące przy mat­kach wy­raź­nie za­zdro­ściły pan­nie dok­to­rów­nie, a po­zo­stałe tań­czyły z za­ci­śnię­tymi ustami, ustę­pu­jąc miej­sca pa­no­szą­cej się na środku pa­rze.

– Taka je­stem dumna z na­szej córki – szep­nęła wzru­szona pani Bo­gu­miła. – Zo­bacz, pa­nie mężu, jak ona pięk­nie wy­gląda! – Po­chy­liła się do pana Au­gu­styna i ze zdzi­wie­niem za­uwa­żyła jego ryt­micz­nie za­ci­ska­jącą się żu­chwę.

– Nie po­winna z nim tań­czyć – mruk­nął przez zęby.

– A to cze­muż, do­bro­dzieju?! Prze­cież on jest hra­bią, po­dobno bar­dzo ma­jęt­nym i...

– Póź­niej o tym po­mó­wimy, moja pani – syk­nął.

Sie­dzący na pa­ra­pe­cie okna re­dak­tor „Gońca Płoc­kiego” za­no­to­wał w ka­je­cie:

_Te­go­roczny bal de­biu­tan­tek koń­czy bra­wu­rowe wy­ko­na­nie przez or­kie­strę jed­nej z naj­now­szych kom­po­zy­cji pana Straussa syna, walca z opusu 175, pod wy­mow­nym ty­tu­łem_ Pod­wyż­szony puls_. Za­iste serca wszyst­kich za­biły żwa­wiej, gdy pa­trzyli na tań­czącą w ob­ję­ciach hra­biego Go­łu­bo­jewa pannę Emi­liję Ros­snow­ską, córkę chi­rurga w na­szym grodz­kim szpi­talu. Ta drobna sza­tynka o sza­rych pło­ną­cych oczach za­dzi­wiła ze­bra­nych lek­ko­ścią tańca i gra­cją ru­chów. W skrom­nej, ale gu­stow­nej ja­sno­zie­lo­nej sukni ob­szy­tej je­dy­nie ko­ron­ko­wymi zdo­bie­niami oraz z wpię­tymi we włosy bia­łymi kwiat­kami po­lnych ró­ży­czek mo­gła się praw­dzi­wie po­do­bać._

Ko­lejny po­wolny pa­saż utworu zbli­żał się do końca. Ką­tem oka Emi­lia spo­strze­gła, jak mu­zycy wstają na znak dy­ry­genta. Wy­raź­nie szy­ko­wało się _fi­nale grande_ walca, a tym sa­mym i ca­łego balu. Jesz­cze zdą­żyła od­no­to­wać lekki uśmiech w ką­ciku ust hra­biego, kiedy gruch­nęła mu­zyka silna i szybka ni­czym po­dmuch bu­rzo­wej wi­chury.

Obie ręce hra­biego obej­mują mocno jej ta­lię.

Od­chy­leni od sie­bie kręcą się co­raz szyb­ciej.

Pod­rywa ją do góry i wi­ruje, uno­sząc ją jak piórko.

Twa­rze wo­kół zle­wają się jej w ró­żowo-biały bo­ho­maz.

Odu­rzona tań­cem roz­po­ściera ra­miona.

Nie wi­dzi jego zwy­cię­skiego spoj­rze­nia.

Nie sły­szy mę­skiego po­kla­sku.

Hra­bia po­sta­wił Emi­lię na ziemi. Dziew­czyna za­chwiała się i gdyby jej nie pod­trzy­mał, mo­głaby upaść. W gło­wie panny Ros­snow­skiej cią­gle wi­ro­wał walc.

– Dzię­kuję pani, panno Emi­lio, za tego walca – po­wie­dział, kła­nia­jąc się.

Dziew­czyna miała su­cho w ustach i z tru­dem prze­ły­kała ślinę. Nic nie od­po­wie­działa, stać ją było tylko na głę­bo­kie dy­gnię­cie; z tru­dem opa­no­wała lek­kie drże­nie nóg.

Re­dak­tor Cza­plicki przed scho­wa­niem no­tat­nika za­pi­sał po­spiesz­nie:

_Fi­na­łowe_ pas _balu w wy­ko­na­niu hra­biego Go­łu­bo­jewa i ślicz­niut­kiej panny Ros­snow­skiej wy­wo­łało po­ru­sze­nie wśród mę­skiej czę­ści pu­blicz­no­ści. Kilka dam wy­ra­żało na­to­miast dez­apro­batę dla zbyt śmia­łych fi­gur ta­necz­nych jak na bal de­biu­tan­tek. Któ­raś z pań su­po­no­wała na­wet, że ta­neczna edu­ka­cja na pew­nej płoc­kiej pen­sji skan­da­li­zu­jąco wy­biega poza przy­jęte w oby­czaj­nem to­wa­rzy­stwie kon­we­nanse._

– W domu po­roz­ma­wiamy – rzu­cił pan Ros­snow­ski i nie pa­trząc na córkę ani nie oglą­da­jąc się na żonę, ru­szył szybko do wyj­ścia z ba­lo­wej sali.

Emi­lia o mało nie wy­buch­nęła pła­czem. Uko­chany papa ni­gdy jesz­cze nie ode­zwał się do niej tak lo­do­wa­tym to­nem.

– Pięk­nie wy­glą­da­łaś. – Pani Bo­gu­miła usi­ło­wała po­cie­szyć po­bla­dłą córkę. – Wszy­scy na was pa­trzyli.

Kiedy dziew­czyna mi­jała pro­wa­dzone przez ro­dzi­ców ko­le­żanki z pen­sji, mil­kły roz­mowy i do­cho­dziły ją tylko pod­eks­cy­to­wane szepty. Na­gle zdała so­bie sprawę, że oto zna­la­zła się na cen­zu­ro­wa­nym.

Na ulicy Pie­kar­skiej ra­zem z matką wto­piły się w tłum wra­ca­jący z nie­dziel­nej sumy.

– W domu się prze­bie­rzesz i wie­czo­rem pój­dziemy na ma­jowe – po­wie­działa matka ta­kim to­nem, jakby to na­bo­żeń­stwo miało uspo­koić jej wła­sny ro­dzący się nie­po­kój.

„Prze­cież ja ni­czego złego nie zro­bi­łam” – prze­ko­ny­wała w du­chu samą sie­bie Emi­lia. Gdzieś w głębi serca czuła jed­nak, że jej my­śli i pra­gnie­nia wła­śnie wy­rwały się w nie­znane do tej pory, a nę­cące re­jony.

* * *

Hra­bia Ni­ko­łaj Mi­chaj­ło­wicz Go­łu­bo­jew w sza­rych sztucz­ko­wych spodniach i sa­mej ko­szuli stał przed otwar­tymi drzwiami bal­ko­no­wymi swo­jego apar­ta­mentu w Ho­telu Ber­liń­skim. Zdjęty przed chwilą frak nie­dbale rzu­cił wraz z muszką na krze­sło. Ob­ser­wo­wał, jak sta­ro­za­konni kra­ma­rze wła­śnie koń­czą wy­kła­dać to­war na sto­iskach, gdy roz­legł się dźwięk ko­ściel­nych dzwo­nów zwia­stu­jący ko­niec nie­dziel­nej mszy. Od strony far­nego ko­ścioła Świę­tego Bar­tło­mieja w czerń ży­dow­skich cha­ła­tów za­częły wta­piać się ciem­no­szare sur­duty i wik­to­riań­skie kry­no­liny. Po­mię­dzy rude li­siury co­raz gę­ściej wpla­tały się smo­li­ste cy­lin­dry, je­dwabne ko­lo­rowe chu­sty i strojne w kwiaty ka­pe­lu­sze.

Było wcze­sne po­po­łu­dnie, czyli we­dług swo­ich zwy­cza­jów hra­bia po­wi­nien udać się gdzieś na obiad, ale jesz­cze nie czuł głodu. Wciąż upa­jał się ostat­nim wal­cem.

„Nos mnie nie za­wiódł – my­ślał z za­do­wo­le­niem. – To dziew­czątko ukła­dało się jak rę­ka­wiczka”.

I znów dzwony prze­rwały jego roz­my­śla­nia. Drugi stru­mień wier­nych wle­wał się na plac, pły­nąc od ka­te­dry Naj­święt­szej Ma­rii Panny.

Hra­bia się­gnął po cy­garo i ob­ciął kap­tu­rek smu­kłego ve­gu­erosa.

„Cie­kawe... Tań­czyła na balu pierw­szy raz, a nie bała się tego _ada­gio._ – Za­cią­gnął się płytko, bo dym na po­czątku za­wsze był nieco cierpki. – To stwo­rze­nie nie wie jesz­cze, że po­winno się bać”.

Od strony ko­sza­ro­wej cer­kwi przy Czar­nym Dwo­rze za­ro­iło się od pa­rad­nych gra­na­to­wych mun­du­rów car­skich ofi­ce­rów. Na ten mo­ment cze­kał chudy, tycz­ko­waty mło­dzie­niec, by przy dźwię­kach do­mo­ro­słego grajka ru­szyć po li­nie roz­pię­tej po­mię­dzy sto­jącą przed ma­gi­stra­tem, obu­do­waną drew­nem stud­nią a wieżą nie­dawno wznie­sio­nego ra­tu­sza.

Ni­ko­łaj Mi­chaj­ło­wicz ob­ser­wo­wał li­no­skoczka, który roz­po­ście­ra­jąc ręce, utrzy­my­wał chwiejną rów­no­wagę.

„Pra­wie jak przed go­dziną panna Emi­lia”. Uśmiech­nął się do sie­bie na wspo­mnie­nie jej odu­rzo­nych tań­cem oczu.

Im wy­żej wspi­nał się li­no­sko­czek, tym wyż­sze dźwięki man­do­liny prze­bi­jały się przez gwar gro­ma­dzą­cych się ga­piów.

Nie było końca prze­róż­nym ochom i achom, chu­s­tecz­kom przy­kła­da­nym do ust w lęku o ży­cie śmiałka, po­spiesz­nym zna­kom krzyża przy każ­dym drgnię­ciu stóp na le­d­wie wi­docz­nej w po­wie­trzu kre­sce.

Tym­cza­sem hra­bia nie mógł się opę­dzić od ob­razu trzy­ma­nej w gó­rze dziew­czyny. Nie da­wały mu też spo­koju jego wła­sne dło­nie.

Li­no­sko­czek ob­jął zwy­cię­skim ge­stem czu­bek ra­tu­szo­wej wieży. Do czapki mu­zy­kanta sy­pały się ko­piejki i sze­lesz­czące ru­ble, więc chło­pak ru­szył przez plac, zbie­ra­jąc pie­nią­dze. Gdy zna­lazł się pod ho­te­lo­wym bal­ko­nem, Ni­ko­łaj Mi­chaj­ło­wicz się­gnął do kie­szeni, wy­jął mo­netę i rzu­cił ją w dół. Czy rzut był tak celny, czy chło­pak tak by­stry, dość, że ru­bel wy­lą­do­wał w kasz­kie­cie mu­zy­kanta. Kilka osób za­kla­skało. Hra­bia po­ru­szył pal­cami, w któ­rych jesz­cze przed chwilą trzy­mał mo­netę, i znów po­czuł w dło­niach ki­bić panny Emi­lii.

„To dziew­czę jesz­cze nie nosi gor­setu” – uzmy­sło­wił so­bie, uno­sząc cy­garo do ust. Tym ra­zem dym miał przy­jemny miękki smak.

* * *

Z ko­ścioła wra­cały bryczką o zmroku. Kiedy Szy­mon za­trzy­mał po­wóz przed dwor­kiem pań­stwa Ros­snow­skich, przez okno dziew­czyna wi­działa żół­tawe świa­tło naf­to­wej lampy i ojca krą­żą­cego po ga­bi­ne­cie z cy­ga­rem w ręku.

– Idź na górę – po­wie­działa za­nie­po­ko­jona matka. – Oj­ciec pali...

Prze­stra­szona Emi­lia wbie­gła na pię­tro do swego po­koju. Na mszy czuła się znowu jak uczen­nica pen­sji pani Au­dra­no­wej. W sza­rej su­kience do pół łydki, gru­bych trze­wi­kach i płó­cien­nym be­re­ciku w ni­czym nie przy­po­mi­nała ra­do­snej, roz­tań­czo­nej dziew­czyny sprzed kilku go­dzin.

– Pani żono, pro­szę do mnie! – usły­szała do­cho­dzący z dołu roz­ka­zu­jący ton ojca. – Naj­wy­raź­niej pani do­bro­dziejka nie za­uwa­żyła, że to dziew­czę nie jest już dziec­kiem... – do­bie­gło do niej jesz­cze, a po­tem trza­snęły drzwi ga­bi­netu.

W po­czu­ciu bez­rad­no­ści Emi­lia rzu­ciła się na łóżko, przy któ­rym wi­siał się­ga­jący su­fitu ki­lim. Z boku, na wy­so­ko­ści po­duszki, do wzo­rzy­stych weł­nia­nych splo­tów two­rzą­cych wy­bla­kłe orien­talne kwiaty przy­pięty był ryn­graf z Matką Bo­ską, a z wi­szą­cej na środku nie­wiel­kiej akwa­reli pa­trzyła na dziew­czynę jej zmarła przed ro­kiem babka.

– Ba­bu­niu – szep­tała Emi­lia – prze­cież ja na­prawdę nie zro­bi­łam nic złego.

Twarz pani Ce­cy­lii po­zo­stała nie­ru­choma. Spod czar­nej ko­ron­ko­wej chu­sty spo­glą­dała na wnuczkę chłod­nymi sza­rymi oczami.

– A je­żeli coś zro­bi­łam, to nie wiem co... – uspra­wie­dli­wiała się dziew­czyna, ale wzrok babki po­zo­stał su­rowy. Emi­lia skryła twarz w po­duszkę.

Na biurku leży dy­miące cy­garo oparte na po­piel­niczce.

Pan Au­gu­styn wkłada mo­nokl pod lewą brew i marsz­czy ją tak, by przy­trzy­mać szkło.

Sięga po książkę i otwiera na stro­nie za­zna­czo­nej weł­nianą za­kładką.

Pani Bo­gu­miła pro­stuje się na krze­śle i prze­łyka ślinę.

Mąż staje przed nią, stu­ka­jąc pal­cem w kartkę:

– Tu... tu... tu... na sto czter­dzie­stej stro­nie pod­ręcz­nika, który pani do­bro­dziejka sama ku­piła... – mówi, nie­mal ją­ka­jąc się ze zde­ner­wo­wa­nia, i to­nem na­uczy­ciela ga­nią­cego uczen­nice za brak ele­men­tar­nej wie­dzy za­czyna czy­tać:

_Jest taka cnota, która in­nym cno­tom cenę na­daje, a bez któ­rej ko­bieta prze­sta­łaby pra­wie być ko­bietą: cnota, którą każdy de­li­katny męż­czy­zna pra­gnie wi­dzieć w swo­jej sio­strze, w swo­jej żo­nie i w swo­jej córce; cnota, która wznie­ca­jąc mi­łość, uchyla nie­bez­pie­czeń­stwo, po­nie­waż na­ka­zuje usza­no­wa­nie; tą cnotą jest przy­zwo­itość._

Dok­tor prze­rywa i spo­gląda na żonę przez mo­nokl. Pani Bo­gu­miła aż kuli się w so­bie.

Po raz pierw­szy mał­żo­nek pa­trzył tak na nią trzy lata po ślu­bie. Było to późną nocą. Ma­leńka Emilka, któ­rej wy­rzy­nały się ząbki, za­no­siła się pła­czem. Ona usi­ło­wała uspo­koić nie­mowlę, tu­ląc je do piersi. W drzwiach dzie­cię­cego po­koju sta­nął na­gle jej mąż. Po­przez szkło mo­no­kla wpa­try­wało się w nią z iry­ta­cją nie­na­tu­ral­nie po­więk­szone oko.

– Pani żono – roz­ka­zał – pro­szę marsz do n a s z e g o łoża!

Te­raz ma po­dobne spoj­rze­nie.

Dok­tor znów unosi książkę i czyta:

_Je­śli młoda dziew­czyna przy­pad­kowo uj­rzy się sama po­śród męż­czyzn, usu­nie się od nich bez prze­sady i zbliży się do swo­jej Matki. Ta­jemne prze­czu­cie prze­strzeże ją, że w jej wieku uni­kać na­leży oczu męż­czyzn i im mniej stara się im po­do­bać, tym wię­cej im się po­do­bać bę­dzie._

Pan Au­gu­styn po­pra­wia mo­nokl, spo­gląda na żonę.

– Do­bro­dziejka za­po­mniała wi­dać te na­uki, któ­rym sama kie­dyś hoł­do­wała.

„A Emilka tak ład­nie dziś na tym balu wy­glą­dała” – my­śli z ża­lem pani Ros­snow­ska, ale jej mąż jest nie­ubła­gany. Upo­ka­rza­jąca lek­cja trwa da­lej:

_Przy­zwo­ita dziew­czyna nie jest ani skrom­ni­sią, ani świę­toszką; a jed­nak nikt z nią po­ufa­ło­ści so­bie nie po­zwoli, at­mos­fera wsty­dli­wo­ści, która ją ota­cza, jest do­sta­tecz­nym jej za­bez­pie­cze­niem._

Znów kar­cące spoj­rze­nie.

_Taka panna tak swoje po­waby osło­nić umie; z ta­jem­ni­cami i sztuką po­wab­no­ści nie­obe­znana, że bę­dzie kie­dyś taką, jaką każda ko­bieta pra­gnąć po­winna: przez jed­nego ko­chana, a sza­no­wana przez wszyst­kich._

Pan Au­gu­styn odło­żył książkę, zer­k­nął na żonę i wy­jął mo­nokl. Wo­kół oka po­ja­wiła się czer­wona ob­wódka.

„Jaki on przy­gnę­biony” – prze­mknęło przez myśl jego żo­nie.

– Pani do­bro­dziejko, za­de­cy­do­wa­łem o przy­szło­ści na­szej córki – ode­zwał się ci­szej, zmę­czo­nym gło­sem. – Nie dam Emilki na zmar­no­wa­nie. – Przy­pa­lił wy­ga­słe w po­ło­wie cy­garo. – Pro­szę mnie zo­sta­wić sa­mego.

Pani Bo­gu­miła chciała o coś za­py­tać, ale wi­dząc, jak mę­żowi na­gle opa­dły ra­miona, uznała, że le­piej bę­dzie wyjść bez słowa.

* * *

Nie było jesz­cze siód­mej, kiedy bryczka wje­chała przez bramę na tyły żół­ta­wego pię­tro­wego bu­dy­neczku przy Do­mi­ni­kań­skiej. Gło­śne uja­da­nie uwią­za­nego na łań­cu­chu ol­brzy­miego psa spło­szyło ko­nia.

– Ażby cie, dia­bel­skie na­sie­nie... – za­klął Szy­mon, ze­sko­czył z ko­zła i za­czął uspo­ka­jać białą klacz, po­kle­pu­jąc ją po py­sku.

Na od­głos szcze­ka­nia w oknie na par­te­rze po­ru­szyła się fi­ranka.

– Niech Szy­mon nie czeka na mnie. – Dok­tor Ros­snow­ski wziął do ręki wy­słu­żoną le­kar­ską torbę i wy­sia­da­jąc z po­wozu, do­dał: – Po­tem pójdę pie­szo do szpi­tala.

– Jak pan dok­tór ży­czy, ale na to by­dle to trza uwa­żać, bo jak się ta sa­baka urwie... – Woź­nica po­krę­cił głową, po czym po­spiesz­nie wsko­czył na ko­zioł, lekko sma­gnął ba­tem, cmok­nął: „Nu, ru­szaj”, i po­cią­gnął za lejce. Po chwili znik­nął z po­dwórca głów­nego urzędu pocz­to­wego gu­ber­nial­nego mia­sta Płocka. Dok­tor na wszelki wy­pa­dek nie zbli­żał się do war­czą­cego i od­sła­nia­ją­cego białe zę­bi­ska zwie­rzaka.

Na­czel­nik poczty Piotr Fajko opu­ścił za­słonę. Wi­zyta dok­tora Ros­snow­skiego o tak wcze­snej po­rze ozna­czała pilną sprawę, a on nie zdą­żył się jesz­cze ubrać. Drep­cząc do wej­ścia, na­cią­gnął w po­śpie­chu kurtkę mun­duru i ner­wowo do­pi­nał me­ta­lowe gu­ziki zdo­bione dwu­gło­wym or­łem, by jak naj­szyb­ciej po­wi­tać nie­spo­dzie­wa­nego go­ścia.

Otwo­rzył drzwi.

– Nero, spo­kój! Do budy! – wrza­snął na psa, a ten scho­wał się na­tych­miast z pod­ku­lo­nym ogo­nem.

– Moje naj­niż­sze usza­no­wa­nie panu dok­to­rowi. – Po­czmistrz ukło­nił się i ge­stem za­pro­sił pana Au­gu­styna do środka.

Sie­dzieli na­prze­ciw sie­bie w nie­wiel­kim sa­lo­niku. Dzie­lił ich okrą­gły stół i le­żące na nim trzy ko­perty z dwoma pa­ry­skimi ad­re­sami i jed­nym wie­deń­skim. Dok­tor Ros­snow­ski pa­trzył py­ta­jąco na na­czel­nika poczty, ten jed­nak ucie­kał spoj­rze­niem. Mil­cze­nie się prze­dłu­żało.

Wresz­cie urzęd­nik prze­łknął ślinę i po­wie­dział ci­cho:

– Pa­nie dok­to­rze, je­stem tylko ma­łym try­bi­kiem w car­skiej ma­chi­nie. – Pod­niósł oczy. – Ot, ja­kiś tam czy­now­nik dwu­na­stej rangi. Ale ten czy­now­nik ma swoje lata i wie, co może gwa­ran­to­wać, a czego nie.

– Ja tylko nie chcę, żeby ktoś poza pa­nem do­wie­dział się o tych li­stach. To wszystko.

Po­czmistrz pod­niósł pa­lec wska­zu­jący.

– Ale chce pan je wy­słać spe­cjal­nym ku­rie­rem... – za­uwa­żył.

– Prze­cież za­płacę – prze­rwał pan Au­gu­styn.

– Pa­nie dok­to­rze. Znamy się nie od dziś. Zda­rzało się, że słał pan w po­śpie­chu li­sty do Pa­ryża i do­sta­wał od­po­wiedź na­wet po ty­go­dniu, naj­póź­niej dwóch. Ale wtedy, drogi dok­to­rze... Wtedy nie było tu na­szego dan­dysa Go­łu­bo­jewa. – Ostat­nie słowa po­czmistrz wy­mó­wił z lek­kim prze­ką­sem.

„Zna­czy, że plotka o balu już po­szła w mia­sto” – po­my­ślał pan Ros­snow­ski, ale spró­bo­wał raz jesz­cze:

– Prze­cież pan mu nie pod­lega.

– Oczy­wi­ście, że nie. Ja pod­le­gam radcy stanu, car­skiemu urzęd­ni­kowi pią­tej rangi, księ­ciu Alek­san­drowi Go­li­cy­nowi, dy­rek­to­rowi ge­ne­ral­nemu Poczt Kró­le­stwa Pol­skiego...

– No wła­śnie – wtrą­cił dok­tor.

Po­czmistrz tym ra­zem nie po­zwo­lił jed­nak so­bie prze­rwać.

– ...ale w spra­wie ko­re­spon­den­cji za­gra­nicz­nej – kon­ty­nu­ował – moim prze­ło­żo­nym jest ge­ne­rał Pa­niu­tin, urzęd­nik szó­stej rangi, który nie­dawno ob­jął sta­no­wi­sko gu­ber­na­tora wo­jen­nego w War­sza­wie. – Na­czel­nik po­pa­trzył w oczy dok­tora. – On wła­śnie pod­pi­sał ukaz, w któ­rym ob­li­guje mnie do skła­da­nia od­po­wied­nich ra­por­tów ze szcze­gól­nym uwzględ­nie­niem poczty ku­rier­skiej urzęd­ni­kowi siód­mej rangi kie­ru­ją­cemu w na­szej gu­berni wy­dzia­łem wo­jenno-po­li­cyj­nym...

– ...a tym od mie­siąca kie­ruje pan hra­bia Ni­ko­łaj Mi­chaj­ło­wicz Go­łu­bo­jew – po­nuro do­koń­czył dok­tor.

– Za­po­mniał pan do­dać, dok­to­rze: hra­bia i za­ra­zem puł­kow­nik...

– Puł­kow­nik?! Prze­cież on nie ma na­wet trzy­dziestki!

– No wła­śnie. Musi więc mieć do­brych pro­tek­to­rów w Mo­skwie albo i sa­mym Pi­trze.

– Zo­sta­wię panu te li­sty, może coś pan wy­my­śli – z prośbą w gło­sie ci­cho po­wie­dział pan Au­gu­styn.

– Dok­to­rze drogi, niech mnie pan nie sta­wia w ta­kiej sy­tu­acji. Pan le­czy lu­dzi, pan za­wsze za­robi na ży­cie... – Na­czel­nik od­su­nął od sie­bie li­sty. – Pro­szę je na­pi­sać tak, żeby ten, kto je bę­dzie czy­tał, nie mógł panu za­szko­dzić. – Wi­dząc zre­zy­gno­waną minę go­ścia cho­wa­ją­cego ko­perty do kie­szeni sur­duta, do­dał ci­cho: – A tę naj­waż­niej­szą ko­re­spon­den­cję do Wied­nia czy Pa­ryża niech panu prze­wozi ktoś za­przy­jaź­niony... – a po chwili mil­cze­nia rzu­cił: – Może ja­kaś ko­bieta?

Dok­tor Ros­snow­ski czuł, że jest w po­trza­sku. Był prze­ko­nany, że od tych li­stów za­leży przy­szłość jego córki.

„Ju­tro po­jadę do War­szawy – po­sta­no­wił – i będę wa­ro­wał jak ten pies na sta­cji pocz­to­wych dy­li­żan­sów idą­cych na Pa­ryż. – Się­gnął po ko­perty. – Może ktoś godny za­ufa­nia zli­tuje się i weź­mie je ze sobą”. Wstał.

Po­czmistrz pa­trzył na niego ze współ­czu­ciem.

„Wi­dać, że bar­dzo mu na tych li­stach za­leży” – po­my­ślał.

– Na po­cie­sze­nie – po­wie­dział, wsta­jąc – opo­wiem panu aneg­dotę. Go­łu­bo­jew za­żą­dał ode mnie wy­kazu oby­wa­teli na­szej gu­berni naj­czę­ściej ko­rzy­sta­ją­cych z usług pocz­to­wych ku­rie­rów na Pa­ryż, Ber­lin, Lon­dyn, Wie­deń i Rzym.

Pan Au­gu­styn spoj­rzał na niego zdzi­wiony.

– Aneg­dota bę­dzie za chwilę. – Na­czel­nik uśmiech­nął się. – Otóż niech pan so­bie wy­obrazi, że Nero tak po­szar­pał książkę ku­rier­ską, że pan Go­łu­bo­jew nie mógł z niej nic od­czy­tać. – Po­czmistrz uniósł zna­cząco jedną brew. – A tak się składa, że wśród pię­ciu oby­wa­teli na­szej gu­berni naj­czę­ściej ko­rzy­sta­ją­cych z ku­riera znaj­do­wał się pe­wien le­karz, ale ja nie pa­mię­tam jego na­zwi­ska...

Obaj wy­buch­nęli śmie­chem.

„To do­bry czło­wiek – po­my­ślał pan Au­gu­styn. – Szkoda, że nie może mi po­móc”.

* * *

Le­dwo Szy­mon zdą­żył ogar­nąć oba ko­nie pań­stwa Ros­snow­skich, le­dwo łyk­nął tro­chę kawy, którą ra­zem z dwiema bu­łecz­kami z wy­nio­słą miną po­dała mu Ro­zalka, gdy w drzwiach po­ja­wiła się, jesz­cze w szla­froku, pani Bo­gu­miła i jed­nym spoj­rze­niem omio­tła kuch­nię.

– Niech Szy­mon bę­dzie tak do­bry i za kwa­drans za­przęga. Po­je­dziemy z Emilką do mia­sta. – Tym ra­zem lu­stro­wała kre­dens. Po­de­szła i prze­cią­gnęła pal­cem po ran­cie prze­szklo­nych drzwi­czek, przez które wi­dać było śnia­da­niowy kom­plet fa­jan­so­wych fi­li­ża­nek, kub­ków i ta­le­rzy.

– A Ro­zalka niech no tu prze­trze ku­rze – po­wie­dziaw­szy to, pani dok­to­rowa od­pły­nęła w stronę mał­żeń­skiej sy­pialni.

„Na pewno te­raz mi się to dzie­wu­szy­sko po­krzy­wia za ple­cami” – my­ślała, za­sta­na­wia­jąc się przez mo­ment, czy nie od­wró­cić się gwał­tow­nie, by przy­ła­pać na tym słu­żącą. Wy­brała jed­nak sta­teczną god­ność pani domu.

Pani Ros­snow­ska po­my­liła się jed­nak – tym ra­zem dwie osoby w kuchni stro­iły miny po jej wyj­ściu.

Z pięt­na­stu mi­nut zro­biła się po­nad go­dzina i do­piero grubo po dzie­wią­tej pani dok­to­rowa ra­zem z córką wy­szły na ga­nek. Emi­lia pod­bie­gła do kla­czy, przy­tu­liła do jej łba po­li­czek i ukrad­kiem wsu­nęła ka­wa­łek cu­kru w koń­ski pysk.

– Ja to wi­dzę, pa­nienko – po­wie­dział ze śmie­chem Szy­mon. – Roz­pu­ści mi ją pa­nienka jak jaki dzia­dow­ski bicz.

– Emilko, wsia­daj, pro­szę – ode­zwała się su­cho matka.

Za­trzy­mały się na Tum­skiej pod dzie­wią­tym. Pod so­snową kuczką, którą do­bu­do­wał nowy wła­ści­ciel ka­mie­nicy, było nie­wiel­kie okno wy­sta­wowe, w któ­rym stały trzy dam­skie ma­ne­kiny opięte cia­sno otu­li­nami w ko­lo­rze ró­żo­wym, kre­mo­wym i bia­łym. Za­wie­szona przed szybą bla­cha ki­wała się na wie­trze, to przy­bli­ża­jąc, to od­da­la­jąc wy­ma­lo­wany na niej na­pis:

Brana Tau­ben­fli­gel

GOR­SE­CIARKA

Trzy­mały go w dzio­bach dwa me­ta­lowe go­łę­bie z gor­se­ci­kami na brzusz­kach oraz roz­po­star­tymi do lotu skrzy­deł­kami.

Gdy pa­sa­żerki wy­sia­dły z bryczki, pani Ros­snow­ska ru­szyła zde­cy­do­wa­nym kro­kiem do wej­ścia, a za nią, noga za nogą, su­nęła córka. Za­wsze ucie­kała do swego po­ko­iku na pię­trze, kiedy z sy­pialni do­cho­dził pod­nie­siony głos matki: „Niechże Ro­zalka cią­gnie z ca­łych sił” – iry­to­wała się pani Bo­gu­miła. „Kie­dyk siem boje, coby pani dy­chać zmo­gła” – od­po­wia­dała czer­wona z wy­siłku dziew­czyna, za­cią­ga­jąc sznu­rówki na ple­cach chle­bo­daw­czyni. „Już ty się o mnie nie bój. Za­przyj się i cią­gnij”.

„Ni­gdy na sie­bie cze­goś ta­kiego nie włożę” – przy­rze­kała so­bie wtedy panna Ros­snow­ska.

Gor­se­ciarka Brana Tau­ben­fli­gel była nie­wy­soką, dość pulchną ko­bietą o za­dzi­wia­jąco wą­skiej ta­lii, co przy jej tu­szy sta­no­wiło naj­lep­szą re­klamę szy­tej przez nią bie­li­zny. Na gło­wie miała _szajtł_ z pięk­nych mie­dzia­no­brą­zo­wych wło­sów, ozdo­biony de­li­katną sia­teczką z drob­nymi kre­mo­wymi ko­ra­li­kami, a spod pe­ruki spo­glą­dały na Emi­lię czarne świ­dru­jące oczka tak­su­jące jej szczu­plutką fi­gurę.

– Tu nie bę­dzie kło­pot.

Za­uwa­żyła zlęk­nione spoj­rze­nie dziew­czyny, która roz­glą­dała się po sto­ją­cych wo­kół ma­ne­ki­nach za­sznu­ro­wa­nych w go­towe gor­sety. Na kilku sto­łach pra­cow­nice ob­szy­wały ko­lejne płót­nem, je­dwa­biem, kasz­mi­rem, sa­tyną lub de­li­katną cie­lęcą skórką.

– Tu się nie ma co bać – uspo­ka­jała. – To tylko po­trze­buje pod­kre­ślić piękną fi­gurę panny dok­to­równy. – I na­gle przy­ło­żyła obie ręce do jej ta­lii, a palce wpiły się tak bo­le­śnie w ki­bić, że Emi­lia aż się wzdry­gnęła.

„Hra­bia mnie zdo­łał pod­nieść i to nie bo­lało” – prze­szło jej przez myśl.

– Pro­szę nie roz­pusz­czać mi córki, pani Tau­ben­fli­gel – po­wie­działa z uśmie­chem pani Ros­snow­ska. – Po­zwoli pani, że zer­knę na ma­te­riały – bar­dziej stwier­dziła, niż spy­tała.

– Ależ pani dok­to­rowa, pani nie po­trze­buje mnie o to py­tać.

– Po­cze­kaj chwilę, có­reczko.

Pani Bo­gu­miła ru­szyła w głąb pra­cowni i ko­lejno brała do ręki ma­te­riały, któ­rymi ob­szy­wano gor­sety, ba­dała ela­stycz­ność wi­kli­no­wych, me­ta­lo­wych i trzci­no­wych prę­tów two­rzą­cych ażu­rowe rusz­to­wa­nia.

Na bocz­nym stole, wśród fran­cu­skich i nie­miec­kich żur­nali, za­uwa­żyła naj­now­szy nu­mer „Gońca Płoc­kiego”. Jej uwagę przy­kuł ty­tuł na pierw­szej stro­nie: „Pi­kantny bal de­by­utan­tek”.

Po­wstrzy­mu­jąc emo­cje i si­ląc się na obo­jęt­ność, od nie­chce­nia się­gnęła po pi­smo. Wa­chlu­jąc się nim, krą­żyła mię­dzy pra­cow­ni­cami. Jej wzrok przy­cią­gnął wą­ski kasz­mi­rowy gor­set w bla­do­mo­re­lo­wym ko­lo­rze. Miał wpraw­dzie sznu­rówki z tyłu, ale jed­no­cze­śnie pięć du­żych me­ta­lo­wych ha­ftek z przodu. Pani Bo­gu­miła jedną dło­nią na­dal po­ru­szała ga­zetą, drugą spraw­dzała ja­kość ma­te­riału. Po­de­szła do gor­se­ciarki, która bacz­nie ob­ser­wo­wała jej każdy krok.

– Tam­ten wy­gląda wdzięcz­nie...

– My to ro­bimy dla córka sa­mego pana Pa­weł Ray­stoff z Go­sty­nina. – Gor­se­ciarka za­uwa­żyła, że na­zwi­sko nie robi na pani Ros­snow­skiej żad­nego wra­że­nia. – No jak­żesz?! Panna Ray­stoff też była wczo­raj na ten bal. – Ści­szyła głos. – Tyle że szpetna... Kudy jej do pa­nienka. – Spoj­rzała na Emi­lię. – Ale na moje oko fi­gura po­trze­buje być taka sama – rzu­ciła. – Ma­rylka, pójdź no tu z ro­bótka. – Gor­se­ciarka kiw­nęła na rudą, bladą dziew­czynę sie­dzącą pod oknem. – To sam naj­now­szy wy­na­la­zek pana Do­uglas z Ame­ryka... – cią­gnęła, się­ga­jąc po gor­set. – Pani dok­to­rowa po­trze­buje po­pa­trzeć.

De­mon­stra­cyj­nie za­częła wy­gi­nać przed­nie li­stwy na wszyst­kie strony.

– Mię­kuchny. W sam raz dla pa­nienka. – Pani Tau­ben­fli­gel uśmiech­nęła się do Emi­lii. – Te ha­ftki po­trze­bują być wszyte w bry­kle z ple­cionki ze sta­lo­wego drutu. – Przy­ło­żyła gor­set do sukni Emi­lii. – Jak się raz z tyłu do­brze za­sznu­ruje, to pa­nienka po­trze­buje tylko wstrzy­mać od­dech i bę­dzie mo­gła z przodu za­pi­nać sama. – Za­wie­siła głos. – Pani có­ruś warta ten cy­mes. – Spoj­rzała za­chę­ca­jąco na pa­nią Bo­gu­miłę i po­spiesz­nie wy­dała po­moc­nicy po­le­ce­nie: – Niech Ma­rylka weź­mie pa­nienka dok­to­równa do go­to­walni i przy­mie­rzy to pan­nie.

Ruda dziew­czyna bez słowa skło­niła głowę i ci­cho zwró­ciła się do Emi­lii:

– Pa­nienka wy­ba­czy, że pójdę przo­dem. Mu­sim przejść na tył domu, przez po­dwó­rze. Tam trza uwa­żać, bo błoto. – Za­ru­mie­niła się.

Gor­se­ciarka od­pro­wa­dziła wzro­kiem obie dziew­czyny.

– Na moje oko po­trze­buje być jak ulał. – I za­raz do­dała kon­fi­den­cjo­nal­nie: – Pani Ray­stoff bę­dzie tu z córka do­piero w pią­tek. Dziś po­nie­dzia­łek. Ma­rylka po­trze­buje się tylko po­spie­szyć. – Po­tem, na­chy­la­jąc się do pani dok­to­ro­wej, szep­nęła przy­mil­nie: – A pani dok­to­rowa może ze­chce kawy, bo przy­miarka _a bisl_ po­trwa.

Sie­dzą w nie­wiel­kim po­koju gor­se­ciarki przy okrą­głym sto­liku, a z dzbanka unosi się za­pach kawy. Pani Ros­snow­ska wciąż się wa­chluje ga­zetą.

– A wie pani dok­to­rowa, że ten Ray­stoff z Go­sty­nina to oprócz dwie far­biar­nie i córka ma jesz­cze syn? – Gor­se­ciarka uśmie­cha się chy­trze. – Przy­stojny mło­dzie­niec. Na dwa­dzie­ścia lat mu idzie. – Po­chyla się ku pani Ros­snow­skiej. – To po­trze­buje być bar­dzo do­bra par­tia... – Przy­suwa się z krze­słem. – Znacz­nie bez­piecz­niej­sza niż ten puł­kow­nik... – Za­wie­sza głos. – Pani prze­cież wie, dla­czego tu przy­słali pana hra­biego. – Urywa i spo­gląda na nią zna­cząco.

Pani Ros­snow­ska mil­czy, tylko jej palce moc­niej za­ci­skają się na ga­ze­cie.

„Oni tu wszystko wie­dzą, i mój Au­gu­styn, i na­wet ta Ży­dówka, tylko ja nic nie wiem” – my­śli roz­ża­lona.

W go­to­walni są tylko we dwie. Emi­lia nie bar­dzo ro­zu­mie, co ma ze sobą zro­bić.

– Pa­nienka się roz­bie­rze – mówi ci­cho Ma­rylka. Wi­dząc spe­sze­nie panny Ros­snow­skiej, do­daje: – Ja nie będę pa­trzeć.

– W Pi­trze córka ja­kie­goś kupca, do­stawcy dworu – pani Bo­gu­miła sły­szy głos gor­se­ciarki – skoń­czy­łaby w maju szes­na­ście lat.

– Skoń­czy­łaby? – pyta pani dok­to­rowa.

– W marcu po­trze­bo­wała rzu­cić się do Newy z mi­łość do... – Pani Tau­ben­fli­gel za­wie­sza głos.

Py­ta­jące spoj­rze­nie.

Lek­kie ski­nie­nie głową.

– Uwiódł ją nasz pan hra­bia.

Mil­cze­nie.

– Za­miast sądu ze­słano go do nas...

„Wielki Boże! I taki czło­wiek pod­no­sił wczo­raj Emilkę?!” Pani Ros­snow­skiej trudno zła­pać od­dech.

Gor­se­ciarka wstaje.

– Zo­sta­wię pa­nią na chwilę. – Na­lewa do fi­li­żanki kawę. – Sza­nowna pani spo­koj­nie się na­pije, a ja po­trze­buję zer­k­nąć, czy ten gor­set nada się dla panna dok­to­równa.

Gdy tylko za gor­se­ciarką za­my­kają się drzwi, pani Ros­snow­ska roz­kłada po­miętą ga­zetę. Szybko prze­biega wzro­kiem tekst.

Uspo­kaja się, od­no­to­wu­jąc opis tego, jak Emilka ład­nie tań­czyła i jak gu­stow­nie wy­glą­dała.

Sku­lona w so­bie Emi­lia stoi tylko w płó­cien­nej ko­szuli. Pa­trzy spod oka na Ma­rylkę, która po­lu­zo­wuje sznu­rówki z tyłu gor­setu, roz­pina przed­nie ha­ftki i roz­po­ściera go na całą sze­ro­kość.

„To wy­gląda jak ja­kiś ol­brzymi chra­bąszcz” – prze­myka Emi­lii przez myśl.

Tro­chę nie­po­koi pa­nią Bo­gu­miłę sfor­mu­ło­wa­nie, że fi­na­łowe _pas_ wy­warło wra­że­nie głów­nie na pa­nach.

„Roz­pustny pi­smak – po­mstuje pani dok­to­rowa. – I jesz­cze do tego ten ty­tuł!”

Ma­rylka od ple­ców otula pannę Ros­snow­ską otwar­tym gor­se­tem.

– Niech pa­nienka te­raz to po­za­pina – sły­szy Emi­lia głos dziew­czyny.

Trzę­są­cymi się dłońmi sięga po oba bry­kle, przy­bliża je do sie­bie.

Jedną ręką przy­trzy­muje li­stwy, a drugą usi­łuje za­piąć ha­ftkę.

– Nie mogę tra­fić jedną ręką – mówi za­kło­po­tana.

– Pa­nienka po­zwoli. – Ma­rylka od tyłu obej­muje Emi­lię w pa­sie i scze­pia środ­kową ha­ftkę.

– Od tej trzeba za­czy­nać – ra­dzi.

Pani Ros­snow­ska czyta o tym, z jaką dez­apro­batą wśród in­nych ma­tek spo­tkały się zbyt śmiałe fi­gury ta­neczne. Czuje na­głe pul­so­wa­nie w skro­niach.

Emi­lia opiera się rę­koma o ścianę. Z tyłu sły­szy sa­pa­nie Ma­rylki, która z ca­łej siły ściąga ko­lejne sploty sznu­rówki. Panna Ros­snow­ska nie­mal traci od­dech.

„Te­raz bym na­wet nie po­czuła, że ktoś pod­nosi mnie do góry” – my­śli z tru­dem, ła­piąc po­wie­trze.

– Układa się na pa­nience jak rę­ka­wiczka – mówi za­do­wo­lona pani Tau­ben­fli­gel, wcho­dząc do go­to­walni.

Ostat­nie zda­nie pani Bo­gu­miła musi czy­tać dwa razy. Li­tery ska­czą jej przed oczami:

_Któ­raś z pań su­po­no­wała na­wet, że ta­neczna edu­ka­cja na pew­nej płoc­kiej pen­sji skan­da­li­zu­jąco wy­biega poza przy­jęte w oby­czaj­nem to­wa­rzy­stwie kon­we­nanse._

Z tru­dem ła­pie od­dech.

„Jak pan śmiał, nędzny pi­smaku, wplą­tać Emilkę w taki skan­dal!” W my­ślach po­licz­kuje re­dak­tora Cza­plic­kiego.

Do po­koju wcho­dzi gor­se­ciarka, a za nią sztywno Emi­lia. Dziew­czyna ma te­raz znacz­nie głęb­sze wcię­cie w ta­lii.

– Strasz­nie tu go­rąco – mówi pani Bo­gu­miła.

Szyb­kie ru­chy ga­zetą.

– Za­raz przy­niosę zimną li­mo­niadę...

Stuk­nię­cie za­my­ka­nych drzwi.

Pani Bo­gu­miła ma cią­gle przed oczami hra­biego Go­łu­bo­jewa trzy­ma­ją­cego w rę­kach jej córkę.

„Boże, jaki prze­wi­du­jący jest ten mój Au­gu­styn...” – my­śli z po­dzi­wem, a za­ra­zem po­czu­ciem winy, że za­wiódł ją ko­biecy in­stynkt.

Emi­lia pa­trzy z nie­po­ko­jem na matkę.

– Czy _ma­man_ do­brze się czuje?

– Do­brze... Już do­brze, Emilko... – od­po­wiada pani Ros­snow­ska, ale ga­zeta w jej ręku nie prze­staje się po­ru­szać.

Sto­jąca obok Emi­lia aż czuje na swo­jej twa­rzy ruch po­wie­trza.

„Jak do­brze, że _ma­man_ się wa­chluje. Ła­twiej mi od­dy­chać – my­śli, do­ty­ka­jąc bez­wied­nie swo­jej opan­ce­rzo­nej ta­lii. – Ale ni­gdy nie będę umiała w tym za­tań­czyć”. Pró­buje głę­biej wcią­gnąć po­wie­trze.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: