Uciekinierka. Tom 2 - ebook
Uciekinierka. Tom 2 - ebook
Drugi tom „Uciekinierki” zaczyna się od wyjazdu całej rodziny do Korei Południowej. W Seulu mąż bohaterki dostaje pracę jako nauczyciel angielskiego na miejscowym uniwersytecie. Bohaterka nawiązuje w szybkim czasie kontakty dyplomatyczne i otwiera własną firmę. Współpracuje z polską ambasadą przy obsłudze dużych grup przyjeżdżających na zaproszenie tej placówki. Odnosi spore sukcesy zarówno biznesowe, jak i finansowe. Zakłada izbę handlową. Przyjaźni się z najsłynniejszym kreatorem koreańskiej mody Andre Kimem. Pomaga w przygotowaniu koncertu Luciana Pavarottiego w Seulu. Organizuje w Polsce forum biznesowe z udziałem prezydenta Korei Lee Myung-baka. Przy wszystkich sukcesach na niwie biznesowej ponosi jednak porażkę w życiu prywatnym. Mąż zdradza ją notorycznie, będąc jednocześnie zazdrosny o sukcesy odnoszone przez żonę. Autorka popada w depresję, zaczyna nadużywać alkoholu. Bardzo podupada na zdrowiu. Jest zmuszona poddać się operacji wymiany obydwu stawów biodrowych. Lata między Polską a Koreą, nie mogąc się zdecydować na opuszczenie Azji. Po kolejnej zdradzie męża i bolesnym rozwodzie postanawia wrócić do Polski. Sprzedaje za duże pieniądze wcześniej zakupioną ziemię i zaczyna podróżować po świecie. Jedzie do Gruzji, gdzie organizuje dla koreańskich biznesmenów prywatne spotkanie z prezydentem Micheilem Saakaszwilim. Zatrzymuje się na rok w Mongolii, gdzie w sekretnej dolinie spotyka się z szamanami. Przejeżdża sama samochodem Stany Zjednoczone wzdłuż i wszerz. Mieszka rok w Las Vegas. Po podróżach osiada na Sycylii, gdzie w pięknym średniowiecznym miasteczku pisze swoje opowieści. W kolejnych książkach chce przekazać czytelnikom, że życie zaczyna się dopiero po pięćdziesiątce. Autorka mimo swoich lat nadal żyje pełnią życia i nie zamierza zrezygnować z marzeń. Chce na swym przykładzie udowodnić, że nigdy nie jest za późno na ich realizację, podobnie jak czynią to inne Ambasadorki Przedsiębiorczości Kobiet – bohaterki książki Urszuli Ciołeszyńskiej „NIGDY! Nie poddawaj się”.
Autorka urodziła się w Polsce za czasów komuny. Udaje jej się uciec z kraju, przechodzi przez obóz dla uchodźców we Włoszech, skąd wyjeżdża do Kanady. Udziela się w środowisku polonijnym. Wychodzi za mąż za Kanadyjczyka i razem wyjeżdżają do Korei Południowej, gdzie zaczyna szybko robić karierę biznesową. Współpracuje z ambasadą, otwiera dwie izby handlowe. Organizuje wiele misji gospodarczych. Jako prezes izby aranżuje forum biznesowe z udziałem prezydenta Korei Południowej Lee Myung-baka oraz prezesów największych firm koreańskich. Przyjaźni się z najsłynniejszym kreatorem mody w Korei Andre Kimem, spotyka się z Pavarottim. Po nieudanym małżeństwie wyjeżdża z Korei do Gruzji. Spotyka się prywatnie z prezydentem Gruzji Micheilem Saakaszwilim, przedstawiając mu grupę koreańskich inwestorów. Mieszkała w ośmiu krajach świata i zwiedziła przeszło czterdzieści. Spotykała się ze starymi szamanami w sekretnej dolinie szamanów w Mongolii. Z osobistych podróży i doświadczeń życiowych czerpie materiały do swoich książek.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8159-860-6 |
Rozmiar pliku: | 675 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
KOREA
Jest rok 1997. Upłynęło dokładnie dziesięć lat od mojego przyjazdu z włoskiego obozu do Kanady. Minęły one w okamgnieniu. Teraz czeka mnie kolejna podróż na nowy kontynent, tym razem z Zachodu na Wschód. Decyzja o wyjeździe na ten drugi koniec świata nie jest tak łatwą, jak mi się wydawało, że będzie. To nie Włochy, gdzie czułam się cudownie wśród ludzi, którzy zawsze służyli pomocą. Poza tym po rocznym pobycie w obozie i po kilkumiesięcznej pracy w Rzymie znałam już trochę język, jak i obyczaje tego cudownego kraju. O Azji nie wiedziałam kompletnie nic. Fascynowałam się jedynie jej kulturą i uwielbiałam azjatyckie sztuki walki. Miałam w domu kilka bibelotów z tamtego regionu. Może to zbieg okoliczności, a może przeznaczenie, ale poprosiłam Boba, aby kupił mi w prezencie ślubnym dwa piękne obrazy o tematyce azjatyckiej. Był to komplet. Dzieła przedstawiały japońskie kimono. Na jednym namalowano jego przód, a na drugim tył. Były naprawdę piękne, ze względu na technikę wykonania i czarne, lakowe ramy.
Pełna obaw, czy podjęłam słuszną decyzję, zabrałam się do pakowania naszego dobytku. Wiedziałam, że trzeba wziąć tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Nie miałam pojęcia, jakie będą tam na nas czekać warunki. „Przecież wszystkie tekstylia, a raczej ta taniocha, przychodzą z Azji” – pomyślałam sobie. Wtedy też kompletnie nie miałam pojęcia, jaka jest różnica między sztuką i kulturą Chin, Korei i Japonii. Uznałam również, że jeśli nam się tam nie spodoba lub nie powiedzie, to po roku po prostu wrócimy do Kanady. W najgorszym wypadku będziemy mieli fajne wakacje, za które nam jeszcze zapłacą. Po tych „mądrych” przemyśleniach skończyłam pakowanie. Bilety mieliśmy kupione, nie pozostawało nic innego, jak pożegnać kraj pachnący żywicą – choć ten zapach okazał się jednak nie dla nas.
Mimo że starałam się przygotować zarówno siebie, jak i dzieci na olbrzymie różnice dzielące nasze kultury, to jednak rzeczywistość nas trochę przerosła. Początki były naprawdę bardzo trudne. Bob dostał pracę na zabitej dechami wsi. Maleńki domek, który dano nam do zamieszkania, znajdował się na pustych polach. Był on mniej niż skromnie umeblowany. Koreańczycy śpią na podłodze, więc zamiast łóżek znaleźliśmy maty. W łazience, poza ubikacją i maleńkim zlewem, nie było nic, a do ściany przymocowano tylko rączkę od prysznica. Na środku podłogi znajdował się otwór, do którego spływała woda. Tak wyglądała nasza łazienka. Kuchnia też była skromnie wyposażona, oprócz małego zlewu i jednej szafeczki nie było w niej nic więcej. Pokój to dopiero porażka. Pod ścianą leżały maty do spania, a na środku stała mała ława. Do drzwi przybity był wieszak, który służył nam za całą szafę. Domek nie miał żadnego ogrzewania. Pamiętam, że nieustannie marzliśmy. Masakra.
No cóż, odwrotu nie było. Znajoma, jak wiemy, dostała lepszą pracę i zaproponowała mojej córce, żeby przejęła po niej etat przedszkolanki. Był on bardzo atrakcyjny z kilku powodów. Po pierwsze, przedszkole znajdowało się w Seulu, stolicy kraju. Po drugie, pracodawca oferował bezpłatne zakwaterowanie. Po trzecie, zaproponowano nam zniżkę w opłatach za przedszkole naszego syna, jeśli zdecydujemy się na posłanie go do tej placówki. To, że mógłby zacząć chodzić do koreańskiego przedszkola, wydawało mi się bardzo dobrym pomysłem. Dzieci bardzo szybko uczą się języków obcych, więc syn mógłby w przyszłości pomagać nam się porozumiewać. Formalnościom stało się zadość i córka podjęła nową pracę w przedszkolu. O dziwo bardzo dobrze się w niej czuła. Koreańczycy, szczególnie wtedy, byli niesłychanie mili dla cudzoziemców. Były to czasy, kiedy bardzo rzadko spotykało się na ulicy obcokrajowca. To tak jak dawno temu w PRL-u – gdy dziecko zobaczyło Murzyna, krzyczało: „Mamo, mamo, Murzyn”. Wtedy w Korei biali zazwyczaj byli Amerykanami. Dzieci, widząc obcokrajowca, krzyczały do mamy: _Omma, omma, miguk_, czyli „Mamo, mamo, Amerykanin”.
Nareszcie mogłam przenieść się z dziećmi do stolicy, do jakiejś cywilizacji. Bob został jeszcze na wsi, bo miał kontrakt, którego nie mógł zerwać. Mieszkanko, jakie dostała córka, znajdowało się w suterynie, na szczęście prawie pod sufitem umieszczono małe okna, które dawały trochę światła. Kuchni prawie nie było – maleńki zlew i szafeczka. Następnie w skład mieszkania wchodziło pomieszczenie, które od ściany do ściany było zajęte przez łóżko (alleluja!), oraz pokój z kanapą i szafą (piękny mebel z laki, inkrustowany masą perłową). Byłam zachwycona, coś takiego w Europie kosztowałoby fortunę. Okazało się, że Koreańczycy zrobili się bardzo nowocześni i tego rodzaju meble po prostu wyrzucali na śmietnik.
To skromne mieszkanko – ku naszej radości – miało jeszcze jedną bardzo ważną zaletę: świetną lokalizację. Dosłownie kilka kroków do metra, a przed domem przystanek autobusowy. Metro w Seulu jest naprawdę imponujące. Można nim dojechać praktycznie wszędzie. Już wtedy szokowała nas liczba połączeń. Przestudiowanie dwunastu linii, z których każda miała inny kolor, zajęło mi trochę czasu. Mimo że miały swoje numery, wszyscy nazywali je kolorami. My mieszkaliśmy przy linii zielonej. Dla córki dojechanie z domu do pracy nie było żadnym problemem.
Postanowiliśmy zapisać syna do przedszkola, gdzie pracowała córka. Dyrekcja placówki była bardzo zadowolona, mając u siebie dziecko cudzoziemców. To dla nich duża reklama, więc dali nam naprawdę sporą zniżkę, tak jak obiecali.
Zaczęliśmy pomału adaptować się do kompletnie dla nas nieznanych i nowych warunków. W Korei panują zupełnie inne zwyczaje sąsiedzkie niż w Ameryce. Jest tam tak jak w Polsce za dawnych czasów, kiedy biegało się do sąsiadki po cukier. Gdy tylko się wprowadziliśmy, zapukała do nas młoda kobieta, przynosząc w prezencie koreańskie jedzenie. Okazało się, że mieszka nad nami i ma córeczkę w tym samym wieku co nasz syn. Na moje szczęście sąsiadka mówiła trochę po angielsku. W tamtym czasie nauka języka angielskiego była bardzo kosztowna. Sąsiadeczka pomyślała, że gdy jej dziecko zaprzyjaźni się z naszym, to będzie miało lekcje angielskiego za darmo. Dla nas nie stanowiło to żadnego problemu. Ta kobieta była kopalnią bardzo dla nas ważnych w tamtym czasie informacji. Po pierwsze, pokazała nam miasto. Nie byłoby to może takie ważne w Toronto czy w Warszawie. W Seulu mieliśmy kolosalny problem – w tym mieście nie ma nazw ulic!!! Tak, tak, nie ma ani nazw, ani w większości przypadków numerów domów. Budynki mają wprawdzie swoje określenia, ale pisane z reguły po chińsku. Na skrzyżowaniach stoją tablice w języku koreańskim: „Droga do szkoły średniej”, „Droga do stacji metra”, „Droga do dworca autobusowego”. Do tego miasto ma około dziesięciu milionów mieszkańców. To wszystko sprawia, że poruszanie się po nim jest dla obcokrajowca bardzo trudne. Wymiana usług między mną a sąsiadeczką była więc korzystna dla obu stron.
Kontrakt mojego męża był na szczęście bardzo krótki i w niedługim czasie Bob dojechał do nas do stolicy. Zaczął szukać pracy, niestety, z mizernym skutkiem. Dorabiał trochę, dając prywatne lekcje angielskiego. Dzięki temu, co zarabiała moja córka, i jego dorywczej pracy jakoś mogliśmy wiązać koniec z końcem.
Dużym problemem dla nas, ludzi z Zachodu, było kupienie czegoś, co nadawało się do zjedzenia. Pamiętajmy, że są to wczesne lata dziewięćdziesiąte. W sklepach poza koreańskimi produktami nie ma nic innego. Żeby kupić normalny chleb, musiałam jeździć do najbliższego pięciogwiazdkowego hotelu i płacić za bochenek około czterech dolarów. Na szczęście sąsiadka zabierała mnie na duży bazar warzywny, gdzie kupowałam trochę produktów, z których przygotowywałam coś, co nadawało się do zjedzenia.
Mąż nadal miał problem ze znalezieniem pracy – może szukał nie tam, gdzie trzeba. Po latach dowiedziałam się, że rzeczywiście, znikał na całe dni, ale nie do końca w poszukiwaniu pracy. Nie bardzo wiedzieliśmy, co robić, mieliśmy wprawdzie odłożony jakiś grosik, ale nie były to duże pieniądze. Prowadziłam niekończące się dyskusje z moim mężem, chciałam bowiem wymieniać lokalną walutę na dolary. On natomiast twierdził, że jak jesteśmy w Korei, to nie ma takiej potrzeby. Nie zgadzałam się z jego opinią. Papier to zawsze papier. Jak zwykle przyszłość pokazała, że miałam rację.
Jak grom z jasnego nieba spadła na nas wiadomość o krachu finansowym w Korei. Nasze ciężko zarabiane i odkładane pieniądze w jednej chwili straciły wartość w stosunku do dolara. Byłam tak wściekła, że myślałam, że po prostu pobiję kolegę małżonka. Nie był to pierwszy i niestety nie ostatni raz, kiedy straciłam przez niego dużo kasy. Oczywista oczywistość, jak mówi mój przyjaciel Czesław, o wyjeździe w tej sytuacji nie mogło być mowy. Wprawdzie starczyłoby nam na bilety, ale co dalej? Zdecydowana większość cudzoziemców opuszczała Koreę. Mój kolega małżonek również wyszedł z propozycją powrotu do Kanady. Tym razem postanowiłam posłuchać mojego wewnętrznego głosu, który mówił, że powinniśmy zostać. Tłumaczyłam Bobowi, że w tym momencie większość ludzi, która uczyła angielskiego, wyjechała i dużo łatwiej będzie znaleźć pracę – to raz. A dwa: tylko szczury uciekają z tonącego okrętu. My zostajemy. Kropka. Przyszłość po raz kolejny pokazała, że miałam rację.