- promocja
- W empik go
Udręka - ebook
Udręka - ebook
Zabójstwo jest zbrodnią najcięższą i dlatego też w przypadku morderstw policja angażuje wszelkie siły, by rozwiązać zagadkę, wytypować i ująć sprawcę. Szczególnie jeśli w grę wchodzi śmierć funkcjonariusza państwowego, a takim jest zastrzelona na klatce schodowej swego domu sędzia. Kto i dlaczego wydał wyrok na tę młodą jeszcze kobietę? Czy związane jest to z jej działalnością zawodową, czy z życiem prywatnym? Skąd na miejscu przestępstwa wziął się niewielki krzyżyk? Komisarze Antałowicz i Wituła muszą wytężyć wszystkie siły, swoje i wydziału, by dotrzeć do prawdy. A sprawa nie jest prosta i komplikuje się w zadziwiający sposób z każdym dniem...
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-8089-3 |
Rozmiar pliku: | 786 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Komisarz Lonia Antałowicz wysączył z maciupeńkiej filiżanki ostatnie krople czarnej i gęstej jak syrop kawy. Z nieskrywaną przyjemnością mlasnął językiem. Pozostając na chwilę w niezachwianym błogostanie, zmrużył oczy i oddał się rozważaniom nad obiektywnym poznaniem świata rzeczywistego. Weźmy choćby ulicę Wilczą, na którą miał idealny widok zza szyb ulubionej kawiarni. Zmiany, jakie każdego dnia obserwował, były wypadkową konfrontacji przeciwstawnych skłonności: tworzenia przeciw trwonieniu, rozpadu wobec wzrostu, aktywacji w kontrze do zastoju. Tak właśnie uważał i wyraźnie delektował się tym intelektualnym spostrzeżeniem. Patrzył na odrestaurowane elewacje pyszniące się obok gzymsów w rozsypce. Rozpaczliwy uwiąd pereł dawnej architektury towarzyszył budowie nowych budynków. Świeże witryny sklepów kontrastowały z zakurzonymi wystawami zamierzchłej przedsiębiorczości pamiętającej zgrzebne czasy PRL. Przez ostatnie dwadzieścia lat obserwował, jak ulica Wilcza przeobraża się w cichym dramacie dnia codziennego. Z biernego obserwatora, za jakiego się uważał, powoli przemieniał się w część wielkomiejskiego pejzażu, mężczyznę z filiżanką w dłoni, będącego niezbędnym komponentem kawiarnianego wyposażenia.
W chwili gdy roztrząsał w myślach porzucenie heglowskiej koncepcji idealizmu obiektywnego na rzecz materialistycznego punktu widzenia w teorii poznania, rozdzwonił się telefon. Donośne Te Deum zburzyło w jednej chwili misterną konstrukcję tez i antytez, które Antałowicz piętrzył w miłym sporze z samym sobą.
Niespiesznie sięgnął po telefon.
– Serwus, Czesiu. Co się urodziło? – spytał ospale.
– Za akuszerkę nie robiłem, ale stało się. – Komisarz Czesio Wituła nie krył swego rozgoryczenia. – Jest nieboszczyk. Jest arbajt. – W tym miejscu dla lepszego efektu znacząco zawiesił głos, by z wyczuciem artysty wielkiej sceny zakończyć: – Bez salonowego alibi ci powiem: wyskakuj z betów i śmigaj mi tu zaraz nad Morskie Oko, Puławska 43a, pierwsza klatka od ulicy. Mamy tu niewąski burdel na kółkach.
Antałowicz czułym spojrzeniem objął resztki spóźnionego śniadania, nadgryziony tost i nietknięte francuskie rogaliki. Ziewnął rozdzierająco, by na koniec wysapać w telefon:
– Zaraz tam będę.
Podniósł się ociężale, porzucając swój ulubiony fotel z widokiem na ulicę. Poprosił kelnerkę o zapakowanie kanapek na wynos i bez zbędnego pośpiechu opuścił przesiąknięte zapachem kawy wnętrze kafejki. Zatrzymał się przed samochodem, uniósł szeroką twarz w stronę rozbielonego nieba. Promienie kwietniowego słońca nachalnie przesączały się przez niskie, duszne chmury. Zbliżało się południe.
Komisarz Antałowicz zawrócił przy Dolnej i wolno jadąc Puławską, przyglądał się numerom domów. Zawsze hołdował zasadzie, że w każdą czynność należy wkładać taką ilość energii, jaka jest niezbędna do należytego jej wykonania. W swojej pracy realizował, jak sam to nazywał, plan minimum: małymi krokami, ale zawsze do przodu. Nawet pozornie najmniej istotny szczegół w sprawie o morderstwo mógł mieć kolosalne znaczenie w ostatecznym wyjaśnieniu. Dlatego starał się rozważnie wydatkować energię na gromadzenie dziesiątek i setek faktów, dowodów i spostrzeżeń. Jednak w sytuacjach krytycznych, gdy wymagał tego rozwój wypadków, uruchamiał całe pokłady drzemiącej w nim energii, a jego operatywność porażała współpracowników i przełożonych.
Za zatoczką przystanku autobusowego odnalazł mikroskopijny parking zablokowany przez policyjną furgonetkę. Ledwo uchylił drzwi samochodu, gdy dobiegł do niego głęboki baryton komisarza Wituły:
– Jesteś, królu złoty, wreszcie.
– Daruj sobie czułości. – Antałowicz uśmiechnął się kwaśno. – Na czym stoimy?
Czesio Wituła przez moment taksował spojrzeniem nowe niebieskie auto kolegi. Nic jednak nie powiedział. Z roztargnieniem podrapał się po łysej głowie. Spojrzał na Lonię i szybko zrelacjonował fakty:
– Damskie zwłoki na podeście obok windy. Zastrzelona niecałą godzinę temu. Napastnika prawdopodobnie spłoszyła jedna z lokatorek schodząca po schodach. Teraz fotograf robi swoje. Trzeba się zwijać, bo mieszkańcy się niecierpliwią. Blokujemy jedyne wyjście. Nie da się wyłączyć terenu zbrodni na długo.
– Napad? Z bronią? – spytał ostrożnie Antałowicz.
– Cholera wie. Niczego nie można wykluczyć.
– I pewnie nikt nic nie widział? Nikt nic nie słyszał? –bardziej stwierdził, niż zapytał Lonia.
– Tu cię zaskoczę. Na parterze jest tylko wejście do windy. Mieszkania zaczynają się od pierwszego piętra. Z wyjątkiem pracownic zakładu pod numerem jeden wszyscy lokatorzy są pewni, na sto procent, że słyszeli kanonadę. Niektórzy upierają się przy dwóch strzałach, inni przy co najmniej ośmiu. Jest też facet z aparatem słuchowym, który słyszał serię z broni maszynowej. Średnia wieku lokatorów to osiemdziesiąt lat z okładem. Większość mieszka tu prawie sześćdziesiąt lat. Myślę, że już się porozumieli telefonicznie i wymienili poglądy.
– Czyli to samo, co zawsze. A co z tymi spod jedynki? Coś z nimi nie tak?
– Oficjalnie to jest salon masażu. Według sąsiadów raczej burdel. W środku jest właścicielka i, zdaje się, jedna pracownica. Zapewniają, że bardzo chcą nam pomóc, ale, niestety, niczego nie słyszały i niczego nie widziały. Tyle wiem od Zubika. Sam tam jeszcze nie byłem. Czekam, aż zbiorą ślady. – Wituła przerwał, odwracając się w stronę młodego policjanta. Aspirant Krzysztof Zubik podczas pracy w terenie pełnił rolę łącznika między Antałowiczem i Witułą, czyli dowództwem, a resztą funkcjonariuszy. – Zapodawaj, Krzysiu – zachęcił go Wituła.
– Fotograf skończył. Ślady zabezpieczone. Denatka to Mirella Bączek.
– Mirella to po naszemu Mirka – wtrącił Wituła i widząc zaskoczenie na twarzy Zubika, dodał pośpiesznie: – To cytat z Franka Dolasa. No wiesz: Jak rozpętałem II wojnę światową. Zresztą nieważne. Dawaj dalej, młody.
Zubik popatrzył nieprzytomnie na Witułę. Oderwane od tematu uwagi komisarza zawsze zbijały go z pantałyku. Potrząsnął głową, jakby chciał spędzić z oczu resztki złego snu, i szybko zerknął do swoich notatek.
– No więc tak… – wymamrotał, szukając odpowiedniego wpisu. – Jak już mówiłem, Mirella Bączek, lat trzydzieści cztery, miesiąc temu kupiła mieszkanie na ostatnim piętrze. Wprowadziła się w ubiegłym tygodniu. Tyle dowiedziałem się od administracji. Wygląda na to, że niczego nie skradziono. W torebce były dokumenty i portmonetka. Miała też przy sobie laptop. Aha, no i to chyba ważne: znalazłem legitymację. Była sędzią. Sąd Rejonowy dla Pragi Północ – Wydział Karny.
Wituła przerwał mu brutalnie, chwytając go za przedramię. Zaskoczenie malujące się na twarzy komisarza powoli zastępowała rodząca się furia.
– Chyba ważne? Chyba? Czyście ocipieli, Zubik?! – Komisarz Wituła natychmiast porzucił wszelkie poufałości i przeszedł do form oficjalnych. – Aspirancie Zubik, to jest, do kurwy nędzy, najważniejsza informacja! – wycedził wściekle. – Zabójstwo sędziego to niewąski kanał, rozumiesz? Tego nam jeszcze brakowało! Sędzia! A ja sobie długi łykend zabukowałem w Grecji! Żeby to szlag trafił! Dzwonię po prokuratora, niech bierze dupę w troki i natychmiast tu przycwałuje!
Przypadkowemu obserwatorowi mogło się zdawać, że komisarz Wituła nie lubił swojej pracy. Nic bardziej mylnego. Czesio żył swoją robotą, oddychał nią, kładł się z nią wieczorem do łóżka i dla niej wstawał rano. W momencie rozpoczęcia nowego śledztwa zawsze ogarniała go chwilowa bezsilność. Wściekał się niczym zmordowany wysiłkiem heros, który właśnie schwytał dzika erymantejskiego, a już musi podołać nowemu wyzwaniu – kolejnej stajni Augiasza.
Wituła nie wiedział, co to bezczynność. Od razu przekuwał słowa w czyny. Odszedł kilka kroków, by nikt mu nie przeszkadzał, i już po chwili z telefonem przy uchu, żywo gestykulując, perswadował coś swojemu rozmówcy. Gdy skończył, rzucił do Antałowicza:
– Stary, tu nie ma miejsca na fuszerkę. Sam rozumiesz.
Lonia pokiwał głową ze zrozumieniem i wskazał na furgonetkę Zakładu Medycyny Sądowej:
– Jest już doktor od zimnych. Trzeba brać się do roboty.
Komisarze z ulgą przyjęli fakt, że na miejscu zbrodni zjawiła się sama doktor Joanna Świetlikowska. Obaj byli zgodni co do tego, że jest nie tylko doświadczoną patolożką kryminalną, z której opinią zawsze się liczyli, ale przede wszystkim szalenie atrakcyjną kobietą. Od lat łączyła ich na tyle zażyła znajomość, że pozwalali sobie na swobodną konwersację, ocierającą się o żartobliwy flirt. Lubili słowne potyczki z patolożką, uważając jednak, by nie przekroczyć kruchej granicy nadmiernego spoufalenia, za którą nie byłoby już miejsca na pracę.
Spotkali Świetlikowską przy samochodzie, gdy zdejmowała z siebie biały kombinezon ochronny. Zaróżowioną od słońca twarz okalały jasne włosy, które nie chciały poddać się żadnym fryzjerskim zabiegom.
– Witamy oziębłą panią doktor – powiedział Antałowicz, a Wituła na znak przyjaznych zamiarów rozciągnął usta w zagadkowym uśmiechu.
– Witam przodowników dedukcji. Co to? Nie wydano jeszcze rozkazu wiosennej zmiany umundurowania? – Doktor Świetlikowska krytycznie przyglądała się policjantom ubranym w grube kurtki. – Przegrzanie zagraża płodności. Także umysłowej.
– Dzięki za troskę. Ale my nie umysłowi, my fizyczni. – Uśmiech Wituły, choć to wbrew nauce, jeszcze bardziej rozciągnął się w bruzdę przecinającą twarz od ucha do ucha.
– Znalazłaś, Joasiu, coś intrygującego? – spytał z zaciekawieniem Antałowicz.
– Dwie rany postrzałowe. Otwory wlotowe na czole. Jeden tuż nad lewą brwią, drugi jakieś dwa centymetry powyżej. Odpowiednio otwory wylotowe z tyłu głowy. Czysta robota. Niewiele krwi.
– Łuski zabezpieczone – wtrącił szybko Zubik, pozostając w bezpiecznej odległości, tuż za plecami Antałowicza.
– Mówisz: łuski? – Czesio wymienił znaczące spojrzenia z Lonią.
– Reszta po sekcji – ucięła krótko Świetlikowska, dając do zrozumienia, że właśnie zakończyła oględziny. – A wam, chłopaki, radzę nosić jakieś przewiewne wdzianka i koszule. W zimowych pancerzach łatwo o udar cieplny.
– Dziękujemy za troskę, pokornej łaski się dopraszając –kwiknął radośnie Wituła i zaraz dodał z powagą: – A tak w ogóle, Joasiu, cholernie zależy nam na czasie. Zamordowana facetka była sędzią. Sama wiesz, co to dla nas znaczy.
– Znacie przepisy. – Głos patolożki brzmiał bardzo kategorycznie. – Wstrzymać się z bólami do piątku. Na razie żegnam.
– Padamy do nóżek, pani hrabini. – Wituła nie mógł darować sobie czułego pożegnania.
– Będziemy w kontakcie – dodał pospiesznie Antałowicz i obaj, skinąwszy głowami patolożce na odchodne, w pośpiechu oddalili się w stronę wejścia na klatkę schodową numer jeden.
Zaraz za progiem otuliła ich mieszanina zapachów ludzkiego potu, kwaśnej woni i odurzającego lauru. Ktoś gotował kiszoną kapustę z listkiem bobkowym.
Na podest obok windy wiodło kilka stopni. Technicy rozstąpili się. Na posadzce z pstrokatego lastryko leżało podobne do sklepowego manekina szczupłe ciało młodej kobiety. Długie ciemne włosy, rozrzucone w nieładzie, otaczały lalkowatą twarz, na której zastygł wyraz absolutnego zaskoczenia. Oranżowo-fioletowy makijaż oczu, wręcz groteskowy w obliczu śmierci, pogłębiał wrażenie nierealności tej sceny. Dwa niewielkie otwory na gładkim czole stanowiły jedyny dowód tragicznych zdarzeń.
Antałowicz dał znak czekającym już technikom. Pochylili się nad ciałem i bez większego wysiłku, jednym płynnym ruchem, podnieśli zwłoki i umieścili na noszach. Wtedy coś błysnęło we włosach kobiety. Lonia gestem wstrzymał zamknięcie worka, wsunął rękawiczkę i delikatnie rozgarnął pasma. Tuż za uchem o włosy zaczepiła się jakaś błyskotka. Komisarz ujął drobiazg w dwa palce i uniósł do góry. W świetle słonecznych promieni ukazał się niewielki srebrny krucyfiks zawieszony na krótkim łańcuszku. Czerwone paciorki rozdzielały ogniwa łańcuszka. Ostatnie kółeczko było brutalnie rozgięte.
– Jej? – spytał Wituła.
– Może tak, a może nie. Zbadamy. – Antałowicz powąchał ostrożnie krucyfiks i umieścił go w foliowej torebce, usłużnie podsuniętej przez Zubika.
Ukląkł obok ciała i zbliżył nos do szyi zamordowanej kobiety. Kilka razy pociągnął nosem. Usatysfakcjonowany wynikami oględzin dał znać technikom, że mogą zabierać ciało.
– Może sami przyjrzymy się najbliższym świadkom zdarzenia? – zaproponował Lonia i wszedł na schody wiodące na piętro. Czesio podążył za nim.
Na pierwszym piętrze były tylko dwa mieszkania. Wituła bez słowa wskazał drzwi po lewej i nacisnął dzwonek. Antałowicz zatrzymał się przed wyłupiastym okiem staroświeckiego judasza. Zapukał do drzwi oznaczonych numerem dwa. Otworzyła mu malutka, nieco przygarbiona postać. Staruszka miała na sobie jasnoróżowy żakiet i pasującą do niego plisowaną spódnicę w delikatny kwiatowy deseń. Białe jak mleko, skręcone w loczki włosy otaczały świetlistą aureolą pomarszczoną twarz.
– Komisarz Leon Antałowicz, Komenda Stołeczna – przedstawił się krótko.
– Leokadia Dębińska. – Ledwie uchwytne drżenie głosu czyniło lokatorkę mieszkania numer dwa jeszcze bardziej kruchą i nierealną. Przytomne spojrzenie wyblakłych oczu szybko zlustrowało potężną sylwetkę Loni. Twarz przybrała wyraz aprobaty i życzliwego zainteresowania.
– Pani zawiadomiła policję? – spytał komisarz. Starsza pani przytaknęła skwapliwie. – Czy możemy chwilę porozmawiać?
Odsunęła się i szerokim gestem zaprosiła go do wnętrza. Weszli do wygodnie urządzonego pokoju. Dębińska usiadła na jednym z dwóch foteli, wskazując komisarzowi krzesło naprzeciw siebie. Drugi fotel okupował wielki łaciaty kot.
– To pani znalazła zwłoki – zaczął Lonia. – To musiało być straszne przeżycie. Wykazała się pani niezwykłą odwagą.
Figlarny uśmiech przez chwilę rozjaśnił zwiędniętą twarz.
– Młody człowieku, w moim wieku odwaga nie ma znaczenia. Dzień w tę, dzień we w tę. To już nieistotne. Mam osiemdziesiąt dziewięć lat i wciąż jestem samowystarczalna – oświadczyła z dumą w głosie. – Może swoją sprawność zawdzięczam temu, że nigdy nie korzystam z windy. Zawsze chodzę po schodach. Żałuję tylko, że nie wyszłam z mieszkania chwilę wcześniej. Może uratowałabym życie tej biedaczce.
Lonia z szacunkiem pokiwał głową. Nie lubił pospieszać swoich rozmówców. Jednak czasem niezbędna była odrobina dyscypliny.
– Co właściwie pani widziała? – spytał.
– Niestety nie za wiele. Miałam już wychodzić, gdy zatrzymała mnie Pusia, moja kotka – wyjaśniła, dla porządku wskazując zwiniętego w kłębek kota. – Wróciłam, by nalać jej świeżej wody. Potem otworzyłam drzwi na klatkę schodową i usłyszałam huk. Osłupiałam. Zaraz nastąpił kolejny huk. Potem coś na dole jakby upadło. Trzasnęły drzwi i to wszystko. Ocknęłam się. Zeszłam szybko na półpiętro. Kątem oka obaczyłam tę kobietę. Leżała na posadzce. Twarz zakrywały jej rozsypane włosy.
Dębińska ukryła twarz w dłoniach, jakby dosięgły ją przykre wspomnienia.
– I? – spytał ostrożnie komisarz.
– Czym prędzej wyjrzałam przez okno, to na półpiętrze. Pomyślałam, że jeśli trzasnęły drzwi wejściowe, to pewnie ktoś szybko wyszedł na zewnątrz.
– Dlaczego tak pani pomyślała?
– To oczywiste. Ktoś ją zabił. Nie podejrzewam, żeby ta biedaczka sama wypaliła do siebie. Raczej nie popełnia się samobójstwa pod cudzą windą na obcej klatce schodowej.
Staruszka mówiła szybko, z niezachwianą pewnością swoich, oczywistych dla niej, sądów.
– I co pani zobaczyła przez okno?
– Mężczyznę w brązowym płaszczu i takiej śmiesznej ni to czapce, ni to kapelutku. Podobne noszą wędkarze.
– Z opuszczonym rondkiem – uściślił komisarz.
– Właśnie. Płócienny kapelusz. Koloru wojskowego.
– Widziała pani jego twarz?
– Oczywiście, że nie. Widziałam tylko jego plecy. Zaraz zniknął mi za rogiem.
– Czyli skręcił w prawo w Puławską?
Przytaknęła zdecydowanie i zaraz dodała:
– Ten płaszcz to był taki bardziej prochowiec. Z paskiem i patkami. Dość staromodny.
– A nie mógł to być ktoś z lokatorów albo zwykły przechodzień?
– Na pewno nie. To był on. Zabójca.
– Skąd ta pewność?
– Nikt normalny w taki upał nie stawia kołnierza płaszcza – wypaliła starsza pani, obrzucając komisarza spojrzeniem pełnym oburzenia. Jak mógł nie dostrzec tak oczywistego faktu? – Tak zachowują się tylko podejrzane typy. Ale teraz tu takich pełno.
– To znaczy?
– Odkąd mamy za sąsiadów ten… przybytek, że się tak wyrażę, wciąż tu się kręci podejrzany element. Brudzą na schodach, w nocy szarpią za klamkę, już od świtu co niektórzy niecierpliwi czekają na półpiętrze na otwarcie tego zamtuza. Pewnie to był jeden z ich klientów. – Prychnęła pogardliwie. – Jakiś ogarnięty obsesją psychopata.
– Znała pani ofiarę?
– Nie muszę i nie chcę znać tych… tych prostytutek. – Wydęła z pogardą usta. Po chwili się poprawiła: – Mimo wszystko uważam, że żadna z tych tam… nie zasłużyła na taką śmierć.
– Zamordowana kobieta to nowa właścicielka mieszkania na czwartym piętrze. – Antałowicz uznał, że powinien dopuścić starszą panią do niektórych faktów.
– Co pan powie? – wyraźnie zaskoczona Dębińska rzuciła szybkie spojrzenie w stronę aparatu telefonicznego. – Pewnie to była pomyłka – stwierdziła, snując kolejną hipotezę.
– Pomyłka?
– Może ją pomylił z tymi… córami Koryntu zza ściany. Czyhał na którąś z nich, a zabił tę biedaczkę.
– Może – przytaknął z roztargnieniem. Na chwilę zamilkł, jakby zbierał myśli. – Pamięta pani, czy winda wtedy jechała?
– Nie – odpowiedziała szybko. – Nie wydaje mi się. Jest dość stara i rozklekotana, więc na pewno bym ją usłyszała.
Zamilkła na moment, powracając w pamięci do wydarzeń sprzed godziny.
– Chociaż nie jestem pewna, czy winda nie jechała na dół, nim wyszłam z mieszkania. Wydaje mi się, że jak podchodziłam do drzwi, to winda gdzieś się zatrzymała. Albo piętro niżej, albo piętro wyżej.
– Dziękuję bardzo za rozmowę. Na pewno będę miał jeszcze kilka pytań, więc pewnie niedługo się spotkamy. Do widzenia pani.
– Do widzenia, młody człowieku.
Komisarz zszedł na parter. Przekręcił gałkę drzwi windy. Otworzyły się bezszelestnie, wnętrze zalało żółtawe światło żarówki. Zastanawiał się nad czymś przez chwilę. Wreszcie delikatnie zamknął drzwi i opuścił klatkę schodową.ROZDZIAŁ II
Komisarz Wituła siedział w kuchni lokalu numer jeden. Patrzył na rozpartą w krześle właścicielkę osławionego punktu usług seksualnych i zastanawiał się, dlaczego ludzie są z reguły tak bardzo przewidywalni. Uparcie kłamią, mimo że kłamać nie umieją. W czasie ponad dwudziestoletniej służby Wituła poznał zbyt wielu łgarzy, by dać się zwieść. Od razu wyczuwał, czy ktoś kłamie, bo musi, czy tylko przywykł żyć w kłamstwie. Zachowanie właścicielki urągało jego inteligencji, wyprowadzając go z równowagi. Każde słowo wypowiedziane przez Andżelikę Król wzbudzało w Witule coraz większą niechęć.
– Czy coś pani słyszała? Albo może widziała? – Starał się mówić spokojnie, z trudem ukrywając swoje rozdrażnienie.
– Nie, nic. Dowiedziałam się o tym wszystkim dopiero od policjanta. – Powiedziała szybko. Za szybko, jak dla wyczulonego słuchu śledczego Wituły.
Szeroka, pospolita twarz kobiety nie wyrażała żadnych emocji. Zresztą trudno było je dostrzec pod grubą warstwą pudru i jaskrawej szminki.
– Czy między godziną dziesiątą a dwunastą miałyście klientów? – spytał coraz bardziej zirytowany.
W odpowiedzi padło krótkie:
– Nie.
Kwiecisty jedwabny szlafrok, spod którego wyglądała koronkowa kombinacja, nie robił na komisarzu żadnego wrażenia. Jedyne, co go zainteresowało, to fakt, że Andżelika nie wyglądała, jakby dopiero co wstała z łóżka. Kasztanowe, farbowane włosy były świeżo umyte i uczesane. Zabójczy negliż podkreślał naturalne atuty jego właścicielki.
– W tym czasie ktoś wchodził lub wychodził? – spytał Wituła z nikłą nadzieją na odrobinę szczerości ze strony Andżeliki Król.
– Mówiłam już. Nikt. – Purpurowe wargi wypluły trzy krótkie słowa i na powrót skleiły się szczelnie, jakby ich właścicielka obawiała się powiedzieć za dużo.
– A może jakiś klient był umówiony, ale nie przyszedł? Albo odwołał wizytę?
– Nie, no skąd.
Wituła spróbował nieco ocieplić swój wizerunek, więc pochylił się w stronę Andżeliki i spytał z troską:
– Coś przede mną ukrywasz?
– Nie mam nic do ukrycia – powiedziała zaczepnie i wyszczerzyła zęby w nieszczerym uśmiechu.
W odpowiedzi Wituła zmiął w ustach przekleństwo, ale natychmiast się opanował i postarał o nieco przyjaźniejszy ton głosu.
– Czy grożono wam? Tobie albo twoim pracownicom?
– Nie. Nigdy. – Tym razem Andżelika nie wypadła przekonująco, w kategoryczne zaprzeczenie wyraźnie wkradła się odrobina zniecierpliwienia. – Niby co to ma do rzeczy?
– Może ktoś chciał przejąć interes? – rzucił od niechcenia Wituła.
– Nie – ucięła krótko. Nastąpiła jednak drobna zmiana. Mocniej ściągnęła usta. Siedziała sztywna i czujna.
– A może ty sama chciałaś się urwać opiekunowi? – indagował dalej niewzruszony Czesio.
– Nie mam opiekuna – wycedziła przez zaciśnięte zęby.
– Lokatorzy nie są zachwyceni, że prowadzisz lupanar.
– Lokatorzy? Wie pan, jacy są ludzie. – Wzruszyła ramionami. Na hasło „lokatorzy” czujność momentalnie ustąpiła, widocznie ten temat nie budził w Andżelice nadmiernych emocji. – Najbardziej lubią takich najemców jak banki: duże czynsze, praca do siódmej, a w nocy spokój i cisza.
– Klienci odwiedzają cię w nocy?
– Nic nie powiem. – Wyniośle uniosła głowę. – Obowiązuje mnie dyskrecja. Moi klienci to bardzo porządni ludzie. I proszę nie nazywać salonu lunaparem. – Nieświadomie przestawiła litery w słowie, zmieniając całkowicie znaczenie słowa „lupanar”. – Nie życzę sobie.
Wituła poczuł, że za chwilę rozsadzi go narastająca wściekłość. Opanował się jednak.
– Będziesz mówić po dobroci czy dobroć mam wymóc siłą? – spytał spokojnie, lecz w jego głosie czaiła się realna groźba.
– Słucham?! – Andżelikę na chwilę zatkało z nieskrywanego oburzenia. Była to pierwsza ludzka reakcja, jaką zauważył u niej Wituła.
– Dobra. Mam dość cackania się z tobą. Przyślę kolegę, któremu wyrecytujesz listę swoich klientów. Chcę znać nazwiska, telefony, godziny wizyt.
Andżelika chciała zaprotestować, otworzyła usta, ale nie pozwolił jej dojść do słowa.
– I nie pieprz mi tutaj o dyskrecji, wypacykowana laluniu, bo mi się flaki gotują. Jeden z twoich klientów to mój przełożony. Naskarżyłaś się, a on zadzwonił do mnie z opeerem. Podobno chciałaś zostać moją kadrową. Ździebko się spóźniłaś. Mój szef właśnie sra w gacie przed ministrem. A minister, wiesz, świętszy od papieża. Więc mi tu nie próbuj kręcić. – Zamilkł na moment, zaglądając Andżelice uważnie w oczy. – Zamordowana kobieta była sędzią sądu karnego. Sama rozumiesz, że to koniec kryszy. Nastał czas łowów. Dostałem zielone światło i zrobię wszystko, by wyjaśnić sprawę jej śmierci. Czy tego chcesz, czy nie, oczekuję współpracy.
– Czyli czego? – Jej pewność siebie osłabła.
– Usługi, jakie świadczysz ty i twoje cichodajki, interesują mnie o tyle, o ile przyciągają wszelkiej maści dewiantów. Zatem nie utrudniaj mi śledztwa. Chcę wiedzieć, czy ktoś groził tobie i twoim dziewczynom. Jeśli tak, to kiedy to było? I czy masz podejrzenia, kim mogła być ta osoba?
– Panie komisarzu, ja po prostu… Nie wiem… Myśli pan, że kropnął ją jakiś zboczeniec? – spytała ostrożnie.
– Nie wiem, lalka. Ty mi to powiedz.
Wituła z ulgą opuścił mieszkanie numer jeden i wyszedł na rozgrzany słońcem parking. Twarz owionął mu orzeźwiający podmuch wiatru niesiony znad jeziorka odgrodzonego od placyku rozrośniętymi lipami. Czesio odetchnął głęboko i rozejrzał się wokół siebie. Zobaczył Antałowicza opartego o maskę samochodu i ruszył w jego stronę.
Stanął przed autem i wziąwszy się pod boki, z uznaniem pokiwał głową.
– To ten nowy? – odezwał się, wskazując na pojazd.
– Tak. – Twarz Loni rozpromienił uśmiech szczęśliwego posiadacza. Czule pogłaskał dach auta.
– Coś tylko kolorek taki jakby farbkowy – zauważył Czesio. – No, ale co? BMW to BMW.
– Stary, to nie farbkowy, to blue Le Mans – powiedział niedbale Antałowicz. Rozpierała go autentyczna radość i żadne uwagi przyjaciela nie mogły mu popsuć nastroju.
– Jaki przebieg?
– Sto siedemdziesiąt tysięcy.
– Co?! – Czesio parsknął zdumiony.
– Dla beemki z rocznika dwa tysiące to wcale nie jest dużo – łagodnie zauważył Lonia.
– Ale przyspieszenie to chyba ma? – W głosie Czesia przebijała odrobina zazdrości.
– Próbowałem na autostradzie koło Poczdamu. Od zera do stu w niecałe pięć i pół sekundy.
Wituła zagwizdał z uznaniem.
– Czego się od niej dowiedziałeś? – zapytał Antałowicz, z trudem porzucając miły sercu temat wymarzonego M5.
– Ktoś się dobierał do tej Król. – Czesio skrzywił się, jakby wypił ocet. – Może nie chciała płacić haraczu. Może nie chciała nowego opiekuna. Może. Na razie tylko gdybam. Dziunia obsługuje paru urzędasów na wysokich stołkach i myśli, że jest nietykalna. Albo głupia, albo rzeczywiście ma lepsze układy. Jedno z dwojga. – Wituła z obrzydzeniem splunął na chodnik. – Myślę, że będzie z nami współpracować. Bez entuzjazmu, ale jednak. – Odwrócił się i gestem przywołał aspiranta Zubika. – Krzysiu – zwrócił się do policjanta – idź na górę i zrób listę klientów naszej królowej. Być może trzeba będzie wziąć ich pod obserwację. Nie daj się tylko uwieść. Bądź służbistą większym niż przewiduje regulamin. Aha, i jeszcze jedno: nie dziw się żadnemu nazwisku, jakie ci poda. – Mrugnął porozumiewawczo.
Już w drzwiach biura nozdrza komisarza Wituły wypełnił kojący aromat świeżo parzonej kawy. Z wdzięcznością przyjął z rąk Antałowicza filiżankę ze smolistym napojem.
– Tego mi było trzeba – wymamrotał, pośpiesznie siorbiąc gorącą kawę. – Porządnego zestawu reanimacyjnego. Może gdzieś się poniewiera malutkie ciasteczko? – spytał z nadzieją.
Antałowicz otworzył dolną szufladę biurka i wyjął poplamioną tłuszczem papierową torebkę. Wręczył Witule nieco zduszony, ale nadal apetycznie wyglądający rogalik z francuskiego ciasta.
– Czy tobie Czesiu mówi coś nazwisko Bączek? – spytał od niechcenia Antałowicz. W odpowiedzi Wituła wepchnął rogalik w usta, więc Lonia kontynuował niezrażony: – Pamiętasz tę sprawę anarchisty, który został skopany przez nieumundurowanego funkcjonariusza? Zatrzymano chłopaka i skazano na trzy miesiące bezwzględnego więzienia i trzysta złotych nawiązki na rzecz policjanta, który go kopał.
– Pamiętam. No i co? Czesio oblizał palce, rozglądając się tęsknie za kolejnym smakołykiem.
– Sprawę rozpoznawała sędzia Mirella Bączek. Jeśli wierzyć internautom, sędzia Bączek celowała w doborze dowodów, które pasowały do jej własnych teorii. W tym konkretnym przypadku nie dopuściła nagrania z kamery, na której było widać, jak policjant w cywilu kopie bezbronnego chłopaka w głowę i twarz. To właśnie ona wydała w świetle obiektywnych dowodów ten – bądź co bądź kuriozalny – wyrok.
Czesio wysypał na dłoń resztę okruchów z brązowej torebki i ze zgnębionym wyrazem twarzy pochłonął wszystkie, do ostatniej drobiny.
– A ona co? – spytał markotnie. – Zakochana w glinach była czy miała jakiś uraz do tych „antychrystów”?
– Nie wiem. Podobno stawała zawsze po stronie przestępców, krzywdząc tym samym poszkodowanych. Tak przynajmniej twierdzą internauci.
– Czyli taka kryminofilka bardziej – stwierdził filozoficznie Wituła i dodał: – To ciekawe.
– Trzeba to sprawdzić – przytaknął Lonia. – Większość skazanych twierdzi, że siedzi za niewinność, ale pretensje to mają raczej do łapaczy niż do sędziego. Nie można jednak wykluczyć, że wśród skazanych mogą się znaleźć tacy, którzy postanowią ukarać „złego sędziego”. To jest oczywista oczywistość. Istnieje też prawdopodobieństwo, że nawet najlepszy sędzia wyda kiedyś wyrok, który w rozumieniu ofiary przestępstwa lub jej bliskich jest niesprawiedliwy, faworyzujący przestępcę i tym podobne. Kara adekwatna do przestępstwa według prawa pisanego i kara sprawiedliwa z punktu widzenia ofiary mogą się nie pokrywać. Zawsze istnieje pewna grupa pokrzywdzonych w swym subiektywnym odczuciu, nie tyle przez prawo, co przez orzekających według tego prawa. Jeśli okaże się, że sędzia Bączek miała inklinacje do subiektywnego oglądu świata i mnożyła sobie wrogów na prawo i lewo, zapewne trzeba będzie rozszerzyć poszukiwania sprawcy również o grupę poszkodowanych.
– Ożeż ty! Czuję bluesa. – Wituła zdążył już rozpakować puszkę orzeszków i łykał je teraz garściami. – Optujesz za zemstą? – spytał, krztusząc się z lekka.
– Na razie za niczym nie optuję. Ale może być ciekawie. – Antałowicz był wyraźnie podekscytowany. – Bardzo ciekawie.
– Sugerujesz, że to nie skazany, ale ofiara mogła żywić urazę do sędzi Bączek i tym samym pragnąć zemsty, a nawet wcielić plan w życie? – Wituła oblizał tłuste palce oblepione solą. – Z doświadczenia jednak wiemy, że jeśli już, to najczęściej ofiary dochodzą swoich praw w kolejnych instancjach, a po wyczerpaniu możliwych krajowych dróg odwoławczych załamują się i popadają w jeszcze większą depresję. Raczej nie chwytają za gnata i nie strzelają prosto w głowę. Co to, to nie. Najwyżej odwołują się do Strasburga jako ostatniej instancji w walce ofiar z porządkiem prawnym, systemem, państwem, czy jak to tam zwał. A tutaj ktoś stanął oko w oko z sędzią i nie zawahał się pociągnąć za cyngiel. – Wituła ruchem dłoni powstrzymał Antałowicza, który chciał wtrącić coś w wywód rozpędzonego Czesia.– Oczywiście, zdarzają się przypadki samosądu. Czasem ludzie zabijają lub okaleczają sprawcę. Ale to są naprawdę nieliczne przypadki, jak ten sprzed kilku lat. Pamiętasz? Ojciec zgwałconej dziewczyny rozprawił się z jej oprawcami. Na marginesie pragnę zwrócić ci uwagę, że był to emerytowany komandos, na dodatek po przejściach w Iraku. Powiesił zwyrodnialców za nogi, wykastrował, a potem spokojnie patrzył, jak wykrwawiają się na śmierć. Osobiście jestem zdania, że w przypadku Mirki Bączek, mało substelnie zadziałał jakiś oprych niezadowolony z orzeczenia sędzi. Uwentualnie – ironicznie przekręcał słowa Wituła – jakiś niesłusznie oskarżony i skazany w procesie poszlakowym. Różne rzeczy się zdarzają. Może sędzia nie była święta, wzięła w łapę, a sprawę spartoliła i to się zainteresowanemu nie spodobało. – Zapatrzył się w sufit. – Może…? Chociaż niczego wykluczyć się nie da…
Antałowicz, nie chcąc przerywać rozmyślań współpracownika, odwrócił się do ekranu komputera i szybko stukał dwoma palcami w klawiaturę.
– Zasiałeś ziarno zwątpienia – westchnął Wituła. – I teraz nie będzie mi to dawać spokoju. Cholera, możesz mieć rację, więc warto zrobić rozpoznanie i tu, i tu. Z łoskotem wrzucił do kosza puste pudełko po orzeszkach i dodał z nadzieją w głosie: – Może ktoś jej groził. Słał listy albo wydzwaniał.
– Bardzo prawdopodobne – rzucił przez ramię Lonia, uśmiechając się pod nosem.
Komisarz Antałowicz zebrał wszystkich swoich pracowników w małej sali przylegającej do biura. Siedzieli w milczeniu przed tablicą magnetyczną, na której umieścił zdjęcia zamordowanej kobiety, plan miejsca zbrodni i ogromne powiększenie srebrnego krucyfiksu.
– Spróbujmy zacieśnić krąg ewentualnych sprawców – zwrócił się do zebranych. – Ze względu na okoliczności, zawód ofiary i miejsce zbrodni lista tych, którzy mogli mieć motyw i sposobność, może być naprawdę bardzo długa. Po pierwsze, przyjrzyjmy się najbliższemu otoczeniu ofiary. Kasiu. – Skinął głową na drobną policjantkę w mundurze. – Rodzina, znajomi, współpracownicy. To twoje zadanie. Ustal, czy miała męża, byłego męża, narzeczonego, byłego narzeczonego, kochanka, żonatego kochanka, byłego kochanka. Chcę wiedzieć, jak spędzała wolny czas i z kim. Chcę wiedzieć o niej wszystko. Co czytała przed snem, co jadła na śniadanie i o czym śniła. Nie muszę ci tego tłumaczyć. Sprawdź też, jaka była jej sytuacja finansowa. Czy komuś mogło zależeć na jej śmierci ze względu na pieniądze? Czy była ubezpieczona na wypadek śmierci, a jeśli tak, to na ile? Po drugie, nie bez znaczenia jest fakt, że ofiara była sędzią sądu karnego i mogła narazić się zarówno skazanym przestępcom, jak i niezadowolonym z wyroku ofiarom przestępstw. Nie można wykluczyć żadnej ewentualności. Krzysztofie, zajmiesz się tym.
Mężczyzna w brązowej kurtce skinął w milczeniu głową. Nie odrywając wzroku od notatnika, zapisywał coś szybko.
– Pójdziesz do wydziału, w którym pracowała, i wypytasz o prowadzone przez nią sprawy, zarówno te zakończone, jak i te, które są w toku. Dowiedz się, czy były na nią skargi i jaki miały ciężar gatunkowy, wreszcie – kto na nią się skarżył i dlaczego.
Mężczyzna, do którego Antałowicz zwracał się per „Krzysztof”, spytał:
– Szefie, może komuś zależało, żeby przedłużyć proces i uciszył sędzię. Wiem, to karkołomne rozwiązanie, ale w świecie psychopatów całkiem realne. Pamięta szef tę sprawę z Siedlec? Na sesji wyjazdowej niezadowolony z podziału majątku furiat zastrzelił sędzię i jednego ze świadków. To był proces cywilny, nikomu nie groziło odosobnienie, a jednak emocje wzięły górę nad rozsądkiem.
Komisarz odwrócił się w stronę tablicy i postukał palcem w fotografię denatki.
– Dopuszczam każdą ewentualność. Nie możemy zlekceważyć nawet najdziwniejszej hipotezy. Przyczyny zabójstwa nie muszą mieć racjonalnych podstaw. Krzysztofie, liczę na to, że nie dasz się zwieść pozorom i wywęszysz istotne tropy.
Komisarz Antałowicz odetchnął głęboko i objął wzrokiem podwładnych.
– Po trzecie, zakładamy, że to mógł być zwykły rozbój – kontynuował z werwą. – Co prawda, tego typu sprawcy rzadko posługują się bronią palną. Wolą raczej gazrurkę. Wybierają najczęściej starsze kobiety. Ofiar szukają pod bankomatami i przy kasach. Musimy jednak albo potwierdzić, albo wykluczyć również tę wersję zdarzeń. Być może broń miała być tylko straszakiem, ale wypadki potoczyły się inaczej. Może pistolet wypalił w niewprawnej dłoni, może widok broni nie podziałał na ofiarę, może… Ewentualności mnożą się same. Jurek, sprawdzisz to – komisarz zwrócił się do najbliżej siedzącego mężczyzny o smutnej, wymiętej twarzy. – Pamiętaj, że jest to teren, na którym kiedyś działał Łomiarz. Przejrzyj raporty policyjne, zwróć uwagę na podobne zajścia, sprawdź, czy nie ujawnił się jego naśladowca. Po czwarte, nie możemy wykluczyć, że pomylono Mirellę Bączek z jedną z dziewczyn, a może nawet samą właścicielką salonu masażu, który mieści się na tej samej klatce. Musimy zatem rozpoznać środowisko klientów tego przybytku. Małgosiu, to będzie twoja działka.
Pulchna brunetka bez słowa kiwnęła głową.
– Najpierw zasięgnij języka u dzielnicowego, potem w prewencji, nie pomiń wydziału do spraw obcokrajowców, no i ośrodków pomagających nielegalnym imigrantom. Może pracują tam Ukrainki lub Bułgarki i ktoś będzie coś wiedział. Nie wiemy jeszcze, czy chodziło o przejęcie interesu, czy o zwykły odwet. Nie wykluczam również motywu seksualnego. Sprawdź, czy wśród klientów nie ma jakichś notowanych za przestępstwa seksualne. Nie jest to, co prawda, morderstwo typowe dla nich, ale wolę dmuchać na zimne. Może któryś chciał pomścić zawód miłosny. To również prawdopodobne. Choć, jak na razie, nic na to wskazuje. Kiedy uzyskamy listę osób umoczonych w sprawach, w których orzekała ofiara, poszukamy powiązań między tymi osobami a klientami burdelu. Wiem, jest nas za mało, czasu mamy jeszcze mniej, a lista osób z interesem w usunięciu sędzi z tego świata wydaje się bardzo długa. Ze względu na rangę sprawy obiecano nam posiłki. Na razie szukajmy wielotorowo. Każdy motyw mógł być tym właściwym.
Komisarz Antałowicz zamilkł, przyglądając się swoim słuchaczom. Zapadła cisza, przerywana tylko skrzypieniem krzeseł. Na twarzach zebranych malowało się zmęczenie i rezygnacja. Nie dziwiło to Loni. Ogrom pracy, jaki ich czekał, nikogo nie nastrajał optymistycznie.
– Niedawno zakończyliśmy trudne i wyczerpujące śledztwo – podjął komisarz. – Obiecano wam urlopy, które zaraz cofnięto. To cena, którą płacimy za naszą skuteczną pracę. Trudne zadania są dla najlepszych. Jestem świadomy tego, że wymagam od was nadludzkiego wysiłku. Zazwyczaj mówi się, że „jak chcesz, żeby coś było dobrze zrobione, to zrób to sam”. A ja mówię: jak chcesz, Lonia, żeby to było dobrze zrobione, to zrób to z nimi. – Antałowicz objął wzrokiem zgromadzonych i dodał: – Będzie ciężkowato, ale wespół w zespół damy radę.
Zebrani wymienili między sobą spojrzenia i uśmiechy. Wstali z ociąganiem i wolno kierowali się do wyjścia. Gdy opuszczali salę, powoli zaczął narastać szum cichych rozmów. Bez pośpiechu udali się do swoich biurek i telefonów, by rozpocząć rutynowe działania, dodając do nich nieco własnej inwencji, na którą tak bardzo liczył ich szef.
„Zbrodnia zawsze wprowadza przerażający zamęt” – pomyślał Antałowicz. – „Potrzeba ogromnych sił i jeszcze większych środków, by zaprowadzić ład. Tylko czy o taki ład nam chodzi?” – pytał sam siebie. – „Czy sterty papierów, opinii, analiz i fotografii, w jaki mamy przemienić ten chaos, przywrócą ład? Czy zwrócą życie? Nie. To tylko pozory. Przemiana zamętu w ład wymaga doskonałości i tylko człowiek doskonały może posiadać taką umiejętność. Obawiam się jednak, że jako człowiek niedoskonały nie mam takich umiejętności. I bardzo tego żałuję”.