Uciekinierka. Tom 1 - ebook
Uciekinierka. Tom 1 - ebook
Historia opisana w tomie 1 zaczyna się w PRL, we wczesnych latach siedemdziesiątych. Bohaterka po rozwodzie rodziców zostaje sama i wpada w towarzystwo miejscowego gangstera, za którego wychodzi za mąż. Przechodzi z nim piekło. Jest bita, maltretowana i zastraszana. Rodzi im się córka. Bohaterka postanawia uciec od koszmaru, w którym żyje, ale gangster odnajduje jej miejsce schronienia. Po kolejnym pobiciu, w którego efekcie ma połamaną szczękę i wybite zęby, podejmuje następną próbę ucieczki. Nie ma innego wyjścia, jak tylko wyjechać z kraju, gdyż tam władza bandyty nie sięga. Są czasy komuny i wykonanie tego planu graniczy z cudem. Jest również teoretycznie fizyczną niemożliwością, aby mąż podpisał zgodę na wyjazd córki. W jakiś niewyobrażalny sposób udaje się jej załatwić wszystkie formalności związane z wyjazdem i ucieka do obozu dla uchodźców we Włoszech. Spędza tam rok, po czym emigruje do Kanady. Udziela się w środowisku polonijnym, poznaje milionera, którego rzuca dla młodego i bardzo ubogiego mężczyzny, w którym się zakochuje. Zaczyna z sukcesem budować biznes, który po kilku miesiącach rujnuje jej ukochany. Po stracie majątku wyjeżdżają całą rodziną do Korei Południowej. Pobyt w Korei i dalsze dzieje autorki opisane są w tomie 2.
Autorka urodziła się w Polsce za czasów komuny. Udaje jej się uciec z kraju, przechodzi przez obóz dla uchodźców we Włoszech, skąd wyjeżdża do Kanady. Udziela się w środowisku polonijnym. Wychodzi za mąż za Kanadyjczyka i razem wyjeżdżają do Korei Południowej, gdzie zaczyna szybko robić karierę biznesową. Współpracuje z ambasadą, otwiera dwie izby handlowe. Organizuje wiele misji gospodarczych. Jako prezes izby aranżuje forum biznesowe z udziałem prezydenta Korei Południowej Lee Myung-baka oraz prezesów największych firm koreańskich. Przyjaźni się z najsłynniejszym kreatorem mody w Korei Andre Kimem, spotyka się z Pavarottim. Po nieudanym małżeństwie wyjeżdża z Korei do Gruzji. Spotyka się prywatnie z prezydentem Gruzji Micheilem Saakaszwilim, przedstawiając mu grupę koreańskich inwestorów. Mieszkała w ośmiu krajach świata i zwiedziła przeszło czterdzieści. Spotykała się ze starymi szamanami w sekretnej dolinie szamanów w Mongolii. Z osobistych podróży i doświadczeń życiowych czerpie materiały do swoich książek.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8159-859-0 |
Rozmiar pliku: | 902 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Sama nie lubię czytać przedmów, więc moja będzie bardzo krótka. Książka, którą macie w rękach, opowiada o moich przygodach, które w większości przypadków nie były planowane. Przynosiło je moje bardzo dziwne i niespokojne życie, które rzucało mnie po nieomalże całym świecie. Przede wszystkim opierałam się na faktach. Wiadomo jednak, że pamięć ludzka jest zawodna, mimo to starałam się wiernie przedstawić sytuacje.
Zawsze bawili mnie Amerykanie, którzy powtarzają: „Myśl pozytywnie – pozytywne myślenie zmieni twoje życie”. Tak, akurat – myślałam sobie. Niech spróbują pomieszkać w Polsce, szczególnie w czasach komuny, i niech tym swoim pozytywnym nastawieniem zmienią naszą rzeczywistość. Po latach zrozumiałam jednak, że mieli rację. Swoimi myślami, strachem i obawami ściągamy na siebie wszystkie nieszczęścia, których tak się boimy. Na własnej skórze odczułam, że w wielu przypadkach dobrowolnie zsyłałam na siebie nieszczęścia swoimi lękami. Czytając tę książkę, przekonacie się sami, jak łatwo można to zrobić i jak trudno później wyjść na prostą.
Chciałabym, aby moje opowieści pomogły wielu ludziom spojrzeć z innej perspektywy na swoje życie, jak również dały im wiarę i siłę do podjęcia decyzji o wyrwaniu się z toksycznych związków, zarówno osobistych, jak i zawodowych. Moje życie jest przykładem na to, że można wielokrotnie zaczynać od zera, a mimo wszystko osiągnąć sukces. Nie miałam pojęcia, że poprowadzi mnie tak krętymi drogami. Jestem szczęśliwa, że popełniałam błędy, na których się uczyłam, a czasami powtarzałam je, nie ucząc się niczego. Życie jest przepiękną przygodą, czasami bolesną, ale zawsze przynoszącą nowe doświadczenia. Od nas tylko zależy, czy z nich skorzystamy, czy nie. Ja starałam się rzucać na głęboką wodę. Uwielbiam wyzwania i nowe przygody. Każdy człowiek jest inny i każdy wybiera to, co dla niego w życiu najlepsze. Może moje opowieści dodadzą niektórym Czytelniczkom i Czytelnikom odwagi, aby podjąć jakąś szaloną decyzję. Mam również nadzieję, że dodam sił wszystkim tym, którzy tego potrzebują. Zdecydowanie nie należę do „normalnych”. Tak przynajmniej twierdzą moi znajomi, nazywając mnie szaloną – w pozytywnym oczywiście znaczeniu tego słowa.
Służę również pomocą potrzebującym i odpowiem na wszystkie pytania.
Życzę miłej lektury
Bo GiaROZDZIAŁ I
POCZĄTEK
_Gruzja 2011_
Siedzę w Sheratonie w Batumi, gdzie właśnie skończyłam lunch z prezydentem Miszką, jak go tu nazywają. Przywiozłam do Gruzji kilkuosobową grupę koreańskich inwestorów. Poprzez moje kontakty udało mi się zorganizować prywatny, kameralny lunch z Micheilem Saakaszwilim.
W rzeczywistości pan prezydent wygląda znacznie lepiej niż w telewizji. Jest bardzo miły, inteligentny, wspaniale mówi po angielsku. Spotkanie przebiegło w profesjonalnym tonie biznesowym. A mnie, w pięknym plenerze Batumi, ogarnęła nostalgia i zaczęłam myśleć, jak doszłam tak daleko, że Miszka jest trzecim prezydentem, z którym się spotykam osobiście. Naprawdę trudno jest mi w to uwierzyć, ale dokonałam tego sama. Napisałam tę opowieść, aby pokazać, że wszystko w życiu jest możliwe. Trzeba tylko wierzyć w marzenia i konsekwentnie dążyć do ich realizacji. Wiara w nie sprawia, że możemy zdziałać cuda. Jestem tego przykładem, posłuchajcie… Moja opowieść, choć zaczyna się brutalnie, jest prawdziwa, więc jeśli ja mogłam, to wy również. Uwierzcie, proszę, w siebie.
Zacznijmy zatem od początku.
Są lata siedemdziesiąte, komuna ma się dobrze. Jestem jedynaczką, dzieckiem z tak zwanej rozbitej rodziny. Mój ojciec, wspaniały człowiek, był bardzo eleganckim i przystojnym mężczyzną. Niesłychanie inteligentny, w żaden sposób niepasujący ani do tamtych czasów, ani do tamtego systemu politycznego. Kochał kobiety i – przyznaję – one kochały go również. Dziwne, ale od dzieciństwa miałam lepsze kontakty z kochankami ojca niż z własną matką. Ojciec był dyrektorem dużego przedsiębiorstwa budowlanego. Mogę powiedzieć, że jak na tamte czasy żyłam w luksusie. Własne mieszkanie, samochód, sprzątaczka i niania do opieki nade mną. Kierowca ojca woził mnie do szkoły. Ci, co pamiętają tamten okres, przyznają, że żyło nam się lepiej niż dostatnio, ale jak to w życiu bywa, sielanka nie trwała długo. Matka po kolejnej zdradzie ojca postanowiła go zostawić. Wcale nie znaczy to, że sama była bez skazy. Również go zdradzała. Różnica między nimi polegała na tym, że ojciec zawsze miał piękne kobiety z klasą, a mama, niestety, panów, których nazywało się bawidamkami lub fryzjerczykami.
Po kolejnej awanturze „mamusia”, nie pytając, czy ten pomysł mi się podoba, czy nie, postanowiła odejść od ojca i wyprowadziła się ze mną do swojego brata. W ciągu jednego dnia zostałam wyrwana z luksusu i dobrobytu i wylądowałam na podłodze. Dosłownie na podłodze, bo u wujka nie było innego miejsca do spania.
Piszę o tym, bo podobne koszmarne sytuacje w jakiś niezrozumiały sposób zaczęły powtarzać się w moim życiu. Opisuję te upadki i ruszanie dalej do walki po to, by kobiety, które są w trudnej sytuacji życiowej, zrozumiały, że nie tylko im przydarzają się straszne rzeczy. Są inne kobiety, które przeszły przez piekło, choćby takie jak ja. Chcę, żeby zrozumiały, że zawsze jest jakieś rozwiązanie, choć czasem sytuacja wydaje się bez wyjścia.
Po odejściu od ojca mieszkałyśmy – lub raczej powinnam powiedzieć: koczowałyśmy – u wujka. Trudno było nazwać te warunki mieszkaniem. Matka musiała jak najszybciej rozejrzeć się za jakąś pracą. Gdy mieszkałyśmy z ojcem, piastowała stanowisko dyrektorki szkoły pielęgniarskiej. Znalezienie nowej pracy w Warszawie okazało się bardzo trudne, ale w końcu udało się jej uzyskać etat pielęgniarki w szpitalu w małym miasteczku pod Warszawą. Wynajęła nieduże mieszkanie niedaleko szpitala. Moja szkoła również znajdowała się w pobliżu, jakieś dziesięć minut drogi pieszo od domu. Wydawało się, że nasze życie zaczyna pomału wracać do normy. No właśnie – jak powiedziałam, wydawało się. Nie wiem, czy matka chciała zrobić ojcu na złość, czy taki miała charakter, ale zaczęła nagminnie spotykać się z różnymi facetami. Nie miałoby to dla mnie większego znaczenia, gdyby nie dwa, raczej przerażające fakty.
Po pierwsze, w większości byli to mężczyźni żonaci. W małym miasteczku taki fakt raczej trudno ukryć. Od dziecka miałam bardzo wysokie poczucie etyki. Byłam oburzona zachowaniem matki i tym, że mogła doprowadzić do rozbicia cudzych małżeństw. Mimo że byłam małą dziewczynką, czułam wstyd za to, co robiła.
Po drugie, co było bardziej przerażające, wielu z kochanków matki molestowało mnie seksualnie podczas wizyt w naszym domu. Mimo że minęło tak wiele lat, to pamięć tego, co mi robiono, przywołuje przeogromnie tragiczne i bolesne wspomnienia. Nadal nie mogę sobie poradzić z tą traumą. Nie wiem, czy moja matka nie wiedziała o tym, czy też nie chciała wiedzieć. Wolę myśleć, że nie zdawała sobie z tego sprawy, lecz biorąc pod uwagę jej dalsze zachowanie, nie dałabym sobie za to uciąć nie tylko ręki, ale i paznokcia. To przerażające i obrzydliwe dla małej dziewczynki, gdy dorosły mężczyzna dotyka jej miejsc intymnych i, chuj jebany, każe dotykać swoich genitaliów. Nie wie ona, co robić w takiej drastycznej sytuacji. Z jednej strony widzi czasami, jak ten bydlak dotyka jej matki – więc niby nie powinno to być złe. Z drugiej strony podświadomie wie, że to nie jest dobre, tym bardziej że nie sprawia jej to żadnej przyjemności. Jednocześnie boi się powiedzieć matce, żeby jej nie zezłościć. Taki bydlak nie zdaje sobie sprawy, jak przeogromnie niszczy psychikę dziecka na całe przyszłe życie.
Każda wizyta gacha matki to był dla mnie koszmar. Jak tylko komunikowała mi, że dzisiejszej nocy odwiedzi ją kochanek, cała się trzęsłam, z nerwów dostawałam biegunki, nie wiedziałam, gdzie mam się schować. Byłam za mała, żeby wychodzić z domu, tym bardziej że panowie przychodzili nocą. Na nieszczęście moja sypialnia była po drodze do łazienki. Te gady jebane pod pretekstem skorzystania z toalety wpierdalały się do mojego pokoju. Do tej pory nie może mi wyjść z głowy, dlaczego mojej matki nie zastanawiał fakt tak długiej nieobecności gacha. Co, za każdym razem, jak szedł do kibla, to miał, chuj pierdolony, zatwardzenie? O tych ohydnych procederach bałam się również powiedzieć mojemu ojcu. Wiedziałam, że chyba zabiłby matkę, jakby się dowiedział, co te chuje wyprawiają z jego małą księżniczką.
Żyłam tak w tym horrorze, modląc się każdego ranka, żeby następnej nocy nikt nie przyszedł do matki z wizytą. Koszmar skończył się, gdy matka znalazła sobie stałego partnera i wyprowadziła się do niego, zostawiając mnie samą w domu w wieku około czternastu lat. Ktoś by pomyślał: „Jak matka może zostawić nastolatkę samą bez opieki?”. Widać jej nie sprawiło to żadnego problemu.
To, co się wtedy działo, odbiło się mocno na mojej psychice i może dlatego jako młoda dziewczyna robiłam tyle błędów w doborze własnych partnerów. Z uporem maniaka szukałam obrońcy, chłopaka, który uchroniłby mnie przed tym, co mnie spotkało, gdy byłam dzieckiem. Niestety, moje wybory były z reguły tragiczne.
Dorastałam zatem w toksycznych warunkach. Na moment rodzice postanowili się zejść, ale próba ta niestety się nie powiodła i nie przyniosła oczekiwanej szansy na uratowanie ich małżeństwa. Może do ojca doszły słuchy o częstych wizytach kochanków matki – dziś już się tego nie dowiem. Jak dodamy do tego okresu awantury obojga rodziców, podczas których w powietrzu latały talerze i szklanki, to będziemy mieli pełny obraz naszej rodzinnej „sielanki”. Po niekończących się kłótniach rodzice postanowili w końcu się rozwieść. Zostałam z matką, ale nie na długo.
Jak wspomniałam, kiedy miałam około czternastu lat, matka zostawiła mnie samą i ku mojemu wielkiemu szczęściu i zadowoleniu wyprowadziła się do swojego przyjaciela. Po jakimś czasie wyszła za niego za mąż. Miał on dwoje małych dzieci, których wychowaniem z wielkim zaangażowaniem się zajęła. Nowy mąż miał raczej paskudny charakter. Nikt z rodziny matki nie był w stanie go zaakceptować. Po latach, gdy umarł, wszyscy członkowie jej rodziny odmówili przyjścia na pogrzeb, mimo że usilnie nalegałam. Taki był milusiński.
Wracajmy jednak do mnie. Kiedy „mamusia” mnie zostawiła, żyło mi się wspaniale; zaczęłam chodzić na wagary, urządzałam w domu balangi. Oczywiście musiałam pożegnać się z liceum i rozpoczęłam naukę w jakiejś zawodówce. Wtedy właśnie odezwały się hormony. Poznałam przystojnego, starszego ode mnie chłopaka. Był cudowny, tak mi się, durnej, wtedy wydawało. Niestety, wkrótce okazał się on zwykłym chuliganem. Jednak wtedy bardzo mi ten fakt imponował. Oczywiście, jak to w takim środowisku bywa, piliśmy alkohol, paliliśmy papieroski i bardzo często się kłóciliśmy. Mój piękny chłopak zaczął wyciągać do mnie rączki. Byłam jak w pułapce. Nie mogłam się od niego uwolnić. Mieszkałam sama. Miałam wtedy dopiero szesnaście lat. Matka żyła ze swoim mężem w Warszawie, ojciec pracował gdzieś w Polsce, byłam zdana sama na siebie. No i wtedy wpadłam z deszczu pod rynnę.
Poznałam miejscowego gangstera o ksywce Rekin (po latach posądzono go o zabójstwo i szukano listami gończymi po całym kraju, ale o tym później), starszego ode mnie o prawie dziewięć lat. W tamtym czasie trząsł całym miasteczkiem. Widziałam w nim szansę na pozbycie się poznanego wcześniej chuligana. Nowa znajomość w niedalekiej przyszłości okazała się dla mnie tragiczna.
Wszystko zaczęło się niewinnie. Rekin zaczął do mnie robić „podchody”. Udawałam, że się z nim bawię. Wtedy byłam za smarkata i za głupia, żeby zdawać sobie sprawę, kim był ten człowiek i w co się pakuję. Jako bardzo młodej, niedoświadczonej dziewczynie – daleko było mi wtedy do kobiety – imponowało mi, że zainteresował się mną dorosły gość. Dwudziestoparoletni mężczyzna był według mnie starszym facetem. Jednak potrzebowałam go, żeby pozbyć się chuligana. Rekin zaczął przychodzić z kwiatami, zapraszać na obiadki. Jeździliśmy po drogich knajpach jego, jak na tamte czasy, wypasioną furą. Możecie sobie wyobrazić, jakie to robiło na mnie, małolacie, wrażenie. Imponowało mi, że gangster zainteresował się moją „skromną osobą”. Wszystko wyglądało pięknie. Ale kryminały nigdy nie kończą się _happy endem_.
Zastanawiam się dzisiaj, dlaczego związałam się z Rekinem i dlaczego tak szybko wyszłam za niego za mąż. Wydaje mi się, że dużą rolę odegrała tu jego matka – cudowna kobieta, która stanowiła dla mnie ideał matki. Była taką matką, o jakiej zawsze marzyłam i jakiej zawsze pragnęłam. Urodziła Rekina w wieku czterdziestu lat, co na tamte czasy było swego rodzaju ewenementem. Dwoje starszego rodzeństwa bardzo rozpieszczało dużo młodszego brata. Szczególnie jego siostra, która była starą panną – traktowała go niemalże jak własne dziecko. Matka była kochanym i bardzo dobrym człowiekiem, przeżyła z mężem życie w miłości i spokoju, oddając się całym sercem rodzinie i wychowaniu dzieci. W domu panowały zawsze, takie dla mnie obce, ciepło i szczęście. Uwielbiałam ich odwiedzać, zawsze czekały tam pyszny domowy obiad, świeżutko upieczone ciasto i uśmiech na jej pogodnej twarzy. Niestety, ten cudowny człowiek odszedł dużo za wcześnie. Umarła na moich rękach, nie tracąc swojego ciepłego uśmiechu. Był to dla mnie ogromny cios i nieopisany ból. Po jej śmierci mój wtedy już teść zawinął się za żoną w dwa miesiące. Po prostu nie wyobrażał sobie bez niej życia. Kochałam ich bardzo, szczególnie teściową, która traktowała mnie jak własną córkę. Zrobiła dla mnie dużo więcej niż moja rodzona matka.
Wróćmy jednak do mnie i Rekina.
Gdy już mieszkałam sama, do mojego bloku wprowadziła się nowa rodzina – małżeństwo z dziewczyną w moim wieku. Zamieszkali piętro wyżej. Jako rówieśnice szybko zaprzyjaźniłyśmy się i zaczęłyśmy do siebie często wpadać. Okazało się, że jej matka wyszła ponownie za mąż i koleżanka nie ma zbyt dobrych kontaktów z ojczymem. Któregoś dnia Rekin wpadł na pomysł, żeby poznać ją z kumplem ze swojego środowiska – złodziejem. My, dwie głupie małolaty, myślałyśmy, że to fajna zabawa, nie zdawałyśmy sobie kompletnie sprawy, w co się pakujemy. Na konsekwencje nie trzeba było długo czekać. Pewnego dnia do koleżanki wpadła milicja w poszukiwaniu owego kryminalisty.
Byłam przerażona, bo wiedziałam, że złodziej dopiero co przyszedł do niej w odwiedziny. Ze zgrozą czekałam na pojawienie się w drzwiach milicji ze skutym przestępcą i koleżanką wleczonymi na komisariat. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu panowie milicjanci wyszli z mieszkania sami. Wyobraźcie sobie, że dziewczyna ukryła go w ostatniej chwili w wersalce. Gliny przetrząsnęły całą chatę, ale nie przyszło im do głowy, by tam zajrzeć. My, dwie kretynki, cieszyłyśmy się jak głupie, biorąc to za dobrą zabawę. Chłopaki ze szczęścia poleciały po Alpagę (tanie wino) i tak świętowaliśmy porażkę stróżów prawa. Tak. To były szalone czasy.
Nasza sielanka, niestety, nie trwała długo. Rekin zaczął się robić bardzo zazdrosny, a co za tym idzie – bardzo agresywny. Zaczął też pić do upadłego i wtedy jego zazdrość stała się chorobliwa. Któregoś razu pobił faceta idącego drugą stroną ulicy tylko dlatego, że ten na mnie spojrzał. Innym razem, kiedy podlewałam kwiatki na balkonie, jakiś bogu ducha winny człowieczek, przechodząc, pochwalił z grzeczności moje rabatki (mieszkaliśmy na parterze). Rekin wyskoczył z balkonu i też biedaka poturbował.
W tym czasie jeden z kolegów Rekina zaproponował mu robotę na benklu na bazarze Różyckiego w Warszawie. Była to gra w trzy karty, w której nie można było wygrać. Rekin bardzo dobrze grał w karty, a jeszcze lepiej w te same karty oszukiwał. Miał to we krwi, nawet jak grał ze mną dla zabawy, to nie mógł się powstrzymać, żeby nie oszukiwać. Odkąd rozpoczął „pracę” na benklu, pieniądze zaczęły do nas płynąć, jak woda w górskim strumieniu. Chłopaki z benkla, oczywiście na początku, dla zachęty, pozwalali frajerom raz czy dwa zgarnąć wygraną, aby potem wyczyścić ich do zera. Bandyci, jak na tamte czasy, zarabiali na tej grze, a raczej na oszustwie, olbrzymie pieniądze. W miesiąc Rekin przynosił do domu więcej kasy, niż przeciętny Kowalski zarabiał przez rok. Pieniądze zaczęły uderzać mu do głowy i wtedy zaczął jeszcze więcej pić.
W naszym miasteczku popularna była kawiarnia Adria, którą mój mężczyzna bardzo sobie upodobał. Przesiadywał w niej całymi wieczorami po robocie i do oporu stawiał drinki wszystkim stałym bywalcom. Posiadając ogromne pieniądze, miał przekupioną milicję. Kierowniczka Adrii wielokrotnie dzwoniła do mnie, żebym zabrała pijanego Rekina, na co ja jej mówiłam: „Proszę dzwonić na milicję”. Odpowiadała: „Milicja nie przyjedzie, bo właśnie z nim pije”. Takie to były czasy. Dziś trochę trudno w to uwierzyć, ale za PRL-u to była normalka, po prostu były to lata wolnej amerykanki. Im więcej było kasy, tym więcej picia i bicia – oczywiście mnie. Mniej więcej w tym czasie zaszłam w ciążę, moja teściowa była po prostu wniebowzięta z tego powodu. Miała wprawdzie dwoje innych dorosłych dzieci, ale wnuków od nich spodziewać się nie mogła. Córka była starą panną, a najstarszy syn dzieci mieć nie chciał. Nam urodziła się dziewczynka, która stała się oczkiem w głowie teściowej – po prostu kompletnie zawładnęła jej sercem. Rekin też zwariował na punkcie dziecka. Ta mała istota robiła z nim, co tylko chciała. Był w stosunku do niej potulny jak baranek.
Gdy nasza córeczka była jeszcze maleńka, odwiedziła mnie moja matka, żeby zobaczyć wnuczkę. Nie robiła tego zbyt często. Tak się złożyło, że Rekin zaprosił do nas na ten sam dzień panów milicjantów na mocno zakrapianą alkoholem imprezkę. W pewnym momencie, ni stąd, ni zowąd, coś mu odbiło. Wyciągnął jakoś z kabury jednego z milicjantów pistolet i przystawił mi go do głowy, wrzeszcząc: „Teraz cię zabiję, kurwo”. Nie wiem dlaczego, ale w ogóle się nie przestraszyłam. Nie dlatego, że byłam pewna, że nie strzeli, ale dlatego, że już na niczym mi nie zależało i chyba chciałam, żeby to zrobił. Moja matka zrobiła się biała jak ściana i w panice uciekła do kuchni. Milicjanci, kiedy zaskoczyli, co się stało, wytrzeźwieli w sekundę. Ja natomiast ze stoickim spokojem, patrząc mu prosto w oczy, powiedziałam: „Strzelaj, chuju, i tak jest mi wszystko jedno”. Panowie milicjanci oczami wyobraźni zobaczyli siebie wyrzuconych z pracy na bruk, bezrobotnych – bo co może robić milicjant, jeśli zabronią mu wykonywania zawodu? Nic. Nie wiem, kto był bardziej przerażony – moja matka czy oni. Wiedzieli, że jeśli broń wystrzeli, to są ugotowani na miękko. Byli przecież na służbie, musieliby się gęsto tłumaczyć, jak broń znalazła się w rękach przestępcy i dlaczego padł z niej strzał. To po pierwsze. A po drugie, panicznie bali się podejść do pijanego furiata. W jakiś sposób udało im się wreszcie odebrać mu broń, po czym zniknęli z prędkością światła.
Moja sytuacja stawała się coraz bardziej tragiczna. Nie było na Rekina bata. Jak dzwoniłam na milicję, kiedy mnie pobił, to w ogóle nie przyjmowano mojego zgłoszenia. Kiedy go w końcu zabierali, wychodził po kilku godzinach, a w podzięce za donos dostawałam podwójny wpierdziel. Jedynym moim ratunkiem był kolega Rekina – Mocny. Z jakiegoś nieznanego mi powodu bardzo nie lubił Rekina. Oficjalnie byli niby kolegami, ale w rzeczywistości – wielkimi wrogami. Po latach dowiedziałam się, że Mocny się we mnie podkochiwał. Był żonaty, więc nie mógł swojego uczucia okazywać oficjalnie. Po jakimś czasie dodałam sobie dwa do dwóch i dotarło do mnie, że za każdym razem, kiedy rozchodziło się po mieście, że Rekin mnie pobił, Mocny znajdował sposób i wymówkę, żeby go zlać. Gdy wreszcie po latach udało mi się uciec od mojego oprawcy, Mocny złapał Rekina gdzieś na ulicy, wpakował do bagażnika i wywiózł do lasu. Tak go tam skatował, że o mało co nie zabił. Rekin spędził prawie dwa miesiące w szpitalu i ledwo się wykaraskał. Była to zemsta za to, że przez niego uciekłam z kraju. To jeden z przykładów świadczących o uczuciu, jakie żywił do mnie Mocny. Pamiętam też jeszcze inny incydent.
Pojechałam na bazar Różyckiego, żeby spotkać się z Rekinem, już nie pamiętam, w jakiej sprawie. Weszłam bocznym wejściem. Szłam w stronę benkla, a tu, ni stąd, ni zowąd, doczepił się do mnie jakiś chłopak. Nie ukrywam, że w tamtym czasie byłam bardzo atrakcyjną młodą kobietą. Wysoka, szczupła, długie ciemne włosy, modne ciuchy. Chłopak zaczął mnie podrywać. Powiedziałam grzecznie: „Odejdź. Nie jestem zainteresowana, spieszę się. Zostaw mnie, chłopie, w spokoju i idź sobie własną drogą”. Młodzieniec nie dawał za wygraną. W tym momencie, na nieszczęście dla mojego podrywacza, pojawił się Mocny. Zapytałam go o Rekina. Wtedy mój niedoszły amant podszedł do nas z pretensjami, że z tym to gadam, a jego olałam. To wystarczyło, by Mocny się wściekł i zaczął bić niedoszłego amanta. Odchodząc od panów, usłyszałam tylko, jak rzuca gościem o bazarowe budy. Musiał go nieźle poturbować. Ostrzegałam gostka, ale nie chciał słuchać. Wydaje mi się, że był to przyjezdny.
Tak, Drodzy Czytelnicy, takie to były czasy dla gangsterów. Jak się miało kasę, to człowiek był praktycznie nietykalny, bo miał opłaconą i milicję, i bandytów. Oczywista oczywistość, jak mówił mój przyjaciel Czesław, nawet jeśli milicja byłaby w pobliżu, nie zareagowałaby, gdyż była skorumpowana przez chłopaków z benkla. A kiedy ludzie zgłaszali, że zostali ograbieni do suchej nitki na grze w trzy karty, panowie milicjanci oficjalnie wyprowadzali chłopców z benkla niby na posterunek milicji, aby po niespełna kilku minutach wypuścić ich gdzieś za rogiem pobliskiego budynku.
Gra w trzy karty wciągała wszystkich, jak hazard – szczególnie kobiety. Stały i grały do ostatniego grosza, nie miały nawet na bilet autobusowy, żeby wrócić do domu. Wokół benkla zawsze zbierały się tłumy chętnych. Postawić można było wszystko: gotówkę, pierścionki, bransoletki, obrączki. Nikt w tej grze nie wygrywał. Wyobraźcie sobie, jak trudno było młodym czy starszym kobietom wrócić do domu bez obrączki lub zaręczynowego pierścionka. Odzyskanie kosztowało. Za przegraną biżuterię, przy dobrej woli chłopaków, można było zapłacić w naturze. Jeśli panienka wyglądała niczego sobie, to miała jeszcze jakąś szansę na zwrot kosztowności. Transakcja wymienna odbywała się z reguły w klatce schodowej najbliższego budynku. Jak dobrze poszło, kończyło się tylko tak zwanym lodem.
Za pieniądze w tamtych czasach można było kupić wszystko. Nawet Pałac Kultury, który zresztą podobno kilka razy sprzedano. Chcąc należeć do ferajny, trzeba było być silnym. Dla ludzi ze świata przestępczego każda miła osoba (czytaj: kulturalna) to był potencjalny frajer do wyjebania. Opowiem wam ilustrującą to historię, której byłam główną bohaterką.
Był gostek o imieniu Jacek i ksywce „Soplic” (od Jacka Soplicy z obowiązkowej lektury _Pan Tadeusz_), który bardzo chciał dostać się do benkla. Od początku go nie lubiłam, nie podobała mi się jego osobowość. Bandyci, których znałam, byli charakterni, on nie. Taki typek liska, który chce się przypodobać wszystkim z korzyścią dla siebie. Powiedziałam Rekinowi: „Uważaj na niego, nie podoba mi się jego zachowanie i jego charakter, jest po prostu fałszywy”. Do Soplica w jakiś sposób dotarło, że to przeze mnie nie został przyjęty do benkla, a co za tym idzie – straci wielkie pieniądze. Postanowił się zemścić. Wiedząc, co nie było oczywiście żadną tajemnicą, jak zazdrosny jest Rekin, puścił na miasto plotkę, że z nim spałam. Nie miałam o tym zielonego pojęcia, ale na szczęście Danka, żona Mocnego, wpadła do mnie i przyniosła mi tę wiadomość:
– Czy ty wiesz, co Soplic o tobie gada?
– Co on może o mnie mówić? Przecież prawie go nie znam.
– Ano to, że z nim sypiasz.
Oczy wyszły mi na wierzch z wrażenia.
– Cooooooo!? – warknęłam.
– To, co słyszałaś.
Rekina nie było w domu. Pił oczywiście gdzieś z kumplami. Zapytałam Dankę, czy nie wie, gdzie mogę znaleźć Soplica. Odpowiedziała, że chyba wszyscy piją razem z Mocnym, ale nie ma bladego pojęcia gdzie. Wybiegłam z domu. Wsiadłam do samochodu – na szczęście Rekin pojechał z chłopakami i nasze auto zostało pod domem – i zaczęłam objeżdżać wszystkie knajpy w mieście, gdzie z reguły bawiły się chłopaki. Nie było ich ani w Adrii, ani w Stylowej. Pozostał tylko Świder – knajpa Pod Dębami. To była moja ostatnia szansa. Pojechałam tam wściekła do czerwoności. Wpadłam do środka i zaczęłam rozglądać się po sali. (Małe wyjaśnienie, ważne dla dalszej opowieści: miałam na sobie czapkę, dżinsy i taką samą, dżinsową kurtkę; wyglądałam praktycznie jak chłopak). Od razu ich zobaczyłam. Siedzieli przy osobnych stolikach. Pierwszego zauważyłam Rekina. Za nim, przy następnym stoliku, była moja ofiara – Soplic, a obok Mocny. Wściekła jak rozjuszony doberman, przechodząc obok Rekina, zawarczałam:
– Patrz, co będzie się działo.
Dopadłam Soplica i z całą siłą i furią zaczęłam okładać go pięściami. Poczułam potężną dozę adrenaliny. Wyzywałam go przy tym niemiłosiernie, klnąc gorzej niż szewc. W tym momencie poderwał się Mocny, by przybyć z odsieczą. Myślał, że jakiś frajer lutuje mu kolegę. Złapał mnie za kark, podniósł z łatwością, jak szczeniaczka, i już miał mi przywalić z pięści, gdy w ostatnim momencie krzyknęłam:
– Mocny, to ja!
Ogromnie zdziwiony postawił mnie na podłodze, a ja złapałam jeszcze krzesło i walnęłam nim w Soplica. Mocny, deczko zdziwiony, zapytał:
– O co chodzi?
– Ten skurwysyn jebany rozpowiada, że z nim spałam! Zatłukę tego chuja! – Bardziej charczałam, niż mówiłam, przez zaciśnięte z nerwów gardło.
Wszystko działo się błyskawicznie. Rekin, zorientowawszy się wreszcie, o co chodzi, podniósł się z krzesła i powiedział:
– Ja załatwię tego chuja.
W tym momencie do akcji znowu wkroczył Mocny, mówiąc:
– Weź ją do domu. Wystarczająco dużo już dzisiaj przeszła. Ja to załatwię.
Po krótkiej przepychance słownej, kto ma lutować Soplica, Rekin zabrał mnie w końcu do domu. Byłam tak roztrzęsiona, że z trudem udawało mi się utrzymać równowagę. Adrenalina zaczynała opadać i czułam się tak, jakby ktoś wypompował ze mnie całe powietrze. Kiedy dotarliśmy do domu, wypiłam setkę wódki i kompletnie wycieńczona emocjonalnie padłam na łóżko i głęboko zasnęłam.
Następnego dnia rano Soplic zapukał do naszych drzwi. Gdy mu otworzyłam, przeraził mnie jego wygląd. Wyglądał jak prosiak, taki był spuchnięty. Nigdy nie widziałam tak pobitego człowieka – pomijając widok samej siebie w przyszłości, ale o tym później. Stał w drzwiach. Nie wpuściłam go do środka. Zawarczałam:
– Czego?
– Mocny kazał mi przyjść i przeprosić cię. Mam siedemdziesiąt procent utraty wzroku w jednym oku i pięćdziesiąt w drugim.
– Ciesz się, chuju, że żyjesz – odwarknęłam, zamykając mu drzwi przed nosem.
Później od wspólnej koleżanki dowiedziałam się, że za ten donos Mocny zlał Dankę. Lata później Danka zapiła się na śmierć, a Mocny w niedługim czasie poszedł w jej ślady. Więcej historii o Mocnym, jego kolegach i czasach wolnej amerykanki za PRL-u w innej książce, dla ludzi o stalowych nerwach.
Jeszcze parę słów o Mocnym: nie mam pojęcia, skąd wzięła się ta ksywka. Miał na imię Janek. Był wysoki, przystojny, z czarnymi włosami o urodzie Włocha. Nie ukrywam, że bardzo mi się podobał, ale wiedząc, że ma żonę, zawsze trzymałam go na dystans. Przez to, że moja matka miała kochanków, którzy w większości byli żonaci, przysięgłam sobie, że choćby nie wiem co, nigdy nie będę spotykać się z żonatym facetem. Raz złamałam to przyrzeczenie, ale tylko dlatego, że gostek mnie oszukał, twierdząc, że jest kawalerem.
Wracając do Mocnego: jego profesją było odbieranie długów karcianych. W czasach PRL-u kasyna były nielegalne. Ludzie przegrywali tam w karty czy w ruletkę samochody, domy, całe majątki i nie mieli do kogo iść na skargę, więc czasami próbowali nie spłacać długów. Wtedy do akcji wkraczał Mocny. Nie zdarzyło się, żeby ktoś nie oddał mu przegranej. Raz trzymał w piwnicy gościa przykutego kajdankami do kaloryfera przez tydzień. Co z nim jeszcze robił przez ten tydzień – nie wiem. Ale facet dług oddał. Z przykrością stwierdzam, że szkoda mi tamtych czasów, bo mam kilku dłużników, którzy są mi winni ładne sumki i nie chcą ich zwrócić – więc tu mój przyjaciel byłby bardzo przydatny. Podejrzewam, że pomógłby mi w odzyskaniu moich pieniędzy gratis.
Pamiętam jeszcze inną ciekawą historyjkę z tamtych dzikich czasów. Pewnego dnia Rekin przyprowadził do domu bandytę, którego szukano za morderstwo listami gończymi w całym kraju. Gostek miał kulę w nodze – podczas ucieczki został postrzelony przez milicję. Rekin kazał mi usunąć pocisk. Niestety, nie udało mi się tego zrobić. Facet był potężny, a kula utkwiła mu w udzie tak głęboko, że nie byłam w stanie jej wyjąć, mając tylko bardzo prymitywny sprzęt medyczny. Wtedy moje życie niestety bardzo różniło się od życia przeciętnego Kowalskiego.
Jedyne spokojne momenty w tym moim totalnie popierdolonym życiu były wtedy, gdy wyjeżdżaliśmy na wczasy. Z reguły wybieraliśmy pięciogwiazdkowy hotel Mrongovia na Mazurach. Jako zapalony wędkarz Rekin bardzo lubił tam jeździć ze względu na liczbę jezior, w których można było łowić. Muszę przyznać, że był naprawdę dobry. Dwie rzeczy umiał robić naprawdę fantastycznie – łowić ryby i zbierać grzyby. Jak szedł do lasu z wiadrem, to po krótkim czasie miał je pełne. Wielokrotnie przynosił do domu tylko łebki grzybów, bo na całe brakowało już w wiadrze miejsca. To samo było z rybami. Kiedyś przyniósł do domu ogromnego suma, długości jego ciała. Gdy trzymał go za skrzela na wysokości własnej głowy, ogon ryby sięgał ziemi.
Dla mnie te wyjazdy na Mazury były prawdziwym wytchnieniem. Rekin siedział całymi dniami nad jeziorem, nawet nie przyjeżdżał na obiad, zawoziłam mu coś do jedzenia nad wodę, gdzie od rana do wieczora łowił. Tymczasem ja z córką odpoczywałyśmy na hotelowej plaży. W tamtych czasach był to bardzo luksusowy hotel, wykończony na naprawdę wysokim poziomie. Często spotykałam tam naszych ówczesnych celebrytów. To były jedyne momenty, kiedy Rekin był daleko od swojej ferajny i zachowywał się jak normalny człowiek. Niestety, nie były to długie wyjazdy i szybko musiałam wracać do swojej okrutnej rzeczywistości.
Rekin nadal pracował na benklu i zarabiał naprawdę duże pieniądze, a im więcej zarabiał, tym więcej pił. Wpadał w tygodniówki, kiedy nie trzeźwiał, od alkoholu zaczął dostawać delirki, widział białe myszki. Jednego razu stwierdził, że mu ulicę ukradli. Zaczął robić się coraz bardziej agresywny, a ja zaczęłam dostawać tak zwanej choroby sierocej. Wpadałam w transy, podczas których kołysałam się do przodu i do tyłu i wyłam jak skopany pies. Rekin wrzeszczał, żebym przestała, i oczywiście bił, a mnie było już wszystko jedno. Wiedziałam, że jak od niego nie ucieknę, to albo mnie zatłucze, albo ja pójdę do wariatkowa. Nerwy miałam kompletnie w strzępach.
Któregoś dnia wpadłam w ogromnego doła, wzięłam więc samochód i pojechałam przed siebie. Nie wiem, gdzie byłam i ile upłynęło czasu do mojego powrotu. Jazda samochodem zawsze mnie uspokajała. Wróciłam po kilku godzinach. Gdy szłam z parkingu do domu, dopadł mnie wściekły, rozjuszony do czerwoności Rekin. Wrzeszczał: „Gdzie byłaś?”. Starałam się mu wytłumaczyć, że po prostu chciałam się przejechać, bo byłam w depresji, w co oczywiście nie uwierzył. Nie miałam żadnych świadków na potwierdzenie moich słów. Wpadł w szał i zaczął mnie bić bez opamiętania. Tym razem przeszedł samego siebie – połamał mi szczękę w dwóch miejscach. Bił mnie z taką siłą, że złamał mi ząb w korzeniu, a drugi wybił, po czym zawlókł mnie jakoś do mieszkania, rzucił na podłogę i poleciał do Kowalskich (jedyni znajomi, których tolerował). Wchodząc do nich, w drzwiach tylko krzyknął do Ryśka: „Idź do niej i sprawdź, bo tym razem chyba ją zabiłem”.
Wyglądałam gorzej niż tragicznie. Byłam tak spuchnięta, że trudno było w ogóle rozpoznać moją twarz. Tego nie da się opisać. Moich oczu praktycznie nie było widać spoza fioletowych balonów napełnionych krwią, usta miałam jak prosiak, a złamana szczęka zupełnie deformowała rysy twarzy. Ból był niemiłosierny. Spuchnięte oczy utrudniały widzenie. Nie wiem, czy nie miałam również pękniętego żebra, ponieważ oddychanie sprawiało mi wielki ból. Moja twarz była kompletnie zmasakrowana. Wtedy zrozumiałam, jak śmieszne są filmy akcji, które tak uwielbiałam – faceci leją się przez pół filmu, a tylko mała stróżka krwi płynie im z ust. Nie pamiętam, jak długo leżałam w domu nieprzytomna. Zupełnie nie miałam pojęcia, co zrobić. Nie chciałam pokazywać się teściowej w tym stanie, wiedząc, jak ogromny ból sprawi jej nie tylko to, że tak cierpię, ale też to, że zrobił mi to jej syn. Ojcu również bałam się pokazać, bo z bólu dostałby zawału. Przeleżałam jakiś czas w domu, bardzo cierpiąc. Czekałam, aż fioletowe sińce zmienią kolor na żółtozielony, i poszłam zrobić obdukcję jako dowód do sprawy rozwodowej. Leżąc tak obita, nie mogąc nic robić, bo każdy najmniejszy ruch przysparzał mi ogromnego bólu, dałam sobie słowo, że choćby mnie to kosztowało życie, muszę ten koszmar, tak czy inaczej, skończyć.
Wiecie, co jest najbardziej okrutne w tym, co się wtedy wydarzyło? Mianowicie fakt, że całe to zajście miało miejsce w letnie popołudnie na trawniku otoczonym trzema blokami. Wszyscy nas znali, bo mieszkałam tam od lat, a mimo to nikt nie zareagował, nikt nie wezwał milicji. Nie wiem, czy panowała aż taka znieczulica, czy ludzie tak panicznie się go bali. Ten incydent przelał czarę mojej goryczy i postanowiłam wziąć rozwód. Oczywista oczywistość, jak mówi mój przyjaciel Czesław, nie przyszedł on łatwo.
Zatrudniłam biuro adwokackie, które podjęło się poprowadzenia tej sprawy. Nie mogłam znaleźć ludzi, którzy świadczyliby przeciwko mojemu mężowi, a tych, których udało mi się pozyskać, Rekin zmuszał do składania fałszywych zeznań przeciwko mnie, nie wyłączając swoich rodziców. Było mi bardzo przykro patrzeć, jak jego ojciec cierpi, mówiąc nieprawdę, jakoby nasze małżeństwo było sielanką. Nie miałam do niego o to pretensji, gdyż wiedziałam, że nie miał żadnego wyboru, nawet on bał się własnego syna. Po przedstawieniu obdukcji w sądzie jakoś udało mi się uzyskać rozwód z winy męża, co tak naprawdę niewiele zmieniło. Nadal nie mogłam się go pozbyć z domu. Byłam w kompletnej desperacji, tam, gdzie była opłacona milicja, nie miałam żadnych szans na przeżycie. Musiałam zniknąć z miasta. Postanowiłam, że ucieknę razem z córką – to była jedyna możliwość, żeby zacząć normalne życie.