- W empik go
Ucieczka na Marstrand - ebook
Ucieczka na Marstrand - ebook
W listopadzie 1969 dwustu Polaków żydowskiego pochodzenia trafiło na skalistą wysepkę Marstrand na zachodnim wybrzeżu Szwecji, by w czasie zimowego półrocza mieszkać tam i uczyć się szwedzkiego. Niektórzy z nich przeżyli Zagładę, inni zaś dorastali w powojennej Polsce, nieświadomi swoich żydowskich korzeni. 1968 był rokiem, który zmienił wszystko.
Sześcioletnia Anna Grinzweig Jacobsson była jedną z osób, które znalazły się w Szwecji. Była jednak zbyt mała, by zachować wspomnienia z tamtego czasu. Po pięćdziesięciu latach, chcąc poznać własną historię, spotyka się z tymi, którzy razem z nią byli wtedy na Marstrand, a owocem tego jest Ucieczka na Marstrand, wielogłosowy kolaż wspomnień tych, którzy wtedy wyjechali z Polski, jak i tych, którzy przyjmowali polskich Żydów w Szwecji. Książka przybliża również tło polityczne roku 1968 i zaangażowanie ambasady Szwecji w Warszawie oraz szwedzkiego ambasadora w pomoc polskim Żydom w emigracji. To żywa opowieść o zdarzeniach historycznych ściśle powiązanych z teraźniejszością. Bogato ilustrowana zdjęciami archiwalnymi i współcześnie wykonanymi fotografiami jej bohaterów. Anna Grinzweig Jacobsson urodziła się w 1963 roku we Wrocławiu. Jest doktorem fizyki, prowadzi stowarzyszenie kulturalne Salon Żydowski w Göteborgu. Ucieczka na Marstrand to jej debiut pisarski.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
Rozmiar pliku: | 7,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na zdjęciu stoi tuż przy tacie. Wygląda na rozbawioną i salutuje fotografowi. Tata, już starszy pan, trzyma skórzaną teczkę, szalik dziewczynki i rękawiczki, które ściągnęła w słońcu. Za nimi widać połyskującą wodę, skały i białe domy.
Dziewczynka ma 6 lat i jest wygnanką, bezpaństwowcem. Kraj, w którym przyszła na świat, wyrzucił ją. Gdy przybyła na Marstrand, opowiadano, że dawno temu ta niegościnna skalista wysepka była jedynym w Szwecji miejscem, gdzie mogli osiedlić się Żydzi. Tutaj powstała pierwsza w kraju synagoga. Wtedy, pod koniec XVIII wieku, na stały ląd pozwolono Żydom przenieść się po paru latach. Mała i jej rodzice zostaną na Marstrandzie tylko pół roku, przez jedną zimę.
Jest listopad, hotele i małe pensjonaty świecą pustkami od lata. Około dwustu żydowskich uchodźców z Polski ma się tu uczyć szwedzkiego. Wielu z nich to młodzież, studenci, którzy chcą dokończyć swoje studia. I lekarze, którzy powinni szybko podjąć pracę, ich nowy kraj potrzebuje medyków. Wszyscy pochodzą z dużych miast, przyzwyczajeni do spacerów szerokimi alejami, wysiadywania po kawiarniach, chodzenia na koncerty albo do teatru. Teraz znaleźli się na zimnej, smaganej wiatrem wysepce, na którą można dotrzeć tylko promem i gdzie niewiele jest poza skałami i skupiskami drewnianych domków.
Pięćdziesiąt lat później próbuję spojrzeć wstecz na siebie samą przez tunel w czasie. Każdego lata żeglując z mężem, przepływamy koło Marstrandu. Czasami cumujemy w dużej gościnnej przystani, tłoczymy się wśród innych łodzi, spacerujemy po pomostach, jemy lody. W mojej markowej kurtce żeglarskiej wtapiam się w tłum bez problemu – nikt by nie zgadł, w jakich okolicznościach trafiłam tu po raz pierwszy.
Moje wspomnienia z Marstrandu są wyrywkowe i nieliczne. Pamiętam, że z nadejściem wiosny, gdy inne dziewczynki nosiły już podkolanówki, musiałam dalej chodzić w grubych wełnianych rajstopach. Mamy nie było stać na zakup podkolanówek, a mieliśmy ze sobą tylko zimowe ubrania. Reszta naszych rzeczy pozostawała w jakimś magazynie, nie mieliśmy do nich dostępu. Gdy wygrzebuję stare fotografie, znajduję na nich potwierdzenie. Na klasowym zdjęciu (tak, na Marstrandzie chodziłam do zwykłej szwedzkiej szkoły) zrobionym na leśnej wycieczce tylko ja jedna wśród dziewczynek jestem w grubych pantalonach. Każde z dzieci trzyma bukiecik zawilców, mój jest największy.
Gdy opowiadam ludziom, że Marstrand był moim pierwszym miejscem zamieszkania w Szwecji i że spędziliśmy tam pół roku, dziwią się. Wygląda na to, że tu w Göteborgu nikt nie słyszał, że zimą 1969 roku był tam obóz żydowskich uchodźców, mimo że prawie każdy jest jakoś związany z tą wyspą, mekką żeglarstwa na zachodnim wybrzeżu. Gdy mówię potem o antysemickiej nagonce w Polsce pod koniec lat 60., widzę najczęściej uniesione brwi. Większość nic o tym nie słyszała. Tłumaczę, co się wtedy stało, że kraj wypędził resztkę Żydów, która przeżyła wojnę. Słuchacze reagują na to szokiem: jak to możliwe? Ledwie 20 lat po tym, jak...? Wygląda na to, że ludzie biorą Holokaust za gwarancję, że już „nigdy więcej”. Ale w Polsce zdarzało się, że Żydów, wracających po wojnie do swych domów, mordowano. Ginęli z rąk sąsiadów, którzy przejęli ich domy i dobytek. Jest w Polsce miasto Kielce, słynne z pogromu w 1946 roku, w którym zabito ponad czterdzieścioro Żydów.
Już kiedy stałam na nabrzeżu Marstrandu, wtulona w rękaw szorstkiego zimowego palta taty, patrząc na mamę za obiektywem aparatu, wiedziałam, że nie ma żadnego „nigdy więcej”. Tata wyjaśnił mi, że to część żydowskiego losu, że człowiek czasem musi iść precz, porzucając swój dom. Robiliśmy tak przez tysiące lat. Czemu to miałoby się nagle zmienić? Moi rodzice ocaleli dzięki podjętej w porę decyzji o ucieczce. Rodzina mamy uciekła na wschód, aż do Uzbekistanu, parę tygodni zanim przyszli Niemcy. Rodzina taty nie była tak przewidująca, utknęli w dubieńskim getcie, ale udało im się wydostać stamtąd przed ostateczną likwidacją. Tata nauczył mnie, że zawsze muszę być czujna na to, co dzieje się dokoła. Nie wolno o tym zapominać. Nawet gdy zdaje się, że zapanował spokój, że wszystko wokół jest stabilne i bezpieczne. Potwór znów może się obudzić, antysemityzm jest wpisany w porządek świata.
Gdy dowiedziałam się, że wyjeżdżamy, wpadłam w rozpacz. Miałam opuścić mieszkanie, w którym przeżyłam całe moje życie, mojego kochanego przyjaciela Zbyszka z naszego podwórka. (Jego wzburzona mama przyszła do moich rodziców: Zbyszek bez przerwy płacze. Czy to prawda, że Ania wyjeżdża?) Wizyty u stryja Abrama w jego wielkim mieszkaniu, gdzie miał także swój gabinet lekarski. Jeden z pokojów zajmował bez reszty aparat do zdjęć rentgenowskich. Abram miał kolekcję znaczków, którą uwielbiałam, i na pożegnanie podarował mi wszystkie swoje klasery. Był stary, nie miał żony, postanowił zostać.
Wyprawy do parku z tatą – codziennie wychodziliśmy na długie spacery, a on mi wtedy opowiadał. O swoim życiu w Dubnie, o tym jak było przed wojną i jak udało mu się przetrwać okupację. Przeżył dwie wojny światowe, miał 4 lata, kiedy Niemcy przyszli po raz pierwszy. Tych opowieści mogłam słuchać bez końca, nigdy nie miałam dość. Teraz po latach zastanawiam się czasami, czy mnie pamięć nie myli, czy rzeczywiście opowiadał takie rzeczy ledwie sześcioletniemu dziecku. Ale tak było, bo po przyjeździe do Szwecji tata już nie miał ani siły, ani czasu na spacery i opowieści. Już kiedy przyszłam na świat, był niemłodym człowiekiem, naznaczonym swoimi przejściami na ciele i duchu. Walka o przyswojenie sobie nowego języka i zdobycie uprawnień szwedzkiego lekarza, gdy pozostało mu jedynie parę lat do emerytury, pochłaniała całą jego energię.
Czemu chcę teraz opowiedzieć o tym, co się stało? Antysemicka nagonka w Polsce jest w Szwecji zadziwiająco mało znana, mimo że stanowiła przedłużenie ambicji Hitlera, aby Polskę „odżydzić”. I tak jak przedtem, świat przyglądał się temu w milczeniu. To prawda, że nikogo nie zamordowano i niewielu skrzywdzono fizycznie. Z całego kraju wypędzono Żydów spokojnie, bez większych ekscesów. Na samej górze w paszportach, które dano nam przed wyjazdem, widnieje napis w trzech językach: „Posiadacz niniejszego dokumentu podróży nie jest obywatelem polskim”.
W kraju, który wystawił nasze dokumenty, zrodziło się na nowo zainteresowanie tymi zdarzeniami. Przed wojną żyły w Polsce ponad trzy miliony Żydów. Ocalała mniej więcej jedna dziesiąta, głównie wśród tych, którzy uciekli do Związku Radzieckiego. Po wojnie większość ocalałych powróciła; w połowie 1946 roku było w Polsce około ćwierć miliona Żydów. Większość z nich opuściła potem kraj w kolejnych falach emigracji. Kiedy pod koniec lat 60. rozpętano antysemicką nagonkę, mniej więcej trzydzieści tysięcy polskich obywateli utożsamiało się z żydostwem. Połowa z nich zdecydowała się na wyjazd. Dzisiejsza Polska zmaga się z bólami fantomowymi i w ostatnich latach wydano tam szereg książek o ostatecznym wypędzeniu Żydów. Po szwedzku nie są jednak dostępne. Sama po polsku nie czytam zbyt dobrze, uważam zresztą, że to nie jest wyłącznie polska sprawa. Zdarzenia te są również częścią szwedzkiej historii. Znalazło tu schronienie 3000 Żydów, co stanowiło znaczący przyrost tutejszej żydowskiej mniejszości.
Moja grupa trafiła na Marstrand, miejsce-kolebkę Żydów w Szwecji. Gdy w roku 1775 wyspie nadano status porto franco – strefy wolnego handlu i wyznania – tym samym zezwolono Żydom, po raz pierwszy, osiąść na skrawku szwedzkiej ziemi. Kupcy z Niemiec i Danii ściągnęli tu i założyli żydowską gminę. Dwieście lat później, w roku 1969, Marstrand miał znów przyjąć żydowskich przybyszów zza morza.
Paszport wyjazdowy, 1969. Nieletni nie mogli mieć własnych dokumentów, zatem Autorkę wpisano w paszport ojca
W toku historii nieraz zdarzało się, że Żydzi trafiali do Szwecji. Szukali schronienia jako rozbitkowie i czasami – nie zawsze – zostawali przyjęci. O tym, jak mało brakowało, by odmówiono nam azylu, i jak istotną rolę odegrała ambasada szwedzka w Warszawie, dowiedziałam się w trakcie pracy nad tą książką. Ale zaczęło się od całkiem innych pytań. Ponieważ byłam taka mała, gdy przyjechaliśmy do Szwecji, wielu rzeczy nie mogłam pamiętać ani wiedzieć. Jak się zaczęła ta nagonka, w którym momencie stało się jasne, że to już nie żarty? Jak czuli się dorośli, których wytrącono z kolein ich życiorysów? Jak odbierali Marstrand i obóz językowy, w którym się znaleźli? Jak pierwszy okres pobytu w swoim nowym kraju? Moi rodzice już nie żyją, lecz jest wielu innych, którzy przybyli na wyspę razem z nami.
Ta opowieść obejmuje także zdarzenia z czasów na długo przed Marstrandem. Wszyscy wygnani z Polski byli ludźmi, którzy tak czy inaczej przetrwali wojnę i Holokaust albo też byli dziećmi ocaleńców. By pojąć to, co się zdarzyło w końcówce lat 60., zrozumieć cały kontekst i reakcje, należy sięgać dalej wstecz. Starsze pokolenie uchodźców znacznie się już wykruszyło, ale ich dzieci mogą nam dzisiaj opowiedzieć.ODGŁOS CIEKNĄCEGO KRANU
Wiktor Wal, 23 lata. Autoportret. Polska, 1969
Wiktor
Że jestem Żydem, nie dowiedziałem się od rodziców, tylko w szkole. Miałem 7 lat, kiedy poszedłem do drugiej klasy. Mieli mi zrobić badanie lekarskie i była tam pielęgniarka. Pyta mnie, jak się nazywam, mówię, że Wiktor Wal.
– A jak na drugie imię?
– Nie mam drugiego imienia.
– Nie masz? To jesteś Żydem.
Przychodzę do domu i pytam: „O co tu chodzi? Mówią, że jestem Żydem, bo mam tylko jedno imię?”. I dopiero wtedy rodzice mi opowiedzieli, jak to jest. Rozumiem, że im się z tym opowiadaniem nie paliło, przeżyli wojnę i stracili jedno dziecko. Mojego brata, którego nigdy nie widziałem. Byliśmy świecką rodziną, bez żadnych szczególnych tradycji. Nasza gosposia była katoliczką, chodziłem z nią do kościoła.
Luba
Zawsze wiedziałam, że jestem Żydówką. W domu rodzice rozmawiali w jidysz, słuchałam sporo klezmerów, żydowskiej muzyki, chodziłam do żydowskich teatrów i często bywałam w Towarzystwie Kultury Żydowskiej. Ale wierząca nigdy nie byłam.
Gdy byłam dzieckiem, z antysemityzmem spotykałam się na każdym kroku, wszędzie. W szkole, na podwórku. Jak tylko coś się powiedziało, to ktoś zaraz: „Spieprzaj do Palestyny, Żydówico”.
I nic nie mogłam na to odpowiedzieć, bo jakbym powiedziała: „Sam spieprzaj, Polaczku”, toby mnie tam rozszarpali. Wszystkich nas to otaczało. A przecież nawet nie różniłam się specjalnie od polskich dzieci. Nazywałam się Luba Koniarska, to polskie nazwisko. Zawsze się zastanawiałam, skąd mogą wiedzieć, że jestem Żydówką.
Luba Huldt, 19 lat. Polska, 1965
Tata wstąpił do partii bardzo wcześnie, siedział w więzieniu politycznym, komunizm był w przedwojennej Polsce zakazany. Kiedy wybuchła wojna, w 1939 roku, to on – Żyd i komunista – wcześnie ze swymi partyjnymi kolegami uciekł do Rosji. A mama razem z nim, bo bardzo w nim była zakochana. Szli na piechotę i stopniowo przenosili się coraz dalej, w głąb kraju. W końcu znaleźli się pod Uralem. Żyło się im strasznie ciężko, mama straciła dwójkę dzieci, nie pożyły długo.
Wrócili w 1945. Tata chciał odbudować Polskę, był patriotą. Głęboko wierzył w ten socjalizm, równość, mówił, że to musi potrwać, że trzeba czasu, zanim będzie dobrze.
Granice Polski po wojnie były przesunięte. Tych wszystkich, którzy przyszli z Rosji czy ze wschodniej Polski, przeniesiono na ziemie zachodnie, które wcześniej były niemieckie. Niemieckich właścicieli przepędzono, nie mogli nic zabrać ze sobą. Ci, którzy przyszli, wprowadzali się do gotowych mieszkań. Moi rodzice też. Były tam meble, pościel, tylko się wprowadzać. Później gdzieś przeczytaliśmy, że w Europie wypędzono dwanaście milionów Niemców.
Ja urodziłam się w Bielawie, pierwsze dziecko, które przeżyło. Luba to jest rosyjskie imię, które znaczy ukochana.
Za moich czasów w Polsce nie mówiło się w szkole o Zagładzie. Zupełnie nic. O Zagładzie przeczytałam i nauczyłam się dopiero w Szwecji. Gdy dorastałam, widywałam ludzi z tatuażami na rękach, ale mnie to zupełnie nie ruszało. I nikt o tym nie mówił. Zdawało mi się chyba nawet, że to fajne, bo to było coś oryginalnego. Nawet nie wiem, czy o to pytałam.
Wiedziałam za to, że nie mamy żadnej rodziny. Tak strasznie tęskniłam za jakąś ciocią czy babcią. A my nie mieliśmy nikogo. Mama szukała cały czas, przez Czerwony Krzyż i inne organizacje, jakichś krewnych, jakiejś rodziny. A mama przecież pochodziła z licznej rodziny. Bardzo się przejmowałam, kiedy przychodził list z Czerwonego Krzyża. Ale nie, nie znaleźli nikogo. Chociaż to tylko nachodziło mnie czasami. Ale chociażby to, że nie miałam do kogo pojechać... Wiedziałam, że zginęli w obozach koncentracyjnych, rozumiałam, że to dotknęło moją rodzinę. Ale nie miałam pojęcia o tej skali. Nic nie wiedziałam o Kielcach! W Polsce nic o tym nie słyszałam. Tata nie wspomniał nigdy ani słowem, nie wiem, czy sam wiedział.
Kiedy zdawałam na medycynę i wypełniałam papiery, trafiłam tam na rubrykę „wyznanie”. To mnie zaszokowało, bo byłam wychowana w duchu socjalizmu. Wierzyłam w to. Wszyscy mają być równi, walczymy o równość, a tu, jak zdajesz na uczelnię, to... W Polsce nie należało być wierzącym, ale ja musiałam wpisać „wyznanie mojżeszowe”. Przywykłam do przejawów antysemityzmu ze strony poszczególnych osób, jak nauczyciele, uczniowie i sąsiedzi. Ale to było ze strony władz! Wyraźnie było widać, co się liczy. Mnie się zdawało, że jak człowiek urodził się w Polsce, skoro jego przodkowie żyli tam od XV wieku, to musi być Polakiem. Ale nie było się.