Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość

Ucieczka z Wichita Falls - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
16 grudnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
9,99

Ucieczka z Wichita Falls - ebook

Powieść przygodowa Wiesława Wernica Ucieczka z Wichita Falls należy do kanonu polskiej literatury młodzieżowej o Dzikim Zachodzie. Głównym bohaterem powieści jest Robert Dreer, młody pomocnik szeryfa z małej miejscowości Wichita Falls w Teksasie. Charyzmatyczny Robert Dreer, równie szlachetny, jak i niedoświadczony życiowo i nieświadomy ludzkiej podłości, z jaką przyjdzie mu się zmierzyć, pada ofiarą obłudnej intrygi, w konsekwencji której zostaje wpleciony w próbę zabójstwa kolegi z pracy, Boba Locka. Dreer musi udowodnić swoją niewinność i odnaleźć prawdziwego sprawcę przestępstwa. Wyrusza w samotną podróż, w czasie której poznaje tajemniczego Allana Bowa, człowieka o którym nie wiadomo ani skąd przybywa, ani dlaczego nie opuszcza niechętnego mu bohatera.

Ucieczka z Wichita Falls należy do cyklu powieści o Dzikim Zachodzie, obfitujących w pełne niebezpieczeństw przygody, niespodziewane zwroty akcji i zaskakujące odkrycia. Autor cyklu, Wiesław Wernic, jest cenionym mistrzem gatunku.  Świat przygody łączy się zawsze w jego książkach z piękną narracją, charakterystycznym dla westernu przesłaniem moralnym, fascynującymi postaciami i wartościowym odzwierciedleniem realiów Ameryki w czasach westmanów i groźnych rewolwerowców.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788382792898
Rozmiar pliku: 2,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Spo­tka­nie w dro­dze

Kra­ina była bez­kre­sna. Wę­dro­wał po niej przez roz­ko­ły­sane wia­trem trawy, przez li­che, le­dwo od­ro­słe od ziemi po­szy­cie i po­przez nagą, ru­dawą zie­mię, na któ­rej tru­jąca wil­goć ba­gni­stych roz­le­wów al­ka­licz­nych źró­deł le­d­wie po­zwa­lała na skąpą we­ge­ta­cję ro­ślin. To była pre­ria. Gdzie­nie­gdzie po­kryta szma­rag­do­wym dy­wa­nem, gdzie­nie­gdzie po­ro­sła ru­dawą dar­nią lub spo­pie­lała, cuch­nąca sa­le­trą, kwa­sem i siarką.

Że­la­zne szyny naj­krót­szą li­nią prze­ci­nały płasz­czy­znę ze wschodu na za­chód, lecz nim do­bie­gły brze­gów Pa­cyfi ku, prze­ska­ki­wały prze­pa­ście Gór Ska­li­stych, dźwi­gały się ku prze­łę­czom ry­zy­kow­nymi spi­ra­lami, aby po tam­tej stro­nie biec da­lej przez do­liny, brze­gami stru­mieni i rzek wartko pły­ną­cych ku mo­rzu.

Wi­dział to wszystko – ogromną pa­no­ramę świata, a wśród niej nie­licz­nych wę­drow­ców: stadko bi­zo­nów, an­ty­lopy gna­jące ste­pem, grze­chot­niki wy­grze­wa­jące się na osy­pi­skach ka­mieni, ko­joty skryte w gąsz­czu krze­wów, pumę skra­da­jącą się wśród le­śnego zbo­cza góry. Nie­kiedy bie­gły ko­nie z ludźmi na grzbie­tach, nie­kiedy su­nęła ka­ra­wana wy­so­kich wo­zów cią­gnię­tych przez woły, chmurę ku­rzu wzbi­jały koła dy­li­żansu, jed­nego z ostat­nich. Na ko­niec uj­rzał długi sznur czar­no­wło­sych, po­sęp­nych wo­jow­ni­ków na chu­dych, grzy­wia­stych mu­stan­gach, po­woli i bez­sze­lest­nie zmie­rza­ją­cych tam, gdzie le­żała Pa­san­gua – Llano Es­ta­cado, czyli wrota pie­kieł na ziemi.

Po­czuł żar i du­chotę roz­pa­lo­nego po­wie­trza, a na po­wie­kach blask słońca.

Otwo­rzył oczy, od­wró­cił głowę, bo ja­skrawe świa­tło pa­da­jące z góry, prze­są­cza­jące się przez wą­ziutką szcze­linę, ośle­piło go.

– Co za dziwny sen? – mruk­nął i zmie­nił po­zy­cję ciała, aż coś za­chrzę­ściło pod ple­cami. Le­żał nie­ru­chomo, cią­gle jesz­cze na pół przy­tomny i cią­gle wpa­trzony w ko­lo­rową wi­zję pre­rii, do­póki nie za­stą­pił jej rze­czy­wi­sty ob­raz: nie­he­blo­wane de­ski wi­szące tak ni­sko, iż nie spo­sób było usiąść. Do­piero te­raz wró­ciła mu pełna świa­do­mość czasu, miej­sca i zda­rzeń, które po­prze­dziły noc­leg w tym dziw­nym schro­nie­niu. Nad sobą miał pod­łogę we­randy wznie­sio­nej nad zie­mią na ka­mien­nych słup­kach, do­sta­tecz­nie jed­nak ni­skich, by ktoś prze­cho­dzący obok nie mógł doj­rzeć, co kryje pod nimi mroczna prze­strzeń.

Wró­ciw­szy do rze­czy­wi­sto­ści, Ro­bert na­dal spo­czy­wał na war­stwie wió­rów, nie­skory do opusz­cze­nia za­cisz­nego schowka. Coś mięk­kiego otarło się o jego po­li­czek. Biały ko­tek w czarne łaty miauk­nął nie­śmiało, a póź­niej po­wę­dro­wał ku gra­nicy mroku i świa­tła, wresz­cie pod­sko­czył za­baw­nie i znik­nął z pola wi­dze­nia.

Ro­bert za­nie­po­koił się. Kot jak kot, lecz je­śli zwę­szy go pies? Co prawda w nocy zba­dał oto­cze­nie domu. Psów tu nie trzy­mano, jed­nak mógł któ­ryś przy­wę­dro­wać od są­sia­dów. Po­sta­no­wił opu­ścić swoje nocne schro­nie­nie. Ob­ró­cił się i na czwo­ra­kach za­czął peł­znąć w kie­runku węż­szego boku pro­sto­kąta, jaki wy­zna­czała pod­łoga we­randy. Po­su­wał się wolno, uni­ka­jąc sze­le­stu wió­rów, które słu­żyły mu do­tąd za kiep­ski ma­te­rac. W ci­szy wcze­snego po­ranka na­wet szu­ra­nie ko­la­nami za­brzmia­łoby zbyt gło­śno. Ode­tchnął z ulgą, gdy głowa zna­la­zła się pod ostat­nią belką, za którą cią­gnął się równy pas wy­dep­ta­nej ścieżki, ogra­ni­czo­nej za­porą zie­lo­nych krze­wów. Wyj­rzał ostroż­nie, go­tów w każ­dej chwili cof­nąć się. Na lewo bie­gła ulica osie­dla, zu­peł­nie pu­sta. Od­cze­kał jesz­cze kilka se­kund, nie mo­gąc zde­cy­do­wać się na skok, który po­wi­nien być ci­chy i tak szybki, aby po­zwo­lił w mgnie­niu oka osią­gnąć li­nię krze­wów. Na­prę­żył mię­śnie, wsparł się dłońmi o zie­mię i... za­marł w bez­ru­chu.

Klap, klap, klap... Naj­pierw usły­szał, póź­niej do­strzegł buty i skraj spód­nicy. Cof­nął się. Ten pierw­szy ranny prze­cho­dzień, to sy­gnał ostrze­gaw­czy. Ro­bert cze­kał cier­pli­wie, aż od­głos kro­ków ucich­nie. Nie­stety. Po kil­ku­na­stu se­kun­dach za­dud­niły schodki we­randy, póź­niej kurz po­le­ciał z de­sek wprost na głowę Ro­berta.

– Pani Ca­ven­dish!

Głos za­brzmiał czy­sto, wy­raź­nie i bar­dzo do­no­śnie. Ro­bert z nie­po­ko­jem po­my­ślał, że jesz­cze kilka ta­kich okrzy­ków, a zbu­dzi się całe osie­dle, a on zo­sta­nie unie­ru­cho­miony w kry­jówce. Ale nie­znana pani Ca­ven­dish mu­siała być rów­nie ran­nym ptasz­kiem, co osoba skła­da­jąca jej wi­zytę – roz­legł się szczęk klu­cza i skrzyp za­wia­sów.

– Dzień do­bry, dzień do­bry... Pro­szę wejść. Już za­czę­łam...

Dal­sze słowa za­głu­szyło trza­śnie­cie drzwiami. Póź­niej brzę­kła szyba. Praw­do­po­dob­nie uchy­lono okno, bo od tej chwili do uszu Ro­berta do­bie­gały frag­menty roz­mowy, raz cich­sze, raz gło­śniej­sze, lecz za­wsze nie­zro­zu­miałe. Przez pe­wien czas wsłu­chi­wał się, pra­gnąc wy­wnio­sko­wać, czy ranny gość nie za­mie­rza wyjść. Nie­prze­rwana ga­da­nina utwier­dziła go jed­nak w mnie­ma­niu, że wi­zyta nie za­koń­czy się szybko.

Znowu pod­pełzł ku li­nii świa­tła i mroku i znowu ska­mie­niał w bez­ru­chu, do­strze­gł­szy koń­skie ko­pyta i koła wozu to­czące się po dro­dze. Tu­pot i tur­kot na­gle uci­chły, aku­rat na­prze­ciw we­randy.

– Pani Ca­ven­dish! – za­brzmiało gdzieś z góry, z wnę­trza domu. – Mleko przy­wieźli! Ja przy­niosę.

Dźwięk otwie­ra­nych drzwi, tu­pot nóg po de­skach. Póź­niej – nie­zro­zu­miała roz­mowa, znowu tu­pot, a po nim cich­nący głos od­da­la­ją­cego się po­jazdu. Gdy osta­tecz­nie umilkł, Ro­bert wol­niutko wy­su­nął głowę z głębi swego schro­nie­nia. Zer­k­nął w górę. We­randa była pu­sta. Wy­pełzł, wy­pro­sto­wał się, ro­zej­rzał. Nie do­strzegł ni­kogo, nie usły­szał ni­czego poza od­gło­sami do­bie­ga­ją­cymi zza otwar­tego okna. Do­tarł do krze­wów kro­kiem po­zor­nie nie­dba­łym, wśli­znął się w za­ro­śla i po­czął po­rząd­ko­wać ubra­nie. Do spodni i do bluzy po­przy­cze­piało się mnó­stwo wió­rów, tro­cin i drzazg. Zdej­mo­wał to z sie­bie ostroż­nie, aby nie sze­le­ścić li­śćmi. Do­ko­naw­szy tej żmud­nej czyn­no­ści siadł wśród zie­lo­nego gąsz­czu. Roz­my­ślał. Po­wi­nien skie­ro­wać się do sta­cji ko­le­jo­wej i wsiąść do po­ciągu ja­dą­cego na pół­noc lub na wschód. Lecz nie tu­taj. Osada jest zbyt mała i zbyt duża jed­no­cze­śnie. Ozna­czało to, że mieszka w niej nie­wiele lu­dzi i wszy­scy znają się wza­jem­nie, a każdy przy­bysz zwraca na sie­bie uwagę i staje się obiek­tem do­cie­kli­wych za­in­te­re­so­wań. Ozna­czało to jed­nak, iż urzę­duje tu sze­ryf. Roz­wa­żyw­szy te dwie oko­licz­no­ści, Ro­bert zde­cy­do­wał się po­szu­kać in­nego przy­stanku ko­le­jo­wego, gdzie mógłby znik­nąć w tłu­mie po­dróż­nych lub gdzie tylko de­ska z wy­pi­saną na­zwą ozna­cza sta­cję, a pust­ko­wie pod­biega pod same tory. W ta­kich wa­run­kach można spo­koj­nie cze­kać na dy­miący pa­ro­wóz i wa­go­niki z plat­for­mami. Ża­den sze­ryf, ża­den agent nie bę­dzie się tam krę­cił, bo i po co? Lecz tu... Tu na­le­żało za­cho­wać wielką ostroż­ność. Spa­cer po ulicy osady sta­no­wił zbyt­nie ry­zyko, a próba na­by­cia żyw­no­ści w któ­rymś ze skle­pi­ków gra­ni­czy­łaby z głu­potą. Ro­bert wes­tchnął. Ostatni jego po­si­łek był już tylko wspo­mnie­niem ubie­głego ranka. Ode­tchnął głę­boko i po­czuł za­pach, jaki oce­nić po­trafi tylko czło­wiek głodny: za­pach chleba. Zer­k­nął po­przez li­ścia­stą za­słonę w kie­runku domu, pod któ­rego we­randą nie­dawno spo­czy­wał. Nad spa­dzi­stym da­chem, z otworu ko­mina bił ku niebu ciemną smugą dym. Z otwar­tego okna pły­nęły wo­nie, które przy­pra­wiły Ro­berta o skurcz żo­łądka. Usiadł i ga­pił się w okno, drę­czony wzra­sta­ją­cym uczu­ciem głodu. Ten za­pach pie­czo­nego chleba trzy­mał go tu­taj, cho­ciaż po­wi­nien jak naj­szyb­ciej odejść. Wie­dział o tym, lecz nie mógł się zdo­być na de­cy­zję. Po­czuł się słaby, bez­silny, pra­wie chory. Na myśl, że w ta­kim sta­nie czeka go wę­drówka kilku, a może kil­ku­na­stu mil, aż spo­cił się z prze­ra­że­nia. Po­ża­ło­wał, że sprze­dał ko­nia. Uczy­nił to, gdy wy­dał resztę pie­nię­dzy. Te­raz miał pełną kie­szeń mo­net, a jed­no­cze­śnie... umie­rał z głodu.

W oknie za­ma­ja­czyła czy­jaś po­stać. Po­ka­zała się i zni­kła, po­ka­zała i zni­kła... Po­wtó­rzyło się to ze cztery razy. Ro­bert nie mógł ode­rwać wzroku od pa­ra­petu okna. Tak, nie my­lił się, le­żały tam bo­chenki chleba! Cu­downe bo­chenki chleba, na pewno jesz­cze go­rące!

Ze­rwał się, roz­gar­nął ga­łę­zie, wy­szedł na otwartą prze­strzeń. Głód ka­zał mu za­po­mnieć o ry­zyku. Chęć za­to­pie­nia zę­bów w mięk­kim, cie­płym cie­ście i w chru­pią­cej skórce dzia­łała ni­czym ma­giczna siła.

Los oka­zał się dla Ro­berta ła­skawy. Bo­chenki spo­koj­nie le­żały na bia­łym ręcz­niku, a w oknie ni­kogo nie było wi­dać.

Do­tarł pod ścianę domu i na­słu­chi­wał. Nic, żad­nego dźwięku. Obej­rzał się. Pu­sto. Wspiął się na czubki bu­tów, lecz to nie wy­star­czyło. Wy­pro­sto­wana ręka mi­nęła o cal kra­wędź pa­ra­petu.

Pod­sko­czył. Do­piero wtedy palce do­tknęły upra­gnio­nej zdo­by­czy. Nim opadł na zie­mię, dzier­żył już w dłoni bo­che­nek ciężki i tak go­rący, że o mało go nie upu­ścił. Ukrył chleb pod kurtką i tra­per­skim kro­kiem po­ma­sze­ro­wał wzdłuż ściany. Tra­per­skim kro­kiem! Tak stą­pać na­uczył go Ka­rol Gor­don – opie­kun, wy­cho­wawca, do­świad­czony my­śliwy, a póź­niej rol­nik. Jakże od­le­głe dzieje! A prze­cież od tam­tych dni mi­nęły za­le­d­wie dwa lata.

Do­tarł do na­roż­nika domu, ostroż­nie wyj­rzał. Od tej strony znaj­do­wały się dwa okna, oba za­mknięte. Stwier­dziw­szy ten po­myślny fakt, ode­rwał się od ściany i po­biegł pro­sto przez łąkę cią­gnącą się za do­mem, przez za­ro­śla szał­wii, przez piasz­czy­stą ścieżkę i da­lej mie­dzą, wzdłuż zie­le­nie­ją­cego pola ozi­min. Mie­dza do­pro­wa­dziła go nad brzeg roz­la­nego wio­sen­nym przy­bo­rem stru­mie­nia. Bury nurt bul­go­tał groź­nie, ta­jem­ni­czo. Na pewno nie był tak nie­bez­pieczny, jak na to wy­glą­dał, lecz Ro­bert wo­lał nie ry­zy­ko­wać. Po­szedł brze­giem. Go­rący bo­che­nek grzał mu pierś, ssące uczu­cie głodu stało się znowu nie­zno­śne. Się­gnął za pa­zu­chę, ode­rwał ka­wał chleba, ugryzł i za­czął żuć po­woli, pa­mię­ta­jąc słowa (kie­dyż to było?) Gor­dona: „Je­śli długo nie bę­dziesz jeść, a póź­niej da­dzą ci całą furę mięsa, nie rzu­caj się na nie jak zgłod­niały ko­jot, je­śli chcesz unik­nąć cho­roby”.

Te­raz sta­rał się być roz­sąd­nym. Trudno mu szło. Ileż wy­siłku wło­żył w to po­wolne żu­cie i w po­wstrzy­my­wa­nie się od na­tych­mia­sto­wego po­łknię­cia go­rą­cego kęsa.

„Je­śli po­łknę, do­stanę bo­le­ści” – po­wta­rzał w my­ślach przy każ­dymi ru­chu szczęk.

Roz­są­dek zwy­cię­żył. Może dla­tego, że Ro­bert, cho­ciaż nie west­man, nie tra­per ani na­wet do­świad­czony la­tami męż­czy­zna (do­cho­dził za­le­d­wie dwu­dziestki!), zdo­łał zwy­cię­sko przejść sporo prób ży­cio­wych, przy któ­rych za­ła­małby się nie­je­den jego ró­wie­śnik.

Szedł szybko, po­gry­za­jąc od czasu do czasu, aż do­tarł do miej­sca, gdzie roz­lane wody stru­mie­nia utwo­rzyły nie­wiel­kie je ziorko omy­wa­jące mi­nia­tu­rowy pół­wy­sep po­ro­śnięty drze­wami. Obej­rzał się. Nie było już stąd wi­dać do­mów osady. Uspo­ko­jony wkro­czył w głąb la­sku i siadł pod po­tęż­nym pniem. Do­piero te­raz wy­do­był bo­che­nek spod kurtki. Się­gnął po my­śliw­ski nóż, nie zna­lazł. Ani noża, ani pasa, na któ­rym wi­siała skó­rzana po­chwa. Ba, na któ­rym wi­siały fu­te­rały obu re­wol­we­rów. Ze­rwał się w po­pło­chu. Wra­że­nie było tak silne, że po­czuł za­wrót głowy. Nie wie­dział, czy to na sku­tek spo­ży­tego chleba, czy na­głej cho­roby. Sie­dział, od­dy­cha­jąc z wy­sił­kiem, a gdy ło­po­ta­nie serca ustało i za­wrót głowy mi­nął, się­gnął pa­mię­cią do mi­nio­nych go­dzin. Czy zgu­bił pod­czas wę­drówki? Nie, to nie­moż­liwe. W ta­kim wy­padku na­tych­miast od­czułby brak cię­żaru uci­ska­ją­cego bio­dra. To mo­gło się stać tylko pod­czas noc­legu pod pod­łogą we­randy. Mu­siał od­piąć pas przed za­śnię­ciem, a póź­niej za­po­mniał go za­ło­żyć. Wszyst­kiemu winne zde­ner­wo­wa­nie, „a i z głodu mu­sia­łem zgłu­pieć” – do­po­wie­dział w my­ślach. Te­raz na­le­żało wró­cić po zgubę. Cze­kała go da­leka, a więc nie­bez­pieczna droga – nie mógł wy­ru­szyć tak cał­ko­wi­cie bez­bronny. Miał na­dzieję, że nikt do­tych­czas nie zna­lazł pasa po­zo­sta­wio­nego prze­cież w miej­scu od­wie­dza­nym co naj­wy­żej przez koty.

Uła­mał ka­wał chleba, ca­łego bo­chenka nie chciał dźwi­gać. Chleb był kra­dziony i ta myśl nie da­wała mu spo­koju. Ni­gdy do­tąd w swych chło­pię­cych i mło­dzień­czych la­tach nie przy­własz­czył so­bie ni­czego, na­wet po­sia­da­ją­cego tak nie­wielką war­tość, jak bo­che­nek zwy­kłego pie­czywa. Ro­zej­rzał się, gdzie mógłby ukryć chleb, aż do­strzegł w drze­wie dziu­plę. Była pu­sta. We­pchnął w nią bo­che­nek, wes­tchnął nad swym lo­sem i za­wró­cił w kie­runku osady. Nie spie­szył się, mimo że nie­po­kój skła­niał go do szyb­szego mar­szu. Uznał jed­nak, że naj­bez­piecz­niej bę­dzie uda­wać spa­ce­ro­wi­cza wa­łę­sa­ją­cego się tu i tam bez okre­ślo­nego celu. Z tego po­wodu droga po­wrotna za­jęła mu wię­cej czasu.

Na ko­niec uj­rzał dom. Naj­pierw jego tylną ścianę, póź­niej na­roż­nik, wresz­cie otwarte okno. Wy­tę­żył wzrok. W oknie nie było ni­kogo, zni­kły rów­nież le­żące przed­tem bo­chenki. Czy za­uwa­żono brak jed­nego? Czy wsz­częto alarm? Lecz chyba z po­wodu kra­dzieży przed­miotu tak ma­łej war­to­ści nikt nie bę­dzie za­wra­cał głowy sze­ry­fowi ani na­wet miesz­kań­com są­sied­nich do­mostw. Zresztą... okra­dzeni na pewno nie byli bie­da­kami. Bu­dy­nek wy­glą­dał so­lid­nie i świeżo, jesz­cze pach­niał drew­nem i farbą. Cóż dla wła­ści­cieli mo­gła zna­czyć strata bo­chenka chleba?

Ru­szył ścieżką bie­gnącą ku głów­nej dro­dze-ulicy, poza kę­pami krze­wów. Z otwar­tego okna nikt nie mógł go doj­rzeć. Wy­szedł na miej­sce otwarte, skąd do­kład­nie mógł ob­ser­wo­wać front domu. Na jej de­skach ha­ła­so­wało te­raz dwoje dzieci: chło­piec i dziew­czynka, a obok nich ska­kał mały pie­sek. Ro­bert zmar­twił się. W ta­kiej sy­tu­acji nie mógł na­wet ma­rzyć o do­sta­niu się pod we­randę. Lecz i od strony drogi-ulicy rzecz nie przed­sta­wiała się le­piej. Pu­sty wcze­snym ran­kiem szlak za­lud­nił się te­raz. W prze­ciągu kilku mi­nut na­li­czył dzie­się­ciu prze­chod­niów, czte­rech kon­nych, trzy ła­downe wozy i jucz­nego osła pro­wa­dzo­nego na po­stronku przez ja­kie­goś obe­rwańca. Cof­nął się, za­wró­cił mię­dzy krzaki, siadł w ich gąsz­czu i nie spusz­czał oka z we­randy. Pies ska­kał do taktu pod­rzu­ca­nej przez dzieci piłki.

Ro­bert ob­ser­wo­wał za­bawę co­raz bar­dziej zde­ner­wo­wany i głodny. Po­ża­ło­wał, że zo­sta­wił bo­che­nek w dziu­pli. We­randa za­lud­niła się. Z głębi domu wy­szły trzy osoby: dwie ko­biety i męż­czy­zna. Za­trzy­mali się na se­kundę, a póź­niej, wraz z dziećmi, ze­szli na skraj ulicy. Od tego miej­sca męż­czy­zna skrę­cił w prawo, ko­biety z dziećmi – w lewo. Ro­bert opu­ścił krzaki, ob­szedł do­koła willę, przy­glą­da­jąc się oknom. Wszyst­kie były za­mknięte. Wy­wnio­sko­wał, że nikt nie po­zo­stał w domu. Ode­tchnął z ulgą, ale w tym mo­men­cie przy­sko­czył do niego mały pie­sek, ma­cha­jąc ogo­nem i po­szcze­ku­jąc. Nie mógł tak stać bez końca, po­sta­no­wił wpeł­znąć pod we­randę, na­wet gdyby to miał za­uwa­żyć któ­ryś z ulicz­nych prze­chod­niów. Pod­szedł ku schod­kom, a wów­czas, gdzieś z boku, wy­padł kot i smyr­gnął pod de­ski we­randy. Pies rzu­cił się za nim i znik­nął w pół­mrocz­nym przy­zie­miu. Do uszu Ro­berta do­bie­gły ko­cie miau­koty i war­cze­nie psa, po­tem kot wy­sko­czył i po­biegł w krzaki. Pies nie uka­zał się na­tych­miast, cho­ciaż jego war­cze­nie i po­szcze­ki­wa­nie przy­brały na sile. Coś tam ko­tło­wało się w ciem­no­ściach, aż wresz­cie czwo­ro­nóg wy­pełzł, cią­gnąc po pia­sku kow­boj­ski pas. Ro­bert pa­trzył prze­ra­żony, jak pies szar­pie zgubę. Wol­niutko, aby nie spło­szyć czwo­ro­noż­nego zło­dzieja, po­su­nął się kilka kro­ków. Jesz­cze chwila i od­zy­ska swój skarb. Lecz pies był czujny, od­sko­czył na­gle, a gdy Ro­bert wy­cią­gnął rękę, ru­szył psim ga­lo­pem przed sie­bie, aż pod­ska­ki­wały skó­rzane fu­te­rały z tkwią­cymi w nich col­tami. Na szczę­ście zwie­rzę nie po­gnało ku dro­dze, co na pewno spo­wo­do­wa­łoby zbie­go­wi­sko cie­ka­wych, lecz rów­no­le­gle do drogi. Ale i ten po­myślny dla Ro­berta zbieg oko­licz­no­ści wy­wo­łał nad­mierne za­in­te­re­so­wa­nie chło­paka idą­cego obok star­szego męż­czy­zny – sko­czył za psem i do­piero grom­kie we­zwa­nie opie­kuna czy ojca skło­niło go do prze­rwa­nia po­ścigu. Pies obiegł dom do­koła i znik­nął za na­roż­ni­kiem. Ro­bert po­dą­żył za zwie­rzę­ciem, lecz pew­nie i te­raz nie od­zy­skałby swej zguby, gdyby nie kot. Ten sam, który uciekł spod we­randy, czy ja­kiś inny – wy­chy­nął z krza­ków, za­nim spo­strzegł psa. Szcze­ka­jący czwo­ro­nóg po­pę­dził za nim, Ro­bert chwy­cił wresz­cie pas, za­piął go, po­gro­ził pię­ścią zwie­rzę­ciu i za­wró­cił w stronę rzeczki.

Gdy do­tarł do le­śnego pół­wy­spu prze­ko­nany, że świet­nie za­pa­mię­tał miej­sce, gdzie ukrył chleb, oka­zało się, że wszyst­kie drzewa wy­glą­dają bliź­nia­czo. Wę­dro­wał od pnia do pnia, za­glą­da­jąc we wszyst­kie dziu­ple, na próżno. Nie miał tu nic wię­cej do ro­boty. Zdjął obu­wie, pod­wi­nął no­gawki spodni i prze­szedł przez stru­mień tak w tym miej­scu płytki, że woda się­gała za­le­d­wie ko­lan. Po dru­giej stro­nie cią­gnęły się pola zie­le­nie­ją­cych ozi­min. Od­na­lazł mie­dzę, która do­pro­wa­dziła go do traktu, pry­mi­tyw­nego go­ścińca zna­czo­nego głę­bo­kimi do­łami i ko­le­inami wo­zów. Go­ści­niec był pu­sty. Ro­bert skie­ro­wał się na wschód.

Po kilku go­dzi­nach mar­szu za­czął do­tkli­wie od­czu­wać wzra­sta­jący upał. Słońce osią­gnęło szczyt nieba i grzało nie­li­to­ści­wie, jakby w pełni lata. Ro­bert za­ma­rzył o cie­niu, o szklance mleka, o kromce chleba, lecz ho­ry­zont był pu­sty, nic nie zwia­sto­wało moż­li­wo­ści za­spo­ko­je­nia pra­gnie­nia i głodu. Do­piero po dal­szych dwóch go­dzi­nach, gdy orne pola ustą­piły fa­li­stej, na­tu­ral­nej łące, do­strzegł naj­pierw czarną smugę dymu, a nieco póź­niej – dach z ko­mi­nem, wresz­cie – ni­skie za­bu­do­wa­nia go­spo­dar­cze. Uj­rzał na ko­niec dom miesz­kalny i ku niemu się skie­ro­wał. Po dro­dze mi­nął stado dłu­go­ro­giego by­dła tek­sa­skiego oraz cor­ral – ogro­dze­nie, za któ­rego ni­skim pa­li­ko­wym pło­tem wid­niały koń­skie łby. Kiedy do­tarł do studni i ko­ryta dla po­je­nia zwie­rząt, przy­sta­nął. Pu­ste wia­dro i długi drąg, za­koń­czony pod­kową za­miast haka, spo­czy­wały obok. Za­ło­żył je na pod­kowę i ostroż­nie opu­ścił drąg w mroczny otwór. Po­czuł na twa­rzy chłodną wil­goć i uj­rzał lu­stro wody tak bli­sko, że wy­star­czyło ręką się­gnąć, lecz było to złu­dze­nie, bo za­nim za­nu­rzył ku­beł, mu­siał spu­ścić po­nad po­łowę drąga. Wy­cią­gnął pełne wia­dro, po­sta­wił je na kra­wę­dzi cem­bro­winy, aż woda chlu­snęła mu na spodnie. Po­chy­lił się i pił drob­nymi ły­kami, a gdy za­spo­koił pra­gnie­nie, ob­tarł mo­krą twarz i od­wró­cił się. Już nie był sam. Krok od studni ster­czał wy­soki i chudy jak ko­łek w pło­cie męż­czy­zna.

– Prze­pra­szam – ode­zwał się Ro­bert – bar­dzo chciało mi się pić...

– Woda jest dla wszyst­kich. Szu­kasz pracy?

– Nie – za­prze­czył po­spiesz­nie. – Udaję się do krew­nych. Czy... – tu za­wa­hał się. – Bar­dzo je­stem głodny – wy­znał szcze­rze.

– Tylko tyle? – ro­ze­śmiał się nie­zna­jomy. – Za­raz temu za­ra­dzimy. Chodź.

Ru­szył pierw­szy i do­piero przy drzwiach prze­pu­ścił go­ścia. Za drzwiami znaj­do­wała się wielka izba o dwóch oknach, z pie­cem, sto­łem, dwiema ła­wami i półką bie­gnącą wzdłuż ściany.

– Sia­daj, wę­drow­cze. Coś tam skom­bi­nuję...

Wy­szedł, a Ro­bert usiadł na ła­wie i ode­tchnął z ulgą. Dzi­siej­szy ra­nek do­brze się mu dał we znaki. Gdyby tu na­gle zja­wił się sam sze­ryf Mur­phy, Ro­bert nie pró­bo­wałby ucieczki. Na szczę­ście, za­miast sze­ryfa wkro­czył go­ścinny far­mer, dźwi­ga­jąc ka­mienny dzban i cy­nowy ku­bek. Po­sta­wił to wszystko na stole, znowu znik­nął i znowu wró­cił z po­tęż­nym boch­nem chleba i dłu­gim no­żem, przy­po­mi­na­ją­cym ra­czej rzeź­ni­cze na­rzę­dzie do szlach­to­wa­nia by­dła.

– Wy­bacz, chłop­cze, że tak skrom­nie. Żona po­je­chała do mia­sta, a ze mnie ża­den ku­charz.

W dzbanku znaj­do­wało się mleko, chleb pach­niał tak cu­dow­nie, że Ro­bert zjadł, a ra­czej po­chło­nął na­tych­miast pół bo­chenka. Ku­bek od­sta­wił do­piero wów­czas, gdy wy­są­czył ostat­nie kro­ple. Po­czuł się syty i ocię­żały.

– Dzię­kuję – po­wie­dział, roz­luź­nia­jąc pasa.

– Et, głup­stwo. Za dwie go­dziny wróci żona i wtedy po­my­ślimy o czymś lep­szym. Mleko to do­bra rzecz do pi­cia, lecz nie za­stąpi mięsa. Prawda?

Ro­bert za­prze­czył. Jed­nak tylko dla­tego, że nie miał za­miaru sie­dzieć tu przez dwie go­dziny. Zbyt wiel­kie ry­zyko.

– Spie­szę się – wy­ja­śnił. – Cze­kają na mnie krewni.

– Da­leko?

– W Wi­chita – skła­mał.

– Och, toż to pra­wie pod no­sem. Na do­brym ko­niu do­trzesz w je­den dzień. Nie za­no­co­wał­byś u nas? Przy­dałby ci się od­po­czy­nek.

Ro­bert zdo­był się na uśmiech, oświad­cza­jąc, że czuje się zna­ko­mi­cie.

– A twój koń? – za­in­te­re­so­wał się na­gle far­mer. – Gdzie zo­sta­wi­łeś ko­nia?

– Nie mam ko­nia.

– No, to przed wie­czo­rem nie doj­dziesz do celu. Miesz­kasz w tych stro­nach?

Ro­ber­towi nie w smak były ta­kie py­ta­nia. Aby unik­nąć dal­szych, wy­ja­śnił, że wę­druje z po­łu­dnio­wego-wschodu, z Lu­izjany, gdzie jego oj­ciec ma go­spo­dar­stwo rolne. Go­rącz­kowo szu­kał na­zwy mia­steczka, przy któ­rym to go­spo­dar­stwo się znaj­duje, lecz nic nie wy­my­ślił. Szczę­śli­wie far­mer nie za­gad­nął go o to. Wy­ja­śnił więc da­lej (bo pie­sza wę­drówka z Lu­izjany wy­glą­dała zbyt po­dej­rza­nie), że jego wierz­cho­wiec, prze­by­wa­jąc łąkę po­dziu­ra­wioną no­rami pie­sków pre­rio­wych, zła­mał nogę. Że mu­siał ko­nia do­bić, a uprząż sprze­dać przy­god­nemu kow­bo­jowi. Wszystko to wy­glą­dało bar­dzo praw­do­po­dob­nie.

– Cze­muś nie ku­pił dru­giego ko­nia? Ja sam...

– Nie, nie, nie mam tyle pie­nię­dzy – stwier­dził, po raz pierw­szy zgod­nie z prawdą.

– O, to przy­kre. Lecz czemu nie sko­rzy­sta­łeś z po­ciągu? Za­bra­kło na bi­let?

Ro­bert prze­ląkł się. Jedno kłam­stwo po­cią­gało za sobą ko­niecz­ność na­stęp­nego. Wy­ja­śnił, że koń mu padł za­le­d­wie kilka mil stąd, a on wła­śnie zmie­rza ku naj­bliż­szej sta­cji ko­le­jo­wej.

– Toś zmy­lił drogę – stwier­dził far­mer. – Li­nia ko­le­jowa bie­gnie tam – wska­zał ręką kie­ru­nek, z któ­rego Ro­bert przy­był. Chło­pak po­dzię­ko­wał za in­for­ma­cję i pod­niósł się zza stołu. Prze­dłu­ża­nie wi­zyty by­łoby zbyt wiel­kim ry­zy­kiem. Go­spo­darz wy­pro­wa­dził go na dwór.

– Tam – po­wie­dział, znowu wska­zu­jąc ręką. – Tam mu­sisz iść. Sta­cja ko­le­jowa jest w Utte. Po­wo­dze­nia!

Utte nie mo­gło być ni­czym in­nym, jak wła­śnie osadą, w któ­rej no­co­wał i w któ­rej zgu­bił pas. Chcąc nie chcąc ru­szył drogą, którą już raz prze­był. Był pe­wien, iż ob­ser­wują go oczy far­mera. Cóż za pe­chowy dzień!

Ma­sze­ro­wał żwawo, cią­gle przez łąkę, lecz z za­mia­rem skrę­ce­nia w bok, tak aby wła­śnie omi­nąć Utte i tra­fić na ja­kiś inny przy­sta­nek ko­le­jowy, usta­wiony w bez­lud­nej oko­licy. Ist­niały ta­kie przy­stanki, Ro­bert o tym wie­dział, wy­zna­czone przez za­rząd ko­lei w miej­scach, w któ­rych było pod do­stat­kiem wody, gdzie zie­mia ży­zna sta­no­wiła wła­sność kom­pa­nii ko­le­jo­wej. Przy­sta­nek, po­zor­nie bez­sen­sowny, miał przy­cią­gać osad­ni­ków i za­chę­cić do na­by­cia ko­le­jo­wych grun­tów. Ist­niało jesz­cze sporo ta­kich przy­stan­ków, gdzie dia­beł mó­wił do­bra­noc, a rą­cze an­ty­lopy bez obawy pa­sły się na łą­kach. Ta­kiego wła­śnie szu­kał Ro­bert.

Gdy wy­dało mu się, że prze­był spory od­ci­nek drogi, zer­k­nął za sie­bie. Na­dal wi­dać stąd było bu­dynki, a na­wet syl­wetkę czło­wieka. To pew­nie go­ścinny far­mer na­brał ja­kichś po­dej­rzeń i ob­ser­wo­wał od­da­la­ją­cego się go­ścia. Ro­bert nie mógł zmie­nić kie­runku wę­drówki i do­piero po dal­szej pół­go­dzi­nie, gdy chata zni­kła za ho­ry­zon­tem, skrę­cił rap­tow­nie i ru­szył na wschód. Szedł jesz­cze z go­dzinę i uznaw­szy, że Utte po­zo­stało już za nim, skie­ro­wał się na po­łu­dnie. Prze­ma­sze­ro­waw­szy do­bre pół mili nie­spo­dzie­wa­nie na­tknął się na szyny błysz­czące w słońcu jak srebrne sztaby. Na­syp nie ist­niał. Praw­do­po­dob­nie dla­tego, że grunt dźwi­gał się tu po­nad płasz­czy­znę pre­rii. Ru­szył więc wzdłuż toru, pe­łen obaw, że za­nim do­trze do naj­bliż­szego przy­stanku, nad­je­dzie po­ciąg. Obawa oka­zała się płonną. Przy­sta­nek uka­zał się znacz­nie szyb­ciej od po­ciągu. Był to słup wbity w zie­mię o kilka kro­ków od szyn. Do słupa przy­twier­dzano de­skę z wy­ma­lo­wa­nym na­pi­sem: „Open Field”.

Ro­bert za­trzy­mał się, prze­czy­tał i ro­ze­śmiał. Na­zwa była trafna, lecz mało ory­gi­nalna. Jak okiem się­gnąć – na prawo i na lewo – cią­gnęło się wła­śnie otwarte pole, pier­wotna pre­ria nie­ru­szona płu­giem rol­nika.

Ro­bert legł pod słu­pem. Wy­do­był zza pa­zu­chy zwi­tek bank­no­tów, a z kie­szeni spodni garść mo­net. Prze­li­czył do­kład­nie swój skromny ma­ją­tek. Nic w nim nie przy­było i nic nie ubyło od wczo­raj­szego ranka. Nie wy­dał ani centa, lecz ro­zu­miał, że skutki ta­kiej oszczęd­no­ści mogą być opła­kane. Mię­dzy Tek­sa­sem, na te­re­nie któ­rego obec­nie prze­by­wał, a Mon­taną, ku któ­rej zmie­rzał, roz­cią­gała się prze­strzeń równa pra­wie ca­łej dłu­go­ści Sta­nów, mie­rzo­nych z po­łu­dnia na pół­noc, a taką drogę, obo­jęt­nie: po­cią­giem, stat­kiem czy konno, zdoła prze­być tylko czło­wiek od­ży­wia­jący się nor­mal­nie, a nie gło­do­mór sła­nia­jący się na no­gach, ja­kim był obec­nie. Miał na­dzieję, że w po­ciągu bę­dzie mógł coś ku­pić i na­jeść się do syta, nie zwra­ca­jąc ni­czy­jej uwagi. Czy mu star­czy pie­nię­dzy na po­dróż do Mon­tany?

Le­żał i du­mał nad swym lo­sem, który wy­dał mu się czarny jak wnę­trze nie­oświe­tlo­nego tu­nelu, a cho­ciaż gdzieś tam w od­dali bły­skało ni­kłe świa­tełko – ognik na­dziei – wą­tłe było i bar­dzo od­le­głe.

Wes­tchnął, roz­czu­liw­szy się nad sa­mym sobą, po czym od­wró­cił się na wznak i po chwili za­snął. Nie obu­dził go ani gwizd lo­ko­mo­tywy, ani tur­kot wa­go­nów, lecz... za­pach dymu. Wdy­chał ten dym i cią­gle jesz­cze wy­da­wało mu się, że śpi. Do­piero brzęk me­talu otrzeź­wił go na do­bre. Siadł­szy, wy­trzesz­czył za­spane oczy.

– Obu­dzi­łem ko­legę?

Głos za­brzmiał chro­po­wato, lecz wcale nie­groź­nie.

– Nie – za­prze­czył chło­pak – to jest... rze­czy­wi­ście nieco się zdrzem­ną­łem.

Ro­zej­rzał się po­dejrz­li­wie do­koła, lecz poza sa­mot­nym przy­by­szem nie za­uwa­żył ni­kogo wię­cej.

– Po­ciąg nie je­chał? – za­gad­nął nie­spo­koj­nie.

– Nie je­chał. Ale nad­je­dzie. Cze­kasz? Ja rów­nież. Na­pi­jesz się kawy, ko­lego?

Do­piero te­raz Ro­bert do­strzegł me­ta­lowy garn­czek usta­wiony na dwóch pła­skich ka­mie­niach, mię­dzy któ­rymi pło­nął nie­mrawy ogie­niek.

– Na­piję się – od­parł po­spiesz­nie, jak gdyby z obawy, że za­pro­sze­nie zo­sta­nie cof­nięte.

– Masz ku­bek? Ech, co za py­ta­nie! Oczy­wi­ście, nie masz kubka. Po­ży­czę ci swego.

Po czym zręcz­nie uniósł na­czy­nie i nie roz­le­wa­jąc ani kro­pli, na­peł­nił bla­szankę.

– Pij, ko­lego, na zdro­wie! Ro­bert nie dał się pro­sić. Ach, ja­każ to była przy­jem­ność!

– A mo­żeś ty głodny?

Chło­piec wy­pił już sporo, czuł miłe cie­pło w żo­łądku i całą górę wdzięcz­no­ści dla nie­zna­jo­mego.

– Żeby rzec prawdę – od­parł, ob­li­zu­jąc wargi – nie ja­dłem od rana.

– To tak, ko­lego? I nic ni o tym nie po­wie­dzia­łeś. Znaj­dzie się coś na ząb.

Się­gnął ręką za sie­bie i ujaw­nił oczom chłopca spory wo­rek ścią­gnięty po­stron­kiem i za­opa­trzony w par­cianą szelkę do prze­wie­sza­nia przez ra­mię. Roz­su­płał wę­zełki i wy­do­był naj­pierw pół bo­chenka chleba, a póź­niej paczkę owi­niętą sza­rym pa­pie­rem, nieco nad­dar­tym i mocno za­tłusz­czo­nym. Gdy zdjął opa­ko­wa­nie, uka­zał się gruby pro­sto­kąt boczku o wa­dze chyba po­nad dwóch fun­tów. Na taki wi­dok Ro­bert po­czuł w żo­łądku przy­kre ssa­nie. Z bo­chenka nie­zna­jomy od­kra­jał ko­lejną pajdę i przy­krył pła­tem boczku.

– Wci­naj!

Resztę pro­wiantu scho­wał do worka i z wy­raź­nym za­do­wo­le­niem przy­glą­dał się je­dzą­cemu.

– Star­czy?

Ro­bert naj­chęt­niej po­pro­siłby o na­stępną por­cję, lecz po­nie­waż pro­sić nie lu­bił, a swego to­wa­rzy­sza oce­nił jako bie­daka – po­dzię­ko­wał i od­mó­wił. Od­dał ku­bek, siadł twa­rzą zwró­coną ku za­cho­dowi, wy­pa­tru­jąc cień­kiego pió­ro­pu­sza dymu w miej­scu, w któ­rym szyny sta­piały się w jedną lśniącą nitkę i gi­nęły za ho­ry­zon­tem. Lecz ża­den znak nie sy­gna­li­zo­wał zbli­ża­nia się po­ciągu. Pre­ria drze­mała w pro­mie­niach słońca, w ci­szy i bez­ru­chu.

– Je­dziesz na wschód – stwier­dził nie­zna­jomy, a Ro­bert nie za­prze­czył. Kłam­stwo wy­da­łoby się z na­dej­ściem po­ciągu.

Od­parł więc:

– Tak, ale jak to od­ga­dli­ście? Prze­cież mo­głem tu tylko cze­kać na ko­goś.

– Tu nikt nie wy­siada, ko­lego, bo i po co? Lecz my­ślę, że wszystko wspa­niale się składa, jak w dzie­cin­nej ła­mi­główce.

Na zdzi­wione spoj­rze­nie chło­paka do­rzu­cił:

– Ja rów­nież po­dą­żam na wschód. Nie umrzesz z głodu, ko­lego, na­wet je­śli nie masz centa w kie­szeni. Nie martw się.

Ro­bert uśmiech­nął się blado. W isto­cie bo­wiem za­nie­po­ko­iła go i zmar­twiła per­spek­tywa to­wa­rzy­stwa zu­peł­nie ob­cego czło­wieka. Kim był? Są­dząc po ubio­rze – rów­nie do­brze bez­dom­nym włó­częgą, jak ro­bot­ni­kiem rol­nym po­szu­ku­ją­cym pracy. A może... prze­bra­nym agen­tem słyn­nego Pin­ker­tona? Ro­bert sły­szał o tej agen­cji wiele, a jesz­cze wię­cej o sztucz­kach jej lu­dzi, przy­ćmie­wa­ją­cych sławę naj­bar­dziej spraw­nych sze­ry­fów i sta­no­wej po­li­cji. Nie, na ro­bot­nika ten obcy nie wy­glą­dał. Och, na ta­kich ty­pach Ro­bert znał się nie­źle. Ten nie­zna­jomy z płó­cien­nym wor­kiem, w płó­cien­nej blu­zie i ta­kichże spodniach po­sia­dał zbyt wy­ostrzoną spo­strze­gaw­czość. I to wła­śnie za­nie­po­ko­iło Ro­berta, a tego nie­po­koju nie roz­wiało we­sołe spoj­rze­nie sza­rych oczu ani uśmiech, jaki pra­wie stale go­ścił na war­gach tego czło­wieka. Twarz miał lekko za­ró­żo­wioną – ja­koś to nie pa­so­wało do za­wodu ro­bot­nika rol­nego ani do żad­nego in­nego za­wodu zwią­za­nego z czę­stym prze­by­wa­niem pod go­łym nie­bem. Słońce Tek­sasu szybko opala. Poza tym – ucze­sa­nie! Wy­glą­dał tak, jakby wczo­raj za­jął się nim fry­zjer. Spod ronda pra­wie no­wego ka­pe­lu­sza nie spa­dały na ra­miona dłu­gie, dawno nie­ob­ci­nane włosy, cha­rak­te­ry­styczne dla tra­pe­rów i włó­czę­gów.

Ro­bert się­gnął do kie­szeni i wy­do­był garść mo­net, po­ka­zał je na otwar­tej dłoni.

– Mogę sam się wy­ży­wić – oświad­czył – nie je­stem że­bra­kiem.

– No, no! Nie ma się o co ob­ra­żać, ko­lego. Przy­ja­ciel­ska przy­sługa ni­kogo nie hańbi.

Ro­bert po­czuł chęć za­py­tać, od­kąd to da­tuje się ich przy­jaźń, lecz tylko wzru­szył lekko ra­mio­nami i wsy­pał z po­wro­tem pie­nią­dze do kie­szeni. Za­pa­dło mil­cze­nie. Nie na długo jed­nak. Nie­zna­jomy albo był z uro­dze­nia ga­dułą, albo też pra­gnął po­cią­gnąć Ro­berta za ję­zyk.

– Nie prze­szka­dza ci, ko­lego? – ode­zwał się po chwili.

– Co ma prze­szka­dzać?

– Ostrogi. Piękne ostrogi, ale za­wa­dza­jące w mar­szu. A może ukry­łeś gdzieś ko­nia?

Ro­bert z tru­dem ma­sko­wał zde­ner­wo­wa­nie i po­wtó­rzył ba­jeczkę opo­wie­dzianą uprzed­nio go­ścin­nemu far­me­rowi, z tą tylko róż­nicą, że za cel po­dróży po­dał pół­nocną Lu­izjanę. Zro­zu­miałe. Wi­chita Falls le­żała prze­cież na za­cho­dzie, a on wy­bie­rał się na wschód.

– Ach – wes­tchnął, a może tylko udał wes­tchnie nie­zna­jomy. – To na­sza wspólna po­dróż nie po­trwa długo. Szkoda, ko­lego. Przy­pa­dłeś mi do serca.

Pod­niósł się, za­dep­tał resztki tlą­cego ogni­ska i ru­szył z kub­kiem do po­bli­skiego stru­myczka. Ro­bert ucie­szył się z in­for­ma­cji, to­wa­rzy­stwo nie­zna­jo­mego nie przy­pa­dło mu do smaku, a nie wie­dział, jak tego to­wa­rzy­stwa się po­zbyć. Te­raz zdjął ostrogi – zbyt zwra­cały uwagę – i roz­cią­gnął się na tra­wie. Udał, iż drze­mie, nie miał ochoty na dal­szą po­ga­wędkę. I tak przez do­bre pół go­dziny trwała ci­sza. Zmą­cił ją de­li­katny po­cząt­kowo, a póź­niej co­raz do­no­śniej­szy stu­kot szyn, wresz­cie gwizd pa­ro­wozu.

– Je­dziemy, ko­lego – ura­do­wał się nie­zna­jomy. – Uwa­żaj, że­byś cze­goś nie za­po­mniał.

Była to zwy­kła zło­śli­wość. Ro­bert nie miał na­wet naj­mniej­szego pa­kunku.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------Po­wie­ści Wie­sława Wer­nica w se­rii _We­stern_:

1. Tropy wiodą przez pre­rię

2. Sze­ryf z Fort Ben­ton

3. Słońce Ari­zony

4. Co­lo­rado

5. Pło­mień w Okla­ho­mie

6. Ła­pacz z Sa­cra­mento

7. Czło­wiek z Mon­tany

8. Gwiazda tra­pera

9. Wę­drowny han­dlarz

10. Przez góry Mon­tany

11. Na po­łu­dnie od Rio Grande

12. Ucieczka z Wi­chita Falls

13. Barry Bede

14. Old Gray

15. Skarby Mac­ken­zie

16. Zni­ka­jące stado

17. Wo­ła­nie da­le­kich wzgórz

18. Sier­żant kon­nej po­li­cji

19. W No­wej Fun­dlan­dii

20. Złe mia­sto
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: