- nowość
- promocja
UFO. Rząd USA, CIA i Pentagon. NASA i SETI. Archiwalne, odtajnione dokumenty. Historia i teraźniejszość - ebook
UFO. Rząd USA, CIA i Pentagon. NASA i SETI. Archiwalne, odtajnione dokumenty. Historia i teraźniejszość - ebook
Czy jesteśmy sami we Wszechświecie? Poznaj tajemnice, które skrywały rządowe archiwa.
Książka Garretta M. Graffa to fascynująca podróż przez dekady badań nad UFO, które były ukrywane za murami tajnych agencji. Od Roswell po Rendlesham Forest, autor zgłębia polowania rządu USA na niezidentyfikowane zjawiska powietrzne, odkrywając przed czytelnikami kulisy działań CIA, Pentagonu, NASA i innych kluczowych instytucji. To lektura, która na nowo ożywia historie o latających spodkach, demaskując mity i oddzielając fakty od teorii spiskowych.
Graff nie ogranicza się tylko do przeszłości – sięga także po opinie największych autorytetów naukowych, które poświęciły życie poszukiwaniom pozaziemskiej inteligencji. Przedstawia historię astronomów takich jak J. Allen Hynek, Frank Drake czy Carl Sagan, którzy wbrew panującemu sceptycyzmowi i mimo zimnowojennej paranoi otworzyli przed ludzkością nowe perspektywy badań nad kosmosem. Książka łączy naukę z tajemnicą, tworząc obraz świata pełnego nieodkrytych możliwości.
Opierając się na odtajnionych dokumentach, wywiadach z kluczowymi postaciami z kręgów wojskowych i wywiadowczych oraz badaniach archiwalnych, Graff zabiera nas w podróż przez historię, która kształtuje naszą przyszłość. Jeśli fascynuje Cię pytanie, czy jesteśmy sami we Wszechświecie, i chcesz poznać odpowiedzi, które przez dekady ukrywały przed nami rządy oraz naukowcy, ta książka jest dla Ciebie.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8330-555-4 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W niedzielę 30 października 1938 roku tuż po 20.00, miliony rodzin ze Wschodniego Wybrzeża Stanów Zjednoczonych słuchały właśnie orkiestry Ramóna Raquello grającej tango La Cumparsita w radiu CBS, gdy w zaledwie 17. sekundzie utworu muzykę przerwał głos spikera:
– Szanowni państwo, przerywamy audycję muzyki tanecznej, aby przekazać państwu komunikat specjalny Intercontinental Radio News. Profesor Farrell z Obserwatorium Mount Jennings w Chicago informuje, że za dwadzieścia ósma czasu centralnego zaobserwował rozbłyski palnego gazu powtarzające się w równych interwałach na powierzchni Marsa.
Po krótkich uwagach dotyczących odczytów spektroskopowych i komentarzu niejakiego profesora Piersona z Obserwatorium Princeton, który potwierdził poprawność obserwacji Farrella, na antenę wróciła orkiestra Raquello. Zaledwie kilka minut później rozgłośnia nadała kolejny komunikat.
– Szanowni państwo, w odniesieniu do wiadomości, które przekazaliśmy przed chwilą, Rządowe Biuro Meteorologiczne zarządziło, aby duże obserwatoria z całego kraju prowadziły czujną obserwację astronomiczną na wypadek dalszych niepokojących zjawisk na Marsie – powiedział spiker i dodał, że rozgłośnia pracuje już nad zorganizowaniem wywiadu z pracownikami pobliskiego Obserwatorium Princeton.
Orkiestra ponownie podjęła grę i ponownie przerwał jej biuletyn informacyjny.
Wreszcie, jakieś 11 minut od rozpoczęcia audycji, z radioodbiorników popłynęła seria komunikatów i wywiadów z naocznymi świadkami, z których wynikało, że niedaleko Princeton, na farmie w Grovers Mill w stanie New Jersey, wylądował marsjański pojazd latający. Tłem dla głosów dziennikarza i astronoma, którzy błyskawicznie pokonali blisko 18 kilometrów dzielących obserwatorium od miejsca zdarzenia, było wycie syren, gwar gapiów i rozkazy wykrzykiwane przez zaniepokojonych policjantów.
– Cóż, nawet nie wiem, od czego zacząć – wysapał dziennikarz Carl Phillips. – Aby odmalować obraz przedziwnej sceny, którą oglądam, rzekłbym, że to coś jak współczesne baśnie tysiąca i jednej nocy. – Słychać było, że jest zdezorientowany i stara się połapać w sytuacji, nie przerywając komentarza na żywo. – No, to chyba to… to chyba to coś, tuż przede mną, do połowy zagrzebane w ogromnym kraterze. Musiało uderzyć z potworną mocą. Ziemię pokrywają kawałki drzewa, o które najwyraźniej zahaczyło. Sam obiekt, na ile mogę powiedzieć, nie przypomina za bardzo meteorytu, a przynajmniej ja takiego meteorytu nigdy nie widziałem. Wygląda raczej jak wielki walec. Średnicy ma jakieś… Jak pan sądzi, profesorze Pierson?
Pierson, astronom z Princeton, zdawał się nie mniej wstrząśnięty od towarzysza.
– Słucham? – odparł, zaskoczony pytaniem.
– Jak pan sądzi, jaką to może mieć średnicę?
– Ze 25 metrów – powiedział profesor.
A zatem patrzyli na walec o długości zbliżonej do boiska piłkarskiego.
Kiedy policja zaczęła przeganiać gapiów z miejsca zdarzenia, Phillips odszukał właściciela farmy, pana Wilmutha, aby opisał, co się stało. Następnie, wraz z Piersonem, ponownie zbliżyli się do obiektu, ponieważ dziennikarz chciał uchwycić osobliwy pomruk dobiegający z jego wnętrza. Profesor orzekł, że czymkolwiek jest walec, z całą pewnością pochodzi spoza Ziemi.
Potem szczyt pojazdu się otworzył i wyszli z niego Marsjanie.
Najpierw pokazały się macki.
– Wielkie nieba, coś wije się w ciemności jak ogromny szary wąż! – zawołał Phillips. – Kolejny i kolejny. Dla mnie wygląda to na macki. Tam! Widzę korpus. Jest duży, duży jak u niedźwiedzia, i połyskuje niczym wilgotna, wyprawiona skóra. Ale ta twarz, to… Szanowni państwo, tego nie da się opisać. Ciężko mi się zmusić, aby na nią patrzeć.
Chwilę później jeden z policjantów ruszył z białą flagą w stronę pojazdu.
– O ile te istoty wiedzą, co to znaczy – skomentował Phillips.
Wtedy właśnie Marsjanie wystrzelili promień termiczny, który zabił wszystkich w okolicy i sprawił, że pole stanęło w płomieniach.
Transmisja się urwała. Z radioodbiorników znów popłynęła muzyka.
Na kolejne wiadomości trzeba było poczekać do 20.18. Mówiło się o spalonych ciałach, postawionych w stan gotowości oddziałach straży obywatelskiej i wojska oraz o służbach kryzysowych pędzących na miejsce zdarzenia. Według kolejnego komunikatu z Trenton Carl Phillips nie żył; znaleziono tylko jego zwęglone zwłoki. Rozgłośnia, jak podał nowy spiker, została oddana na użytek rządu, podczas gdy armia szykowała się do podjęcia stosownych działań obronnych. Krater w New Jersey otoczyło osiem batalionów piechoty, czyli siedem tysięcy żołnierzy, mających nie pozwolić, aby tajemnicze istoty, które już zdążyły spowodować takie zniszczenia, przedostały się dalej w głąb kraju.
Niejaki kapitan Lansing z Korpusu Komunikacyjnego poinformował słuchaczy, że „wszelkie powody do niepokoju, jeśli w ogóle takowe istniały, są już teraz zupełnie bezzasadne”. Według niego kosmiczni przybysze nie mieli szans przetrwać ostrzału z ciężkiej broni maszynowej. W miarę jak mówił, do jego głosu zaczęły się jednak zakradać oszołomienie i strach.
– Coś tam się rusza… jakby z litego metalu… coś na kształt tarczy wyłania się z cylindra… Wznosi się coraz wyżej i wyżej. Staje na nogach… albo raczej unosi się na swego rodzaju metalowym rusztowaniu. Wychyla się już ponad drzewa, w światło reflektorów. Chwileczkę!
W tym miejscu relacja terenowa się urwała. Kapitan Lansing już się więcej nie odezwał.
Chwilę po 20.24 słuchaczom przekazano straszliwą nowinę:
– Mam dla państwa wiadomość niezwykłej wagi. Choć może się to wydawać nieprawdopodobne, zarówno obserwacje naukowców, jak i świadectwo własnych oczu prowadzą do nieuniknionego wniosku, że istoty, które wylądowały wśród pól uprawnych New Jersey, stanowią forpocztę wrogiej armii przybywającej z planety Mars.
O 20.30 pojawiła się informacja, że amerykańskie wojsko poniosło druzgoczącą klęskę; zaledwie 120 z siedmiu tysięcy żołnierzy przetrwało atak promieniami termicznymi. W całym kraju padały sieci komunikacyjne, a tymczasem kolejne marsjańskie pojazdy lądowały na Ziemi: w Buffalo, Chicago, St. Louis.
Ludzie uciekali z miast. Ogłoszono stan wojenny. Kosmici byli już wszędzie. USA stanęły na krawędzi zagłady.
Do ogólnopaństwowego kryzysu odniósł się sekretarz zasobów wewnętrznych, przemawiający na żywo z Waszyngtonu:
– Nie będę próbował ukrywać powagi sytuacji, w której znalazł się nasz kraj, ani troski waszego rządu o ochronę życia i mienia jego mieszkańców.
W końcu jednak, około 20.40, czyli jakieś 40 minut od rozpoczęcia audycji, rzeczywistość niespodziewanie wróciła do normy, gdy przyszedł czas na przerwę identyfikacyjną rozgłośni i z radioodbiorników popłynął jeszcze bardziej zaskakujący komunikat: „CBS przedstawia oryginalne słuchowisko na motywach Wojny światów H.G. Wellsa w wykonaniu Orsona Wellesa i Mercury Theatre on the Air. Dalszy ciąg programu po krótkiej przerwie. Słuchacie Columbia Broadcasting System”.
Słuchacze wkrótce zdali sobie sprawę, że nie doszło do żadnej inwazji, nie została stoczona żadna wielka bitwa, nikt nie zginął. Nie istnieli nawet Ramón i jego orkiestra, a jedynie fonograf grający w pustym studiu tango wybrane specjalnie ze względu na monotonną melodię. Jeden z najbardziej dramatycznych wieczorów w historii amerykańskiego radia okazał się niczym więcej niż starannie zaplanowanym przedstawieniem.
***
Dwudziestotrzyletni Orson Welles był błyskotliwym dramaturgiem, który zdołał zrobić karierę w branży rozrywkowej w najczarniejszych latach wielkiego kryzysu, tworząc – pod egidą federalnego programu teatralnego zapoczątkowanego przez prezydenta Roosevelta – niepowtarzalny duet artystyczny z producentem Johnem Housemanem. W 1937 roku Welles i Houseman założyli Mercury Theatre, w którym eksperymentowali ze śmiałymi, innowacyjnymi produkcjami teatralnymi. Ich pomysłowość i oddanie szybko przyniosły efekty. Teatr już w pierwszym roku istnienia odniósł spektakularny sukces, a rozgłośnia CBS podpisała z nim kontrakt na audycje radiowe, które miały ruszyć od 11 lipca 1938 roku. „Na szerokich skrzydłach federalnego orła wznieśliśmy się na wyżyny sukcesu i sławy, o jakich nam się nie śniło, stając się najmłodszymi, najbystrzejszymi, najbardziej pomysłowymi i najśmielszymi producentami w całej Ameryce; zwykłe teatralne reguły nas nie dotyczyły” – pisał później Houseman.
Jeszcze tego samego roku, kiedy uświadomili sobie, jak można wykorzystać ich niedzielną audycję, która była taką świeżynką, że nie miała nawet sponsora, zrozumieli, że trafiła im się niepowtarzalna okazja. Welles chciał przygotować coś dużego i nowatorskiego na Halloween. „Wpadłem na pomysł poprowadzenia audycji radiowej w taki sposób, aby się zdawało, że naprawdę trwa jakiś kryzys – wspominał po latach. – Adaptacji przypominającej prawdziwe zdarzenia rozgrywające się na bieżąco, a nie zwykłe słuchowisko”. W jego odczuciu Wojna światów, stara i dość toporna powieść science fiction H.G. Wellsa, po przełożeniu na język nowoczesnego radia mogła się w tej roli sprawdzić.
Kiedy decyzja zapadła, zespół Mercury Theatre miał zaledwie tydzień, aby przekształcić pisaną w pierwszej osobie historię o ataku Marsjan na Anglię na serię komunikatów radiowych i przygotować się do swoich ról. Część aktorów słuchała w tym celu archiwalnych relacji z katastrofy Hindenburga, żeby spróbować odtworzyć rosnącą panikę w głosie spikera, który na żywo opisywał, jak sterowiec płonie i uderza o ziemię, zabijając 36 osób. Ciężka praca przyniosła pożądane efekty. Słuchowisko brzmiało niczym prawdziwy raport z kosmicznej inwazji.
W dniu audycji około tuzina aktorów stanęło za mikrofonami, aby się wcielić w szeroką gamę postaci – sam Welles obok kilku pomniejszych ról grał profesora Piersona. Ich występ okazał się niesamowicie przekonujący. Po upływie godziny, na zakończenie przedstawienia, spiritus movens całego przedsięwzięcia ogłosił radosnym głosem:
– Panie i panowie, z tej strony Orson Welles. Wychodząc już z roli, chciałbym państwa zapewnić, że Wojna światów to nic więcej niż świąteczna niespodzianka, przygotowany przez Mercury Theatre radiowy odpowiednik przebrania się w prześcieradło i wyskoczenia zza krzaka z okrzykiem „Bu!”1.
Wyjaśnienie to przyszło jednak poniewczasie.
W przeciągu pierwszych 40 minut słuchowiska wcale niemała grupa Amerykanów uległa prawdziwej panice, nie bacząc na to, jak nieprawdopodobne było tempo przedstawianych w radiu wydarzeń. Ludzie ci uwierzyli, że w niecałą godzinę obce istoty pokonały odległość dzielącą Marsa od Ziemi, władze stanowe i wojsko zorganizowały szeroko zakrojone działania kryzysowe obejmujące między innymi identyfikację zabitych i segregację rannych, armia zmobilizowała bombowce i wystawiła baterie artyleryjskie pomiędzy kolejnymi urywkami monotonnego tanga, a wreszcie – sekretarz z Waszyngtonu wygłosił orędzie do narodu.
O 20.48 agencja Associated Press uznała za stosowne rozesłać ogólnokrajową „notę do redaktorów”, w której wyjaśniała: „Pytania przesyłane do redakcji gazet przez radiosłuchaczy z całych Stanów Zjednoczonych dotyczące rzekomego uderzenia meteorytu, w wyniku którego zginęła pewna liczba mieszkańców New Jersey, to skutek słuchowiska radiowego”. Nowojorska policja postanowiła za pośrednictwem dalekopisu rozpowszechnić w całym mieście zapewnienie, że „nie ma powodu do niepokoju”. Podobnie zachowała się policja stanowa z New Jersey, która wypuściła następujący komunikat: „Do wszystkich odbiorców: audycja WABC to słuchowisko dot. ataku Marsjan na region. Fikcja”2.
Z nagłówków gazet ukazujących się w Halloween i kolejnych dniach można by wnosić, że pod wpływem masowej histerii Ameryka niemalże pogrążyła się w anarchii. Dziennikarze twierdzili, że centrale telefoniczne były przeciążone, a przerażone rodziny uciekały z domów – nieraz zakrywając twarze mokrymi ścierkami, aby chronić się przed trującym gazem. „New York Times” donosił, że audycja spowodowała „zburzenie spokoju gospodarstw domowych, przerwanie nabożeństw religijnych, powstanie korków na drogach i zapchanie sieci telekomunikacyjnej”.
Przez kolejne miesiące – a właściwie przez całe życie – Welles powtarzał, że wcale nie planował zwlekać aż do 40. minuty programu z ujawnieniem, że opisywane w słuchowisku zdarzenia są fikcyjne. Jak wyjaśniał, jego zespół pracował w takim pośpiechu, a poprawki były wprowadzane do scenariusza tak późno, że zwyczajnie nikt się nie połapał, że przerwa na komunikat identyfikacyjny rozgłośni została przesunięta. Według standardowych praktyk radiowych komunikat taki powinien się powtarzać co pół godziny. Słuchacze, którzy spóźnili się na początek Wojny światów, musieli jednak czekać dłużej, co mogło jeszcze nasilać wrażenie, że rzeczywiście mają do czynienia z nadzwyczajnym biuletynem informacyjnym.
Z biegiem lat słuchowisko Wellesa obrosło nieco rozdmuchaną popkulturową legendą. Nieraz wskazywano je jako dowód potęgi mediów w sianiu dezinformacji oraz podatności społeczeństwa amerykańskiego na panikę, zwłaszcza gdy w grę wchodziła groźba inwazji albo temat kosmitów. Otaczająca Wojnę światów mieszanka faktów, niedomówień, chaosu informacyjnego, medialnej hucpy i pełnokrwistych mitów, buzująca pod czujnym okiem zręcznego showmana i z odrobiną rządowych pieniędzy w tle, w kolejnych dziesięcioleciach miała zresztą już na stałe zrosnąć się z debatą wokół potencjalnych odwiedzin przybyszów spoza naszego globu.
W chwili gdy Welles wyłączył mikrofon, Marsjanie może i dali Ziemi spokój – ale Ziemia zdecydowanie nie zamierzała dać spokoju Marsjanom.Nie ma najmniejszych wątpliwości, że UFO istnieją, choć nie o to tak naprawdę pytają ci, którzy chcą wiedzieć, czy UFO są prawdziwe. Jak zauważył folklorysta Thomas Bullard, z punktu widzenia socjologii jest to wyjątkowo atrakcyjny temat, „jednocześnie niesamowicie popularny i niesamowicie pogardzany”, który nie przestaje nas fascynować, mimo że w kulturalnym towarzystwie na prawdziwych wyznawców patrzy się z politowaniem. W kwestii poszukiwania „niezidentyfikowanych obiektów latających” przez lata powstało zamieszanie, między innymi dlatego, że termin ten w dużej mierze stał się synonimem poszukiwania pojazdów kosmicznych, co tak zwani ufolodzy wolą określać mianem teorii międzyplanetarnej bądź hipotezy pozaziemskiej . Skrót UFO, technicznie rzecz biorąc, oznacza po prostu coś, co widać na niebie, a nie wiadomo, skąd się wzięło.
Niemniej UFO, ETH, kosmici i podróże międzygwiezdne od dziesięcioleci zajmują prominentne miejsce w kulturze popularnej, pobudzając ludzką wyobraźnię i poszerzając granice poznania. Nie przypadkiem motywy te występują w wielu ikonicznych dziełach kina i telewizji: od Star Treka i Gwiezdnych wojen przez E.T., Bliskie spotkania trzeciego stopnia, Predatora i Obcego po Alfa i Z Archiwum X. Wizja innych niż my inteligentnych form życia, egzystujących gdzieś w przestrzeni kosmicznej albo odwiedzających naszą planetę, nie przestaje nas fascynować i zachwycać. Historyk David M. Jacobs zauważa, że „trudno wskazać inne zagadnienie równie rozpoznawalne, równie powszechnie dyskutowane, równie łatwo bagatelizowane, a jednocześnie tak słabo zbadane” jak temat inteligentnego życia pozaziemskiego. Jest to swego rodzaju perpetuum mobile: zainteresowanie przyciąga uwagę, a uwaga rodzi zainteresowanie. Mowa przy tym o zagadce, którą każdy z nas w każdej chwili może rozwiązać. Nie ma zbyt wielu problemów, w które mogę się ot tak zaangażować, a które znacząco poszerzą zakres sumarycznej wiedzy ludzkości – nie wspominając już o problemach, na których rozwiązania mógłbym się napatoczyć przypadkiem. Nie rozumiem teorii strun ani ciemnej materii, posiadam ograniczone umiejętności matematyczne, raczej nie przeprowadzę fuzji jądrowej w ramach weekendowego eksperymentu w garażu. A jednak podobnie jak każdy, wyglądając za okno, podziwiając gwiazdy albo jadąc pustą autostradą, mam szansę zauważyć ten jeden świetlisty punkt na niebie, który na zawsze odmieni oblicze nauki.
Przez ostatnie 75 lat fale tego typu obserwacji, w ufologii zwanych „flapami”, pojawiały się regularnie, wpływając na to, jak kolejne pokolenia postrzegały swoje miejsce w świecie i we wszechświecie, a przy okazji stając się źródłem niepowtarzalnych wspomnień3. Kiedy w poszukiwaniu informacji udało mi się zdobyć mocno wysłużony egzemplarz książki Harolda Wilkinsa Flying Saucers Uncensored z 1955 roku, na stronie tytułowej natknąłem się na poruszającą dedykację: „19 grudnia 1955, mojemu drogiemu synowi, na pamiątkę Latającego Spodka, który widzieliśmy 22 czerwca 1954 o 21.07 – tata”. Za tymi prostymi słowami kryło się jedno z największych i najważniejszych pytań dotyczących ludzkiej egzystencji, pytanie, które ludzie tak naprawdę zadają, gdy zastanawiają się, czy UFO jest prawdziwe: czy jesteśmy tu sami?
***
„Na początku był wybuch. Nie taki jak te znane na Ziemi, które zaczynają się w określonym punkcie, a potem rozszerzają, pochłaniając coraz większe masy otaczającego powietrza, tylko wybuch, który miał miejsce wszędzie naraz, który od początku wypełniał całą przestrzeń, tak że każda cząsteczka materii oddalała się od każdej innej”, napisał Steven Weinberg, laureat Nagrody Nobla z 1979 roku w dziedzinie fizyki. Mówiąc krótko, zanim zostaliśmy gwiezdnym pyłem, byliśmy niczym.
Czas i przestrzeń zaistniały około 14 miliardów lat temu wraz z wielkim wybuchem, który, jak to ujął Weinberg w swojej książce Pierwsze trzy minuty, wypełnił wszystko – wszystko rozumiane albo jako nieskończony wszechświat, albo jako wszechświat skończony, który zakrzywia się w sobie niczym powierzchnia kuli. („Żadna z tych dwóch możliwości nie jest łatwa do pojęcia, ale nie będziemy się tym kłopotać; we wczesnych chwilach wszechświata właściwie nie ma znaczenia, czy przestrzeń jest skończona, czy nie”, stwierdza noblista). Jedną setną sekundy później – co stanowi najwcześniejszy moment w czasie, o którym naukowcy są w stanie dyskutować z jakimkolwiek przekonaniem – temperatura wszechświata wynosiła 100 miliardów stopni Celsjusza. Nie było jeszcze wtedy galaktyk, gwiazd czy planet, a jedynie coś, co Weinberg określił mianem „zjonizowanej i niezróżnicowanej zupy materii i promieniowania”. W ciągu pierwszych trzech minut istnienia wszechświata temperatura gwałtownie spadła – do miliarda stopni, czyli mniej więcej 70-krotności temperatury naszego słońca. Wraz z upływem czasu – który już istniał i do dzisiaj nieubłaganie postępuje wyłącznie do przodu – protony oraz neutrony zaczęły się grupować, tworząc jądra, a te w ciągu kilkuset tysięcy lat miały się stać dobrze nam znanymi atomami takimi jak hel czy ciężki wodór: budulcem gwiazd, pyłu i wreszcie – nas samych.
Na kolejne ciekawe zdarzenie trzeba było poczekać jakieś 700 tysięcy lat.
Światy formowały się na przestrzeni eonów. Powstawały obiekty, które potrafimy rozpoznać i sklasyfikować – szeroko pojęte życie. Z punktu widzenia astronomów wszystko, co znajduje się poza atmosferą naszej planety, stanowi „przestrzeń kosmiczną”, a termin „układ słoneczny” odnosi się do gwiazdy i orbitujących wokół niej obiektów. Nasz układ słoneczny liczy sobie około 4,6 miliarda lat i składa się ze Słońca – stosunkowo przeciętnej gwiazdy ciągu głównego o typie widmowym G, zwanej potocznie żółtym karłem – oraz ośmiu planet właściwych (od Merkurego do Neptuna), a także dziewięciu planet karłowatych, włącznie z uważanym niegdyś za planetę Plutonem, 650 „naturalnych satelitów”, czyli prościej mówiąc: księżyców, i przeszło miliona drobnych ciał niebieskich, takich jak komety czy asteroidy.
Wszystko to stanowi jedynie maleńki skrawek Drogi Mlecznej, której mgliste pasmo można ujrzeć na niebie w szczególnie ciemne noce. Znajdujemy się około 25 tysięcy lat świetlnych od serca tej wirującej nieustannie galaktyki, która według szacunków astronomów mieści od 100 do 400 miliardów gwiazd – i co najmniej drugie tyle planet – a rozciąga się na przestrzeni jakichś 87 400 lat świetlnych. Właściwie to, co widać z Ziemi, to tylko wycinek całości, jakbyśmy patrzyli na krawędź talerza albo dysku. Droga Mleczna ma spiralny kształt zbliżony nieco do wiatraka. Pierwsza znana nam wzmianka na jej temat pochodzi z 964 roku, z Księgi gwiazd stałych perskiego astronoma Abd Al-Rahmana Al Sufiego. W 1610 roku Galileusz, dzięki zastosowaniu teleskopu, zdołał ustalić, że widoczna gołym okiem „wstęga” składa się tak naprawdę z niezliczonych odległych gwiazd. Przeszło 100 lat później Immanuel Kant stwierdził, że gwiazdy te się obracają, a na przestrzeni kolejnych dwóch wieków astronomowie dopiero powoli zaczęli sobie uświadamiać, jak ogromny tak naprawdę jest wszechświat.
Obecnie wiemy, że naszą Drogę Mleczną od najbliższej innej galaktyki, znanej jako Andromeda, dzieli 2,5 miliona lat świetlnych. Te dwie ogromne galaktyki wraz z jeszcze jedną, noszącą nazwę Triangulum, oraz tak zwanymi galaktykami karłowatymi i galaktykami satelitarnymi – wypełniającymi przestrzeń między większymi siostrami – składają się na coś, co astronomowie ochrzcili mianem Grupy Lokalnej, która z kolei stanowi część jeszcze większej struktury kosmicznej: supergromady4. Przez większą część minionego półwiecza nasz zakątek wszechświata zaliczany był do tak zwanej Supegromady w Pannie, do której należało około 100 galaktyk. W 2014 roku zespół badaczy pod przewodnictwem R. Brenta Tully’ego z Hawajów ustalił jednak, że nasza supergromada jest znacznie większa, niż się wszystkim zdawało, i tak naprawdę obejmuje cztery formacje poruszające się w tym samym rytmie grawitacyjnym, dotąd uznawane za odrębne supergromady.
Konieczne stało się wytyczenie nowych granic na mapie kosmosu i tak zrodziła się supergromada Laniakea, co po hawajsku znaczy „niezmierzone niebo”. Mieści ona, według obecnych szacunków, około 100 tysięcy galaktyk, które naukowcy uważają za „pobliskie”, choć zajmują przeszło 520 milionów lat świetlnych przestrzeni kosmicznej. Na tym jednak nie koniec – Laniakea sama należy bowiem do zespołu supergromad w Rybach-Wielorybie, gigantycznej strukturze obejmującej 60 supergromad rozciągniętych na przestrzeni miliarda lat świetlnych. Zespół ten tworzy tak zwane włókno, czyli największą zidentyfikowaną dotąd jednostkę strukturalną wszechświata, który według obecnych szacunków NASA składa się łącznie z 200 miliardów galaktyk zajmujących jakieś 46 milionów lat świetlnych5. Szacuje się, że każda z tych galaktyk liczy około 100 milionów gwiazd, choć największe, zwane superolbrzymami, mieszczą ich nawet 100 bilionów.
Ziemia może się zdawać jedyna w swoim rodzaju, ale biorąc pod uwagę dosłownie astronomiczne rozmiary wszechświata, trzeba przyznać, że planet, na których panują podobne warunki, może być wiele. Według niedawnych szacunków istnieje około tryliarda – czyli miliarda bilionów – światów nadających się do zamieszkania. Jasne, szanse na powstanie inteligentnych form życia są niewielkie, ale czy to prawdopodobne, aby ludzkość stanowiła wypadek jeden na tryliard?
Jak napisał Seth Shostak, astronom z SETI: „Coraz więcej wskazuje na to, że powinniśmy się spodziewać towarzystwa w kosmosie. Minione 100 lat przyniosło powolny, acz nieubłagany napływ odkryć sugerujących, że planet podobnych do Ziemi może być bardzo, bardzo wiele”.
***
Szpiedzy i analitycy zajmujący się ziemskim wywiadem starają się zawsze stawiać wyraźną granicę pomiędzy tajemnicami a zagadkami. Ich praca, jak twierdzą, polega przede wszystkim na odkrywaniu tajemnic – sprawdzalnych faktów umyślnie ukrytych przed ogółem społeczeństwa. (Dla przykładu: możliwości najnowszej chińskiej broni hipersonicznej to tajemnica; to, jak Egipcjanie zdołali zbudować piramidy, można już uznać za zagadkę). Dialog wokół UFO w popkulturze, mediach i projektach rządowych w dużej mierze sprowadza się do prób wytyczenia takiej właśnie granicy pomiędzy możliwymi do odkrycia tajemnicami a niezgłębialnymi zagadkami: jaką część fenomenów UFO należy kojarzyć z tajnymi wytworami ziemskiej technologii lub aktywnością przybyszów pozaziemskich, a jaką można złożyć na karb zjawisk fizycznych, meteorologicznych czy astronomicznych, których działanie jeszcze nie do końca pojmujemy?6
Temat UFO nie przestaje nas zadziwiać po części dlatego, że wciąż wiemy bardzo niewiele o otaczającym nas świecie. Choć dzisiejszy zasób wiedzy naukowej może się wydawać imponujący, warto pamiętać, że w dużej części jest to wiedza świeża i podlegająca nieustającym rewizjom. Większość podstawowych praw fizyki, czasu, przestrzeni i astronomii została opisana w przeciągu jednego czy dwóch ludzkich żywotów. Zresztą zapomnijmy na chwilę o zagadkach kosmosu; duża część wiadomości o naszej własnej planecie ma zaskakująco krótką metrykę. Zachodni naukowcy o istnieniu goryli, najbliższych żyjących krewnych człowieka, wiedzą od niewiele ponad 150 lat; przed 1847 rokiem doniesienia na temat tych zwierząt wkładano między bajki o yeti i jednorożcach. Pierwszego dinozaura odkryto i opisano w 1824 roku, a praktycznie dopiero za mojego życia zorientowaliśmy się, że wiele dinozaurów miało pióra, a ich zagładę spowodowało uderzenie meteorytu. Historie o ogromnych kałamarnicach krążyły od tysięcy lat, w formie pisanej pojawiły się już w starożytnej Grecji za sprawą Arystotelesa, ale dopiero w 1861 roku załoga pewnego francuskiego okrętu zdołała taką kałamarnicę schwytać, natomiast w naturalnym siedlisku biologom udało się ją zaobserwować w roku 2004. Kiedy byłem w liceum, pan McGraw, nasz nauczyciel geologii, lubił nam przypominać, że teoria płyt tektonicznych – dziś powszechnie uznawana za obowiązujący model funkcjonowania skorupy ziemskiej – za jego szkolnych lat nie została jeszcze potwierdzona. O dnie oceanów nadal wiemy mniej niż o powierzchni Księżyca. J. Allen Hynek, jeden z najbardziej wpływowych astronomów i ufologów na świecie, stwierdził kiedyś: „Nauka XX wieku ma skłonność do zapominania, że pewnego dnia powstanie nauka XXI wieku, a nawet XXX wieku, z których to punktów widzenia nasze rozumienie wszechświata może już wyglądać zupełnie inaczej”.
***
W niniejszej książce splatają się ze sobą dwa wątki z minionych 75 lat: wątek podejmowanych od czasu do czasu przez wojsko polowań na UFO tu, na Ziemi, oraz wątek coraz poważniejszych poszukiwań pozaziemskiej inteligencji prowadzonych przez naukowców, astronomów, a w końcu także NASA w przestrzeni kosmicznej.
Historie te dotąd zwyczajowo opowiadano oddzielnie. Ballada o UFO miała swoje miejsce w konspiracyjnych thrillerach lub publikacjach niszowych wydawnictw, podczas gdy programowi poszukiwania pozaziemskiej inteligencji, dobrze znanemu jako SETI (Search for Extraterrestrial Intelligence), poświęcano miejsce w opracowaniach naukowych i biografiach szanowanych badaczy. Jest to jednak sztucznie stworzony podział, który maskuje fakt, że obie te historie od czasów drugiej wojny światowej biegły po równoległych torach, w miarę jak rozwój technologii pozwalał nam zrozumieć niebiosa w sposób, o jakim naszym przodkom nawet się nie śniło. Oba wspomniane wyżej wątki bazują na wierze – głębokiej, zakodowanej niemal na poziomie komórkowym potrzebie, aby nawet w obliczu znikomego prawdopodobieństwa nie tracić nadziei – i stanowią dwie strony tego samego medalu. Granica pomiędzy wiarygodnością pierwszego z nich a realnością drugiego jest w rzeczywistości bardzo niewyraźna. „Wspólny grunt stanowi tu szczere pragnienie zrozumienia wszechświata, znalezienia prawdy i sensu w czasach, gdy dane astronomiczne nas przytłaczają” – pisał dziennikarz Joel Achenbach.
Celem tej książki nie jest przedstawienie pełnej, dogłębnej historii UFO, kontaktów z obcymi i poszukiwania pozaziemskiej inteligencji. Nie brakuje słynnych „przypadków”, o których raczej nie warto wspominać, a także takich, o których się po prostu nie wspomina. Wiele spośród opisanych przeze mnie zjawisk, przypadków i rzekomych spotkań doczekało się już własnych opracowań, ba, nawet całych półek w księgarniach. Nie będę też próbował wyczerpująco wyjaśniać każdego doniesienia o zetknięciu z UFO. Zamiast tego starałem się pokazać, jak na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat do zagadnienia podchodzili amerykański rząd, wojsko i czołowi naukowcy. W związku z powyższym skupiłem się na tych wydarzeniach, które znacząco wpłynęły na historię poszukiwania UFO w Ameryce i na świecie na przestrzeni drugiej połowy XX wieku oraz pierwszych dwóch dekad XXI wieku. W opowieści tej przewija się wiele ważnych osobistości z najnowszej historii Stanów Zjednoczonych, od Harry’ego Trumana po Jimmy’ego Cartera, wiele wielkich umysłów, od Enrico Fermiego po Carla Sagana, a także wiele barwnych postaci z szerokiego spektrum naukowców i hochsztaplerów, od czołowych specjalistów z dziedziny energii atomowej po człowieka, który zainspirował Alexa Jonesa, słynnego radiowca i zwolennika teorii spiskowych. Jest to historia, jak to kiedyś ujął sławny ufolog James Moseley w odniesieniu do swej dziedziny, „zdarzeń zagadkowych, które jakimś sposobem zawsze wymykają się wyjaśnieniu, a jednocześnie plączą się niemożebnie w sieci zwariowanych ludzkich słabostek i pragnień”.
W zadaniu, które sobie postawiłem, absolutnie nie pomagał mi fakt, że nasz rząd – i trzeba to powiedzieć wprost – jak najskrzętniej ukrywa skalę swojego zainteresowania i zaangażowania w badanie fenomenu UFO. Cała masa przecieków, odtajnionych dokumentów i publicznych raportów potwierdza, że amerykańskie władze przez dziesięciolecia tuszowały rozmaite działania, a i dziś bez wątpienia ukrywają przed nami informacje na temat swego rzeczywistego stanu wiedzy, przekonań czy teorii dotyczących tego, co może kryć się w kosmosie. Wiem to nie dlatego, że mam jakiś specjalny wgląd w tajemnice rządowe, a zwyczajnie dlatego, że nasi rządzący regularnie ukrywają zarówno ważne, jak i zupełnie błahe informacje na różne tematy, niezależnie od tego, czy w grę wchodzą rzeczywiste względy bezpieczeństwa narodowego, czy nie. Przy każdej książce, nad którą pracowałem, odbijałem się od poufnych danych i tajemnic od dziesięcioleci zagrzebanych w archiwach. Dziś amerykański rząd wyjątkowo mętnie podchodzi do pytania, czy tak zwane UAP – czyli niezidentyfikowane zjawiska powietrzne lub, według nowszej nomenklatury, niezidentyfikowane zjawiska anomalne – to po prostu drony i inne bezzałogowe statki powietrzne wypuszczane przez nieprzyjazne mocarstwa takie jak Rosja albo Chiny, czy coś zupełnie innego. Nie wiadomo, czy władze nie tuszują istotnych informacji na temat UFO albo UAP, a werdykt w sprawie tego, czy rządzący mogą posiadać wiadomości, które na zawsze odmieniłyby nasze postrzeganie samych siebie i wszechświata, nie jest wcale taki oczywisty.
Jednocześnie jako człowiek, który od 20 lat bada i opisuje działanie amerykańskiego wywiadu, aparatu bezpieczeństwa narodowego i wojska, dawno doszedłem do wniosku, że większość teorii spiskowych zakłada poziom kompetencji i planowania, którego w codziennym funkcjonowaniu rządu trudno się doszukać. Owszem, niektóre tajemnice udaje się utrzymać przez lata albo nawet dziesięciolecia, zwłaszcza jeśli dotyczą wąskiej grupy ludzi, ale władze Stanów Zjednoczonych zwyczajnie nie są wystarczająco dyskretne, subtelne i pomysłowe, aby przeprowadzać mroczne intrygi, których dopatrujemy się czasem za wydarzeniami takimi jak katastrofa w Roswell, zabójstwo Kennedy’ego, afera Watergate czy zamachy z 11 września. Im bardziej się zagłębiałem w zaprzątające mnie tu zagadnienie, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że próby tuszowania faktów dotyczących UFO wynikały raczej z niewiedzy niż wiedzy. Nie chodzi wcale o to, że rząd nie chce nam powiedzieć o czymś, co odkrył; jeśli już, boi się przyznać, że nie ma pojęcia, co się dzieje. To zmieszanie rządzących sugeruje istnienie prawdy o wiele ciekawszej: w kosmosie coś się kryje i nikt z nas nie wie do końca co. Jak stwierdził kiedyś Philip Morrison, jeden z wynalazców związanych z programem SETI: „Albo jesteśmy we wszechświecie sami, albo nie, ale i jedna, i druga możliwość nie mieści się w głowie”.
Na razie zostają nam tylko matematyka, fizyka, astronomia i nierozwiązana zagadka. Carl Sagan poświęcił całe życie szukaniu odpowiedzi na pytanie, czy ludzie są jedynymi istotami myślącymi w kosmosie. Misja ta przyniosła mu sławę, a jednocześnie sprawiła, że inni naukowcy zaczęli wątpić w jego akademicką wiarygodność. „Poszukiwanie pozaziemskiej inteligencji to w pewnym sensie poszukiwanie kosmicznego kontekstu dla całego gatunku ludzkiego – stwierdził kiedyś – odpowiedzi na pytanie, kim jesteśmy, skąd się wzięliśmy i jaka może nas czekać przyszłość we wszechświecie, którego rozmiary i wiek przerastają najśmielsze marzenia naszych przodków”.
Wychodzi więc na to, że w ostatecznym rozrachunku opowieść o poszukiwaniu „innych” to tak naprawdę ponad wszystko opowieść o nas samych.
------------------------------------------------------------------------
1 Aura sensacji zdecydowanie wyszła Wellesowi na dobre: jego audycja wreszcie doczekała się sponsora, którym została firma Campbell’s Soup, on sam dostał zaś angaż jako reżyser filmu Obywatel Kane.
2 Z biegiem czasu, w wyniku dokładniejszych badań, uczeni zaczęli kwestionować skalę spowodowanej przez Wojnę światów paniki. W 2010 roku W. Joseph Campbell napisał: „Doniesienia te miały w znakomitej większości charakter anegdotyczny i w dużej mierze bazowały na wątpliwej rzetelności podsumowaniach agencji informacyjnych, które skupiały się raczej na zakresie zjawiska niż jego szczegółach”. Getting It Wrong: Debunking the Greatest Myths in American Journalism, University of California Press, Berkeley 2010, s. 26–27]. Czy kilkoro zdezorientowanych osób uległo panice? Bez wątpienia. Czy to samo można powiedzieć o milionach Amerykanów? Niekoniecznie.
3 Terminy „ufologia” i „ufolodzy” odnoszą się dziś do dziedziny wiedzy, która wykracza już poza hobby, choć nie można jej nazwać nauką. Jak stwierdza Thomas Bullard: „Ufologia jest bardziej zbliżona do sumy wierzeń związanych z UFO niż do ściśle określonej dyscypliny naukowej”. .
4 W 1959 roku Harlow Shapley zaproponował alternatywną nazwę dla tej struktury: metagalaktyka. Świat nauki postanowił jednak zostać przy terminie ukutym przez francusko-amerykańskiego astronoma Gérarda Henriego de Vaucouleurs.
5 W tej skali nasz najbliższy sąsiad to włókno Perseusza-Pegaza, które zostało odkryte w 1985 roku, a rozciąga się na jakiś miliard lat świetlnych.
6 Ta różnica pomiędzy tajemnicami a zagadkami miała znaczący wpływ na decyzję rządu USA, aby „przechrzcić” UFO na UAP, czyli niezidentyfikowane zjawiska powietrze (ang. unidentified aerial phenomena). Rozumowanie stało za tym takie, że o ile część UFO to tak naprawdę tajne nowoczesne statki powietrzne produkcji amerykańskiej, chińskiej, rosyjskiej czy jakiejkolwiek innej, to wiele – a właściwie znakomita większość – zjawisk związanych z UFO wynika tak naprawdę z praw fizyki, meteorologii czy astronomii, które przy dzisiejszym stanie wiedzy są jeszcze zagadką.