- W empik go
Uczucie prawdy - ebook
Uczucie prawdy - ebook
Ile wiemy o tych, których kochamy najbardziej?
Dla Justyny i Zosi odwiedziny u babci Marianny zawsze były małym świętem. Co piątek czekało na nie świeże ciasto, a aura spokoju i łagodności koiła ich młode, szalone dusze. Dziadka Zygmunta, który zmarł kilka lat wcześniej, wspominały gorzej – jako tego, który lubił zaglądać do kieliszka i był źródłem babcinych utrapień.
Ale co tak naprawdę wiedziały o Mariannie jej wnuczki? Czy to możliwe, aby jedna z najbliższych im osób ukrywała przez całe życie prawdę o swojej przeszłości?
Gdy po śmierci babci dorosłe już siostry porządkują jej mieszkanie, znajdują na dnie torebki zagadkowe zdjęcie z czasów wojny i miłosny list. Ani przez chwilę nie mają wątpliwości, że nadawcą musi być ktoś inny niż dziadek Zygmunt. Zaintrygowana Justyna namawia siostrę na podróż w rodzinne strony babci, na Kociewie, by rozwikłać tajemnicę. W zbieranych kawałek po kawałku śladach i wspomnieniach uda im się nie tylko dostrzec obraz wyjątkowej kobiety, ale też odnaleźć dla siebie drogowskaz na przyszłość.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8313-776-6 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdynia – Kamienna Góra
Wychowałam się w małym miasteczku ukrytym między szczytami Bukowca, Jatki, Garbatki i Suchawy. W miasteczku, które przechodziło z rąk do rąk niemieckich i czeskich możnowładców, by na końcu znaleźć się na mapach Polski; w którym rzeka Ścinawka płynie na południe, a nie na północ kraju. Gdzie wszyscy o wszystkich wiedzą, każdy każdego zna, jakby tajemnice nie istniały. Gdzie brak rdzennych mieszkańców, a są jedynie poturbowani przez życie napływowi i przesiedleńcy, którzy ze strachem i nadzieją przybyli na Ziemie Odzyskane ze Wschodu i Pomorza. W miasteczku, gdzie na środku rynku wznosił się pomnik przyjaźni polsko-radzieckiej, straszyła niedziałająca fontanna i dziurawy parking, na którym nie stał żaden samochód, gdyż w tamtych czasach mało kto mógł pozwolić sobie na kupno warszawy lub syrenki. Na szczęście z komunikacją nie było problemu. Pod filarami na rynku postawiono przystanek autobusowy, zwykły słupek z tablicą z rozkładem jazdy, skąd odjeżdżał pekaes. Były też przedszkole, dwie szkoły, przychodnia lekarska z jednym lekarzem i jedną pielęgniarką, posterunek milicji obywatelskiej, apteka, dwie kwiaciarnie, fotograf, a raczej fotografka, która wyszła za mąż za Czecha, cukiernia, szewc, piekarnia, biblioteka miejska, kiosk z gazetami i papierosami oraz lokal, który miał ambicję miana eleganckiej restauracji. Na ambicjach jednak się skończyło i została zwykła speluna.
Wychowałam się w miasteczku, które na rok stało się sławne, po tym jak Wojciech Fiwek, reżyser z Łodzi, nakręcił w nim serial dla młodzieży na podstawie książki Aleksandra Minkowskiego. Gdy w styczniu 1973 roku wyemitowano pierwszy odcinek, cała mieścina wstrzymała oddech. Każdy chciał patrzeć nie tyle na Maćka Łazanka, ile na znajome domy, ulice, mosty i bramy. Nawet kościół ewangelicki zagrał w nim szkołę, a pani od polskiego kobietę idącą z kanką mleka. Szkoda, że nie było tak, że to moja babcia niosła to mleko w czymkolwiek. Też by pięknie zagrała. Jeszcze piękniej niż cała ta Katarzyna Łaniewska w roli pani Łazankowej.
Dziadkowie mieszkali przy ulicy Kościelnej w jednopiętrowym, poniemieckim budynku. Po przybyciu do miasteczka w 1956 roku władze ludowe umieściły ich w lokalu numer dwa (dwa pokoje, dość duża kuchnia, której okno wychodziło na ogródek, komórka, stryszek i ogromna piwnica). Wcześniej mieszkali tam Greta i Johann Hartmannowie z córeczkami Ute, Elke i Renate, ale zostali zmuszeni do powrotu do Niemiec, gdyż od jedenastu lat budowała się Polska Ludowa i dla takich jak oni nie było w niej miejsca. Dziadek narzekał, że mieszkanie jest za małe i zapuszczone, że po co tłukli się na tym wozie przez cały kraj, że lepiej im było zostać na Kociewiu, ale babcia tylko podkasała rękawy i wzięła się za mycie okien. To oznaczało, że zostają i jakakolwiek dyskusja była zbyteczna. Bo babcia już dawno postanowiła, że wśród tych polsko-czeskich gór, z dala od jej rodziny, jezior i borów, zapuści korzenie i stworzy dom dla siebie, Grażynki, Jerzyka i Jadwisi. O dziadku nie myślała prawie wcale. Gdzieś w połowie drogi do nowego domu, między Gnieznem a Wrześnią, postanowiła wyrzuty sumienia zostawić raz na zawsze za sobą i nigdy nie wracać do tego, co było. Gdy wyjeżdżała z rodzinnego domu, pożegnała się ze wszystkimi. Obiecała, że jak tylko się osiedlą, przyśle nowy adres, będzie pisać regularnie i modlić się do Matki Boskiej o zdrowie i rychłe spotkanie. Sobie zaś przyrzekła, że nigdy, przenigdy nie wróci na Kociewie, choćby miała w nowym miejscu klepać biedę. To była jej tajemnica.
Ulica Kościelna, której nazwa zobowiązywała, zaczynała się przy kościele, a właściwie przy dwóch – katolickim i ewangelickim – a kończyła na końcu cmentarza, tuż przed ogródkami działkowymi i największym placem zabaw dla dzieci. Swoją drogą: postawić plac zabaw obok cmentarza? Kto to wymyślił? Kościół ewangelicki później rozebrano, a na jego miejsce wybudowano kolejny… parking, tym razem bez dziur. Katolicy nadal chodzili do swojego kościoła, do świętego Michała Archanioła modlić się za zdrowie bliskich oraz by ich tajemnice nie ujrzały światła dziennego. Za kościołem wznosiła się Parkowa Góra. Idealne miejsce dla zakochanych, którzy chcieli uniknąć wścibskich spojrzeń, dla dzieci, które zimą miały niejeden tor saneczkowy, oraz miejscowych pijaczków, którzy delektowali się czymkolwiek, co miało jakiekolwiek procenty. Dla starszych ludzi postawiono ławeczki przy figurze Piety, upamiętniającej żołnierzy poległych w czasie pierwszej wojny światowej. Niestety starszym za ciężko i za daleko było podchodzić pod tę górę, więc to w rynku przy fontannie lub pod filarami rozprawiali nad swym nieszczęsnym losem i mizernymi emeryturami. Dom dziadków stał idealnie w połowie ulicy Kościelnej. Z babcinego ogródeczka często widziałam kondukty żałobne oraz płaczących ludzi w czerni. Babcia zerkała wówczas na mnie tajemniczo, kładła palec na usta i tym samym dawała mi znać, abym cichutko się bawiła i nie przeszkadzała żałobnikom w ich lamencie.
Dziadek zatrudnił się w miejscowej stolarni. Co dokładnie robił, tego nie wiem. Fantazjowałam, że struga drewniane koniki dla chłopców lub szlifuje deski na domki dla lalek. Pamiętam, że nie miał dwóch palców u lewej ręki i za każdym razem, gdy go pytałam, jakaż to wielka piła mu je obcięła, dziadek milczał. Milczał dość wymownie. Dopiero po latach dowiedziałam się, że była to jedna z wielu rodzinnych tajemnic. Dziadek palce stracił na froncie zachodnim, gdy w mundurze Wehrmachtu kazali mu strzelać do francuskiego żołnierza. Okazało się, że przeciwnik miał lepsze oko i lepszy mundur. Babcia zaś mówiła, że palce dziadkowi odgryzł pies sąsiadów, państwa Nowaków. Wabił się Amor, choć nie miał nic wspólnego z rzymskim bogiem miłości ani łagodnością. Wszystkie dzieci się go bały i uciekały przed nim, gdzie pieprz rośnie. Na widok tego psa ogarniał mnie paniczny strach. Bo co będzie, jak i mi odgryzie palce? Co tam palce – a jak dziabnie całą rękę? Byłam szczęśliwa, kiedy któregoś dnia pies zniknął. Zdechł ze starości. I byłam nieszczęśliwa, kiedy państwo Nowakowie przyprowadzili na podwórko nowego psa. Również Amora. Ten okazał się niestety jeszcze groźniejszy. Dziadek już wtedy nie żył i nie musiał się bać, że Amor Dwa odgryzie mu palce u drugiej ręki.
Zatem wychowałam się w miasteczku, gdzie każdy o każdym wiedział i oficjalnie nie było żadnych tajemnic. Małemu dziecku dawało to poczucie bezpieczeństwa. A ja czułam się bezpieczna, szczęśliwa i kochana. Miałam najlepszą rodzinę pod słońcem. Niemniej w wieku pięciu lat dumnie stanęłam przed rodzicami i uroczyście oznajmiłam, że gdy dorosnę, wyjadę stąd i zamieszkam nad morzem. Piętnaście lat później tak też zrobiłam. Spakowałam swój znoszony plecak po starszej siostrze i nocnym pociągiem wyjechałam z Mieroszowa. W ręku ściskałam bilet „Wałbrzych Główny – Gdynia przez Wrocław Główny”. Kierunek nad morze.ROZDZIAŁ 1
Mieroszów
Babcia Marianna zmarła pół roku przed swoimi dziewięć-dziesiątymi urodzinami, które miała świętować w gronie najbliższych, czyli z dwiema córkami, zięciami, synem, synową, z wnuczkami, prawnukami oraz z kim tam jeszcze, kto by przyszedł. To miały być huczne urodziny połączone ze zjazdem rodzinnym, przed którym każdy solennie obiecywał sobie, że będzie się pilnował ze słowami, minami, gestami, by nie doszło do żadnych waśni ani niesnasek. To miały być ostatnie tak hucznie obchodzone urodziny babci, gdyż następne planowała w bardziej kameralnym gronie, by nie powiedzieć, że w zaciszu swego mieszkanka przy ulicy Kościelnej. Właściwie to nie wiadomo, czy planowała, czy też oswajała się z myślą, że tych urodzin może już zwyczajnie nie dożyć, ponieważ wkrótce przyjdzie jej się pożegnać z tym ziemskim padołem.
Babcia Marianna zmarła w piękny słoneczny poranek, w promieniach wschodzącego słońca, ósmego czerwca 2011 roku, w swoim łóżku, przykryta kocem, który dostała rok wcześniej na Dzień Babci od najstarszej wnuczki, Aldony. Aldona przywiozła go aż ze Szwajcarii, gdzie szefostwo wysłało ją z korporacji na konferencję międzynarodową poświęconą czemuś tam bardzo ważnemu. W babcinej dłoni zastygł różaniec z czarnymi koralikami. Dawna pamiątka przywieziona z Częstochowy. Babcia Częstochowę odwiedziła tylko raz. Oficjalnie pojechała tam pomodlić się za pokój duszy swego zmarłego męża Zygmunta oraz za zdrowie dzieci i wnuczek. Na pewno w tej intencji odmówiła wiele „Zdrowaś Mario”, „Ojcze nasz” i „Wieczny odpoczynek”, ale w sercu nosiła kogoś jeszcze, za kogo modliła się codziennie. Choć bywały takie dni, że nie wiedziała, czy modli się za niego, czy do niego… Jednego była pewna: przez te wszystkie lata nie zapomniała i ciągle tęskniła, mimo że obiecała sobie nigdy nie wracać do przeszłości.
Pogrzeb zorganizowano szybko i bez wielkiej pompy. Powiadomiono tylko najbliższą rodzinę i nawet nie przyjaciół, bo kto w wieku babci Marianny ma jeszcze przyjaciół. Wszyscy raczej są już po tamtej stronie. Babcię pochowano w białej spódnicy i złotej garsonce z perłowymi guzikami, mimo iż w szafie od dobrych kilku lat w szarym pokrowcu czekała na tę chwilę czarna sukienka ze zrobionym osobiście przez babcię na szydełku białym koronkowym kołnierzykiem. Wszyscy w rodzinie o tym wiedzieli, gdyż babcia już wcześniej wydała dyspozycje co do swojego pochówku. Oprócz dyspozycji co do stroju, poinformowała również całą rodzinę, że miejsce ostatecznego jej spoczynku jest obojętne, byle nie przy dziadku, a już broń Boże nie we wspólnym grobie. To było wręcz jej kategoryczne żądanie! Niestety pogrzebem zajęła się jej najstarsza córka Grażyna, matka Aldony, a jak wszyscy w rodzinie wiedzieli, z ciotką Grażyną się nie dyskutuję. Tę cechę charakteru zapewne odziedziczyła po babci Mariannie. Ciotka Grażyna od początku do końca zrobiła wszystko według własnego uznania, nie licząc się z wcześniejszymi życzeniami babci Marianny ani ze zdaniem pozostałego rodzeństwa: Jerzego i Jadwisi. Zresztą Jerzy wobec swoich sióstr zawsze był uległy i nie widział powodu, aby to zmieniać. Jakiekolwiek dyskusje nie wchodziły w rachubę.
Zatem babcia Marianna w trumnie nie miała nic czarnego, za to w rękę włożono jej nowiusieńki made in China różowy różaniec, coby ładnie komponował się z perłowymi guzikami. Na wieku trumny leżał bukiet z pomarańczowych róż. Pomarańczowy był ulubionym kolorem ciotki Grażyny. Babcia Marianna natomiast serdecznie go nie znosiła. No i została pochowana we wspólnym grobie razem z dziadkiem Zygmuntem, gdyż – jak płakała ciotka Grażyna – „Co ludzie by powiedzieli?”. A ludzie na pogrzebie mówili, że obie córki Marianny mocno się postarzały, Jerzyk się jakoś trzyma, synowej nikt nie rozpoznał, że Marianna to musiała mieć ciężkie życie z tym Zygmuntem i odżyła dopiero po jego śmierci, dobrze, że chociaż wnuczki się udały i że była najlepszą krawcową w miasteczku. A najlepszą była prawie przez czterdzieści lat. Szyła dla wszystkich pań, co tylko zechciały i o czym zamarzyły – bluzki, fartuchy, fartuszki, spódnice długie, krótkie, plisowane, sukienki z falbankami lub bez, koszule na krótki rękaw, długi rękaw, dosłownie wszystko oprócz garniturów. Gdyby babcia Marianna urodziła się w Paryżu, na pewno pracowałaby dla Coco Chanel. Niestety babcia przyszła na świat ósmego grudnia 1921 roku w Okarpcu, małej osadzie na Kociewiu, zagubionej wśród pól rolnych i dzikich lasów, gdzie nikt nie myślał i nie marzył o Paryżu, a niektórzy nawet nie wiedzieli, że istnieje takie miasto.
Po krótkiej i szybkiej uroczystości żałobnej wszyscy się rozjechali. Każdy spieszył się do swych obowiązków zawodowych oraz rodzinnych, jakby śmierć babci Marianny w nikim nie pozostawiła smutku ani żalu, czy nie zachęciła choćby do odrobiny zadumy. Za mało było łez jak na tak smutne spotkanie. Na pytanie, co począć z pamiątkami rodzinnymi, nikt nie wykazał zainteresowania. Aldona poleciła jedynie ów szwajcarski koc wyrzucić do śmietnika.
Zostałam tylko ja i Zosia, moja starsza siostra. Zostałyśmy. Czułyśmy taką potrzebę, aby pożegnać się z babcią Marianną inaczej. Po swojemu. Może nawet nie tyle inaczej, ile po prostu dłużej. Nie chciałyśmy wyjeżdżać z Mieroszowa, udając, że nic się nie stało, że śmierć babci była do przewidzenia i właściwie powinniśmy się cieszyć, że tak długo żyła. Ale babcia Marianna odeszła na zawsze i zabrała ze sobą cząstkę naszego dzieciństwa. Przy pożegnaniu od ciotki Grażyny wzięłyśmy zapasowy klucz do mieszkania babci.
Bałyśmy się otwierać drzwi. Brązowa farba z nich odchodziła, a miedziany numer „dwa” wisiał lekko przekrzywiony. Po wejściu do środka przywitała nas ogromna cisza oraz zaduch niewietrzonego mieszkania. Zosia natychmiast podeszła do okna w kuchni i otworzyła je na oścież. Dokładnie tak samo, jak pół wieku temu zrobiła to babcia Marianna. Usłyszałyśmy świergot wróbli, babcinych wróbli. Tuż przy oknie po prawej stronie wisiał karmnik dla ptaków, który swego czasu zrobił Jerzy, nasz tata. Babcia Marianna regularnie raz na dwa dni karmiła swoje wróbelki. Nawet latem coś tam im zawsze podsypywała. Rozleniwiła je. Teraz byłam wdzięczna wróblom, że naturalnie próbowały zagłuszyć ciszę.
– To co, zabieramy się za porządki? – Zośka kiwnęła głową, pokazując na pokój babci. – Ja biorę się za szafę, a ty możesz zajrzeć do komody.
– Co z dużym pokojem? – Skończyłam sypać do karmnika ziarno, które znalazłam na parapecie nasypane do papierowej torebeczki. A co tam, niech i wróble mają swoją stypę po babci Mariannie.
– Możemy się rozdzielić, jeśli chcesz. Ja zajmę się jednym pokojem, a ty drugim. Do ogarnięcia zostanie jeszcze kuchnia i strych. W jeden dzień i tak się z tym nie uporamy, ale od czegoś trzeba zacząć. Masz worki na śmieci i kartony?
– Już po nie idę.
Wyszłam z domu. Musiałam. Chyba każda z nas chciała choć przez chwilę zostać sama. Potrzebowałyśmy ochłonąć, wyciszyć myśli. Podeszłam do samochodu zaparkowanego tuż przy domu, oparłam się o bagażnik i cicho zapłakałam. Babci Marianny już nie było. Nie potrafiłam myśleć o niej w czasie przeszłym. Chciałam, aby wróciła do nas choć na jedną małą chwilę. Zosia w pokoju usiadła na prawym brzegu łóżka, dotknęła koca, jakby szukała pod nim dłoni babci, i również cichutko załkała.
Sprzątanie i segregowanie rzeczy, ubrań oraz pamiątek zajęło nam cały tydzień. Może i uwinęłybyśmy się z tym szybciej, gdyby nie czerwone, półwytrawne włoskie wino kupione od jednego z wałbrzyskich sommelierów. Przystojny brunet o południowej urodzie zachwalał właśnie to.
– Będzie pani zachwycona tym smakiem. Wiśnia, śliwka i czarna porzeczka cudnie będą pieściły pani podniebienie. Rozkosz gwarantowana.
– To ja poproszę osiem takich pieszczot – zaufałam mu.
Zosia jednak nie potrafiła ukryć swego oburzenia.
– Osiem?! – prawie krzyknęła. – Może jedna, co najwyżej dwie wystarczą.
– Dobrze. – Nie miałam zamiaru się z nią spierać. – Dla ciebie niech będą dwie, a ja poproszę osiem. Razem dziesięć.
Nie było już o czym dyskutować. Śmiem przypuszczać, że i ja tę cechę, brak chęci do dyskusji, odziedziczyłam po babci Mariannie. Gdy babcia coś postanowiła, nie było od tego odwołania. Trzeba było posłuchać i jak najszybciej wykonać polecenia. Podejrzewam, że dziadek Zygmunt byłby zadowolony z naszych zakupów. Na dźwięk butelek twarz zawsze mu się uśmiechała i słychać było lekkie mlaskanie. Gdy byłam dzieckiem, bawił mnie widok rozbieganych oczu dziadka Zygmunta i ten jego plączący się język: „Brrrryyy… Brrryyygidko, pooodaj dzia… dziu… siowi laczki”.
Dziadek miał nas sześć, sześć wnuczek, i nie zawsze potrafił przyporządkować nasze twarze do imion, szczególnie gdy był po kielonku lub kilku. Miał nas sześć i żadna nie miała mu przynieść nadziei na przedłużenie rodu. Wraz ze śmiercią mojego taty nazwisko Dobrowolscy miało zniknąć z kartek historii rodzinnej oraz Mieroszowa. Dziadek bardzo to przeżywał, tym bardziej że żyli jeszcze jego dwaj młodsi bracia – Stanisław i Jan – którzy mieli dwóch synów, którzy mieli dwóch synów, którzy w przyszłości również mieli mieć synów. Zatem ród Dobrowolskich na Kociewiu miał rosnąć na potęgę i chwałę swych przodków. Tylko nie na Dolnym Śląsku. Dziadek rozpaczał, a jego rozpacz z roku na rok stawała się coraz większa.
Ostania nadzieja rozkwitła na dziewięć miesięcy w 1980 roku, kiedy to Polska Ludowa zaczęła nieśmiało wstawać z kolan i marzyć o Rzeczypospolitej, strajkować i licznie zapisywać się do „Solidarności” oraz modlić do Matki Boskiej, która była niemalże w każdym domu. Tamtego roku Czesław Miłosz dostał nagrodę Nobla w dziedzinie literatury, Edward Gierek ponownie został wybrany na sekretarza partii, w telewizji wyemitowano serial „Kariera Nikodema Dyzmy”, Kozakiewicz pokazał swój słynny gest naszym wschodnim sąsiadom, a młodzież entuzjastycznie po raz pierwszy ruszyła na festiwal w Jarocinie, aby pod prowizoryczną sceną słuchać muzyki i taplać się w błocie w imię szeroko pojętej wolności.
I w tym właśnie roku na świat miałam przyjść JA. Ja, czyli główny spadkobierca majątku Dobrowolskich. Dziadek głośno rozważał możliwość sporządzenia testamentu, w którym przekazałby mi całą swoją fortunę. Ale jakie bogactwo miał na myśli, do dziś tego nikt nie wie. Aby otrzymać cokolwiek od dziadka, miałam spełnić tylko jeden warunek i urodzić się jako Zygmunt Franciszek Jerzy Dobrowolski. Zygmunt po dziadku, Franciszek po jego dziadku, a Jerzy po moim tacie. Przyszłam na świat w sposób naturalny w środku nocy z dziesięcioma punktami w skali Apgar, ale jako… szósta, najmłodsza wnuczka dziadka Zygmunta. Dziadek odebrał to bardzo osobiście jako potwarz, jakbym specjalnie zrobiła mu na złość i odebrała resztkę nadziei. Tak rzekomo w swej rozpaczy przy drugiej butelce żytniej miał szlochać. Ten szloch podobno trwał ponad dwa miesiące, aż do moich chrzcin, gdy to babcia Marianna w końcu kazała mu wytrzeźwieć, umyć się, ogolić i o dwunastej w południe stawić się pod kościołem. Do kościoła zabroniła dziadkowi wchodzić.
Na chrzcie nadano mi tylko jedno imię. Moja mama przechodziła wtedy fascynację Orzeszkową i „Nad Niemnem”, dlatego ksiądz proboszcz, kropiąc mnie święconą wodą i błogosławiąc w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, zwrócił się do mnie oficjalnie imieniem Justyna. Dziadek w tym czasie stał pod kościołem i dalej płakał z wielkiej rozpaczy.
– Co zrobić z tą torebką? – Zosia trzymała w ręku czarną, lakierowaną torebeczkę typu szanelka, na krótkim pasku, z pozłacanym zapięciem. – Leżała na dnie szafy.
– Pamiętam, babcia chodziła z nią do kościoła.
– Miała ją na moim ślubie.
– Zapamiętałaś to?
– Tak. Wydawało mi się, że ta torebka nie pasuje do lawendowej sukienki, którą założyła. Poza tym babcia zawsze pilnowała tej torebki jak oka w głowie, jakby chowała w niej jakiś skarb, nie uważasz?
– Kto wie, może faktycznie ukryła na dnie jakiś diament lub szmaragd. Sprawdzimy? – Puściłam oko do Zośki.
– A to nie będzie… profanacja?
– A nie zostałyśmy tu po to, aby robić porządki? Zresztą chyba lepiej, aby ten klejnot trafił w nasze ręce, a nie na śmietnik. No już, nie pękaj, otwieraj.
W torebce znalazłyśmy bawełnianą chusteczkę obszytą zieloną nicią, koronkowe rękawiczki, połamany grzebyk do włosów, kilka monet jeszcze sprzed denominacji, mały kalendarzyk z naszymi datami imienin, urodzin i ślubów, połamany ołówek oraz kartkę z motywem Bożego Narodzenia od niejakiej rodziny Piórkowskich.
– Coś tu jest. Coś sztywnego. Kartka? Jeszcze jedna pocztówka? – Zosia głębiej zajrzała do torebki.
Popatrzyłam na nią. W ręku trzymała czarno-białe zdjęcie, trochę poniszczone, z prawym górnym rogiem mocno zagiętym. Obydwie przyjrzałyśmy się.
– To nie dziadek – bardziej spytałam, niż stwierdziłam.
Na zdjęciu stał młody mężczyzna. Opierał się plecami o drzewo, w tle widniało chyba jezioro. Miał na sobie długie spodnie i koszulę z podwiniętymi rękawami, jasne włosy, grzywka jakby lekko mu powiewała. Zawadiacko patrzył w stronę aparatu, kusił swym anielskim wzrokiem i szerokim uśmiechem.
– „J.K., Okarpiec, tysiąc dziewięćset trzydziesty dziewiąty” – Zosia przeczytała podpis na odwrocie zdjęcia.
– J.K.? To na pewno nie dziadek.
– To chyba chłopak z listu.
– Z jakiego listu???