- W empik go
Uciekaj, Tariko - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
6 marca 2019
Ebook
19,01 zł
Audiobook
19,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Uciekaj, Tariko - ebook
Co zrobisz, by uratować swojego jedynego przyjaciela?
Dziesięcioletni hinduski chłopiec o imieniu Advay nie ma łatwego dzieciństwa. Maltretowany przez ojczyma, zamknięty w sobie i pełen nieufności w stosunku do innych ludzi, pewnego dnia na lokalnym targu zauważa małą małpkę o wielkich oczach. Postanawia wyrwać ją z rąk brutalnego handlarza, który znęca się nad zwierzęciem, zmuszając je do tańca na oczach rozbawionego tłumu. Od tej pory życie Advaya zyska zupełnie nowy sens: zrobić wszystko, by uchronić małego przyjaciela przed grożącymi mu niebezpieczeństwami...
Uciekaj, Tariko wzrusza, wciąga i uczula na problemy, o których trzeba mówić głośno i otwarcie, by przerwać łańcuch obojętności wobec naszych braci mniejszych. Tę poruszającą opowieść z mądrą fabułą i głębokim przesłaniem jednym tchem przeczytają zarówno dzieci, jak i ich rodzice.
Joanna Piotrowska z zawodu jest lekarzem psychiatrą, mieszka w Szczecinie.
Jest zafascynowana pięknem przyrody i innymi kulturami, a tę fascynację chce przekazać czytelnikowi. Jej historie to książki z przesłaniem, które dotyczą problemów współczesnego świata. Poprzez swoje opowieści chce poruszać serca, uwrażliwiać i zwracać uwagę na krzywdę zwierząt.
Dziesięcioletni hinduski chłopiec o imieniu Advay nie ma łatwego dzieciństwa. Maltretowany przez ojczyma, zamknięty w sobie i pełen nieufności w stosunku do innych ludzi, pewnego dnia na lokalnym targu zauważa małą małpkę o wielkich oczach. Postanawia wyrwać ją z rąk brutalnego handlarza, który znęca się nad zwierzęciem, zmuszając je do tańca na oczach rozbawionego tłumu. Od tej pory życie Advaya zyska zupełnie nowy sens: zrobić wszystko, by uchronić małego przyjaciela przed grożącymi mu niebezpieczeństwami...
Uciekaj, Tariko wzrusza, wciąga i uczula na problemy, o których trzeba mówić głośno i otwarcie, by przerwać łańcuch obojętności wobec naszych braci mniejszych. Tę poruszającą opowieść z mądrą fabułą i głębokim przesłaniem jednym tchem przeczytają zarówno dzieci, jak i ich rodzice.
Joanna Piotrowska z zawodu jest lekarzem psychiatrą, mieszka w Szczecinie.
Jest zafascynowana pięknem przyrody i innymi kulturami, a tę fascynację chce przekazać czytelnikowi. Jej historie to książki z przesłaniem, które dotyczą problemów współczesnego świata. Poprzez swoje opowieści chce poruszać serca, uwrażliwiać i zwracać uwagę na krzywdę zwierząt.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-248-7 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nad wąską uliczką Mahébourga wznosił się kurz. Szary tuman zawirował nad straganem dorodnych pomarańczy i poszarpał kwieciste, tanie sukienki, wiszące rzędem nad sklepikiem z odzieżą. Poranne słońce nabierało ostrości, wdzierając się w brudne zaułki portowego miasta. Życie od wczesnych rannych godzin toczyło się swoim zwykłym rytmem.
Advay przyśpieszył kroku. Od ruchliwego miejskiego targowiska dzieliło go zaledwie kilka uliczek. W powietrzu unosił się mdły zapach mydła. Pralnia pod gołym niebem przy Le Lavoir była już czynna i zatrudnione w niej kobiety, jak co dzień, szorowały odzież w kamiennych misach. Chłopiec przez chwilę zatrzymał wzrok na jednej z nich. Była tak łudząco podobna do jego matki, że przez chwilę dał się ponieść wrażeniu, iż zaraz odwróci się i zawoła go do siebie. Kobieta jednak nie podniosła głowy znad sterty bielizny, którą energicznie tarła w wodzie białej od mydlin. Kosmyk ciemnych włosów opadł na jej przedwcześnie postarzałą twarz, odsunęła go mokrą dłonią. Zaczerwienioną i pomarszczoną. Znał szorstki dotyk dłoni praczki i tęsknił do niego. Mama już od kilku miesięcy nie musiała ciężko pracować. Jej dłonie nie były już tak zniszczone jak niegdyś. Poczuł nieopisaną ulgę, lecz towarzyszyło jej coś jeszcze. Uczucie kłujące jak ziarno piasku w oku. Obraz, którego nie chciał przywoływać, pojawił się nieproszony. Wykrzywiona złością twarz. Twarz człowieka, którego się lękał. Szarpiące poczucie, że zło nie odeszło, zmieniło tylko oblicze.
– Uważaj, jak chodzisz, chłopcze – ostry głos tuż nad głową.
Advay drgnął. Niewysoki mężczyzna w tradycyjnym hinduskim stroju patrzył na niego groźnie. W tym momencie chłopak zdał sobie sprawę, że niemal wszedł w stragan pełen warzyw. Kilka owoców mango spadło na ziemię.
– Przepraszam pana – powiedział i schylił się, by pozbierać owoce.
Mężczyzna jeszcze przez chwilę okazywał niezadowolenie, wymachując rękoma i złorzecząc, gdy Advay pośpiesznie oddalał się w kierunku Rue des Hollandais.
Codzienny targ tętnił życiem. Między ciasno ustawionymi straganami przetaczał się kolorowy tłum, swoista mieszanka kultur i narodowości. Ostra woń świeżych ryb i owoców morza mieszała się z korzennym aromatem przypraw. Chłopiec ponownie przejrzał długą listę zakupów, spisanych starannie na kartce wyrwanej z zeszytu. Odkąd na świat przyszła jego mała siostra, on, Advay, przejął wiele obowiązków, które wcześniej należały do matki. Wewnątrz saszetki haftowanej w czerwone i pomarańczowe kwiaty trzymał zwinięte w rulon banknoty i kilkanaście błyszczących monet.
Spokojnie obszedł znajome stragany ze świeżymi warzywami i mięsem, na którym nieustannie przysiadywały tłuste, czarne muchy. Wiedział, że nie powinien się śpieszyć. Pośpiech w zakupach jest złym doradcą. Starannie oglądał zielone awokado, granaty i dorodne pomidory. Sprzedawcy poświęcali mu niewiele uwagi, skupiając się na bogatych białych turystach, którym zachwalali swój towar. Advay wybrał już produkty, jakie zamierzał kupić, i czekał spokojnie, aż pulchna hinduska sprzedawczyni obsłuży kilkuosobową grupę Niemców, gdy nagle uwagę jego przykuła kolorowa, bajecznie piękna tkanina powiewająca na wietrze. Stragan oferujący hinduskie sari należał do starego kupca, Chińczyka z pochodzenia, którego rodzina od wielu pokoleń zamieszkiwała wyspę. Intensywna czerwień, złoto, odcienie chabru, różu i soczystej zieleni rozkwitały pośrodku gwarnego targowiska niczym egzotyczny ogród. Chłopiec dotknął jedwabnej tkaniny. Miękkiej i chłodnej, rozkosznie przyjemnej. Zamigotała w słonecznym blasku błękitno-srebrzystą poświatą.
– Chcesz ją kupić, Advay? – Sprzedawca przyglądał mu się bez cienia uśmiechu. – Nie stać cię, chłopcze. Idź już. – Przepędził go niecierpliwym gestem.
Advay cofnął dłoń i odszedł zawstydzony. Wtedy jego uwagę zwrócił kolorowy tłum. Otaczał szczelnym wianuszkiem jakąś siedzącą postać. Chłopiec podszedł bliżej. Znad dziecięcych głów dostrzegł mężczyznę o bujnym, czarnym zaroście, w turbanie koloru ziemi. W ręku trzymał cienki łańcuch, do którego za szyję przypięta była małpka. Mężczyzna potrząsał łańcuchem, każąc małpce tańczyć. Ubrana w czerwony kaftan przeskakiwała z nogi na nogę, co wywoływało salwy śmiechu wśród gapiów. Małpka tańczyła nieporadnie, potykała się i upadała. Człowiek w turbanie uważnie obserwował tłum. W pewnym momencie grymas złości wykrzywił mu twarz. Uniósł cienki bat i wymierzył małpce uderzenie. Zachwiała się pod ciosem. Dzieciaki oglądające przedstawienie cofnęły się nieco, a potem wybuchnęły śmiechem. Wtedy właściciel małpki znów ją uderzył. Advay usłyszał świst przecinający powietrze.
– Dosyć! Niech pan natychmiast przestanie! – krzyknął tak głośno, że rozbawiony tłum ucichł. Człowiek w turbanie znieruchomiał z uniesionym w ręku batem. Przez chwilę przyglądał się chłopcu zaskoczony. Niepozorny szczeniak w za dużym podkoszulku. Śmiał podnieść na niego głos?
W postawie chłopca było jednak coś, co sprawiło, że mężczyzna opuścił bat.
– Przedstawienie skończone. Wynocha! – warknął w kierunku gapiów i tłumek w kilka sekund rozpierzchnął się.
Advay został sam naprzeciw człowieka mierzącego go pełnym nienawiści wzrokiem. Poczuł wyraźny odór alkoholu. Mężczyzna był pijany. Chłopak odwrócił się. Nie chciał na niego patrzeć. Nie czuł strachu, a jedynie pogardę. Powoli podszedł do małpki. Dotknął małego ciałka. Zwierzątko drżało z przerażenia. Z rozciętej na brzuchu skóry sączyła się krew.
Właściciel małpki przyglądał się chłopcu z rosnącym zainteresowaniem.
– Chcesz to bezużyteczne zwierzę? – zapytał znienacka i uśmiechnął się, obnażając popsute zęby. Pochylił się do chłopca. – Zapłać, a dam ci tę małpę. Zapłać albo ją zabiję – wyszeptał.
Oczy błysnęły mu złowrogim blaskiem. Twarz wykrzywił grymas i Advay zrozumiał, że ten człowiek bez wahania spełni swoją groźbę.
Drżącą dłonią wyciągnął haftowaną saszetkę. Mężczyzna wyprostował się z wyrazem triumfu na twarzy. Wyrwał saszetkę z rąk chłopca. Pośpiesznie przeliczył zawartość.
– Małpa jest twoja – rzucił i niemal natychmiast rozpłynął się w tłumie.
Chłopiec został sam. Delikatnie podniósł małpkę. Była mała. Mogła mieć najwyżej kilka miesięcy. W jej ciemnych oczach dostrzegł ból, rozpacz i przerażenie. Oderwane od matki i bezbronne stworzenie, w którym jak ostatnia iskra gasła chęć życia.
Przez chwilę stał bezradnie z małpką niewiele większą od jego dłoni, a potem przytulił zwierzątko do piersi i wolno odszedł w kierunku domu.
~~~
Ulice, którymi szedł, pustoszały w ostrym słońcu. Nad dzielnicą nędzy unosił się nieprzyjemny, mdlący zapach rynsztoka. Advay pochylił głowę, próbując przejść pod stertą bielizny, rozpiętą pomiędzy rozpadającymi się budami, które służyły za domy. Chudy pies leżący przy drodze na chwilę podniósł łeb i przyglądał się nieznajomemu, był jednak zbyt osowiały, by w jakikolwiek sposób zareagować. Zwierzątko w dłoniach chłopca dygotało. Niósł małpkę ostrożnie, starając się ochronić ją przed ludzkim wzrokiem. Wybrał drogę przez miejsce, w którym rzadko zadaje się pytania. Jedynie malec w dziurawej koszulce z napisem Nike uśmiechnął się na widok małpki z zachwytem.
Dom, w którym spędził dzieciństwo, nie różnił się znacznie od baraków z dzielnicy nędzy. Było jednak coś, co sprawiało, że w oczach chłopca był wyjątkowy. Gąszcz zieleni, który go otaczał. Zbudowane z rozciętych beczek po oleju silnikowym i falistej blachy domostwo wciśnięte było w cień palm, eukaliptusowego drzewa i dzikich splątanych krzewów, przez wiele miesięcy obsypanych białymi i różowymi kwiatami. Rzecz bez znaczenia w świecie dorosłych dla małego chłopca miała wartość, jakiej nie mogły zastąpić urządzona kuchnia z lodówką i prawdziwa łazienka w ich obecnym domu. Domu ojczyma. Poczuł, jak strach ściska mu serce i podchodzi do gardła. Wraca do domu bez pieniędzy i bez zakupów. Jeśli ojczym nie ma dziś klientów i jest już w domu, czeka go dotkliwe lanie. Nie będzie mógł się wytłumaczyć. Małpka nie była usprawiedliwieniem. Spojrzał na maleństwo skryte w jego dłoniach. Zwierzątko wczepiło się w koszulkę i przywarło do ciała chłopca. Czuł jego ciepło i rytmiczne uderzenia małego serca. Przystanął w cieniu wąskiego zaułka i rozejrzał się wokół. Był sam. Kilka kroków dalej ulica tętniła życiem. Stara ciężarówka, przejeżdżając z głośnym klekotem, wznieciła tuman szarego kurzu, który wcisnął się w pusty zaułek jak natrętny szpieg. Advay przykucnął i pogłaskał małpkę. Podniosła na niego swoje wielkie, okrągłe oczy. Zalśniły w nich jak łzy – smutek i bezradność, strach i osamotnienie. Uczucia, które dobrze znał.
– Nie bój się, maleńka – powiedział ciepło. – Jesteś dziewczyną, prawda?
Małpka nie odrywała od niego wzroku. Przekrzywiła głowę, przysłuchując się słowom chłopca.
– Nazwę cię Tarika – gwiazda, bo twoje oczy lśnią jak gwiazdy. Podoba ci się? – Małpka kiwnęła głową, jakby w odpowiedzi na słowa Advaya.
Łańcuch, który wciąż zwisał u jej szyi, zabrzęczał nieprzyjemnie.
– I muszę cię z tego uwolnić – wyszeptał.
Uważnie obejrzał łańcuch. Mała kłódka u szyi była przerdzewiała. Przytrzymując obręcz, by nie skrzywdzić Tariki, szarpnął kłódkę. Pękła z cichym zgrzytem i odpadła. Advay zdjął łańcuch z szyi małpki.
– Tę okropną kamizelkę też zdejmiemy, dobrze, Tariko? – powiedział.
Głaskał małpkę i nucił jej cicho. Bezpieczna w ramionach chłopca zasnęła.
Advay jeszcze przez chwilę siedział nieruchomo, wsłuchując się w równy oddech zwierzątka. Strach, jak złodziej, znów wkradł się w jego umysł. Nie pokaże Tariki ojczymowi. On nie może jej zobaczyć. Musi ją ukryć, schować. Czy mama powinna wiedzieć? Kiedyś nie zadałby tego pytania. Kiedyś pobiegłby do mamy, pewny, że mu pomoże. Ale teraz wszystko się zmieniło. Teraz jego mama uśmiecha się na widok ojczyma i śpiewa kołysanki jego siostrze. Powoli wstał z pyłu drogi. Słońce było już wysoko. Za chwilę zauważą jego nieobecność. Wymknął się z cienia uliczki.
~~~
Na progu domu powitał go głośny płacz niemowlęcia. Trzymiesięczna Dalaja była głodna. Mama pośpiesznie przygotowywała dla niej mleko w kuchni na parterze. Ojczyma nie było w domu. Advay cicho wsunął się do sieni. Przez chwilę stał w półmroku niezauważony. Małpka w jego dłoniach przebudziła się i zastygła w bezruchu wczepiona w koszulkę chłopca. Czuł pulsujący ból w skroniach. Wiedział, że musi powiedzieć matce o straconych pieniądzach. Powoli ruszył w kierunku kuchni.
– Wróciłeś, Advay? – usłyszał zmęczony głos.
Mama zauważyła jego obecność. Butelka z mlekiem niemal wypadła jej z rąk.
– Co to jest, Advay? Gdzie masz zakupy? – powiedziała cicho i odruchowo rozejrzała się po kuchni, w obawie, czy nikt ich nie widzi.
– Mamo, musiałem ją ocalić. Ten człowiek zabrał pieniądze. Chciał ją zabić. Powiedział, że zabije, i zrobiłby to, na pewno. – Chłopiec mówił szybko, z lękiem. – Mamo, przepraszam, ja odpracuję te pieniądze, tylko nie oddawaj małpki. Proszę. – Podbiegł do matki i objął ją ramieniem.
Matka milczała, stojąc w bezruchu. Cofnął się nieśmiało.
– Nie powiesz Hamishowi, prawda? – zapytał zduszonym głosem.
Spojrzała na niego nieprzytomnym wzrokiem. Advay poczuł, jak zimna obręcz ściska mu serce.
– Hamish – wyszeptała.
Jej twarz przybrała odcień szarości. Usiadła ciężko przy kuchennym stole. Przez chwilę jeszcze milczała. Z sąsiedniego pokoju dochodził krzyk niemowlęcia, coraz bardziej natarczywy. Advay wpatrywał się w matkę. Uczucia rozpaczy i nadziei odbijały się w delikatnej, chłopięcej twarzy jak w lustrze. Dostrzegła je.
– Co ty zrobiłeś, Advay? – W jej oczach malowało się przerażenie. Rozpaczliwie starała się opanować. – Dzisiaj Hamish wróci później – powiedziała zduszonym głosem. – Wiezie turystów do Port Louis – zamilkła. – Mam coś, co zaniesiesz do sklepu starej Franceski – powiedziała po chwili. – Oddasz jej to i powiesz, że potrzebuję pomocy. Będzie wiedziała, co robić. A teraz ukryj gdzieś tę małpkę.
Dopadł do matki bez słowa i położył głowę na jej kolanach. Pogładziła go po włosach. Niemowlę krzyczało bezustannie. Matka podniosła się i schwyciła butelkę.
– Mamo! – zawołał.
Odwróciła się w półbiegu.
– Dziękuję!
Twarz syna jaśniała szczęściem, jakiego dawno nie widziała. W tej krótkiej chwili, gdy stał w progu kuchni, tuląc małpkę do piersi, dostrzegła, jak bardzo wydoroślał i spoważniał przez te kilka miesięcy. Wciąż jednak był tylko dzieckiem w zbyt obszernym, starym podkoszulku. Dzieckiem, które zawiodła.
– Idź już, Advay – powiedziała smutno i zniknęła w sąsiednim pokoju.
~~~
Julia Mancini podeszła do okna. Lekcje w tym dniu były już skończone. Szkolne podwórko opustoszało. Żar słonecznego popołudnia wdzierał się przez otwarte okno do niewielkiego pomieszczenia, służącego za pracownię biologiczną. Wentylator ustawiony przy biurku turkotał miarowo, pogłębiając senny nastrój miejsca. Julia poprawiła zadania domowe uczniów czwartej klasy i przygotowała prospekt na jutrzejsze zajęcia. Stos równo ułożonych zeszytów leżał tuż obok modelu przedstawiającego budowę wewnętrzną płazów.
Oparta o framugę zamknęła oczy, starając się odpędzić kłębiące się niespokojne myśli.
Rosnący tuż przy oknie krzew cynamonowca roztaczał narkotyczną, upajającą woń.
Ciasteczka z jabłkami i cynamonem za elegancką, szklaną gablotą. Intensywny zapach kawy. Czarowne dźwięki fortepianu. Młody pianista gra piosenkę Édith Piaf. Wspomnienia wirują w rytm walca z przeszłości. Spóźniasz się do kawiarni na nabrzeżu Sekwany. Twój krótki płaszcz obsypany jest śniegiem. Mokre kryształki lśnią w twoich niesfornych włosach, gdy muskasz mnie policzkiem na powitanie. Opowiadasz, a ja tęsknię do twoich słów.
– Popłynę z nimi, Julio. To ważne. Nie można dłużej stać bezczynnie – mówisz szybko, z ożywieniem. – To, co robią z tymi pięknymi ssakami, to zwykła rzeź. Zaatakujemy statek wielorybników. Będziemy ich nękać. Uniemożliwimy im zabijanie. – W twoich oczach jest ogień. – Ty to rozumiesz, Julio, prawda? – Chwytasz moje dłonie. – Julio…
– Pani Julio! Pani jeszcze tutaj? – głos zza pleców.
Odwróciła się powoli, starając się ukryć zmieszanie. Dyrektor miejscowej szkoły, pan Bertrand, szczupły, wysoki człowiek dobiegający sześćdziesiątki, przyglądał się jej życzliwie znad okularów w drucianej oprawie.
– Już skończyłam, panie dyrektorze. – Uśmiechnęła się, sięgając po torebkę. – Właśnie wychodziłam.
– Powinna pani o siebie zadbać, pani Julio. Za dużo pani pracuje – powiedział łagodnie.
Czuła na sobie jego zatroskany wzrok, gdy szybkim krokiem przemierzała korytarz do wyjścia. Uderzył ją żar i ostry słoneczny blask. Przysłoniła oczy dłonią. O tej godzinie boisko szkolne było puste. Dzieciaki przyjdą później, wieczorem, gdy upał zelżeje. Będą grać w piłkę, większość na boso. To jedyne, co właściwie mogą tutaj robić, choć nie uważała, że to źle. Życie na tej egzotycznej wyspie wydawało jej się o wiele prostsze i szczęśliwsze od tego, które wiodą ludzie w bogatej i zimnej Europie.
Dzisiaj nie wróciła wprost do domu w zamożnej dzielnicy miasta, dzielnicy białych, potomków kolonizatorów i europejskiej arystokracji. Zachód słońca zastał ją siedzącą nad brzegiem oceanu, zapatrzoną w błękitną, lśniącą dal. Na kolanach trzymała otwartą książkę. Mały Książę z Różą spoglądali w zamyśleniu ze stron zapisanych w języku francuskim. Wewnątrz leżało zdjęcie uśmiechniętego mężczyzny o kręconych, gęstych włosach. I fragment gazety z tym samym zdjęciem i informacją: Robert Duval, biolog, działacz organizacji Sea Shepherd, walczącej o życie wielorybów, zaginął bez wieści podczas rejsu na Oceanie Południowym.
Advay przyśpieszył kroku. Od ruchliwego miejskiego targowiska dzieliło go zaledwie kilka uliczek. W powietrzu unosił się mdły zapach mydła. Pralnia pod gołym niebem przy Le Lavoir była już czynna i zatrudnione w niej kobiety, jak co dzień, szorowały odzież w kamiennych misach. Chłopiec przez chwilę zatrzymał wzrok na jednej z nich. Była tak łudząco podobna do jego matki, że przez chwilę dał się ponieść wrażeniu, iż zaraz odwróci się i zawoła go do siebie. Kobieta jednak nie podniosła głowy znad sterty bielizny, którą energicznie tarła w wodzie białej od mydlin. Kosmyk ciemnych włosów opadł na jej przedwcześnie postarzałą twarz, odsunęła go mokrą dłonią. Zaczerwienioną i pomarszczoną. Znał szorstki dotyk dłoni praczki i tęsknił do niego. Mama już od kilku miesięcy nie musiała ciężko pracować. Jej dłonie nie były już tak zniszczone jak niegdyś. Poczuł nieopisaną ulgę, lecz towarzyszyło jej coś jeszcze. Uczucie kłujące jak ziarno piasku w oku. Obraz, którego nie chciał przywoływać, pojawił się nieproszony. Wykrzywiona złością twarz. Twarz człowieka, którego się lękał. Szarpiące poczucie, że zło nie odeszło, zmieniło tylko oblicze.
– Uważaj, jak chodzisz, chłopcze – ostry głos tuż nad głową.
Advay drgnął. Niewysoki mężczyzna w tradycyjnym hinduskim stroju patrzył na niego groźnie. W tym momencie chłopak zdał sobie sprawę, że niemal wszedł w stragan pełen warzyw. Kilka owoców mango spadło na ziemię.
– Przepraszam pana – powiedział i schylił się, by pozbierać owoce.
Mężczyzna jeszcze przez chwilę okazywał niezadowolenie, wymachując rękoma i złorzecząc, gdy Advay pośpiesznie oddalał się w kierunku Rue des Hollandais.
Codzienny targ tętnił życiem. Między ciasno ustawionymi straganami przetaczał się kolorowy tłum, swoista mieszanka kultur i narodowości. Ostra woń świeżych ryb i owoców morza mieszała się z korzennym aromatem przypraw. Chłopiec ponownie przejrzał długą listę zakupów, spisanych starannie na kartce wyrwanej z zeszytu. Odkąd na świat przyszła jego mała siostra, on, Advay, przejął wiele obowiązków, które wcześniej należały do matki. Wewnątrz saszetki haftowanej w czerwone i pomarańczowe kwiaty trzymał zwinięte w rulon banknoty i kilkanaście błyszczących monet.
Spokojnie obszedł znajome stragany ze świeżymi warzywami i mięsem, na którym nieustannie przysiadywały tłuste, czarne muchy. Wiedział, że nie powinien się śpieszyć. Pośpiech w zakupach jest złym doradcą. Starannie oglądał zielone awokado, granaty i dorodne pomidory. Sprzedawcy poświęcali mu niewiele uwagi, skupiając się na bogatych białych turystach, którym zachwalali swój towar. Advay wybrał już produkty, jakie zamierzał kupić, i czekał spokojnie, aż pulchna hinduska sprzedawczyni obsłuży kilkuosobową grupę Niemców, gdy nagle uwagę jego przykuła kolorowa, bajecznie piękna tkanina powiewająca na wietrze. Stragan oferujący hinduskie sari należał do starego kupca, Chińczyka z pochodzenia, którego rodzina od wielu pokoleń zamieszkiwała wyspę. Intensywna czerwień, złoto, odcienie chabru, różu i soczystej zieleni rozkwitały pośrodku gwarnego targowiska niczym egzotyczny ogród. Chłopiec dotknął jedwabnej tkaniny. Miękkiej i chłodnej, rozkosznie przyjemnej. Zamigotała w słonecznym blasku błękitno-srebrzystą poświatą.
– Chcesz ją kupić, Advay? – Sprzedawca przyglądał mu się bez cienia uśmiechu. – Nie stać cię, chłopcze. Idź już. – Przepędził go niecierpliwym gestem.
Advay cofnął dłoń i odszedł zawstydzony. Wtedy jego uwagę zwrócił kolorowy tłum. Otaczał szczelnym wianuszkiem jakąś siedzącą postać. Chłopiec podszedł bliżej. Znad dziecięcych głów dostrzegł mężczyznę o bujnym, czarnym zaroście, w turbanie koloru ziemi. W ręku trzymał cienki łańcuch, do którego za szyję przypięta była małpka. Mężczyzna potrząsał łańcuchem, każąc małpce tańczyć. Ubrana w czerwony kaftan przeskakiwała z nogi na nogę, co wywoływało salwy śmiechu wśród gapiów. Małpka tańczyła nieporadnie, potykała się i upadała. Człowiek w turbanie uważnie obserwował tłum. W pewnym momencie grymas złości wykrzywił mu twarz. Uniósł cienki bat i wymierzył małpce uderzenie. Zachwiała się pod ciosem. Dzieciaki oglądające przedstawienie cofnęły się nieco, a potem wybuchnęły śmiechem. Wtedy właściciel małpki znów ją uderzył. Advay usłyszał świst przecinający powietrze.
– Dosyć! Niech pan natychmiast przestanie! – krzyknął tak głośno, że rozbawiony tłum ucichł. Człowiek w turbanie znieruchomiał z uniesionym w ręku batem. Przez chwilę przyglądał się chłopcu zaskoczony. Niepozorny szczeniak w za dużym podkoszulku. Śmiał podnieść na niego głos?
W postawie chłopca było jednak coś, co sprawiło, że mężczyzna opuścił bat.
– Przedstawienie skończone. Wynocha! – warknął w kierunku gapiów i tłumek w kilka sekund rozpierzchnął się.
Advay został sam naprzeciw człowieka mierzącego go pełnym nienawiści wzrokiem. Poczuł wyraźny odór alkoholu. Mężczyzna był pijany. Chłopak odwrócił się. Nie chciał na niego patrzeć. Nie czuł strachu, a jedynie pogardę. Powoli podszedł do małpki. Dotknął małego ciałka. Zwierzątko drżało z przerażenia. Z rozciętej na brzuchu skóry sączyła się krew.
Właściciel małpki przyglądał się chłopcu z rosnącym zainteresowaniem.
– Chcesz to bezużyteczne zwierzę? – zapytał znienacka i uśmiechnął się, obnażając popsute zęby. Pochylił się do chłopca. – Zapłać, a dam ci tę małpę. Zapłać albo ją zabiję – wyszeptał.
Oczy błysnęły mu złowrogim blaskiem. Twarz wykrzywił grymas i Advay zrozumiał, że ten człowiek bez wahania spełni swoją groźbę.
Drżącą dłonią wyciągnął haftowaną saszetkę. Mężczyzna wyprostował się z wyrazem triumfu na twarzy. Wyrwał saszetkę z rąk chłopca. Pośpiesznie przeliczył zawartość.
– Małpa jest twoja – rzucił i niemal natychmiast rozpłynął się w tłumie.
Chłopiec został sam. Delikatnie podniósł małpkę. Była mała. Mogła mieć najwyżej kilka miesięcy. W jej ciemnych oczach dostrzegł ból, rozpacz i przerażenie. Oderwane od matki i bezbronne stworzenie, w którym jak ostatnia iskra gasła chęć życia.
Przez chwilę stał bezradnie z małpką niewiele większą od jego dłoni, a potem przytulił zwierzątko do piersi i wolno odszedł w kierunku domu.
~~~
Ulice, którymi szedł, pustoszały w ostrym słońcu. Nad dzielnicą nędzy unosił się nieprzyjemny, mdlący zapach rynsztoka. Advay pochylił głowę, próbując przejść pod stertą bielizny, rozpiętą pomiędzy rozpadającymi się budami, które służyły za domy. Chudy pies leżący przy drodze na chwilę podniósł łeb i przyglądał się nieznajomemu, był jednak zbyt osowiały, by w jakikolwiek sposób zareagować. Zwierzątko w dłoniach chłopca dygotało. Niósł małpkę ostrożnie, starając się ochronić ją przed ludzkim wzrokiem. Wybrał drogę przez miejsce, w którym rzadko zadaje się pytania. Jedynie malec w dziurawej koszulce z napisem Nike uśmiechnął się na widok małpki z zachwytem.
Dom, w którym spędził dzieciństwo, nie różnił się znacznie od baraków z dzielnicy nędzy. Było jednak coś, co sprawiało, że w oczach chłopca był wyjątkowy. Gąszcz zieleni, który go otaczał. Zbudowane z rozciętych beczek po oleju silnikowym i falistej blachy domostwo wciśnięte było w cień palm, eukaliptusowego drzewa i dzikich splątanych krzewów, przez wiele miesięcy obsypanych białymi i różowymi kwiatami. Rzecz bez znaczenia w świecie dorosłych dla małego chłopca miała wartość, jakiej nie mogły zastąpić urządzona kuchnia z lodówką i prawdziwa łazienka w ich obecnym domu. Domu ojczyma. Poczuł, jak strach ściska mu serce i podchodzi do gardła. Wraca do domu bez pieniędzy i bez zakupów. Jeśli ojczym nie ma dziś klientów i jest już w domu, czeka go dotkliwe lanie. Nie będzie mógł się wytłumaczyć. Małpka nie była usprawiedliwieniem. Spojrzał na maleństwo skryte w jego dłoniach. Zwierzątko wczepiło się w koszulkę i przywarło do ciała chłopca. Czuł jego ciepło i rytmiczne uderzenia małego serca. Przystanął w cieniu wąskiego zaułka i rozejrzał się wokół. Był sam. Kilka kroków dalej ulica tętniła życiem. Stara ciężarówka, przejeżdżając z głośnym klekotem, wznieciła tuman szarego kurzu, który wcisnął się w pusty zaułek jak natrętny szpieg. Advay przykucnął i pogłaskał małpkę. Podniosła na niego swoje wielkie, okrągłe oczy. Zalśniły w nich jak łzy – smutek i bezradność, strach i osamotnienie. Uczucia, które dobrze znał.
– Nie bój się, maleńka – powiedział ciepło. – Jesteś dziewczyną, prawda?
Małpka nie odrywała od niego wzroku. Przekrzywiła głowę, przysłuchując się słowom chłopca.
– Nazwę cię Tarika – gwiazda, bo twoje oczy lśnią jak gwiazdy. Podoba ci się? – Małpka kiwnęła głową, jakby w odpowiedzi na słowa Advaya.
Łańcuch, który wciąż zwisał u jej szyi, zabrzęczał nieprzyjemnie.
– I muszę cię z tego uwolnić – wyszeptał.
Uważnie obejrzał łańcuch. Mała kłódka u szyi była przerdzewiała. Przytrzymując obręcz, by nie skrzywdzić Tariki, szarpnął kłódkę. Pękła z cichym zgrzytem i odpadła. Advay zdjął łańcuch z szyi małpki.
– Tę okropną kamizelkę też zdejmiemy, dobrze, Tariko? – powiedział.
Głaskał małpkę i nucił jej cicho. Bezpieczna w ramionach chłopca zasnęła.
Advay jeszcze przez chwilę siedział nieruchomo, wsłuchując się w równy oddech zwierzątka. Strach, jak złodziej, znów wkradł się w jego umysł. Nie pokaże Tariki ojczymowi. On nie może jej zobaczyć. Musi ją ukryć, schować. Czy mama powinna wiedzieć? Kiedyś nie zadałby tego pytania. Kiedyś pobiegłby do mamy, pewny, że mu pomoże. Ale teraz wszystko się zmieniło. Teraz jego mama uśmiecha się na widok ojczyma i śpiewa kołysanki jego siostrze. Powoli wstał z pyłu drogi. Słońce było już wysoko. Za chwilę zauważą jego nieobecność. Wymknął się z cienia uliczki.
~~~
Na progu domu powitał go głośny płacz niemowlęcia. Trzymiesięczna Dalaja była głodna. Mama pośpiesznie przygotowywała dla niej mleko w kuchni na parterze. Ojczyma nie było w domu. Advay cicho wsunął się do sieni. Przez chwilę stał w półmroku niezauważony. Małpka w jego dłoniach przebudziła się i zastygła w bezruchu wczepiona w koszulkę chłopca. Czuł pulsujący ból w skroniach. Wiedział, że musi powiedzieć matce o straconych pieniądzach. Powoli ruszył w kierunku kuchni.
– Wróciłeś, Advay? – usłyszał zmęczony głos.
Mama zauważyła jego obecność. Butelka z mlekiem niemal wypadła jej z rąk.
– Co to jest, Advay? Gdzie masz zakupy? – powiedziała cicho i odruchowo rozejrzała się po kuchni, w obawie, czy nikt ich nie widzi.
– Mamo, musiałem ją ocalić. Ten człowiek zabrał pieniądze. Chciał ją zabić. Powiedział, że zabije, i zrobiłby to, na pewno. – Chłopiec mówił szybko, z lękiem. – Mamo, przepraszam, ja odpracuję te pieniądze, tylko nie oddawaj małpki. Proszę. – Podbiegł do matki i objął ją ramieniem.
Matka milczała, stojąc w bezruchu. Cofnął się nieśmiało.
– Nie powiesz Hamishowi, prawda? – zapytał zduszonym głosem.
Spojrzała na niego nieprzytomnym wzrokiem. Advay poczuł, jak zimna obręcz ściska mu serce.
– Hamish – wyszeptała.
Jej twarz przybrała odcień szarości. Usiadła ciężko przy kuchennym stole. Przez chwilę jeszcze milczała. Z sąsiedniego pokoju dochodził krzyk niemowlęcia, coraz bardziej natarczywy. Advay wpatrywał się w matkę. Uczucia rozpaczy i nadziei odbijały się w delikatnej, chłopięcej twarzy jak w lustrze. Dostrzegła je.
– Co ty zrobiłeś, Advay? – W jej oczach malowało się przerażenie. Rozpaczliwie starała się opanować. – Dzisiaj Hamish wróci później – powiedziała zduszonym głosem. – Wiezie turystów do Port Louis – zamilkła. – Mam coś, co zaniesiesz do sklepu starej Franceski – powiedziała po chwili. – Oddasz jej to i powiesz, że potrzebuję pomocy. Będzie wiedziała, co robić. A teraz ukryj gdzieś tę małpkę.
Dopadł do matki bez słowa i położył głowę na jej kolanach. Pogładziła go po włosach. Niemowlę krzyczało bezustannie. Matka podniosła się i schwyciła butelkę.
– Mamo! – zawołał.
Odwróciła się w półbiegu.
– Dziękuję!
Twarz syna jaśniała szczęściem, jakiego dawno nie widziała. W tej krótkiej chwili, gdy stał w progu kuchni, tuląc małpkę do piersi, dostrzegła, jak bardzo wydoroślał i spoważniał przez te kilka miesięcy. Wciąż jednak był tylko dzieckiem w zbyt obszernym, starym podkoszulku. Dzieckiem, które zawiodła.
– Idź już, Advay – powiedziała smutno i zniknęła w sąsiednim pokoju.
~~~
Julia Mancini podeszła do okna. Lekcje w tym dniu były już skończone. Szkolne podwórko opustoszało. Żar słonecznego popołudnia wdzierał się przez otwarte okno do niewielkiego pomieszczenia, służącego za pracownię biologiczną. Wentylator ustawiony przy biurku turkotał miarowo, pogłębiając senny nastrój miejsca. Julia poprawiła zadania domowe uczniów czwartej klasy i przygotowała prospekt na jutrzejsze zajęcia. Stos równo ułożonych zeszytów leżał tuż obok modelu przedstawiającego budowę wewnętrzną płazów.
Oparta o framugę zamknęła oczy, starając się odpędzić kłębiące się niespokojne myśli.
Rosnący tuż przy oknie krzew cynamonowca roztaczał narkotyczną, upajającą woń.
Ciasteczka z jabłkami i cynamonem za elegancką, szklaną gablotą. Intensywny zapach kawy. Czarowne dźwięki fortepianu. Młody pianista gra piosenkę Édith Piaf. Wspomnienia wirują w rytm walca z przeszłości. Spóźniasz się do kawiarni na nabrzeżu Sekwany. Twój krótki płaszcz obsypany jest śniegiem. Mokre kryształki lśnią w twoich niesfornych włosach, gdy muskasz mnie policzkiem na powitanie. Opowiadasz, a ja tęsknię do twoich słów.
– Popłynę z nimi, Julio. To ważne. Nie można dłużej stać bezczynnie – mówisz szybko, z ożywieniem. – To, co robią z tymi pięknymi ssakami, to zwykła rzeź. Zaatakujemy statek wielorybników. Będziemy ich nękać. Uniemożliwimy im zabijanie. – W twoich oczach jest ogień. – Ty to rozumiesz, Julio, prawda? – Chwytasz moje dłonie. – Julio…
– Pani Julio! Pani jeszcze tutaj? – głos zza pleców.
Odwróciła się powoli, starając się ukryć zmieszanie. Dyrektor miejscowej szkoły, pan Bertrand, szczupły, wysoki człowiek dobiegający sześćdziesiątki, przyglądał się jej życzliwie znad okularów w drucianej oprawie.
– Już skończyłam, panie dyrektorze. – Uśmiechnęła się, sięgając po torebkę. – Właśnie wychodziłam.
– Powinna pani o siebie zadbać, pani Julio. Za dużo pani pracuje – powiedział łagodnie.
Czuła na sobie jego zatroskany wzrok, gdy szybkim krokiem przemierzała korytarz do wyjścia. Uderzył ją żar i ostry słoneczny blask. Przysłoniła oczy dłonią. O tej godzinie boisko szkolne było puste. Dzieciaki przyjdą później, wieczorem, gdy upał zelżeje. Będą grać w piłkę, większość na boso. To jedyne, co właściwie mogą tutaj robić, choć nie uważała, że to źle. Życie na tej egzotycznej wyspie wydawało jej się o wiele prostsze i szczęśliwsze od tego, które wiodą ludzie w bogatej i zimnej Europie.
Dzisiaj nie wróciła wprost do domu w zamożnej dzielnicy miasta, dzielnicy białych, potomków kolonizatorów i europejskiej arystokracji. Zachód słońca zastał ją siedzącą nad brzegiem oceanu, zapatrzoną w błękitną, lśniącą dal. Na kolanach trzymała otwartą książkę. Mały Książę z Różą spoglądali w zamyśleniu ze stron zapisanych w języku francuskim. Wewnątrz leżało zdjęcie uśmiechniętego mężczyzny o kręconych, gęstych włosach. I fragment gazety z tym samym zdjęciem i informacją: Robert Duval, biolog, działacz organizacji Sea Shepherd, walczącej o życie wielorybów, zaginął bez wieści podczas rejsu na Oceanie Południowym.
więcej..