- promocja
- W empik go
Ucieczka na Wyspy Szczęśliwe - ebook
Ucieczka na Wyspy Szczęśliwe - ebook
Kamila, oszukana przez mężczyznę, który miał być miłością jej życia, chce uciec jak najdalej od niego. Jako przedstawicielka biura podróży leci na Wyspy Kanaryjskie, gdzie ma spędzić kolejny sezon, dbając o turystów i pokazując im uroki archipelagu. Postanawia, że jeśli jeszcze kiedykolwiek zwiąże się z facetem, to wyłącznie dla pieniędzy, i rzuca się w wir życia towarzyskiego.
Pewnego wieczoru podczas służbowej kolacji poznaje cudzoziemca, który okazuje się fantastycznym rozmówcą i materiałem na dobrego przyjaciela. Niestety, dwa dni później Tomi opuszcza wyspę i ich znajomość może się rozwijać wyłącznie na odległość.
U schyłku lata przystojny Fin wraca na Gran Canarię, aby spędzić tam urlop i lepiej poznać dziewczynę z Polski, która zawładnęła jego myślami. Gdy wspólny tydzień dobiega końca, Kamila odwozi go na lotnisko i nawet sama przed sobą nie przyznaje się do tęsknoty, która zaczyna jej doskwierać.
Czy złamane serce Kamili pozwoli jej uwierzyć w dobre intencje nowego znajomego? Czy dzielące ich cztery tysiące kilometrów nie okażą się przeszkodą nie do pokonania?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-994-4 |
Rozmiar pliku: | 661 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Pasażerów odlatujących do Las Palmas prosimy o pilne stawienie się przy bramce numer osiem. Powtarzam…
Nie słuchając dalszego ciągu czytanej beznamiętnym głosem zapowiedzi, zbyt szybko połknęłam duży kawałek czerstwej bułki. Popiłam go lodowatą colą, ale i tak oczy mało nie wyszły mi na wierzch. Wstałam od stołu, strzepnęłam z ubrania okruchy i zarzuciwszy pasek torebki na ramię, chwyciłam rączkę podręcznej walizki. Ruszyłam truchtem w stronę długiej hali wylotów. Lotniskowa kafejka, w której jadłam późne śniadanie, była mocno oddalona od wyjścia, przy którym czekał mój samolot, a ja musiałam jeszcze przed startem skorzystać z toalety.
W kibelku oczywiście była kolejka. Zerknęłam w stronę łazienki dla niepełnosprawnych. Wolna. Wskoczyłam do niej, zamknęłam drzwi na haczyk i szybko załatwiłam, co miałam do załatwienia. Gdy zapinałam spodnie, odpadł guzik.
– Jasna cholera! – warknęłam; i bez tego byłam cała w nerwach.
Zapięłam suwak, wypuściłam na wierzch koszulkę i pobiegłam z nadzieją, że po drodze dżinsy nie zjadą mi z tyłka.
Dopadłam bramki jako jedna z ostatnich. Na szczęście miałam miejsce w piątym rzędzie, nie musiałam więc przepychać się przez cały samolot, narażając na nieprzychylne spojrzenia pasażerów, którzy zamiast usiąść na czterech literach, stali w przejściu, grzebiąc na górnych półkach lub kłócąc się o to, kto usiądzie przy oknie, a kto pośrodku.
Ja najbardziej lubiłam zajmować miejsce przy przejściu. I takie miałam dzisiaj. Dawało mi to możliwość wyciągnięcia nóg czy też wstania bez przeszkadzania innym podróżnym. Co prawda unikałam odpinania pasów, bo bardzo bałam się latania, ale podczas dłuższych podróży, a taką miałam przed sobą, wyprawa za potrzebą była nieunikniona.
Oczywiście górne półki zostały już całkiem załadowane. Westchnęłam i włożyłam swoją walizeczkę pod siedzenie przede mną, a torebkę położyłam na kolanach. Siedząca obok para zdawała się mnie nie zauważać. Oglądali jakieś zdjęcia, rozmawiali przyciszonymi głosami i nie widzieli chyba nie tylko mnie, ale i całej reszty świata.
Poczułam drapanie w gardle, od paru miesięcy nachodzące mnie z dokuczliwą regularnością, a w oczy zapiekły niechciane łzy. Szybko zamrugałam, by nie pozwolić im wypłynąć na policzki. To nie był dobry moment na rozklejanie się. Musiałam przyzwyczaić się do tego, że świat był pełen zakochanych par i że, chcąc nie chcąc, będę się na nie natykała.
Zamieszanie na pokładzie stopniowo ustępowało atmosferze oczekiwania. Stewardesy sprawdzały górne schowki, odpowiadały na pytania pasażerów, prosiły o złożenie stolików, które co bardziej niecierpliwi już odpięli od oparć siedzeń znajdujących się przed nimi. Po chwili zaczęła się prezentacja procedur bezpieczeństwa, a samolot powoli ruszył w stronę pasa startowego.
Nie znosiłam tych ostatnich minut przed startem, a one jak zwykle dłużyły się w nieskończoność. Nie raz zastanawiałam się, czy w razie awarii ludzie faktycznie będą potrafili skorzystać z informacji i instrukcji przekazywanych przez personel pokładowy. Mnie na pewno sparaliżowałby strach i zupełnie nie pamiętałabym, co robić, w jakiej kolejności i dlaczego.
Samolot zatrzymał się, więc otworzyłam oczy i zerknęłam w stronę okna. Czekaliśmy na pozwolenie na start. Po kilkunastu sekundach ruszyliśmy z kopyta, a mnie wcisnęło w siedzenie. Maszyna poruszała się coraz szybciej, trzęsąc i trzeszcząc niemiłosiernie, aż w końcu dziób się uniósł i poszybowaliśmy w kierunku białych obłoków lewitujących nad lotniskiem. Mój strach mieszał się w tym momencie z fascynacją. Było dla mnie niepojęte, że wielki stalowy potwór z ponad dwustoma osobami na pokładzie, wznosi się w powietrze i zamiast natychmiast spaść, w kilka godzin przenosi ludzi do miejsc oddalonych o tysiące kilometrów. Nauczycielka fizyki z liceum byłaby zapewne oburzona moją ignorancją, zwłaszcza że skończyłam klasę o profilu matematyczno-fizycznym. Na swoje usprawiedliwienie miałam to, że wybrałam ją nie z zamiłowania do przedmiotów ścisłych, a wyłącznie z powodów towarzyskich. Po pierwszym tygodniu nauki znałam i lubiłam większość uczniów „mat-fizu”, a z ludźmi z klasy humanistycznej w ogóle nie złapałam kontaktu, dlatego też uprosiłam dyrektora szkoły o zmianę profilu.
Moje przemyślenia przerwał dźwięk sygnalizujący, że można odpiąć pasy. Poluzowałam je trochę, wyciągnęłam nogi w stronę przejścia i czekałam na rozpoczęcie serwisu pokładowego. Inni pasażerowie zaczęli wstawać ze swoich miejsc, wyciągać z toreb gazety, zabawki i przekąski dla swoich pociech. Ustawiła się nawet kolejka do toalety, mimo że spędziliśmy w samolocie dopiero pół godziny.
Obserwowałam to całe zamieszanie i czułam ogarniające mnie zmęczenie. Ostatniej nocy spałam niecałe cztery godziny. Wylot miałam przed południem, więc przyjechałam do Warszawy dzień wcześniej i zatrzymałam się u koleżanki. A u niej, zamiast iść spać o ludzkiej porze, przegadałyśmy pół nocy, ograniczając się na szczęście do wypicia paru kieliszków wina. Gdybyśmy poszły w butelki, poza zmęczeniem dokuczałby mi również kac.
Rozmowa z Bożeną oczywiście bardzo szybko zeszła na Piotra. Po prawie trzech miesiącach od dnia, w którym zawalił się mój świat i runęły życiowe plany, potrafiłam mówić o nim bez poczucia, że nic dobrego już mnie nie spotka. Ba, umiałam nawet żartować, chociaż nadal był to jeszcze czarny humor, niepozbawiony złych życzeń kierowanych do faceta, który miał mi towarzyszyć do końca życia i jeden dzień dłużej.
– Kami, w ogóle tak o nim nie myśl! On sobie zapracował na bycie nieszczęśliwym do swojego ostatniego tchnienia i mam nadzieję, że już jest! – emocjonowała się Bożena, z którą dzieliłam pokój podczas kursu pilotów-rezydentów w Tunezji, prawie półtora roku wcześniej.
– Łatwo ci powiedzieć – mruknęłam, popijając mocno wytrawny trunek. – Naprawdę wierzyłam, że będziemy razem. On chyba też tak myślał i tego chciał. Jeśli tak by nie było, po co przedstawiałby mnie swojej mamie?
– Może i myślał. – Wzruszyła ramionami. – Jednak zrobił coś, co jakoś nie pozwala mi w to wierzyć. Kutas i tyle, jakich, niestety, na tym świecie wielu. Niech się teraz męczy z tą swoją dziwną żoną i wychowuje dziecko, którym ona go specjalnie przy sobie zatrzymała. Biedny maluszek. Dzieci powinny rodzić się z miłości, a nie być narzędziem szantażu w rękach dorosłych.
Wypiłyśmy za nieszczęśliwe życie wszystkich kutasów świata i zmieniłyśmy temat na bardziej optymistyczny. Bożena za kilka dni wylatywała na Kretę, ja miałam spędzić nadchodzący sezon na Gran Canarii. Czekały na nas nowe atrakcje, nieznane miejsca, przed nami była kolejna piękna przygoda, słońce, palmy i turkus morza. I tego postanowiłam się trzymać.
– Czy mogę zaproponować pani coś do picia? – Stewardesa nachyliła się nade mną znienacka, prezentując w uśmiechu równy rząd pięknych białych zębów.
– Poproszę czerwone wino i wodę niegazowaną – zdecydowałam szybko.
Para siedząca obok mnie również wzięła wino. Chłopak założył słuchawki i z zamkniętymi oczami oparł głowę o siedzenie. Dziewczyna w pewnym momencie odwróciła się w moją stronę i zagaiła:
– Przepraszam, czy pani pierwszy raz leci na Gran Canarię?
– Tak. – Skinęłam głową.
– My też i zupełnie nie wiemy, czego się spodziewać. To nasza podróż poślubna, niespodzianka od rodziców. Dowiedzieliśmy się o niej na weselu i ledwo zdążyliśmy z pakowaniem. Ostatnie zakupy robiliśmy dziś rano w drodze na lotnisko.
– Ależ fantastyczny prezent! – szczerze się zachwyciłam.
– Prawda? Paweł nie przepada za takim spontanem, ale ja aż skakałam z radości, gdy rodzice wręczyli nam bilety. A tak w ogóle, to jestem Anka! – Uniosła plastikowy kubek z winem.
– Kamila. – Stuknęłam w niego swoim.
Ania okazała się przesympatyczną gadułą. Długo i ze szczegółami opowiadała mi o ślubie, który wzięła z Pawłem dwa dni wcześniej, oraz o weselu, na którym rodzice obojga obdarowali ich wyprawą na Kanary. Zdjęcia, które oglądała z mężem przed startem, były właśnie z tej imprezy. Oczywiście natychmiast mi je pokazała.
– Jesteście piękną parą. A wesele mieliście bajkowe – stwierdziłam z uznaniem.
– Dziękuję. A ty lecisz sama na urlop? – Spojrzała na mnie badawczo.
– Nie lecę na urlop. Jestem rezydentem Fun Holiday i zaczynający się letni sezon spędzę na Gran Canarii.
– Serio?! Ale git! Masz pracę marzeń! Chyba wszyscy ci zazdroszczą, co?
– Nie wiem, czy wszyscy. – Uśmiechnęłam się. – Na pewno ci, którym się wydaje, że praca na destynacji to wieczne wakacje.
– Turyści pewnie potrafią zatruć życie?
– Oj, potrafią. Na szczęście takich jest mniejszość, więc masz rację, to praca marzeń. Uwielbiam ją.
– Gdzie już byłaś?
– Na Cyprze. Prawie cały zeszły rok. Później miałam parę miesięcy wolnego i teraz lecę na drugi koniec świata.
– To będziesz się nami opiekowała? – Ucieszyła się.
– Nie tak od razu. Pierwszy tydzień to poznawanie nowych miejsc, przygotowywanie się do wycieczek, poznawanie hoteli i ich personelu.
– My lecimy na dwa tygodnie, więc jest szansa, że pozawracamy ci głowę. – Mrugnęła do mnie.
– Zawsze do usług. Myślę jednak, że będziecie chcieli spędzać czas we dwójkę i przegapicie wszystkie dyżury hotelowe.
– My już wystarczająco dużo się go naspędzaliśmy – zachichotała. – Jesteśmy ze sobą od czasów liceum. Obiecuję, że wpadniemy do ciebie na dyżur.
– Zapraszam. Tylko nie zadawajcie zbyt szczegółowych pytań. W tydzień mogę wszystkiego nie przyswoić.
Przerwałyśmy rozmowę, bo personel pokładowy ruszył z wózkami wyładowanymi jedzeniem. Ania obudziła Pawła, który zdrzemnął się, słuchając muzyki. Wybrałam kanapkę z kurczakiem i mozzarellą i herbatę. Po jedzeniu ogarnęła mnie senność, Ankę również. Była zmęczona, podobnie jak ja, chociaż z innego powodu.
Spałam ponad dwie godziny. Obudziłam się obolała, bo wymuszona przez fotel pozycja była daleka od komfortowej. Ania i Paweł nadal tkwili pogrążeni w objęciach Morfeusza. Przeciągnęłam się i wstałam. W samolocie panowała cisza, większość ludzi drzemała, czytała lub słuchała czegoś przez słuchawki. Ruszyłam wąskim przejściem w stronę toalety. Gdy z niej wyszłam, poprosiłam stewardesę o kawę.
Czytałam najnowszy numer „Twojego Stylu” i popijałam ciepły napój, przegryzając ciastkami, które kupiłam przed podróżą. Zostało jeszcze trochę ponad dwie godziny lotu. Pierwszy raz leciałam tak daleko i zaczynało mi się dłużyć. Jakoś w połowie artykułu o młodych, przedsiębiorczych Polkach, samolotem zaczęło trząść. Włączono sygnalizację oznaczającą polecenie zapięcia pasów, a z głośników rozległ się spokojny, ciepły głos stewardesy.
– Szanowni państwo, wlecieliśmy w strefę turbulencji. Dla państwa bezpieczeństwa prosimy o powrót na swoje miejsca, zapięcie pasów, złożenie stolików oraz schowanie przedmiotów, które spadając, mogą stworzyć zagrożenie dla państwa lub innych pasażerów.
Wyrwana ze snu Anka wyglądała na tak samo przestraszoną, jak ja. Paweł pozostawał spokojny. Trzymał ją za rękę i zapewniał nas obie, że to nic szczególnego i zaraz minie. Siedziałam sztywno, wstrzymując oddech i czekając, aż te okropne turbulencje dobiegną końca. Nagle samolot wpadł w dziurę powietrzną, gwałtownie obniżając swoją wysokość. Wrzasnęłam, zupełnie tego nie kontrolując. Nie byłam w tym osamotniona. Co najmniej połowa pasażerów wydała z siebie okrzyk przerażenia. Zamknęłam oczy, czekając na koniec tego koszmaru. Na szczęście po paru minutach wstrząsy ustały, samolot znowu sunął gładko, ale ja już do końca lotu nie odważyłam się odpiąć pasów.
***
Odebrawszy bagaże, ruszyliśmy z Anią i Pawłem do hali przylotów. Mijając rozsuwane drzwi, od razu zauważyłam tablicę z logo Fun Holiday. Stały przy niej trzy osoby w służbowych uniformach. Moi znajomi zostali skierowani do autokaru, a ja miałam pojechać do mojego nowego domu samochodem, z szefową destynacji, Klarą.
– Michalina dużo mi o tobie opowiadała – przyznała, gdy szłyśmy w stronę parkingu.
Znała moją przyjaciółkę, a jednocześnie cypryjską przełożoną, bo menedżerowie spotykali się dwa razy w roku na kilkudniowych szkoleniach.
– Mam nadzieję, że raczej dobrze? – Puściłam do niej oko.
– Bardzo dobrze. Cieszę się, że będziesz w tym sezonie w moim zespole.
– Ile osób jest przewidzianych na lato?
– Dwoje was, pilotów, i jedna animatorka. No i ja, oczywiście.
Doszłyśmy do zielonego renault clio. Klara otworzyła bagażnik i wspólnymi siłami wrzuciłyśmy do niego moją walizkę. Po chwili wyjeżdżałyśmy z terenu lotniska na autostradę. Za oknami rozpościerał się nieco księżycowy krajobraz.
– Zabrzmię pewnie jak typowa turystka, ale czy tu zawsze jest tak sucho?
– Na zachodzie i południu wyspy tak. W centralnej części, w górach, jest zielono i przepięknie. Cypr chyba też nie obfituje na wybrzeżu w bujną roślinność?
– Masz rację. Ale są drzewa oliwne, więc nie wygląda to aż tak przygnębiająco.
– Oj, czuję u ciebie tak zwany syndrom pierwszej destynacji – zaśmiała się Klara.
– Co takiego? – zdziwiłam się.
– Większość rezydentów czuje największy sentyment do pierwszego miejsca, w którym pracowali. I porównują do niego kolejne, niekoniecznie w obiektywny sposób. Ale nie martw się, Gran Canaria zyskuje przy bliższym poznaniu. Na pewno ją polubisz. A może pokochasz, jak ja?
– Na razie jestem przerażona, bo nic o niej nie wiem. Pierwsze wycieczki, a nawet transfer z lotniska, znowu będą stresującym przeżyciem.
– Dasz radę. Jesteś w tym dobra – stwierdziła z uznaniem i dodała: – Zobacz, te zabudowania po prawej stronie to centrum handlowe Atlántico Vecindario. Warto pokazać je turystom po przylocie. Spora ich część mieszka w bungalowach z kuchnią i sama przygotowuje sobie posiłki, a tutaj jest najbliższy porządny hipermarket. Z Playa del Inglés można tu przyjechać autobusem, a jeśli wynajmie się auto, to podróż trwa niecałe pół godziny.
– Polecamy jakąś konkretną wypożyczalnię czy wszystkie są w porządku?
– Współpracujemy z niewielką rodzinną firmą i jeśli turyści poproszą o rekomendację, to właśnie ją proponujemy. Załatwiamy też kwestię rezerwacji, bo oni mają swoją siedzibę na peryferiach strefy turystycznej. Podstawiają zamówione auto pod hotel i wtedy dopełniają formalności oraz rozliczają się z klientem. Jeśli jednak turyści chcą porównać oferty i sami wybrać wypożyczalnię, w zasadzie wszystkie działające na wyspie są godne zaufania.
Wypytywałam Klarę o wszystko, co nasunęło mi się na myśl, ponieważ okazało się, że swój pierwszy transfer poprowadzę od razu sama. Rozmawiając, dojechałyśmy na południe, gdzie znajdowała się strefa turystyczna.
– To Bahia Feliz. – Klara wskazała pierwsze zabudowania i soczyście zielone palmy po lewej stronie autostrady. – Nasze hotele są w Playa del Inglés i Maspalomas. Mieszkać będziesz na zapleczu Playa, w San Fernando.
– Jaka cudna nazwa.
– Ale miejsce, niestety, nie zachwyca. To dzielnica sypialnia dla pracowników strefy turystycznej. Pewnie i dla ciebie będzie tylko miejscem odpoczynku.
– Przynajmniej nocami nie będzie hałasu dochodzącego z klubów i nie natknę się na turystów – stwierdziłam z uśmiechem.
Dojechałyśmy do dużego ronda, z którego Klara zjechała w pierwszą ulicę w prawo.
– Zaraz będziemy na miejscu. W bloku, w którym mieszkacie, nie ma windy, więc przygotuj się na wysiłek.
– Na którym piętrze jest mieszkanie?
– Na drugim.
Parking przed blokiem był zastawiony niemal po brzegi. Klara wcisnęła się między ogromnego jeepa i krzywo zaparkowanego opla astrę. Rozejrzałam się. Osiedle faktycznie nie należało do najpiękniejszych. Betonowe bloki o żółtawym odcieniu stały bez ładu i składu. Między nimi biegły asfaltowe ścieżki, gdzieniegdzie ze skrawka suchej ziemi wyrastał półżywy krzaczek. O trawniku czy kwiatach można było pomarzyć.
Podeszłyśmy do budynku z numerem dwa. Przy wejściu na klatkę schodową znajdowało się drugie, prowadzące do niewielkiego sklepiku spożywczego.
– Odpuść sobie zakupy tutaj – zasugerowała Klara. – No, chyba że zabraknie ci rano mleka do kawy albo będziesz miała ochotę na świeże bułki na śniadanie. Właścicielka szaleje z cenami. Po drugiej stronie ulicy, tam, za zakrętem, jest supermarket. Dużo tańszy.
Wdrapałyśmy się na drugie piętro. Klara otworzyła drzwi i wręczyła mi klucze.
– Witaj w domu!
Weszłam, ciągnąc za sobą walizkę. Przedpokój był niewielki, nie stały w nim żadne meble. Na wprost znajdowała się kuchnia, a po lewej stronie drzwi do salonu. Po prawej przedpokój przechodził w kolejny, prostopadły do niego, w którym były wejścia do trzech sypialni i łazienki.
– W pokoju po prawej mieszka Marek. Wybieraj z pozostałych.
Zajrzałam do środkowej sypialni. Była malutka. Wyposażona w podwójne łóżko i szafę nie pomieściłaby już nawet mojej walizki. Pokój po lewej okazał się znacznie większy. Po obu stronach szerokiego łoża stały szafki nocne, a przy przeciwległej ścianie dostrzegłam toaletkę z ogromnym lustrem i ciężkim drewnianym krzesłem. Vis-à-vis okna we wnękę wbudowano olbrzymią czterodrzwiową szafę. Pozostała wolna przestrzeń była tak duża, że dałoby się tam tańczyć. Odstawiłam walizkę i rzuciłam torebkę na krzesło.
– Biorę ten. Nie lubię ciasnych klitek.
– Tak myślałam. Chcesz wziąć prysznic, zanim pojedziemy spotkać się z Markiem i Leną?
– Chętnie. Daj mi dziesięć minut.
– Nie śpiesz się, poczekają.
Poszłam za nią do kuchni, bo zachciało mi się pić.
– Jak zwykle nie ma nawet wody! – mruknęła Klara, zaglądając do lodówki. – Idę na dół do sklepu, chcesz coś?
– Do tego, którego mamy unikać? – Zaśmiałam się. – Kup mi colę. Później oddam ci pieniądze.
– Daj spokój! – Machnęła ręką i wyszła.
Wróciłam do mojego pokoju. Położyłam walizkę pod oknem i ją otworzyłam. Oczywiście wszystko się wymieszało, pogniotło i wyglądało, jakby ktoś brał w tym czynny udział. Wyciągnęłam elastyczną, obcisłą sukienkę przed kolano, która nie wymagała prasowania, i czarne klapki z odkrytymi palcami. Dogrzebałam się też do ręcznika i kosmetyczki, po czym wreszcie poszłam do łazienki. Była lekko przygnębiająca, ale czysta. Pozbawiona okna, wyłożona brązowymi i beżowymi kafelkami, lata świetności miała za sobą. Nie rozwodząc się nad walorami estetycznymi pomieszczenia, szybko umyłam się pod prysznicem, pobieżnie osuszyłam i na wilgotne ciało wciągnęłam sukienkę. Gdy wcierałam piankę w mokre włosy, trzasnęły drzwi wejściowe.
– Jestem! – rozległo się z przedpokoju.
Wypiłyśmy przyniesioną przez Klarę colę. Gdy szukałam w walizce małego plecaka, zadzwonił telefon mojej nowej szefowej.
– Jesteśmy w San Fernando. Zaraz wychodzimy. Pa! – rzuciła i włożyła aparat do torebki.
– Nie mogą się nas doczekać? – zapytałam.
– Dokładnie. Marek jest już u Leny. Zakwaterowanie poszło im dzisiaj piorunem. Jesteś gotowa?
– Pewnie.
Do hotelu, w którym mieszkała i prowadziła animacje Lena, jechałyśmy niecały kwadrans. Strefa turystyczna diametralnie różniła się od jej zaplecza. Ogrody hotelowe zachwycały zielenią i feerią barw bujnie kwitnących krzewów. Z radością zauważyłam, że moje ulubione bugenwille są tutaj równie popularne jak na Cyprze. Od razu zrobiło mi się raźniej i poczułam nadzieję, że i w tym miejscu szybko się zadomowię. Gdy znalazłyśmy się na uliczce prowadzącej do hotelu leżącego bezpośrednio przy plaży, moim oczom ukazał się najpiękniejszy na świecie turkus. Mój ulubiony. Atlantyk nie był tak spokojny, jak Morze Śródziemne, ale uderzające o brzeg fale, w których odbijały się promienie słoneczne, oślepiające niczym najwyższej klasy brylanty, były czymś przepięknym. Wysiadłam z auta i głęboko odetchnęłam. Zapach też był znajomy.
„Będzie dobrze!” – pomyślałam.
Weszłyśmy do hotelu. W recepcji stał wysoki, szczupły, czarnowłosy chłopak w śnieżnobiałej koszuli.
– ¡Hola, cariña!* – wykrzyknął na widok Klary.
– ¡Hola, Pablo! – Nachyliła się nad kontuarem, aby dwukrotnie cmoknąć powietrze w okolicy jego policzków.
– Poznaj najprzystojniejszego recepcjonistę w Maspalomas – zwróciła się do mnie, przechodząc na angielski.
– Cześć, jestem Kamila. – Wyciągnęłam do niego rękę, uznając, że cmokanie z nieznajomym byłoby przesadą.
– ¡Hola, guapa!** – Pocałował mnie w dłoń.
Wymieniliśmy kilka zdań na temat tego, że spędzę na Gran Canarii zaczynający się właśnie sezon, a Klara zadzwoniła do Marka, by poinformować go, że czekamy w hotelowym barze. Usiadłyśmy na zewnątrz, pod markizą chroniącą stoliki przed słońcem. Gdy podszedł kelner, zapytałam, czy serwują piwo ze sprite’em.
– Oczywiście, to clara!
– Poproszę w takim razie una clara – powiedziałam, rozbawiona faktem, że napój nosi imię mojej nowej szefowej.
Klara zażyczyła sobie kolejnej tego dnia coli. Gdy czekałyśmy, aż kelner zrealizuje nasze zamówienie, przyszli Lena i Marek. Przywitaliśmy się, jakbyśmy znali się od lat, chociaż widzieliśmy się pierwszy raz w życiu. Rezydenci Fun Holiday po prostu tak mieli. Lena była tryskającą energią drobną brunetką, natomiast Marek – bardzo wysokim, eterycznym blondynem. W jego ruchach zauważyłam coś kobiecego, więc natychmiast wyczułam, że preferuje facetów. Ucieszyłam się, bo uwielbiałam gejów, a jeśli miałam mieszkać z mężczyzną, to homoseksualista był stanowczo lepszą opcją niż facet interesujący się kobietami.
Rozmawialiśmy o destynacjach, na których wcześniej pracowaliśmy, opowiadaliśmy o najciekawszych przypadkach upierdliwych turystów, aż w pewnym momencie Lena stwierdziła, że umiera z głodu. Przypomniała mi, że ostatnio jadłam w samolocie, i nie była to porządna wyżerka, tylko niewielka kanapka. Kiszki natychmiast zaczęły grać mi marsza.
– Masz ochotę na coś w stylu hamburger lub pizza, czy może chciałabyś skosztować lokalnej kuchni? – zapytał Marek.
– Chyba warto spróbować miejscowych potraw. W końcu będę o nich opowiadała turystom.
– Święta racja! W takim razie proponuję Pepito. – Lena już wstawała od stołu.
– Jedziemy jednym autem, czy bierzemy oba? – zapytał Marek.
– Weźmy oba. Kolacja potrwa, a Kamila pewnie jest zmęczona. Będziecie mogli jechać od razu do domu – zasugerowała Klara.
Lena pojechała z nią, a ja i Marek wsiedliśmy do srebrnego peugeota 106, którego, jak się dowiedziałam, mieliśmy do swojej dyspozycji na cały sezon.
– No i jak pierwsze wrażenia? – zapytał mój nowy kolega, gdy ruszyliśmy w stronę San Agustín, bo tam znajdowała się restauracja, do której się wybieraliśmy.
– Sama nie wiem. – Wzruszyłam ramionami. – Pogoda jest piękna, hoteli jeszcze nie widziałam. Mieszkanie całkiem w porządku, chociaż w mało atrakcyjnej okolicy.
– Ale…?
– Ale to nie Cypr – odparłam z rozbrajającą szczerością.
– No oczywiście, że nie. Jednak to nie oznacza, że jest gorzej. Pierwsze wrażenie nie zawsze bywa trafne. Zaraz spróbujesz dobrego żarełka i od razu bardziej ci się tu spodoba.
– Nie powiedziałam, że mi się nie podoba – broniłam się.
– Ale zachwytu też nie słyszałem. To normalne. Widziałaś brzydkie San Fernando i jeden hotelowy bar. Pojedziesz na parę wycieczek i pokochasz to miejsce.
– A ty je kochasz?
– Ja myślę, że to mój dom. Na zawsze. Dlatego ubłagałem centralę, żeby mnie tu zostawili na kolejny sezon.
– Ja tak chwilami myślałam o Cyprze – westchnęłam.
– Cypr nie zając. Zawsze możesz tam wrócić. A teraz chodź, dokarmimy cię, napoimy dobrym winem, od razu zrobi ci się lepiej.
Zaparkował obok samochodu Klary. Dziewczyny dojechały pierwsze i zdążyły już zająć stolik przy przeszklonej ścianie, za którą rozpościerał się widok na ocean.
– Co polecacie? – zapytałam, otwierając menu.
– Wolisz mięsa, ryby czy owoce morza?
– Drugie i trzecie.
– W takim razie co powiesz na talerz morskich przysmaków? Dzięki temu spróbujesz wielu specjałów.
– To dobry pomysł. Zwłaszcza że nie jestem najlepsza w podejmowaniu decyzji kulinarnych.
– Czyli bierzemy to, co zawsze – zdecydowała Klara i skinęła na kelnera. – Un plato de mariscos y pescados para quatro, por favor*** – powiedziała z uśmiechem.
Mężczyzna zapytał o coś, a Marek pokiwał twierdząco głową.
– Ty też mówisz po hiszpańsku? – zapytałam Lenę.
– Trochę. Jednak daleko mi do Klary i Marka. Ale oni są tu już długo, a ja przyleciałam miesiąc temu, więc nie miałam kiedy się nauczyć.
Kelner poszedł za bar, wyjął z lodówki karafkę z wodą i drugą z czerwonym winem. Po chwili postawił obie na naszym stole. Marek napełnił nasze kieliszki, po czym uniósł swój.
– Za nasz zespół, bo nareszcie jesteśmy w komplecie. Niech to lato będzie najpiękniejszym w naszym życiu. I niech turyści nie sprawiają kłopotów. ¡Salud!
– ¡Salud! – odpowiedziałyśmy chórem.
„Najpiękniejsze lato już przeżyłam…” – pomyślałam smętnie, ale zaraz przywołałam się do porządku, jednym haustem opróżniłam kieliszek i postanowiłam, że nie pozwolę, aby wspomnienia zepsuły mi ten wieczór. Ani sezon.
– Halo, Ziemia! – Marek szturchnął mnie w bok. – Jesteś z nami?
– Jasne, że jestem. Gdzież mogłabym być, jeśli nie z wami?
– Na przykład na Cyprze? – odpowiedział z przekąsem.
– Nie. Koniec z Cyprem. Gran Canario, here I come!
– Tak trzymaj! – pochwalił mnie.
Tego wieczoru najadłam się lokalnych przysmaków, napiłam pysznego wina, a przede wszystkim zaczęłam bliżej poznawać ludzi, którzy przez najbliższe miesiące mieli być moją „rodziną zastępczą”. Około jedenastej zaczęłam ziewać.
– Zmęczona? – Klara zerknęła na zegarek.
– Trochę. Ostatnią noc przegadałam z koleżanką.
– A potem przeleciałaś pół świata i my, zamiast dać ci odpocząć, ciągamy cię po knajpach.
– Coś w tym stylu – zaśmiałam się.
– To jeszcze tylko jeden drink w naszym ulubionym barze na plaży, OK?
– I nie mów nie, bo to tradycja – zastrzegł szybko Marek. – Pierwszy wieczór na Gran Canarii każdy rezydent spędza właśnie tam. Zresztą wiele kolejnych również.
– Jeśli to tradycja, to oczywiście, że nie odmówię.
– W takim razie jedziemy!
***
La Playa znajdowała się w Maspalomas. Okrągły, kryty słomą bar rozbrzmiewał latynoską muzyką, więc nogi same rwały się do tańca. Było tak głośno, że nie dało się rozmawiać. Wśród gości, oprócz turystów, kręciło się wielu południowców. Wyróżniali się śniadą cerą, kruczoczarnymi włosami i dość niskim wzrostem. A przede wszystkim tym, jak się poruszali. Rytm mieli we krwi, a kroki opanowali do perfekcji. Co kilka utworów ustawiali się w rzędach na drewnianym podeście i wykonywali układy, których nikt poza nimi nie znał. Co ciekawe, prawie nie było wśród nich kobiet. Turyści, z kolorowymi drinkami w dłoniach, obserwowali ich i próbowali naśladować, jednak z marnym efektem. Patrząc na tańczących, zastanawiałam się, czy kiedykolwiek uda mi się zapamiętać choć jeden układ i zatańczyć go z nimi.
– Boscy są, co? – krzyknął mi do ucha Marek.
Zachwyt w jego oczach pozbawił mnie wszelkich wątpliwości co do jego preferencji seksualnych.
– Na mój gust zbyt niscy, ale oko i tak się raduje.
Klara z Leną zamówiły wreszcie drinki i udało nam się nawet zdobyć wolny stolik z czterema wysokimi krzesłami, stojący trochę na uboczu.
– Lubisz tańczyć? – zapytała Klara.
– Uwielbiam. Do dziś wydawało mi się nawet, że potrafię, ale patrząc na nich… – Wskazałam ruchem głowy grupę na podeście. – …myślę, że jednak się myliłam.
– Za kilka drinków turyści też ruszą w tany, wtedy zobaczysz co to znaczy nie umieć, ale się tym nie przejmować – zaśmiała się Lena.
– A wy nie tańczycie?
– Tańczymy. Też po paru koktajlach.
W tym momencie do naszego stolika podszedł jeden z boskich tancerzy.
– ¡Hola, guapo! – Przywitał się z Markiem, całując go w oba policzki, po czym cmoknął Lenę i Klarę, do mnie podchodząc na końcu.
– Jestem Jorge. – Wyszczerzył w uśmiechu rząd idealnie równych i olśniewająco białych zębów.
– Kamila. – Podałam mu rękę.
– Eres hermosa. – Pocałował ją, patrząc mi prosto w oczy.
Zamienił po hiszpańsku kilka słów z Markiem i wrócił do swoich kolegów.
– Co on powiedział? – zapytałam.
– Że jesteś piękna – odparła Klara. – Przyzwyczaj się. Kanaryjczycy są bardzo bezpośredni.
– Dopóki prawią komplementy, nie mam nic przeciwko temu.
– Dobre podejście, bez fałszywej skromności – stwierdził z uznaniem Marek. – Dziewczyny, uczcie się od Kamili. Jeśli ktoś mówi, że jesteście atrakcyjne, to znaczy, że tak jest, więc przyjmujcie hołdy z radością!
Dopiliśmy swoje drinki i poszliśmy zatańczyć. Moje zmęczenie gdzieś się ulotniło i zupełnie zapomniałam, że planowałam pójść spać o rozsądnej godzinie. Zresztą wydawało mi się, że w przypadku czasu kwestia rozsądku jest na destynacjach czymś zupełnie innym niż w Polsce. Tutaj po prostu nie chodziło się spać przed północą. A ja niedługo miałam się przekonać, że na Kanarach wcześniej nie warto było nawet wychodzić z domu. Bo dopiero po godzinie duchów w knajpach, klubach i dyskotekach zaczynało się intensywne życie.
* hiszp. Cześć, kochanie!
** hiszp. Cześć, piękna!
*** hiszp. Poproszę talerz owoców morza i ryb dla czterech osób