- W empik go
Ukochany z piekła rodem - ebook
Ukochany z piekła rodem - ebook
Znana pisarka romansów poznaje na urlopie w Zakopanem fotografa współpracującego z magazynami dla kobiet. Przystojny jak sam diabeł Konrad, młodszy od niej o ponad dekadę, wydaje się ucieleśnieniem najskrytszych pragnień. Co z tego jednak, skoro ktoś siekierą brutalnie niszczy marzenia Joanny? Ona tymczasem bierze śledztwo w swoje ręce. Szybko okazuje się, że narzeczony nie miał czystych intencji.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-8971-6 |
Rozmiar pliku: | 3,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ukochany z piekła rodem był moją pierwszą powieścią. Kiedy znalazł się w księgarniach, byłem w siódmym niebie. Potem jednak trafił do rąk mojej przyjaciółki, która dziś redaguje prawie wszystko, co wychodzi spod mojego pióra. Wyłapała ona w książce ze sto literówek, kilkanaście błędów stylistycznych oraz parę logicznych. No i moje samozadowolenie z miejsca trafił szlag. Teoretycznie wiem, że usunięcie tych usterek powinno być zadaniem redakcji i korekty, ale przecież wszystkie pomyłki w książce ostatecznie i tak idą na konto autora. Przeczekałem więc pięć lat, aby w drugim wydaniu powieści co nieco poprawić. Rozpędziłem się jednak tak bardzo, że dopisałem kilka scen, parę zmodyfikowałem i trochę zmieniłem część dialogów. W kinie taki poprawiony film nazywa się „wersją reżyserską”. W literaturze można chyba użyć sformułowania „wersja autorska”. I taką właśnie oddaję w Wasze ręce, licząc na to, że odkryjecie tę książkę raz jeszcze i znów będziecie się podczas jej lektury dobrze bawili. Czego z całego serca Wam życzę.
AlekPOSTACI
Konrad Jancewicz – młody fotograf, który z sobie tylko znanych powodów rzucił swoją piękną dziewczynę, aby wdać się w romans ze starszą (acz też atrakcyjną) kobietą.
Joanna Szmidt – najpopularniejsza polska pisarka romansów, nieumiejąca zaakceptować faktu, że ma czterdzieści lat, i w związku z tym zachowująca się wiecznie tak, jakby dopiero wczoraj odebrała świadectwo dojrzałości.
Beata „Betty” Janowska – agentka Joanny, singielka, próbująca rozsądnie kierować karierą swojej chlebodawczyni, co niestety przy Joannie urastało do rangi herkulesowej pracy.
Karol – były kochanek Joanny, bigamista i kłamca.
Dwie kobiety w toalecie – wyjątkowo niedyskretne niewiasty, dzięki którym Joanna dowiaduje się tego, czego nie powinna (a może powinna, rozstrzygniecie sami…).
Krzysztof Darski – komisarz policji, prowadzący śledztwo przy użyciu mocno osobliwych metod.
Ryży Benio – paparazzi, śledzący pilnie każdy krok Joanny.
Tygrys Złocisty – jeden z bossów przestępczego półświatka, mający niezrozumiałą słabość do Betty.
Klaudia Hutniak – nieco przebrzmiała diwa polskiej piosenki, uważająca się za najważniejszą piosenkarkę w historii Układu Słonecznego.
Ewelina – dziennikarka „Koktajlu”, sympatyczna dziewczyna skrzywdzona przez fryzjera.
Sylwia – dziennikarka „Koktajlu”, sprawiająca wrażenie, że wie więcej niż BOR, CBA i kontrwywiad razem wzięte.
Kasia – dziennikarka „Koktajlu”, cicha woda.
Magda – dziennikarka „Koktajlu”, świeżo upieczona matka Polka.
Wiktor – dziennikarz „Koktajlu”, w swoim przekonaniu dotknięty wszystkimi chorobami świata.
Paweł – dziennikarz „Koktajlu”, uczynny i miły człowiek, którego ulubioną formą relaksu jest gotowanie (dziwne, ale prawdziwe).
Dziewczynka – łowczyni autografów.
Monika – szefowa recepcji w wydawnictwie publikującym „Koktajl”.
Asystentka Klaudii Hutniak – zahukana osoba, traktująca z pokorą swoją pracę jako pokutę za grzechy popełnione w poprzednim życiu.
Kamil Majewski – aspirant, jedyny mężczyzna w Polsce, który nie widział sesji z rozebraną Klaudią Hutniak.
Alina Ptasznik – gosposia Joanny, kobieta o gołębim sercu, choć z wyglądu (i tembru głosu) budząca nieodparte skojarzenia z Arnoldem Schwarzeneggerem.
Antoni Wyprych – ogrodnik Joanny, mruk i odludek.
Mama Konrada – surowa starsza pani, z całego serca nienawidząca Joanny.
Agnieszka – porzucona narzeczona Konrada.
Zofia – dziennikarka pisma „Blask!”, która już dawno powinna iść na emeryturę (tylko nie znalazł się nikt odważny, kto by jej to uświadomił).
Mama Darskiego – przeurocza starsza pani, której syn zdradza przez telefon wszystkie tajemnice prowadzonego przez siebie śledztwa.PROLOG
Nieduże zwinięte płótno od kilku tygodni leżało między innymi szpargałami na strychu. Poprzednio wisiało na ścianie, przy schodach prowadzących na pierwsze piętro starej willi. Zdjęte stamtąd w czasie remontu, nie zostało wyrzucone na śmietnik tylko dlatego, że gdy wyjmowano je z ramy, spadło na stertę dokumentów księgowych, które – zgodnie z zaleceniem urzędu skarbowego – trzeba było przechowywać przez pięć lat. Nikt nie zdawał sobie sprawy z jego wartości. Nikt z ekipy remontowej nie poświęcił mu ani chwili uwagi, zwłaszcza gdy pani domu powiedziała lekceważąco: „I jeszcze zabierzcie stąd ten czarny bohomaz, bo mi się nie komponuje z tapetą w motyle! Tylko zostawcie ramę! Będzie idealna na moje zdjęcie z fanami!”. Takim sposobem obraz trafił do kartonowego pudła, które następnie rzucono w najciemniejszy kąt strychu…
Mniej więcej miesiąc później młody fotograf, czekając na wizytę u dentysty, otworzył magazyn „Twój Dom” i zaczął przeglądać rubrykę Metamorfozy. Nagle jego wzrok przykuł pewien detal na jednym ze zdjęć. Fotograf z niedowierzaniem wyciągnął swojego smartfona i wpisał kilka słów do wyszukiwarki. Ta w odpowiedzi wyświetliła mu długą listę haseł i zdjęć. Fotograf kliknął w jedno z nich i dokładnie przeczytał znajdujący się pod nim opis. A więc się nie mylił! Zapominając o ćmiącym kilkudniowym bólu dolnej piątki, zerwał się z krzesła i szybkim krokiem opuścił poczekalnię. Kiedy znalazł się na dworze, wybrał numer telefonu, odbył krótką rozmowę, po czym wsiadł na motor. Odpalił go i w takim tempie, jakby jechał do pożaru, skierował się w stronę Dworca Centralnego. Wiedział, że nie ma ani chwili do stracenia!ROZDZIAŁ 1
– Jest pani cudowna!
Joanna podniosła wzrok znad książki, którą właśnie podpisywała, i spróbowała przywołać na twarz coś w rodzaju dziękczynnego uśmiechu. W tej samej chwili oślepił ją błysk flesza aparatu, którym dobrotliwie wyglądająca starsza pani uwieczniła moment składania autografu na egzemplarzu swojej ulubionej powieści Miłość w cieniu topoli.
– Och, przepraszam… – powiedziała staruszka. – Wnuczek kupił mi taki wynalazek i nie za bardzo jeszcze wiem, jak się nim posługiwać.
„Głupi bachor” – pomyślała w duchu Joanna, ale głośno oznajmiła:
– Nie szkodzi, sama nie wiem, jak używać połowy sprzętów, które mam w domu. Ekspres do kawy to dla mnie prawdziwa zagadka!
Starsza pani uroczo się uśmiechnęła i odebrała swój egzemplarz książki. Joanna westchnęła i ze zrezygnowaniem pomieszanym z irytacją spojrzała na niekończącą się kolejkę chętnych po autograf.
Smutna prawda była taka, że Joanna nie przepadała za targami książki. Zdecydowanie bardziej lubiła kameralne spotkania w bibliotekach albo domach kultury. Może i nie przyciągały one aż takich tłumów, ale za to mogła tam każdej wielbicielce swojej twórczości poświęcić tyle czasu, ile było trzeba, porozmawiać, wymyślić oryginalną dedykację zamiast pisanej pospiesznie targowej: „Miłego! Joanna Szmidt”. Na Stadionie Narodowym, obserwowana przez setki ludzi, czuła się niczym foka w zoo i zawsze pod koniec dnia dziwiła się, że nikt nie rzucił jej piłki, żeby ją pokręciła na nosie. Zaskakujące, bo gdy jeszcze była czytelniczką, a nie pisarką, zawsze jeździła na targi z przyjemnością. Kiedy więc po wydaniu trzech książek została zaproszona już jako autorka, była wniebowzięta. Przez tydzień chodziła po sklepach, wybierając odpowiednią kreację, a potem spędziła niezliczone godziny u kosmetyczki, wizażystki i fryzjerki. Wszystko po to, aby zrobić jak najlepsze wrażenie. Niestety maj tamtego roku postanowił nagle zamienić się w środek lipca, i to w Afryce, a w dodatku na targach popsuła się klimatyzacja. Po kilkunastu minutach zgrzana i spocona Szmidt, którą tego popołudnia ostry makijaż miał przemienić w kobietę wampa, zaczęła bardziej przypominać topielicę. Do tego w kolejce do niej ustawiły się na zmianę przygłuche staruszki wykrzykujące jej swoje imiona głosem walkirii oraz zboczeńcy czyniący jej niedwuznaczne propozycje. Po tej pierwszej przygodzie przyszła pora na następną. Jeszcze gorszą. Joanna miała już wtedy na koncie kilka książek, które cieszyły się wzięciem nie tylko w Polsce, ale i za granicą. Z okazji wydania kolejnej powieści jej wydawca wpadł na genialny pomysł zorganizowania na targach konferencji prasowej. Wszystko szło w miarę dobrze aż do chwili, gdy jednemu z dziennikarzy przyszło do głowy zadać pozornie niewinne pytanie:
– Zawsze mówi pani, że tworząc sylwetki swoich bohaterów, inspiruje się pani ludźmi, których spotyka pani na co dzień, znajomymi, przyjaciółmi. Na kim więc wzorowała pani postaci Eustachego i Zacharego z Romansu o smaku wina?
Bohaterowie ci byli wiecznie nabzdryngolonymi prostakami, których stłamszone żony zdecydowały się uciec na dwa tygodnie na wakacje do Toskanii. Tam zaś poznały przystojnych i romantycznych młodzieńców, z którymi na zmianę zwiedzały lokalne winnice, nadużywały lokalnych trunków i uprawiały szalony seks, nie dostając przy tym – co sama Joanna uważała za niezbyt przekonujące w swojej powieści – ani razu bólu głowy. Na koniec zaś zdecydowały się wysłać mężom papiery rozwodowe i zostać na stałe w słonecznej Italii tudzież otworzyć tam winnicę i pensjonat o mile brzmiącej i dającej nadzieję na lepsze jutro nazwie Seconda Possibilità, czyli Druga Szansa.
– Na kim ich wzorowałam? Na ruskich turystach na Rodos! – odpowiedziała beztrosko, zanim się zastanowiła. – W życiu nie spotkałam takich buraków ani buców!
Odpowiedź, acz szczera i zgodna z prawdą, wywołała już nawet nie burzę, ale prawdziwe tornado. Traf bowiem chciał, że na sali obecna była także przedstawicielka rosyjskiej gazety „Echa Moskwy”, która następnego dnia opublikowała sprawozdanie z konferencji pod uroczym tytułem: „Polska grafomanka pluje w twarz rosyjskim patriotom!”, w którym zasugerowała, że szkalowanie bohaterów znad Wołgi jest „świadomym działaniem sił antyrosyjskich” i „graniem na polskiej nienawiści do Rosjan”. Na nic zdały się tłumaczenia Joanny, że kocha rodaków Dostojewskiego jako takich, a podpadły jej jedynie dwa wyjątkowo niekulturalne i obdarzone tabunem rozwydrzonych dzieci małżeństwa, z którymi zmuszona była dzielić piętro w hotelu na Rodos i które zamieniły jej wakacje w piekło, tak że musiała potem jechać na kolejny urlop, żeby ukoić nerwy. A co do grania na czymkolwiek, to potrafi od biedy jedynie wydusić jakiś dźwięk z fletu prostego, a i to z takim skutkiem, że w szkole nikt nie umiał się domyślić, czy to, co usiłuje przedstawić, jest melodią Bogurodzicy, czy też radosnego utworu o dramacie czworonoga pod tytułem Wlazł kotek na płotek. Sprawa niefortunnej wypowiedzi Szmidt trafiła nawet do sejmu i była przedmiotem burzliwej debaty, podczas której jednego prorosyjskiego posła o mało co nie trafiła na mównicy apopleksja.
Od tego czasu awersja pisarki do targów wzrosła jeszcze bardziej.
Niestety jej menedżerka upierała się, że Joanna musi na nich bywać, co zawsze powodowało sprzeczkę i ciche dni między paniami. Pierwsza po takiej scysji z reguły poddawała się pisarka. I to nie tylko dlatego, że bez Beaty, zdrobniale zwanej przez nią Betty, nie potrafiła załatwić żadnej ważniejszej sprawy. Po prostu wiadomo było, że jej agentka nie odezwie się do niej pierwsza. Słynęła bowiem ze skłonności do „zawzinania się”, z której to cechy była zresztą szalenie dumna. Gwoli sprawiedliwości trzeba przyznać, że upór Betty sprawdzał się doskonale, gdy wojowała ona o honoraria z wydawcami albo ustawiała do pionu krytyków literackich, którzy twórczość jej szefowej określali mianem „taniego porno dla znudzonych gospodyń domowych”, mówiąc im, żeby poszukali sobie porządnego powrozu i poszli się powiesić na najbliższym drzewie, które wyrośnie im na drodze.
– Joanna Szmidt sprzedała kilka milionów egzemplarzy książek na całym świecie i zdobyła dwadzieścia prestiżowych nagród literackich. A pana jedynym osiągnięciem jest regularne zamienianie tlenu w dwutlenek węgla. Poza tym pańska recenzja świadczy o tym, że jest pan wtórnym analfabetą. Mamusia pewnie nosiła kobiałki z serem i jajkami do szkoły, żeby pana przepchnęli z klasy do klasy, ale powinna raczej robić z tego jajecznicę, żeby miał pan więcej siły do pracy przy opróżnianiu pojemników ze śmieciami. Bo tylko do tego się pan nadaje! – wykrzyczała kiedyś jednemu z nieprzychylnych Joannie recenzentów, a następnie pojechała do redakcji jego pisma i na wszystkich drzwiach przylepiła wielkie kartki z hasłem „Kupię tanio viagrę” i podpisem pechowego recenzenta, który śmiał nazwać twórczość Joanny „literackim disco polo”.
Pisarka wiedziała, że Betty skoczyłaby za nią w ogień, i dlatego pozwalała jej na kierowanie swoim życiem i obrażanie się za każdym razem, kiedy śmiała zrobić coś bez konsultacji ze swoim aniołem stróżem. I choć większość takich samowolek kończyła się mniejszymi czy większymi wpadkami, a potem powtarzanym jak mantra przez menedżerkę komentarzem: „Od początku ci mówiłam, że tak będzie!”, to z roku na rok Szmidt coraz mocniej utwierdzała się w przekonaniu, że jej uzależnienie od menedżerki to pierwsza rzecz, jaką powinna zmienić w swoim życiu. Kiedy więc poznała kolejnego „mężczyznę idealnego”, starannie dopilnowała, aby Betty dowiedziała się o nim dopiero wtedy, gdy ów się do niej wprowadził. Zgodnie z przewidywaniami Joanny obecność Konrada w jej pięknej, luksusowej willi w podwarszawskim Milanówku agentka potraktowała co najmniej tak, jakby pisarka zaczęła hodować w basenie krokodyle i piranie, ewentualnie sprowadziła do ogrodu kozę i chciała ją codziennie doić.
– To łowca posagów! – zawyrokowała na dzień dobry.
– Ale ja nie mam posagu – zauważyła trzeźwo Joanna.
– Wiesz, o co mi chodzi! – upierała się Betty. – Jaki jest inny powód, żeby ktoś, kto jeszcze parę lat temu sikał w pampersa, miał romansować z ryczącą czterdziestką?
– Po pierwsze, on ma dwadzieścia siedem lat, a po drugie, nie powiedziałam mu, ile ja mam – wyjaśniła niepewnie pisarka. – Trochę sobie odjęłam…
– Ile? – zaciekawiła się Betty.
– Odrobinkę…
– To znaczy?
– No dobrze, skoro musisz wiedzieć, powiedziałam mu, że mam dwadzieścia dziewięć – rzuciła gniewnie Joanna.
– Liczyłaś na to, że jest pacjentem zakładu dla ociemniałych w Laskach?! – parsknęła Betty. – Poza tym w dobie Wikipedii to żałosne…
– Powiedziałam, że tam jest przekłamanie, bo cyferki im się pozamieniały. Taki czeski błąd…
– Jasne. I wyszło z tego, że pierwszą książkę napisałaś w przedszkolu, pewnie w przerwie między leżakowaniem a zabawą w kółko graniaste…
– Myślisz, że nie wyglądam na dwadzieścia dziewięć? – zasmuciła się Joanna.
– Myślę, że wyglądasz na czterdzieści, a on na twojego syna, i powinnaś to jak najszybciej zakończyć – zawyrokowała Betty, mijając się mocno z prawdą, bo o Joannie można było powiedzieć wszystko, ale nie to, że prezentuje się jak kobieta w średnim wieku. Ze swoją perfekcyjną figurą, długimi blond włosami i idealnie gładką twarzą, na której nawet z lupą próżno było szukać jakiegokolwiek śladu ingerencji chirurga plastycznego, mogła spokojnie uchodzić za osobę, która ma jeszcze sporo czasu do zdmuchnięcia z tortu czterdziestu świeczek.
– Nic nie będę kończyła! – zbuntowała się pisarka. – Konrad to mój ideał, jest mi z nim fantastycznie, a poza tym mamy bossski seks!
– Jakby ci było jeszcze mało przygód… – mruknęła niechętnie Betty, z niesmakiem patrząc na pracodawczynię.
Joanna wzruszyła ramionami. Jak większość pisarek romansów uważała za swój zawodowy obowiązek nawiązywanie jak największej liczby kontaktów z płcią przeciwną. „Nie można uczyć jazdy samochodem, jeśli się nigdy wcześniej nie siedziało za kierownicą” – zwykła mawiać.
Niestety ilość miłosnych podbojów Szmidt w żaden sposób nie chciała iść w parze z ich jakością. Kiedy osiągała pierwsze sukcesy literackie, związana była ze starszym od siebie o kilka lat Karolem, jak jej się wydawało, znakomitym materiałem na męża i ojca jej dzieci. Jak się rychło okazało, zdanie Joanny w kwestii atrakcyjności jej partnera podzielały też inne panie, a Karolowi jakoś niezręcznie było którąkolwiek z nich rozczarować. W rezultacie w ciągu kilkunastu miesięcy, w czasie których mieszkał już z pisarką w jej odziedziczonym po babci warszawskim M3, został ojcem trojga dzieci różnych innych kobiet. Joanna dowiedziała się o tym przypadkiem, kiedy pewnego wieczoru, myśląc, że otwiera rachunek za prąd, przeczytała pismo z sądu wzywające Karola na rozprawę o ustalenie alimentów. Spakowała wtedy wszystkie jego rzeczy i grzecznie poczekała kilka godzin, aż jej ukochany wróci z pracy. W tym czasie doszła do wniosku, że zamiast przywitać go solidnym uderzeniem wałkiem kuchennym w potylicę albo zrzuceniem mu walizek z okna na głowę, co planowała pierwotnie, lepiej będzie zadziałać dyplomatycznie. Przygotowała więc kolację przy świecach, obficie dodając do ulubionej zupy swojego ukochanego senesu i lactulosum, kupionych jakiś czas temu, gdy jej kot cierpiał na zaparcia, a do sałatki użyła szynki parmeńskiej, która przeterminowała się miesiąc wcześniej i przez zapominalstwo przeleżała w lodówce, schowana za serami pleśniowymi.
– Myślisz, że bylibyśmy dobrymi rodzicami? – zagadnęła, gdy jej ukochany zasiadł do stołu i zaczął konsumować naszpikowaną niespodziankami zupę.
– A skąd takie pytanie? – Karol spojrzał na nią zdziwiony.
– Pomyślałam, że to dobry moment. Mieszkamy razem, tak bardzo się kochamy… – powiedziała Joanna, w duchu zastanawiając się, czy zamiast środków przeczyszczających nie powinna dodać do zupy kawałków szkła albo choć jednego małego gwoździka.
– Skarbie, dziecko to obowiązki, uwiązanie w domu – tłumaczył Karol. – A my przecież tak dobrze się bawimy…
„No, ja dopiero zaraz zacznę, ty smętny fiutku” – pomyślała Joanna, ale głośno powiedziała:
– Myślałam o chłopcu… – Po czym przypomniawszy sobie treść pozwu, dodała: – Dalibyśmy mu na imię… na przykład… Artur!
Karol zachłysnął się zupą, a w jego oczach mignęła panika. Szybko się jednak opanował.
– Artur? Skąd taki pomysł? – zapytał nieswoim głosem i ku uciesze partnerki przyspieszył konsumowanie zupy.
– To ładne imię… – Joanna nadała swojemu głosowi nieco rozmarzony ton. – Jak król Artur. Niezłomny rycerz, zawsze wierny swojej ukochanej Ginewrze…
– Nie rozumiem, co cię dzisiaj opętało – mruknął Karol. – Artur to beznadziejne imię.
– Rozumiem więc, że matka twojego syna wybrała je bez konsultacji z tobą?
– Że co?!
– Że to, ty zdradliwy, oślizgły sukinsynu! – wybuchła Joanna, tracąc cierpliwość. – Wynoś się z mojego domu i nigdy więcej nie pokazuj mi się na oczy! Ty gnido! Twoje walizki stoją w sypialni. Zabieraj je i spadaj!
– Kochanie… – powiedział Karol niepewnie. – Nie czuję się najlepiej…
– Nic mnie to nie obchodzi. Wynoś się!
– Ale ja naprawdę nie czuję się dobrze…
– Won, gadzie!
W obliczu furii w oczach Joanny Karol chwycił walizki i szybko opuścił jej mieszkanie. Pisarka przez okno zobaczyła, jak były ukochany pędem leci do samochodu, pospiesznie ładuje walizy do bagażnika i rusza z takim impetem, jakby był strażakiem i spieszył się do pożaru. Nieco później dowiedziała się, że jej zupa spełniła swoje zadanie i następnego dnia Karol musiał zmienić w samochodzie nie tylko tapicerkę, ale i cały fotel po stronie kierowcy, a wietrzenie auta trwało kilka kolejnych dni. Zdecydowanie poprawiło jej to humor.
Po Karolu przyszła pora na Dariusza. Miły i romantyczny na początku znajomości, osobnik ten okazał się psychopatycznym zazdrośnikiem. Granicę zdrowego rozsądku przekroczył, gdy przydybał Joannę na rodzinnym obiedzie z jej ciotecznym bratem i – nie słuchając żadnych wyjaśnień – oskarżył ich o romans, w ataku furii wylał na brata pół białego, na szczęście niezbyt ciepłego żurku i zelżył go mianem „wyrwidupa”, a Joannę – „cichodajki”.