Uciekaj. Hydropolis. Tom 1 - ebook
Uciekaj. Hydropolis. Tom 1 - ebook
Pierwszy tom podwodnej trylogii.
Dla jedenastoletniego Leonarda, zwanego przez wszystkich Elkiem, ciasna i pełna ograniczeń podwodna kolonia, w której się wychował, to jedyny świat, jaki zna.
Codzienne życie w Hydropolis toczy się pod dyktando Uniwersalnych Zasad Bezpieczeństwa
i wszechmocnych Inżynierów. Wszyscy muszą przestrzegać określonych reguł – w przeciwnym razie zginą.
Dlaczego więc pewnego dnia Elek otrzymuje wiadomość, że musi uciekać? Czy kolonii – lub jemu samemu – grozi niebezpieczeństwo?
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8318-250-6 |
Rozmiar pliku: | 3,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mieszkańcy kolonii są wolni, o ile nie narusza to Uniwersalnych Zasad Bezpieczeństwa.
Uniwersalna Zasada Bezpieczeństwa nr 1
Sprawa wygląda tak, że muszę opisać wszystko to, co się wydarzyło. Nie wiem, czy to zła wiadomość – spokojnie, do takich jeszcze dojdziemy. Jest to wiadomość, powiedzmy, neutralna. Jest też dobra: mogę opisać wszystko tak, jak chcę, nawet to, co naprawdę myślę i sądzę o tym wszystkim, i nawet mogę użyć brzydkich wyrazów, serio, upewniłem się kilka razy, ale i tak trochę głupio, bo mamy będą to pewnie czytały jako pierwsze. No nieważne, za dużo gadam, jak zwykle, zamiast przejść do rzeczy. Trochę żałuję, że zaczynacie czytać i od razu wiecie, że bohater przeżywa wszystkie przygody, bo skoro je opisuje, to znaczy, że żyje, co nie? Ale nie mam kompletnie pomysłu, jak to obejść, więc musicie się pogodzić z tym, że bohater żyje, przykro mi. Bohater, czyli ja, czyli Elek z Drugiej Kolonii Podwodnej (III ery Hydropolis), z bąbla mieszkalnego dwa-cztery-pięć. A to, co piszę, to nie żadna ściema, tylko najprawdziwsza prawda.ROZDZIAŁ 1. O OCIERANIU SIĘ O ŚMIERĆ PO RAZ PIERWSZY
Zacznę od momentu, kiedy o mało się nie utopiłem. Przez własną głupotę, oczywiście. Niezależnie od tego, w której kolonii mieszkacie, na pewno tak samo w kółko straszą was utonięciem – taka obsesja podwodnego świata – więc wiecie, czego się spodziewać. Ja też wiedziałem i rozumiałem, że nie dam rady, że instynkt zawsze jest silniejszy od naszych chęci, że w końcu przegram z samym sobą, spróbuję nabrać powietrza, a zamiast tego zaczerpnę do płuc wody. Ale i tak walczyłem. Traciłem ostrość widzenia, czarne plamki latały mi przed oczami, płuca bolały, bolały zaciśnięte usta, mięśnie przestawały mnie słuchać. A mimo to nie czułem strachu, tylko wściekłość.
Czemu? Czemu po raz kolejny okazałem się idiotą? Dostrzegłem przecież znak Stana mówiący, żeby odpuścić, tylko uznałem, że jest daleko i nic nie widzi, Virgilia wolno pływa, a mnie na pewno się uda. I nawet jeśli ta szarża kilka minut przed końcem kwinty zużyje tyle mojego tlenu, że z trudem dotrwam do końca, to zdobyte punkty będą tego warte. W połowie drogi stało się jasne, że Virgilia wcale nie jest wolna i wyprzedzi mnie na sto procent, ale zamiast zrezygnować, docisnąłem tylko spust butli z tlenem, używając jej jako dopalacza.
Dlaczego, pytacie? To znaczy wiem, że o różne rzeczy pytacie, bo jeśli nie jesteście z naszej kolonii, to nie macie pojęcia o grze w oxy, ale to wyjaśnię później. Miałem pisać szczerze, więc będzie szczerze: bo to Virgilia, bo chciałem być lepszy od niej, bo chciałem się pokazać, bo chciałem, żeby ten pojedynek rozegrał się między nią a mną i żebym to ja był w tym pojedynku lepszy. Nigdy jej już nie zobaczę, więc napiszę wprost: po prostu ogromnie mi się podobała. Proszę, powiedziałem to, możecie się śmiać.
Wyprzedziła mnie o metr, niby daleko, ale na tyle blisko, żebym mógł zobaczyć jej bardzo piękny i bardzo złośliwy uśmiech. Przez resztę kwinty robiłem wszystko, żeby oszczędzać siły i resztki tlenu w butli, więc chłopaki tyle miały ze mnie pożytku, co z kawałka glona unoszącego się w wodzie, ale starałem się przynajmniej bronić naszej bramki.
Zostały dwie minuty do końca, kiedy wycisnąłem z butli ostatnie krople tlenu i stało się jasne, że nie wytrzymam. Walczyłem, naprawdę walczyłem, ale nie miałem wyjścia. Gdybym stracił przytomność pod wodą i uruchomił procedury awaryjne, stałbym się pośmiewiskiem na długie tygodnie, czego na szczęście bym nie wiedział, bo wcześniej wściekłe matki wrzuciłyby mnie do bioreaktora. W końcu sięgnąłem do jednej z awaryjnych butli na siatce, co automatycznie oznaczało poddanie kwinty przez moją drużynę. Wziąłem kilka głębokich oddechów, odepchnąłem się od siatki, dwa razy machnąłem płetwami i przez studnię na szczycie sfery wyszedłem do akwarium, starając się nie myśleć przez cały ten czas o minie czekającego tam trenera.
Niestety, zamazana mina trenera była pierwszym, co zobaczyłem przez ociekającą wodą maskę.
– Elek, mój kochany Elek, czy wiesz, czemu po raz nie-wiem-który w swojej karierze żałuję, że oxy jest grą zespołową?
Zdjąłem maskę. Błąd. Twarz trenera nabrała ostrości i dokładnie mogłem zmierzyć skalę jego wkurzenia. Małe oczka – zmrużone. Wydatne usta – zaciśnięte w kreskę. Zmarszczka między brwiami – głęboka tak, że można by było tam schować trochę żarcia na czarną godzinę. Z dziesięciu pozostałych mu włosów sześć sterczało w nieładzie. Po dokonaniu niezbędnych obliczeń oceniłem stopień wkurzenia Fila na siedemnaście w skali do dziesięciu. Postanowiłem więc grać grzecznie.
– Nie wiem, panie trenerze – odpowiedziałem. Nie była to prawda, ale cóż, nie pierwsza to taka rozmowa, znałem dobrze swoje kwestie.
– Ponieważ w sporcie indywidualnym mógłbym wybrać jednego zawodnika, który myśli, i jemu poświęcić swój czas. A tak, muszę mieć jednego, który myśli, jednego osiłka i jednego głąba, który robi wszystko na odwrót. Ale myślę sobie: nie jest źle, wystarczy, że osiłek i głąb będą słuchać mózgowca. Co może pójść nie tak?
– Przepraszam, panie trenerze.
– Ależ proszę uprzejmie, mój drogi. Tylko ja jeszcze nie skończyłem. Spójrz na swojego kolegę Stana.
Stan ściągnął już płetwy i kombinezon, wycierał się do sucha ręcznikiem i patrzył na mnie błagalnym wzrokiem mówiącym: tylko czegoś nie wykręć, to Filo się znudzi swoją własną przemową i nas puści.
– Patrzę, patrzę z podziwem, panie trenerze – powiedziałem. – Wspaniały, młody mężczyzna.
Pepe, trzeci z naszej drużyny, zarżał wesoło.
– Kpisz sobie? – Filo spojrzał podejrzliwie.
– Nie, panie trenerze.
– To dobrze. To bardzo dobrze. Spójrz na Stana i powiedz: czy on jest tak silny jak Pepe?
– Nie.
– Tak szybki jak ty?
– Nie.
– To dlaczego jest kapitanem?
Stan skrzyżował swoje pulchne ramiona, a jego wzrok wyrażał już tylko wielkie błaganie, żeby nie prowokować Fila głupimi odzywkami, bo się rozkręci. Milczałem więc, ale wiecie, jak to jest. Im bardziej próbowałem zachować powagę, tym bardziej śmiech dusił mnie w gardle, a do głowy przychodziły najdurniejsze zdania w rodzaju „Bo ma takie piękne czarne włosy”, „Bo ma takie mięciutkie paluszki” i „Bo śpiewa tak pięknie jak syrena”, ale na szczęście, zanim zdecydowałem, Filo kontynuował, biorąc moje milczenie za skruchę.
– Bo myśli! Bo w sporcie zespołowym i w sporcie w ogóle nie wygrywa ostatecznie ten, kto jest silniejszy, zwinniejszy i wytrzymalszy. Wygrywa ten, kto myśli, kto przewiduje ruchy przeciwnika i kto popełnia mniej błędów. A ty dziś co myślałeś, Elek?
– Myślałem, że zdążę.
– Błąd! Ty w ogóle nie powinieneś był myśleć, bo ty nie jesteś od myślenia, tylko od szybkiego pływania! Ja tobie zabraniam myśleć, nie wolno. A ty, Pepe, nie rechocz, bo tobie też zabraniam. Wy macie od myślenia kapitana i cały system znaków do informowania, co macie robić. Gdyby to nie był trening, to przecież byśmy położyli cały mecz. W trzeciej kwincie! Jak ja bym się potem w swoim bąblu pokazał, co ja bym żonie powiedział?!
Filo skończył i zapatrzył się w studnię wejściową do sfery, w której wesoło chlupotała błękitna woda. Poprawił sześć sterczących włosów, zmarszczka na czole zniknęła. Wiedziałem, że powinienem czekać ze spuszczoną głową, ale zawsze miałem coś takiego, ciągle mam, że mój język ma swój osobny mózg, który czasami szybciej podejmuje decyzje niż ten główny mózg. Może dlatego, że jest bliżej?
– Mógłby pan powiedzieć żonie, że ją pan bardzo kocha. Moja mama bardzo lubi, jak żona jej tak mówi.
Filo spojrzał na mnie ciężko.
– Idźcie już, jutro macie wolne, bo jest Przeprowadzka, ale pojutrze zrobimy dziesięć kwint, pięć sami i pięć z dziewczynami.
Jęknęliśmy zgodnie z prastarym zwyczajem wszystkich dzieci świata, które słyszą, że nie tylko trzeba będzie zrobić coś w ogóle, lecz jeszcze zrobić tego czegoś więcej.
ROZDZIAŁ 2. O STANIE, KTÓRY PRÓBOWAŁ ZATOPIĆ CAŁĄ KOLONIĘ
Przez pogadankę niestety minęliśmy się w szatni z dziewczynami, co, jak się domyślacie, bardzo mnie zasmuciło, bo od kilku tygodni treningi w sferze były dla mnie tylko przerywnikiem między cudownym szatniowym czasem, kiedy mogłem przebywać w jednym pomieszczeniu z Virgilią i… już może starczy w tym temacie. Nagle się przestraszyłem, że jednak wrócę do kolonii, gdzie oczywiście wszyscy to czytali i będą mieli turbobekę, tylko Virgilia, trzymając w ręku ten tekst, podejdzie do mnie, zdmuchnie grzywkę z czoła i powie… Nie, naprawdę, starczy. Jak mawia tata Pepe: ciach bajera.
Filo przeszedł z nami przez śluzę oddzielającą sferę do oxy od kolonii, machnął ręką na pożegnanie i potruchtał w kierunku swojego bąbla. Tutaj przyda się słowo o śluzach – to już na pewno w każdym zakamarku Hydropolis wygląda totalnie tak samo, ale na wszelki wypadek.
U nas każde pomieszczenie oddzielone jest od innych pomieszczeń albo korytarzy śluzą i jak mawia czwarta Uniwersalna Zasada Bezpieczeństwa, które w skrócie nazywamy Uzbami, „W każdej śluzie jedne drzwi pozostają zawsze zamknięte. Dotyczy także inżynierów”. Czyli w naszym przypadku weszliśmy do śluzy pomiędzy sferą a kolonią, Filo zasunął wrota za nami i dopiero wtedy mógł otworzyć wrota do kolonii. Superlogiczne – gdyby gdzieś wtargnął ocean, to zalałby wyłącznie ten jeden segment, nigdy nie zdarzała się sytuacja, żeby dwóch elementów kolonii nie oddzielały zamknięte drzwi.
No więc weszliśmy w wieczorny rozgardiasz kolonii. To zawsze jest taki chaotyczny moment, kiedy w ciasnocie korytarzy wszyscy przemieszczają się między bąblami, z fachowych do zaopatrzeniowych, z zaopatrzeniowych do mieszkalnych, ze szkolnych do rekreacyjnych. Drzwi śluz syczały albo piszczały alarmy załogowe, kiedy gdzieś osiągnięto limit ludzi w segmencie i nie można było wpuścić nowych. Woda jeszcze kapała nam z włosów na koszulki, trochę dlatego, że nie chciało nam się suszyć, a trochę dlatego, że rozgrywki oxy cieszyły się dużą popularnością i lubiliśmy się obnosić z tym, że właśnie wyszliśmy ze sfery. Na chwilę przestawaliśmy być wtedy zwyczajną dzieciarnią, a stawaliśmy się podziwianymi przez tłum podwodnymi wojownikami. Tak, wiem, jak to brzmi, ale czasami naprawdę ktoś na nas spojrzał, serio. Niestety głównie jakieś ciotki, żeby nas objechać, że się przeziębimy. Nieważne.
Zmierzchało (zawsze chciałem tak napisać, jak w książce!), woda za świetlikami zmieniła kolor z turkusowego na ciemnozielony, zapalały się światła. Ten moment w kolonii lubiłem najbardziej, kiedy wszystko wydawało się swojskie i bezpieczne. Tamten wieczór pamiętam wyjątkowo, bo to był ostatni normalny wieczór. Byli tu moi kumple, w domu czekały mamy, następnego dnia miałem w końcu zobaczyć swoją siostrę po dwóch latach rozłąki, a jeszcze następnego Virgilię na podwójnej sesji treningów, w żyłach płynął mi sportowy haj, naprawdę odjazd. Trochę szkoda, że nigdy już nie przeżyję takiego wieczoru.
– Śmieszne, że za każdym razem kiedy do sfery wskakuje Virgilia, myślisz trochę wolniej – powiedział Pepe w przestrzeń, jakby do nikogo konkretnie.
– Odpuść – poprosiłem. Trochę naprawdę chciałem, żeby odpuścił, a trochę miałem nadzieję, że nie odpuści, bo pomysł rozmowy o Virgilii nie był taki zły.
– Co? Co powiedziałeś? – Pepe na jedno ucho nie słyszał w ogóle, a na drugie ledwo, ledwo i często to wykorzystywał, żeby udawać, że nie wie, co się do niego mówi. Tak naprawdę miał w uszach aparaty i słyszałem kiedyś, jak tata Pepe opowiadał moim mamom, że – cytuję: „nieznośny bachor słyszy, jak ryby pływają, a udaje głuchego”.
– Powiedziałem, żebyś spływał!
– Tak, masz rację, jak ona pływa! Jak foka, jak syrena, jak władczyni oceanu, ty chyba dwa razy więcej tlenu zużywasz od razu.
– Mówiłem ci już dziś „pocałuj mnie w tyłek”, bo nie mogę sobie przypomnieć?
Zapowiadało się na dłuższą przekomarzankę, kiedy zza ściany dobiegł rytmiczny stuk podkutych butów, uderzających o stalową podłogę. Zaszemrało, rozmowy przygasły − jak zawsze, kiedy pojawiają się inżynierowie. Rutynowa wizyta czy coś się dzieje? Przeciek? Niebezpieczeństwo? Wszyscy odruchowo przesunęli się w stronę najbliższych śluz.
– To twoja stara? – zapytał mnie Pepe.
– Nie, poznaję ją po krokach. Dziś w ogóle ma wolne, szykuje się na jutro, na wizytę Alicji.
– Dobrze, muszę ci powiedzieć, twoja stara mnie trochę przeraża.
Nie skomentowałem, choć doskonale wiedziałem, o co mu chodzi, opowiem wam za chwilę. Wysunąłem się do przodu, ciekaw, czy to jakiś znajomy mamy. Kroki zatrzymały się, zaskrzypiały ciężkie sworznie drzwi do tunelu technicznego i wyszedł z nich postawny, kompletnie łysy mężczyzna w pomarańczowym kombinezonie inżyniera z numerem trzy na piersi. Wszyscy odruchowo zapletli palce w geście pozdrowienia, inżynier był nie tylko inżynierem, lecz także jednym z Dziesiątki, a tacy rzadko wyłaniali się z tuneli serwisowych.
Trójka albo Łysy, bo tak w kolonii nazywano tego inżyniera, rozejrzał się ponurym wzrokiem i bez słowa podszedł do tablicy hydraulicznej po drugiej stronie korytarza. Popatrzył na wskaźniki, coś przesunął, coś dokręcił i zniknął z powrotem w tunelu serwisowym. Zaskrzypiały sworznie, zadźwięczały głucho stalowe buty. Ot, dzień jak co dzień w kolonii. Skończyło się przedstawienie, wszyscy odetchnęli z ulgą i ruszyli dalej, my też, porzuciwszy niestety rozmowę o Virgilii. Mijaliśmy tablicę hydrauliczną, kiedy Stan zatrzymał się nagle i podszedł do wskaźników.
– Oszalałeś – mruknąłem, wbrew sobie przestraszony, jednak ponad dziesięć lat tłuczenia Uzbów do łba zmienia człowieka. – Zaraz ktoś się przychrzani.
– Przecież nic nie robię. Patrzę i myślę.
– Pan trener byłby zachwycony.
– Idzie ktoś?
Rozejrzałem się. Słychać było ludzi, ale na tym krótkim kawałku, od jednego zakrętu do drugiego, korytarz akurat świecił pustkami.
– Nie.
I wtedy Stan, jak gdyby była to najnormalniejsza rzecz pod wodą, sięgnął i przekręcił dwa zawory i na dokładkę jakiś suwak na tablicy. Zmartwiałem, już drugi raz tego dnia poczułem, że umieram, a Pepe ze strachu ścisnął mnie za ramię tak mocno, że przez tydzień miałem ślady. Może i ten wariat był głuchy, ale najsilniejszy z nas wszystkich, bez dwóch zdań.
– Zwariowałeś? – Pepe tak się trząsł, że ledwo można było zrozumieć, co mówi. – Chcesz nas wszystkich zabić? Chcesz zatopić całą kolonię? Wysłać nas do strefy kontroli?
Dodałbym coś, ale nie byłem w stanie, kompletnie mnie sparaliżowało ze strachu. Gardło miałem ściśnięte i przez cały czas patrzyłem, czy gdzieś ze ścian albo sufitu nie zaczyna tryskać woda.
– Przepraszam – wyszeptał Stan. – Lepiej, żebyśmy wszyscy zginęli, niż żeby biedna Virgilia miała paść ofiarą tego zboka.
Udało nam się roześmiać. Z wielkim trudem. Bałem się śmierci, jasne, ale dowiedzieć się znienacka, że mój najlepszy przyjaciel zwariował – nie była to dobra wiadomość.