- nowość
Ucieczka z Wichita Falls - ebook
Ucieczka z Wichita Falls - ebook
Powieść przygodowa Wiesława Wernica Ucieczka z Wichita Falls należy do kanonu polskiej literatury młodzieżowej o Dzikim Zachodzie. Głównym bohaterem powieści jest Robert Dreer, młody pomocnik szeryfa z małej miejscowości Wichita Falls w Teksasie. Charyzmatyczny Robert Dreer, równie szlachetny, jak i niedoświadczony życiowo i nieświadomy ludzkiej podłości, z jaką przyjdzie mu się zmierzyć, pada ofiarą obłudnej intrygi, w konsekwencji której zostaje wpleciony w próbę zabójstwa kolegi z pracy, Boba Locka. Dreer musi udowodnić swoją niewinność i odnaleźć prawdziwego sprawcę przestępstwa. Wyrusza w samotną podróż, w czasie której poznaje tajemniczego Allana Bowa, człowieka o którym nie wiadomo ani skąd przybywa, ani dlaczego nie opuszcza niechętnego mu bohatera.
Ucieczka z Wichita Falls należy do cyklu powieści o Dzikim Zachodzie, obfitujących w pełne niebezpieczeństw przygody, niespodziewane zwroty akcji i zaskakujące odkrycia. Autor cyklu, Wiesław Wernic, jest cenionym mistrzem gatunku. Świat przygody łączy się zawsze w jego książkach z piękną narracją, charakterystycznym dla westernu przesłaniem moralnym, fascynującymi postaciami i wartościowym odzwierciedleniem realiów Ameryki w czasach westmanów i groźnych rewolwerowców.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788382792898 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kraina była bezkresna. Wędrował po niej przez rozkołysane wiatrem trawy, przez liche, ledwo odrosłe od ziemi poszycie i poprzez nagą, rudawą ziemię, na której trująca wilgoć bagnistych rozlewów alkalicznych źródeł ledwie pozwalała na skąpą wegetację roślin. To była preria. Gdzieniegdzie pokryta szmaragdowym dywanem, gdzieniegdzie porosła rudawą darnią lub spopielała, cuchnąca saletrą, kwasem i siarką.
Żelazne szyny najkrótszą linią przecinały płaszczyznę ze wschodu na zachód, lecz nim dobiegły brzegów Pacyfi ku, przeskakiwały przepaście Gór Skalistych, dźwigały się ku przełęczom ryzykownymi spiralami, aby po tamtej stronie biec dalej przez doliny, brzegami strumieni i rzek wartko płynących ku morzu.
Widział to wszystko – ogromną panoramę świata, a wśród niej nielicznych wędrowców: stadko bizonów, antylopy gnające stepem, grzechotniki wygrzewające się na osypiskach kamieni, kojoty skryte w gąszczu krzewów, pumę skradającą się wśród leśnego zbocza góry. Niekiedy biegły konie z ludźmi na grzbietach, niekiedy sunęła karawana wysokich wozów ciągniętych przez woły, chmurę kurzu wzbijały koła dyliżansu, jednego z ostatnich. Na koniec ujrzał długi sznur czarnowłosych, posępnych wojowników na chudych, grzywiastych mustangach, powoli i bezszelestnie zmierzających tam, gdzie leżała Pasangua – Llano Estacado, czyli wrota piekieł na ziemi.
Poczuł żar i duchotę rozpalonego powietrza, a na powiekach blask słońca.
Otworzył oczy, odwrócił głowę, bo jaskrawe światło padające z góry, przesączające się przez wąziutką szczelinę, oślepiło go.
– Co za dziwny sen? – mruknął i zmienił pozycję ciała, aż coś zachrzęściło pod plecami. Leżał nieruchomo, ciągle jeszcze na pół przytomny i ciągle wpatrzony w kolorową wizję prerii, dopóki nie zastąpił jej rzeczywisty obraz: nieheblowane deski wiszące tak nisko, iż nie sposób było usiąść. Dopiero teraz wróciła mu pełna świadomość czasu, miejsca i zdarzeń, które poprzedziły nocleg w tym dziwnym schronieniu. Nad sobą miał podłogę werandy wzniesionej nad ziemią na kamiennych słupkach, dostatecznie jednak niskich, by ktoś przechodzący obok nie mógł dojrzeć, co kryje pod nimi mroczna przestrzeń.
Wróciwszy do rzeczywistości, Robert nadal spoczywał na warstwie wiórów, nieskory do opuszczenia zacisznego schowka. Coś miękkiego otarło się o jego policzek. Biały kotek w czarne łaty miauknął nieśmiało, a później powędrował ku granicy mroku i światła, wreszcie podskoczył zabawnie i zniknął z pola widzenia.
Robert zaniepokoił się. Kot jak kot, lecz jeśli zwęszy go pies? Co prawda w nocy zbadał otoczenie domu. Psów tu nie trzymano, jednak mógł któryś przywędrować od sąsiadów. Postanowił opuścić swoje nocne schronienie. Obrócił się i na czworakach zaczął pełznąć w kierunku węższego boku prostokąta, jaki wyznaczała podłoga werandy. Posuwał się wolno, unikając szelestu wiórów, które służyły mu dotąd za kiepski materac. W ciszy wczesnego poranka nawet szuranie kolanami zabrzmiałoby zbyt głośno. Odetchnął z ulgą, gdy głowa znalazła się pod ostatnią belką, za którą ciągnął się równy pas wydeptanej ścieżki, ograniczonej zaporą zielonych krzewów. Wyjrzał ostrożnie, gotów w każdej chwili cofnąć się. Na lewo biegła ulica osiedla, zupełnie pusta. Odczekał jeszcze kilka sekund, nie mogąc zdecydować się na skok, który powinien być cichy i tak szybki, aby pozwolił w mgnieniu oka osiągnąć linię krzewów. Naprężył mięśnie, wsparł się dłońmi o ziemię i... zamarł w bezruchu.
Klap, klap, klap... Najpierw usłyszał, później dostrzegł buty i skraj spódnicy. Cofnął się. Ten pierwszy ranny przechodzień, to sygnał ostrzegawczy. Robert czekał cierpliwie, aż odgłos kroków ucichnie. Niestety. Po kilkunastu sekundach zadudniły schodki werandy, później kurz poleciał z desek wprost na głowę Roberta.
– Pani Cavendish!
Głos zabrzmiał czysto, wyraźnie i bardzo donośnie. Robert z niepokojem pomyślał, że jeszcze kilka takich okrzyków, a zbudzi się całe osiedle, a on zostanie unieruchomiony w kryjówce. Ale nieznana pani Cavendish musiała być równie rannym ptaszkiem, co osoba składająca jej wizytę – rozległ się szczęk klucza i skrzyp zawiasów.
– Dzień dobry, dzień dobry... Proszę wejść. Już zaczęłam...
Dalsze słowa zagłuszyło trzaśniecie drzwiami. Później brzękła szyba. Prawdopodobnie uchylono okno, bo od tej chwili do uszu Roberta dobiegały fragmenty rozmowy, raz cichsze, raz głośniejsze, lecz zawsze niezrozumiałe. Przez pewien czas wsłuchiwał się, pragnąc wywnioskować, czy ranny gość nie zamierza wyjść. Nieprzerwana gadanina utwierdziła go jednak w mniemaniu, że wizyta nie zakończy się szybko.
Znowu podpełzł ku linii światła i mroku i znowu skamieniał w bezruchu, dostrzegłszy końskie kopyta i koła wozu toczące się po drodze. Tupot i turkot nagle ucichły, akurat naprzeciw werandy.
– Pani Cavendish! – zabrzmiało gdzieś z góry, z wnętrza domu. – Mleko przywieźli! Ja przyniosę.
Dźwięk otwieranych drzwi, tupot nóg po deskach. Później – niezrozumiała rozmowa, znowu tupot, a po nim cichnący głos oddalającego się pojazdu. Gdy ostatecznie umilkł, Robert wolniutko wysunął głowę z głębi swego schronienia. Zerknął w górę. Weranda była pusta. Wypełzł, wyprostował się, rozejrzał. Nie dostrzegł nikogo, nie usłyszał niczego poza odgłosami dobiegającymi zza otwartego okna. Dotarł do krzewów krokiem pozornie niedbałym, wśliznął się w zarośla i począł porządkować ubranie. Do spodni i do bluzy poprzyczepiało się mnóstwo wiórów, trocin i drzazg. Zdejmował to z siebie ostrożnie, aby nie szeleścić liśćmi. Dokonawszy tej żmudnej czynności siadł wśród zielonego gąszczu. Rozmyślał. Powinien skierować się do stacji kolejowej i wsiąść do pociągu jadącego na północ lub na wschód. Lecz nie tutaj. Osada jest zbyt mała i zbyt duża jednocześnie. Oznaczało to, że mieszka w niej niewiele ludzi i wszyscy znają się wzajemnie, a każdy przybysz zwraca na siebie uwagę i staje się obiektem dociekliwych zainteresowań. Oznaczało to jednak, iż urzęduje tu szeryf. Rozważywszy te dwie okoliczności, Robert zdecydował się poszukać innego przystanku kolejowego, gdzie mógłby zniknąć w tłumie podróżnych lub gdzie tylko deska z wypisaną nazwą oznacza stację, a pustkowie podbiega pod same tory. W takich warunkach można spokojnie czekać na dymiący parowóz i wagoniki z platformami. Żaden szeryf, żaden agent nie będzie się tam kręcił, bo i po co? Lecz tu... Tu należało zachować wielką ostrożność. Spacer po ulicy osady stanowił zbytnie ryzyko, a próba nabycia żywności w którymś ze sklepików graniczyłaby z głupotą. Robert westchnął. Ostatni jego posiłek był już tylko wspomnieniem ubiegłego ranka. Odetchnął głęboko i poczuł zapach, jaki ocenić potrafi tylko człowiek głodny: zapach chleba. Zerknął poprzez liściastą zasłonę w kierunku domu, pod którego werandą niedawno spoczywał. Nad spadzistym dachem, z otworu komina bił ku niebu ciemną smugą dym. Z otwartego okna płynęły wonie, które przyprawiły Roberta o skurcz żołądka. Usiadł i gapił się w okno, dręczony wzrastającym uczuciem głodu. Ten zapach pieczonego chleba trzymał go tutaj, chociaż powinien jak najszybciej odejść. Wiedział o tym, lecz nie mógł się zdobyć na decyzję. Poczuł się słaby, bezsilny, prawie chory. Na myśl, że w takim stanie czeka go wędrówka kilku, a może kilkunastu mil, aż spocił się z przerażenia. Pożałował, że sprzedał konia. Uczynił to, gdy wydał resztę pieniędzy. Teraz miał pełną kieszeń monet, a jednocześnie... umierał z głodu.
W oknie zamajaczyła czyjaś postać. Pokazała się i znikła, pokazała i znikła... Powtórzyło się to ze cztery razy. Robert nie mógł oderwać wzroku od parapetu okna. Tak, nie mylił się, leżały tam bochenki chleba! Cudowne bochenki chleba, na pewno jeszcze gorące!
Zerwał się, rozgarnął gałęzie, wyszedł na otwartą przestrzeń. Głód kazał mu zapomnieć o ryzyku. Chęć zatopienia zębów w miękkim, ciepłym cieście i w chrupiącej skórce działała niczym magiczna siła.
Los okazał się dla Roberta łaskawy. Bochenki spokojnie leżały na białym ręczniku, a w oknie nikogo nie było widać.
Dotarł pod ścianę domu i nasłuchiwał. Nic, żadnego dźwięku. Obejrzał się. Pusto. Wspiął się na czubki butów, lecz to nie wystarczyło. Wyprostowana ręka minęła o cal krawędź parapetu.
Podskoczył. Dopiero wtedy palce dotknęły upragnionej zdobyczy. Nim opadł na ziemię, dzierżył już w dłoni bochenek ciężki i tak gorący, że o mało go nie upuścił. Ukrył chleb pod kurtką i traperskim krokiem pomaszerował wzdłuż ściany. Traperskim krokiem! Tak stąpać nauczył go Karol Gordon – opiekun, wychowawca, doświadczony myśliwy, a później rolnik. Jakże odległe dzieje! A przecież od tamtych dni minęły zaledwie dwa lata.
Dotarł do narożnika domu, ostrożnie wyjrzał. Od tej strony znajdowały się dwa okna, oba zamknięte. Stwierdziwszy ten pomyślny fakt, oderwał się od ściany i pobiegł prosto przez łąkę ciągnącą się za domem, przez zarośla szałwii, przez piaszczystą ścieżkę i dalej miedzą, wzdłuż zieleniejącego pola ozimin. Miedza doprowadziła go nad brzeg rozlanego wiosennym przyborem strumienia. Bury nurt bulgotał groźnie, tajemniczo. Na pewno nie był tak niebezpieczny, jak na to wyglądał, lecz Robert wolał nie ryzykować. Poszedł brzegiem. Gorący bochenek grzał mu pierś, ssące uczucie głodu stało się znowu nieznośne. Sięgnął za pazuchę, oderwał kawał chleba, ugryzł i zaczął żuć powoli, pamiętając słowa (kiedyż to było?) Gordona: „Jeśli długo nie będziesz jeść, a później dadzą ci całą furę mięsa, nie rzucaj się na nie jak zgłodniały kojot, jeśli chcesz uniknąć choroby”.
Teraz starał się być rozsądnym. Trudno mu szło. Ileż wysiłku włożył w to powolne żucie i w powstrzymywanie się od natychmiastowego połknięcia gorącego kęsa.
„Jeśli połknę, dostanę boleści” – powtarzał w myślach przy każdymi ruchu szczęk.
Rozsądek zwyciężył. Może dlatego, że Robert, chociaż nie westman, nie traper ani nawet doświadczony latami mężczyzna (dochodził zaledwie dwudziestki!), zdołał zwycięsko przejść sporo prób życiowych, przy których załamałby się niejeden jego rówieśnik.
Szedł szybko, pogryzając od czasu do czasu, aż dotarł do miejsca, gdzie rozlane wody strumienia utworzyły niewielkie je ziorko omywające miniaturowy półwysep porośnięty drzewami. Obejrzał się. Nie było już stąd widać domów osady. Uspokojony wkroczył w głąb lasku i siadł pod potężnym pniem. Dopiero teraz wydobył bochenek spod kurtki. Sięgnął po myśliwski nóż, nie znalazł. Ani noża, ani pasa, na którym wisiała skórzana pochwa. Ba, na którym wisiały futerały obu rewolwerów. Zerwał się w popłochu. Wrażenie było tak silne, że poczuł zawrót głowy. Nie wiedział, czy to na skutek spożytego chleba, czy nagłej choroby. Siedział, oddychając z wysiłkiem, a gdy łopotanie serca ustało i zawrót głowy minął, sięgnął pamięcią do minionych godzin. Czy zgubił podczas wędrówki? Nie, to niemożliwe. W takim wypadku natychmiast odczułby brak ciężaru uciskającego biodra. To mogło się stać tylko podczas noclegu pod podłogą werandy. Musiał odpiąć pas przed zaśnięciem, a później zapomniał go założyć. Wszystkiemu winne zdenerwowanie, „a i z głodu musiałem zgłupieć” – dopowiedział w myślach. Teraz należało wrócić po zgubę. Czekała go daleka, a więc niebezpieczna droga – nie mógł wyruszyć tak całkowicie bezbronny. Miał nadzieję, że nikt dotychczas nie znalazł pasa pozostawionego przecież w miejscu odwiedzanym co najwyżej przez koty.
Ułamał kawał chleba, całego bochenka nie chciał dźwigać. Chleb był kradziony i ta myśl nie dawała mu spokoju. Nigdy dotąd w swych chłopięcych i młodzieńczych latach nie przywłaszczył sobie niczego, nawet posiadającego tak niewielką wartość, jak bochenek zwykłego pieczywa. Rozejrzał się, gdzie mógłby ukryć chleb, aż dostrzegł w drzewie dziuplę. Była pusta. Wepchnął w nią bochenek, westchnął nad swym losem i zawrócił w kierunku osady. Nie spieszył się, mimo że niepokój skłaniał go do szybszego marszu. Uznał jednak, że najbezpieczniej będzie udawać spacerowicza wałęsającego się tu i tam bez określonego celu. Z tego powodu droga powrotna zajęła mu więcej czasu.
Na koniec ujrzał dom. Najpierw jego tylną ścianę, później narożnik, wreszcie otwarte okno. Wytężył wzrok. W oknie nie było nikogo, znikły również leżące przedtem bochenki. Czy zauważono brak jednego? Czy wszczęto alarm? Lecz chyba z powodu kradzieży przedmiotu tak małej wartości nikt nie będzie zawracał głowy szeryfowi ani nawet mieszkańcom sąsiednich domostw. Zresztą... okradzeni na pewno nie byli biedakami. Budynek wyglądał solidnie i świeżo, jeszcze pachniał drewnem i farbą. Cóż dla właścicieli mogła znaczyć strata bochenka chleba?
Ruszył ścieżką biegnącą ku głównej drodze-ulicy, poza kępami krzewów. Z otwartego okna nikt nie mógł go dojrzeć. Wyszedł na miejsce otwarte, skąd dokładnie mógł obserwować front domu. Na jej deskach hałasowało teraz dwoje dzieci: chłopiec i dziewczynka, a obok nich skakał mały piesek. Robert zmartwił się. W takiej sytuacji nie mógł nawet marzyć o dostaniu się pod werandę. Lecz i od strony drogi-ulicy rzecz nie przedstawiała się lepiej. Pusty wczesnym rankiem szlak zaludnił się teraz. W przeciągu kilku minut naliczył dziesięciu przechodniów, czterech konnych, trzy ładowne wozy i jucznego osła prowadzonego na postronku przez jakiegoś oberwańca. Cofnął się, zawrócił między krzaki, siadł w ich gąszczu i nie spuszczał oka z werandy. Pies skakał do taktu podrzucanej przez dzieci piłki.
Robert obserwował zabawę coraz bardziej zdenerwowany i głodny. Pożałował, że zostawił bochenek w dziupli. Weranda zaludniła się. Z głębi domu wyszły trzy osoby: dwie kobiety i mężczyzna. Zatrzymali się na sekundę, a później, wraz z dziećmi, zeszli na skraj ulicy. Od tego miejsca mężczyzna skręcił w prawo, kobiety z dziećmi – w lewo. Robert opuścił krzaki, obszedł dokoła willę, przyglądając się oknom. Wszystkie były zamknięte. Wywnioskował, że nikt nie pozostał w domu. Odetchnął z ulgą, ale w tym momencie przyskoczył do niego mały piesek, machając ogonem i poszczekując. Nie mógł tak stać bez końca, postanowił wpełznąć pod werandę, nawet gdyby to miał zauważyć któryś z ulicznych przechodniów. Podszedł ku schodkom, a wówczas, gdzieś z boku, wypadł kot i smyrgnął pod deski werandy. Pies rzucił się za nim i zniknął w półmrocznym przyziemiu. Do uszu Roberta dobiegły kocie miaukoty i warczenie psa, potem kot wyskoczył i pobiegł w krzaki. Pies nie ukazał się natychmiast, chociaż jego warczenie i poszczekiwanie przybrały na sile. Coś tam kotłowało się w ciemnościach, aż wreszcie czworonóg wypełzł, ciągnąc po piasku kowbojski pas. Robert patrzył przerażony, jak pies szarpie zgubę. Wolniutko, aby nie spłoszyć czworonożnego złodzieja, posunął się kilka kroków. Jeszcze chwila i odzyska swój skarb. Lecz pies był czujny, odskoczył nagle, a gdy Robert wyciągnął rękę, ruszył psim galopem przed siebie, aż podskakiwały skórzane futerały z tkwiącymi w nich coltami. Na szczęście zwierzę nie pognało ku drodze, co na pewno spowodowałoby zbiegowisko ciekawych, lecz równolegle do drogi. Ale i ten pomyślny dla Roberta zbieg okoliczności wywołał nadmierne zainteresowanie chłopaka idącego obok starszego mężczyzny – skoczył za psem i dopiero gromkie wezwanie opiekuna czy ojca skłoniło go do przerwania pościgu. Pies obiegł dom dokoła i zniknął za narożnikiem. Robert podążył za zwierzęciem, lecz pewnie i teraz nie odzyskałby swej zguby, gdyby nie kot. Ten sam, który uciekł spod werandy, czy jakiś inny – wychynął z krzaków, zanim spostrzegł psa. Szczekający czworonóg popędził za nim, Robert chwycił wreszcie pas, zapiął go, pogroził pięścią zwierzęciu i zawrócił w stronę rzeczki.
Gdy dotarł do leśnego półwyspu przekonany, że świetnie zapamiętał miejsce, gdzie ukrył chleb, okazało się, że wszystkie drzewa wyglądają bliźniaczo. Wędrował od pnia do pnia, zaglądając we wszystkie dziuple, na próżno. Nie miał tu nic więcej do roboty. Zdjął obuwie, podwinął nogawki spodni i przeszedł przez strumień tak w tym miejscu płytki, że woda sięgała zaledwie kolan. Po drugiej stronie ciągnęły się pola zieleniejących ozimin. Odnalazł miedzę, która doprowadziła go do traktu, prymitywnego gościńca znaczonego głębokimi dołami i koleinami wozów. Gościniec był pusty. Robert skierował się na wschód.
Po kilku godzinach marszu zaczął dotkliwie odczuwać wzrastający upał. Słońce osiągnęło szczyt nieba i grzało nielitościwie, jakby w pełni lata. Robert zamarzył o cieniu, o szklance mleka, o kromce chleba, lecz horyzont był pusty, nic nie zwiastowało możliwości zaspokojenia pragnienia i głodu. Dopiero po dalszych dwóch godzinach, gdy orne pola ustąpiły falistej, naturalnej łące, dostrzegł najpierw czarną smugę dymu, a nieco później – dach z kominem, wreszcie – niskie zabudowania gospodarcze. Ujrzał na koniec dom mieszkalny i ku niemu się skierował. Po drodze minął stado długorogiego bydła teksaskiego oraz corral – ogrodzenie, za którego niskim palikowym płotem widniały końskie łby. Kiedy dotarł do studni i koryta dla pojenia zwierząt, przystanął. Puste wiadro i długi drąg, zakończony podkową zamiast haka, spoczywały obok. Założył je na podkowę i ostrożnie opuścił drąg w mroczny otwór. Poczuł na twarzy chłodną wilgoć i ujrzał lustro wody tak blisko, że wystarczyło ręką sięgnąć, lecz było to złudzenie, bo zanim zanurzył kubeł, musiał spuścić ponad połowę drąga. Wyciągnął pełne wiadro, postawił je na krawędzi cembrowiny, aż woda chlusnęła mu na spodnie. Pochylił się i pił drobnymi łykami, a gdy zaspokoił pragnienie, obtarł mokrą twarz i odwrócił się. Już nie był sam. Krok od studni sterczał wysoki i chudy jak kołek w płocie mężczyzna.
– Przepraszam – odezwał się Robert – bardzo chciało mi się pić...
– Woda jest dla wszystkich. Szukasz pracy?
– Nie – zaprzeczył pospiesznie. – Udaję się do krewnych. Czy... – tu zawahał się. – Bardzo jestem głodny – wyznał szczerze.
– Tylko tyle? – roześmiał się nieznajomy. – Zaraz temu zaradzimy. Chodź.
Ruszył pierwszy i dopiero przy drzwiach przepuścił gościa. Za drzwiami znajdowała się wielka izba o dwóch oknach, z piecem, stołem, dwiema ławami i półką biegnącą wzdłuż ściany.
– Siadaj, wędrowcze. Coś tam skombinuję...
Wyszedł, a Robert usiadł na ławie i odetchnął z ulgą. Dzisiejszy ranek dobrze się mu dał we znaki. Gdyby tu nagle zjawił się sam szeryf Murphy, Robert nie próbowałby ucieczki. Na szczęście, zamiast szeryfa wkroczył gościnny farmer, dźwigając kamienny dzban i cynowy kubek. Postawił to wszystko na stole, znowu zniknął i znowu wrócił z potężnym bochnem chleba i długim nożem, przypominającym raczej rzeźnicze narzędzie do szlachtowania bydła.
– Wybacz, chłopcze, że tak skromnie. Żona pojechała do miasta, a ze mnie żaden kucharz.
W dzbanku znajdowało się mleko, chleb pachniał tak cudownie, że Robert zjadł, a raczej pochłonął natychmiast pół bochenka. Kubek odstawił dopiero wówczas, gdy wysączył ostatnie krople. Poczuł się syty i ociężały.
– Dziękuję – powiedział, rozluźniając pasa.
– Et, głupstwo. Za dwie godziny wróci żona i wtedy pomyślimy o czymś lepszym. Mleko to dobra rzecz do picia, lecz nie zastąpi mięsa. Prawda?
Robert zaprzeczył. Jednak tylko dlatego, że nie miał zamiaru siedzieć tu przez dwie godziny. Zbyt wielkie ryzyko.
– Spieszę się – wyjaśnił. – Czekają na mnie krewni.
– Daleko?
– W Wichita – skłamał.
– Och, toż to prawie pod nosem. Na dobrym koniu dotrzesz w jeden dzień. Nie zanocowałbyś u nas? Przydałby ci się odpoczynek.
Robert zdobył się na uśmiech, oświadczając, że czuje się znakomicie.
– A twój koń? – zainteresował się nagle farmer. – Gdzie zostawiłeś konia?
– Nie mam konia.
– No, to przed wieczorem nie dojdziesz do celu. Mieszkasz w tych stronach?
Robertowi nie w smak były takie pytania. Aby uniknąć dalszych, wyjaśnił, że wędruje z południowego-wschodu, z Luizjany, gdzie jego ojciec ma gospodarstwo rolne. Gorączkowo szukał nazwy miasteczka, przy którym to gospodarstwo się znajduje, lecz nic nie wymyślił. Szczęśliwie farmer nie zagadnął go o to. Wyjaśnił więc dalej (bo piesza wędrówka z Luizjany wyglądała zbyt podejrzanie), że jego wierzchowiec, przebywając łąkę podziurawioną norami piesków preriowych, złamał nogę. Że musiał konia dobić, a uprząż sprzedać przygodnemu kowbojowi. Wszystko to wyglądało bardzo prawdopodobnie.
– Czemuś nie kupił drugiego konia? Ja sam...
– Nie, nie, nie mam tyle pieniędzy – stwierdził, po raz pierwszy zgodnie z prawdą.
– O, to przykre. Lecz czemu nie skorzystałeś z pociągu? Zabrakło na bilet?
Robert przeląkł się. Jedno kłamstwo pociągało za sobą konieczność następnego. Wyjaśnił, że koń mu padł zaledwie kilka mil stąd, a on właśnie zmierza ku najbliższej stacji kolejowej.
– Toś zmylił drogę – stwierdził farmer. – Linia kolejowa biegnie tam – wskazał ręką kierunek, z którego Robert przybył. Chłopak podziękował za informację i podniósł się zza stołu. Przedłużanie wizyty byłoby zbyt wielkim ryzykiem. Gospodarz wyprowadził go na dwór.
– Tam – powiedział, znowu wskazując ręką. – Tam musisz iść. Stacja kolejowa jest w Utte. Powodzenia!
Utte nie mogło być niczym innym, jak właśnie osadą, w której nocował i w której zgubił pas. Chcąc nie chcąc ruszył drogą, którą już raz przebył. Był pewien, iż obserwują go oczy farmera. Cóż za pechowy dzień!
Maszerował żwawo, ciągle przez łąkę, lecz z zamiarem skręcenia w bok, tak aby właśnie ominąć Utte i trafić na jakiś inny przystanek kolejowy, ustawiony w bezludnej okolicy. Istniały takie przystanki, Robert o tym wiedział, wyznaczone przez zarząd kolei w miejscach, w których było pod dostatkiem wody, gdzie ziemia żyzna stanowiła własność kompanii kolejowej. Przystanek, pozornie bezsensowny, miał przyciągać osadników i zachęcić do nabycia kolejowych gruntów. Istniało jeszcze sporo takich przystanków, gdzie diabeł mówił dobranoc, a rącze antylopy bez obawy pasły się na łąkach. Takiego właśnie szukał Robert.
Gdy wydało mu się, że przebył spory odcinek drogi, zerknął za siebie. Nadal widać stąd było budynki, a nawet sylwetkę człowieka. To pewnie gościnny farmer nabrał jakichś podejrzeń i obserwował oddalającego się gościa. Robert nie mógł zmienić kierunku wędrówki i dopiero po dalszej półgodzinie, gdy chata znikła za horyzontem, skręcił raptownie i ruszył na wschód. Szedł jeszcze z godzinę i uznawszy, że Utte pozostało już za nim, skierował się na południe. Przemaszerowawszy dobre pół mili niespodziewanie natknął się na szyny błyszczące w słońcu jak srebrne sztaby. Nasyp nie istniał. Prawdopodobnie dlatego, że grunt dźwigał się tu ponad płaszczyznę prerii. Ruszył więc wzdłuż toru, pełen obaw, że zanim dotrze do najbliższego przystanku, nadjedzie pociąg. Obawa okazała się płonną. Przystanek ukazał się znacznie szybciej od pociągu. Był to słup wbity w ziemię o kilka kroków od szyn. Do słupa przytwierdzano deskę z wymalowanym napisem: „Open Field”.
Robert zatrzymał się, przeczytał i roześmiał. Nazwa była trafna, lecz mało oryginalna. Jak okiem sięgnąć – na prawo i na lewo – ciągnęło się właśnie otwarte pole, pierwotna preria nieruszona pługiem rolnika.
Robert legł pod słupem. Wydobył zza pazuchy zwitek banknotów, a z kieszeni spodni garść monet. Przeliczył dokładnie swój skromny majątek. Nic w nim nie przybyło i nic nie ubyło od wczorajszego ranka. Nie wydał ani centa, lecz rozumiał, że skutki takiej oszczędności mogą być opłakane. Między Teksasem, na terenie którego obecnie przebywał, a Montaną, ku której zmierzał, rozciągała się przestrzeń równa prawie całej długości Stanów, mierzonych z południa na północ, a taką drogę, obojętnie: pociągiem, statkiem czy konno, zdoła przebyć tylko człowiek odżywiający się normalnie, a nie głodomór słaniający się na nogach, jakim był obecnie. Miał nadzieję, że w pociągu będzie mógł coś kupić i najeść się do syta, nie zwracając niczyjej uwagi. Czy mu starczy pieniędzy na podróż do Montany?
Leżał i dumał nad swym losem, który wydał mu się czarny jak wnętrze nieoświetlonego tunelu, a chociaż gdzieś tam w oddali błyskało nikłe światełko – ognik nadziei – wątłe było i bardzo odległe.
Westchnął, rozczuliwszy się nad samym sobą, po czym odwrócił się na wznak i po chwili zasnął. Nie obudził go ani gwizd lokomotywy, ani turkot wagonów, lecz... zapach dymu. Wdychał ten dym i ciągle jeszcze wydawało mu się, że śpi. Dopiero brzęk metalu otrzeźwił go na dobre. Siadłszy, wytrzeszczył zaspane oczy.
– Obudziłem kolegę?
Głos zabrzmiał chropowato, lecz wcale niegroźnie.
– Nie – zaprzeczył chłopak – to jest... rzeczywiście nieco się zdrzemnąłem.
Rozejrzał się podejrzliwie dokoła, lecz poza samotnym przybyszem nie zauważył nikogo więcej.
– Pociąg nie jechał? – zagadnął niespokojnie.
– Nie jechał. Ale nadjedzie. Czekasz? Ja również. Napijesz się kawy, kolego?
Dopiero teraz Robert dostrzegł metalowy garnczek ustawiony na dwóch płaskich kamieniach, między którymi płonął niemrawy ogieniek.
– Napiję się – odparł pospiesznie, jak gdyby z obawy, że zaproszenie zostanie cofnięte.
– Masz kubek? Ech, co za pytanie! Oczywiście, nie masz kubka. Pożyczę ci swego.
Po czym zręcznie uniósł naczynie i nie rozlewając ani kropli, napełnił blaszankę.
– Pij, kolego, na zdrowie! Robert nie dał się prosić. Ach, jakaż to była przyjemność!
– A możeś ty głodny?
Chłopiec wypił już sporo, czuł miłe ciepło w żołądku i całą górę wdzięczności dla nieznajomego.
– Żeby rzec prawdę – odparł, oblizując wargi – nie jadłem od rana.
– To tak, kolego? I nic ni o tym nie powiedziałeś. Znajdzie się coś na ząb.
Sięgnął ręką za siebie i ujawnił oczom chłopca spory worek ściągnięty postronkiem i zaopatrzony w parcianą szelkę do przewieszania przez ramię. Rozsupłał węzełki i wydobył najpierw pół bochenka chleba, a później paczkę owiniętą szarym papierem, nieco naddartym i mocno zatłuszczonym. Gdy zdjął opakowanie, ukazał się gruby prostokąt boczku o wadze chyba ponad dwóch funtów. Na taki widok Robert poczuł w żołądku przykre ssanie. Z bochenka nieznajomy odkrajał kolejną pajdę i przykrył płatem boczku.
– Wcinaj!
Resztę prowiantu schował do worka i z wyraźnym zadowoleniem przyglądał się jedzącemu.
– Starczy?
Robert najchętniej poprosiłby o następną porcję, lecz ponieważ prosić nie lubił, a swego towarzysza ocenił jako biedaka – podziękował i odmówił. Oddał kubek, siadł twarzą zwróconą ku zachodowi, wypatrując cieńkiego pióropusza dymu w miejscu, w którym szyny stapiały się w jedną lśniącą nitkę i ginęły za horyzontem. Lecz żaden znak nie sygnalizował zbliżania się pociągu. Preria drzemała w promieniach słońca, w ciszy i bezruchu.
– Jedziesz na wschód – stwierdził nieznajomy, a Robert nie zaprzeczył. Kłamstwo wydałoby się z nadejściem pociągu.
Odparł więc:
– Tak, ale jak to odgadliście? Przecież mogłem tu tylko czekać na kogoś.
– Tu nikt nie wysiada, kolego, bo i po co? Lecz myślę, że wszystko wspaniale się składa, jak w dziecinnej łamigłówce.
Na zdziwione spojrzenie chłopaka dorzucił:
– Ja również podążam na wschód. Nie umrzesz z głodu, kolego, nawet jeśli nie masz centa w kieszeni. Nie martw się.
Robert uśmiechnął się blado. W istocie bowiem zaniepokoiła go i zmartwiła perspektywa towarzystwa zupełnie obcego człowieka. Kim był? Sądząc po ubiorze – równie dobrze bezdomnym włóczęgą, jak robotnikiem rolnym poszukującym pracy. A może... przebranym agentem słynnego Pinkertona? Robert słyszał o tej agencji wiele, a jeszcze więcej o sztuczkach jej ludzi, przyćmiewających sławę najbardziej sprawnych szeryfów i stanowej policji. Nie, na robotnika ten obcy nie wyglądał. Och, na takich typach Robert znał się nieźle. Ten nieznajomy z płóciennym workiem, w płóciennej bluzie i takichże spodniach posiadał zbyt wyostrzoną spostrzegawczość. I to właśnie zaniepokoiło Roberta, a tego niepokoju nie rozwiało wesołe spojrzenie szarych oczu ani uśmiech, jaki prawie stale gościł na wargach tego człowieka. Twarz miał lekko zaróżowioną – jakoś to nie pasowało do zawodu robotnika rolnego ani do żadnego innego zawodu związanego z częstym przebywaniem pod gołym niebem. Słońce Teksasu szybko opala. Poza tym – uczesanie! Wyglądał tak, jakby wczoraj zajął się nim fryzjer. Spod ronda prawie nowego kapelusza nie spadały na ramiona długie, dawno nieobcinane włosy, charakterystyczne dla traperów i włóczęgów.
Robert sięgnął do kieszeni i wydobył garść monet, pokazał je na otwartej dłoni.
– Mogę sam się wyżywić – oświadczył – nie jestem żebrakiem.
– No, no! Nie ma się o co obrażać, kolego. Przyjacielska przysługa nikogo nie hańbi.
Robert poczuł chęć zapytać, odkąd to datuje się ich przyjaźń, lecz tylko wzruszył lekko ramionami i wsypał z powrotem pieniądze do kieszeni. Zapadło milczenie. Nie na długo jednak. Nieznajomy albo był z urodzenia gadułą, albo też pragnął pociągnąć Roberta za język.
– Nie przeszkadza ci, kolego? – odezwał się po chwili.
– Co ma przeszkadzać?
– Ostrogi. Piękne ostrogi, ale zawadzające w marszu. A może ukryłeś gdzieś konia?
Robert z trudem maskował zdenerwowanie i powtórzył bajeczkę opowiedzianą uprzednio gościnnemu farmerowi, z tą tylko różnicą, że za cel podróży podał północną Luizjanę. Zrozumiałe. Wichita Falls leżała przecież na zachodzie, a on wybierał się na wschód.
– Ach – westchnął, a może tylko udał westchnie nieznajomy. – To nasza wspólna podróż nie potrwa długo. Szkoda, kolego. Przypadłeś mi do serca.
Podniósł się, zadeptał resztki tlącego ogniska i ruszył z kubkiem do pobliskiego strumyczka. Robert ucieszył się z informacji, towarzystwo nieznajomego nie przypadło mu do smaku, a nie wiedział, jak tego towarzystwa się pozbyć. Teraz zdjął ostrogi – zbyt zwracały uwagę – i rozciągnął się na trawie. Udał, iż drzemie, nie miał ochoty na dalszą pogawędkę. I tak przez dobre pół godziny trwała cisza. Zmącił ją delikatny początkowo, a później coraz donośniejszy stukot szyn, wreszcie gwizd parowozu.
– Jedziemy, kolego – uradował się nieznajomy. – Uważaj, żebyś czegoś nie zapomniał.
Była to zwykła złośliwość. Robert nie miał nawet najmniejszego pakunku.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------Powieści Wiesława Wernica w serii _Western_:
1. Tropy wiodą przez prerię
2. Szeryf z Fort Benton
3. Słońce Arizony
4. Colorado
5. Płomień w Oklahomie
6. Łapacz z Sacramento
7. Człowiek z Montany
8. Gwiazda trapera
9. Wędrowny handlarz
10. Przez góry Montany
11. Na południe od Rio Grande
12. Ucieczka z Wichita Falls
13. Barry Bede
14. Old Gray
15. Skarby Mackenzie
16. Znikające stado
17. Wołanie dalekich wzgórz
18. Sierżant konnej policji
19. W Nowej Fundlandii
20. Złe miasto