- W empik go
Ukryte skarby - ebook
Ukryte skarby - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 260 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czersk na Mazowszu.
Czy znacie naszę Wisłę kochaną? Czy nadsłuchiwaliście szmeru jej fali, co cicha i potulna przy Wawelskiej Świątyni z jękiem przepływa równiny Mazowsza?
Woda w niéj mętna, dąsa się i szumi, a nie przejrzysz jej głębi, tak podejrzliwa i tajemnicza. Dawniej nie była taką; dziś za wiele łez ludzkich zmięszało się z jej nurtami, za wiele smutku i boleści utonęło w jej falach.
Przy jej to brzegach na wysokim wzgórzu leży miasteczko Czersk, niegdyś stolica całej ziemi czerskiéj i główna siedziba książąt mazowieckich; obecnie biedne, zubożałe, zaledwie nosi ślady dawnej swojej świetności. Na najwyższym wyniesieniu, w pośród gruzów i murów rozwalonych, sterczą trzy wyniosłe baszty, i wyciągając ku niebu wierzchołki, dzikim zielskiem zarosłe, zdają się skarżyć na swe osamotnienie. Są to szczątki z książęcego zamku, spalonego wraz z miastem przez Szwedów, za nieszczęśliwego panowania Jana Kazimierza.
Straszne to były czasy! Rozboje, gwałty, zdzierstwa sypały się gradem z ręki szwedzkiej na nieszczęśliwy naród. Obdzierano świątynie, zabijano lub męczono kapłanów, aby powziąść od nich wiadomość o pochowanych bogactwach. Żołdactwo szwedzkie nic nie szanowało; kielichów kościelnych używało do napoji przy ucztach i bachandryjach; ubiorów kapłańskich do nakrywania koni, stołów lub posłania; lud tysiącami spędzało do wznoszenia warowni przy zamkach i grodach, a ze wszystkich wsi, miast i dworów wyciskano ostatni grosz oszczędzony, zabierano ostatni korczyk zboża. Nieszczęścia te wprędce naród wyrwały z ospałości, poznano, że przy pomocy Bożej tylko własną siłą pozbyć się można srogiego najezdcy, że wspólne jedynie wszystkich zjednoczenie, w Imię Boga i Ojczyzny dokonane, da nad nieprzyjacielem przewagę, której dotąd uzyskać nie było można.
Król Jan Kazimierz, poznawszy te szlachetne starania narodu, w czasie uroczystego nabożeństwa w katedrze lwowskiej, dnia 12 Kwietnia 1656 roku, oddał siebie i całą Polskę w opiekę Matki Bozkiej, jako królowej polskiej, ślubując razem z obecnymi senatorami, że jak tylko wypędzi Szwedów z kraju, zajmie się usilnie ulżeniem doli włościan i nadaniem praw, jakich dotąd nie posiadali.
Ta ufność w Bozką opiekę niezachwiana niczym, wiara w jej pomoc i nadzieja pewnego zwycięztwa, cudowne sprowadziła następstwa. Każdy, kto tylko czuł się na siłach, spieszył w szeregi obrońców kraju, dowodzonych przez Jerzego Lubomirskiego, Stefana Czarnieckiego, lub Gosiewskiego, nie żałując ani życia ani mienia, byle spełnić obowiązki dobrego chrześcijanina i obywatela. Wnet też rozpoczęły się wojenne gonitwy, bito Szweda pod Prostkami i Warką, bito pod Strzemesznem i Lipnem, zaścielając ziemię tysiącami trupów; bito go na podjazdach i przy furażowaniu, bito w spoczynku i pochodzie, do czego lud po wsiach osiadły, idąc za poradą kapłanów i panów, ręki swojej należycie przykładał.
Widząc Szwed takie wydzieranie się kraju z pod jego władzy, użył szatańskiego prawdziwie wybiegu, który jednak tylko ochydził go w oczach całego świata, nie przynosząc spodziewanych owoców.
Widząc że to podniesienie ducha narodowego głównie utrzymują księża i panowie, że ci dla całego kraju są jakby głowami, postanowił wszystkich wygubić, w tem przekonaniu, że gdy sam lud ciemny pozostanie, to z nim już łatwiej sobie poradzi. Wydał więc rozporządzenie, przyrzekając w nim wszelką włościanom wolność i darowiznę gruntów, jeżeli księży i panów, co go przeciw niemu podmawiają, dostawiać będą do miast komendantom, żywych lub zabitych.
Chociaż to były bardzo ponętne obietnice, lud jednak poczciwy odrzucił je ze wzgardą. Pojmował on dobrze, że król podobnych dopuszczający się namów, nie może być dobrym i ojcowskim, że zgubiwszy przewodników, spęta potem niewolą resztę narodu, co stał się powolnym narzędziem, wspólnego wszystkich nieprzyjaciela. Zamiast więc łączyć się ze Szwedem, skupił się cały pod swymi przewodnikami i bił go z taką dzielnością, tak ścigał i gonił wszędzie gdzie spotkał, że najezdcy wreszcie potracili głowy.
W takiej to chwili ocknienia się narodowego ducha, Szwedzi pobici pod Warką, pierzchając jak stado wilków przed naciskającą ich obławą, z częścią swego wojska, dowodzonego przez generała Slippenbacha, zamknęli się w zamku Czerskim, i niedowierzając miastu, otoczyli się pilną strażą, chwytając wieści o polskim rycerstwie. Mieszczaństwo dowiedziawszy się o tych nieproszonych gościach, zaczęło tajemne narady, jakby ich wykurzyć z siedziby książąt swoich. Ale nie była to łatwa sprawa; rozesłano więc wszędzie gońców po okolicznych wioskach, wzywając lud do wspólnego z sobą… działania. Szwedzi przewidzieli niebezpieczeństwo, wypocząwszy więc z trudu wojennego, pałając zemstą i nienawiścią, czwartego dnia przed świtem jeszcze wyruszyli z zamku i obskoczywszy miasto w około, podpalili je w kilkunastu na raz jeden punktach.
Ratunek był niepodobny; wiatr roznosił głownie na wszystkie strony, co chwila pożar się wzmagał, obejmował coraz nowsze budowle, aż wreszcie utworzył się jeden płomień ognisty, niszcząc mienie i pracę kilkuset rodzin i odbierając im ostatni kęs zapracowanego z ciężkim trudem chleba.
Kiedy w lat potem cztery zjechali urzędnicy koronni dla rozpoznania skutków klęski najazdu szwedzkiego i obmyślenia środków, podniesienia upadłego miasta, zastali zamek pusty, mury zniszczone, popękane, rozsypane po części w gruzy, i trzy wieże bez wierzchniego okrycia. Kościołek murowany Świętego Piotra, stojący w pośrodku zamku, nie miał ani dachu, ani pułapu, w mieście zaś było domów tylko 22, gdy przed najazdem liczono ich 206.
Od tego czasu Czersk już nie mógł dojść do dawnej swej świetności i dziś jest lichem miasteczkiem, zamieszkałem przez mieszczan trudniących się rolnictwem, i przez Żydów zajętych handlem i spekulacyją. –
Wszystkie te szczegóły mało są znane przez miejscowych mieszkańców, należało więc je przypomnieć, jako dotyczące miejsca zamieszkania kilku rodzin, których ciche, spokojne życie ma stanowić osnowę niniejszej opowieści. –
O ćwierć mili od Czerska, także nad Wisłą, znajduje się Góra Kalwaryja, niegdyś wieś, za staraniem Biskupa poznańskiego, Stefana Wierzbowskiego, zamieniona na miasto przywilejem króla polskiego, Michała Korybuta w roku 1670. Pobożny ten pasterz, żarliwy o chwałę Bożą, urządził Kalwaryją według wymiaru Jerozolimskiego, oznaczył stacyje, wzniósł kaplice, świątynie, domy, i na wzgórzu wymurował kościół świętego Krzyża z powierzeniem zarządu księżom Filipinom, a później księżom zwanym kommunistami. Podźwignąwszy zaś zniszczony kościół parafialny Wniebowzięcia Najświętszej Panny, osadził przy nim Bernardynów i złożył sprowadzone później relikwie Świętego Waleryjana, patrona ziemi czerskiej od morowej zarazy. Do tego przybytku Pańskiego lud w każdej trwodze ucieka się z modlitwą, a mieszczanie Czerska corocznie, za zebraną składkę sute sprawiali nabożeństwo, powierzając opiece Wszechmocnego swoje mienie, życie i zdrowie.II.
Powrót z nabożeństwa.
W lat zaś dziesiątek po urządzeniu kawałka Polski, w tak zwaną Kongresówkę, mieszczanie nie zapomnieli pobożnego swego zwyczaju i po wysłuchaniu Mszy Śtej i odśpiewaniu Psalmów, Święty Boże, i Kto się w opiekę, wyroili się z kościoła bernadyńskiego, kierując się ku drodze prowadzącej do Czerska. Szli wszyscy gromadką, poubierani w szaty odświętne, w sukienne kapoty, przepasane zielonym albo czerwonym pasem, w granatowe czapki rogate, podpierając się kijami nabitemi w sęczkach gwoździkami. Za mieszczanami posuwały się ich żony, w czepkach tiulowych z szeroką falbaną, w spódnicach kwiecistych i chustkach całe im plecy okrywających. Za tą gromadką o jakie kilkaset kroków widniało na drodze trzecie gronko, ale złożone już tylko z jednej rodziny, której przewodniczył mężczyzna ubrany w czamarę ze sutym szamerunkiem. Zgarbiony, przychylony, podpierał się troskliwie laską, jakby bez jej pomocy trudno mu było i kroku postąpić. Na piersiach błyszczał mu krzyż polski wojskowy Ś. Stanisława, z pod czapki, prawie na uszy naciągniętej, wymykały się długie blond włosy pomięszane z promieniami siwych, a z nad ust spadały obwisłe wąsy, zasłaniając je całkowicie. Twarz chuda, pomarszczona, ze szramą na policzku i czole, chwiejny krok i krzyż zasługi, jasno świadczyły, że to był dawny wojak polski, co bojując pod znamieniem francuzkich orłów, przebiegając całą Europę z bronią na ramieniu, pokaleczony, pokiereszowany, wyszedł wreszcie na biednego inwalidę, zaniedbanego jak sprawa, której się poświęcił. Pomimo jednak tak wątłej postawy i skończonych pięciu krzyżyków życia, z oczów błyskało mu życie w całej swojej pełni, a kiedy przystanął, prostując się dla wypoczynku, i spojrzał do koła wykręcając laską, to zdało się, że to bohater o lwej sile, co dęby wyrywa z korzeniem, a chmury zgania jednem ręki poruszeniem. Przed nim postępowało dwoje młodych dziewczątek w świeżych perkalikowych sukienkach i w dużych kapeluszach, świeżo z przyrażonej żytniej słomy uplecionych, które przytulone do siebie jak gołąbki w gniazdku, prowadziły ożywioną rozmowę z dwoma młodzieńcami tuż przy nich idącemi. Były to siostry rodzone a córki owego pokiereszowanego wojaka, kapitana Stefana, jak go zwykle nazywano; z młodzieńców zaś jeden był ich bratem, drugi jedynym synem właściciela tuż pod miastem leżącego folwarku. Obaj świeżo ukończywszy szkoły wojewódzkie u księży Pijarów w Warszawie, przyjechali na kilka tygodni do rodziców, aby w ciszy wiejskiej po pracy wypocząć i przygotować się do egzaminu na patent, dający prawo do słuchania wykładów naukowych w ówczesnym uniwersytecie warszawskim. Przechodząc razem wszystkie klasy, ratując się i wspomagając w każdym przypadku, kochali się prawdziwie braterską miłością, tym trwalszą i gorętszą, że opartą na wzajemnym siebie szacunku.
Oba w równym prawie wieku, kończąc dwudziesty rok życia, nie pociągali ku sobie zdumiewającą urodą, ale szlachetnym wyrazem oblicza, pełnością kształtów fizycznej budowy, świadczących zarówno o zdrowiu ciała jak duszy.
Co do dziewczątek, były to prawdziwe młodziutkie szczebiotki, wesołe, figlarne, uśmiechnięte, z rumianemi buziaczkami jak różyczki, z modremi oczkami i ciemno blond włosami, które splecione w dwa długie warkocze, spadały na plecy, związane w końcach w niebieską wstążkę na kokardkę. Choć pro – stemi przysłonięte kapeluszami, wyglądały wcale powabnie, a zajmując się wszystkim co spostrzegły, przelatującą jaskółką, lub skowronkiem, kwiatkiem, trawką, wybierając chaber z żyta, rozprawiały żywo z towarzyszącemi im młodzianami, oglądając się często na ojca i przystając na chwilkę, jeżeli się zbyt wiele od niego oddaliły.
– Przeszłego roku, odezwała się młodsza z nich Rózia, po małej chwili ogólnego milczenia, byliście lepsi dla nas, moi panowie. Nie tylko zbieraliście kwiatki, ale ty Stefanie uplotłeś mi z nich prześliczny wianeczek, który nosiłam cały dzień na głowie, chwaląc się przed wszystkiemi z daru, jaki otrzymałam od brata.
– To prawda, potwierdziła starsza Wiktosia, Rózia prawdę mówi, tylko zapomniała że wówczas byliście w szóstej klasie, a dziś już szkoły skończyliście. Powaga więc nie pozwala zajmować się wam takiemi drobnostkami. –
– Póki są jeszcze w mundurach studenckich, to mogą nam i dziś służyć jak dawniej. Ośla czapka nie tak dawno głowy ich opuściła, żeby mieli zapomnieć, co się od braci siostrom przynależy.
– A jednak i dziś nie wiele już o nas dbają, odezwała się Wiktosia, niby zadąsana:
co to będzie dalej, jak się przebierzecie w cywilne ubranie, to nawet nie chcę się domyślać. Zapewne będziecie nas mijać zdaleka, spoglądając z góry, jak na istoty niegodne waszego towarzystwa.
– Niesprawiedliwe jesteście, moje siostrzyczki, odezwał się na to Stefan, ale mu przerwał zaraz przyjaciel jego Janek dodając:
– Powiedz raczej: złośliwe i niewdzięczne……
– A! bardzo grzecznie, prześlicznie, przerwały obie dziewczynki, jeszcze chwilkę, a pogrozicie nam zapewne rózgą, albo klapsem.
– Padamy panom do nóg, jako ludziom uczonym i poważnym, ale na podobne podobne pogróżki wcale nie myślemy czekać. Gniewamy się na was i proszę do nas nic nie mówić.
– I my się na was gniewamy, odezwał się Janek, przyzwyczajony uważać dziewczynki jak siostry, nie będziemy wam naprzykrzać się naszą rozmową, chociaż tyle miałem do powiedzenia.
– Zapewne o naszej złości albo niewdzięczności…. ale przepraszam, bo się gniewamy z sobą i nie rozmawiamy.
– Byłoby i o tem coś powiedzieć, ale rzecz ważniejszą i ciekawszą.
– Zupełnie nie jesteśmy ciekawe.
– O! zupełnie, zupełnie, dołożyła Rózia, jeżeli jednak chcecie mówić, to możecie, nikt wam ust nie zawiązał, a nam uszów nie zalepił.
– Chciałem właśnie mówić o naszych różnych projektach…..
– Jak zostaniemy doktorami, mecenasami, wtrącił Stefan, jak się pożeniemy, pobogacimy…..
– Proszę, jak to idzie prędko! przerwała Wiktosia, czy i pan Jan tak za jednym zamachem, od jednego podskoku zostanie poważnym w okularach doktorem albo mecenasem?
– Ja myślę być gospodarzeem, odrzekł Jan, ten stan najlepiej mi się podoba.
– A to dla czego? zapytała Wiktosia, od czasu jak ojciec stracił wszystko na dzierżawie, gospodarstwa lękam się jak ognia.
– Jest jednak ono najmilszą i najwdzięczniejszą pracą, odrzekł Jan.
Najprzód…..
– Tak, tak, przerwała Wiktosia, najprzód zdychają owce, potem bydło i konie; potem grad bije w polu, ogień pali w stodole, ale prawda, przepraszam…. przecież się gniewamy i nie rozmawiamy z sobą; przepraszam, bardzo przepraszam.
– Więc nie mówmy o gospodarstwie, tylko o czem innem…..
– O niczem, o niczem, bo się gniewamy.
– Tak, dołożyła Rózia, gniewamy się i to na prawdę, nie na żarty.
– A na długo?
– Aż nas przeprosicie i ubłagacie, a za karę musicie nam prześlicznie ukłonić się i pocałować w ręce po dwa razy.
W pośród śmiechów i żartów kara co do joty spełniona została, nastąpiło więc zupełne pogodzenie, i w krótce rozpoczęła się poważniejsza rozmowa o obiorze stanu w przyszłości.
W drugiej gromadzie wyprzedzającej znacznie rodzinę Kapitana Stefana, zupełnie innego rodzaju prowadziła się rozmowa. Głównie utrzymywał ją młody, jeszcze trzydziestu lat nie mający człowiek, ubrany dość brudno i podarto, ale ruchliwy jak fryga, zarośnięty, rozczochrany, z jednem okiem drgającym spazmatycznie i skutkiem tego zwykle przymkniętem. Rozprawiając i machając rękoma, chwili jednej prawie nie pozostał spokojnym. Do tego mówił, tego trącał, na innego patrzył a o innym myślał. Przechodząc różne koleje, był młynarczykiem, lokajem, karbowym, leśnikiem, później ekonomem, wreszcie sekretarzem przy magistracie w Czersku, a w końcu niczem, szukającym nowego pomieszczenia. Niespokojny, chciwy, żądny wyniesienia, nieprzebierający w środkach, na wszystko patrzący z zazdrością, nigdzie, jak to mówią, miejsca długo nie zagrzał, bo wszędzie chciał iść naprzód nie przez pracę i zasługę, ale przez podstęp, intrygi i niecne szalbierstwo. Kiedy zwracano jego uwagę na nieuczciwość w postępowaniu i na karę Bożą, cmokał niecierpliwie ustami, i mrugając okiem spazmatycznie, mówił trzęsąc ręką po nad głową:
– Dajcie mi pokój z morałami! Jam nie dziecko, ani koronny głupiec, wiem co parzy, a co ziębi. Kręć się i wierć, oto moje godło, a musisz coś koniecznie albo wykręcić, albo wywiercić. Bez tego zginiesz w świecie jak Szwed w kampinowskiej puszczy.
To też kręcił się i wierciał, deptał wszystko i potrącał i szedł śmiało do celu, jaki sobie nakreślił, choćby przyszło świat cały łzawić i krawić boleścią. Dotąd jednak zabiegi te nie wiele mu przyniosły pożytku. Nie zrażało go to przecie, i zawsze kopiąc dołki pod kimś wyższym od siebie, jako młynarczyk pod młynarzem, jako karbowy pod ekonomem, jako sekretarz pod burmistrzem, teraz na gwałt wdzierał się na posadę nauczyciela szkółki w Czersku, zajmowaną dotąd przez poznanego już kapitana Stefana Bugaja, jedyne w tej pracy znajdującego dla siebie utrzymanie.
– Patrzcie panowie, mówił pan Bartłomiej Kruk, takie bowiem nosił miano, wskazując ręką… na gromadkę śmiejącej się i weselącej młodzieży, za którą sunął się wolno przygarbiony wojak. Patrzcie, panowie, na tego starego niedołęgę, jak idzie niby spętany, na dzieci jego tak się głośno weselące. Nie jestem między niemi, alebym przysiągł, że on umyślnie ociąga się, żeby być zawsze zdala od obywatelstwa czerskiego, bo jako szlachcic i wojskowy, gardzi mieszczaństwem i ma je za chętkę pętelkę…..
– Co ma gardzić, przerwał Wojciech Marusiak, jeden z mieszan poważniejszy wiekiem, z pewną w głosie niecierpliwością; z kapitanem znam się nie od wczoraj, to wiem co to za poczciwa dusza. Dumności w nim na zdrę nawet nie ma, idzie wolno bo to porąbane, podziurawione jak rzeszoto, to nie może tak majtać żwawo nogami jak pan Bartłomiej.
– Już ja go znam lepiej, odezwał się Kruk, mrugając okiem i do każdego obracając się koleją. W każdym wojskowym szlachcicu pychy po uszy.
A śliczne jego córeczki z dwoma młokosami, zaręczam że wyśmiewają wasze dziatki, ich poczciwość i prostotę, do której się nawet nie umywały.
– To może być, odezwało się kilka głosów, które na próżno poważny Marusiak starał się uspokoić, to może być, bo i dla czegóż tak od nas stronią? Cóż to, czy my nie obywatele? Czy my to nie tacy dobrzy jak każdy inny? Pan Bartłomiej aż się uszczypał a radości, i mrugając okiem, mówił dalej:
– Wam, panowie obywatele, trzeba nie takiego jak on nauczyciela; trzeba nie tylko żeby uczył dzieci, ale i bronił was przed nadużyciem burmistrza. Jego zaś nauka, Panie odpuść, ni do chleba ni do roli. Gada szałki opałki, o królach i wojewodach, o Turkach i Tatarach, a co dzieciom z tego przyjdzie? Niech one znają dobrze naszę religiją katolicką, niech umieją pisać i czytać, niech umieją się bronić przed gwałtem i nadużyciem, to dopiero z nauki odniosą pożytek. Dzieci biegną ochotnie do szkoły, bo im gada historyjki i dykteryjki, ale jak was szanować jako swoich ojców, jak was bać się i słuchać, o tem i słówka nie piśnie, bo pragnie siebie wyżej od was postawić i zabrać ich serca dla siebie tylko tylko samego. A czy to uczciwie?
– Jużcić co prawda, to prawda, odezwało się znowu kilka głosów, u gdy poczciwy Marusiak chciał mówić w obronie swego dawnego towarzysza, przerwano mu natychmiast, dowodząc, że pan Bartłomiej mówi mądrze i we wszystkim ma słuszność za sobą.
– Panie tego, odezwał się Kulecki, mieszczanin usadzisty i krępy jak beczka od kapusty, obcierając skroploną potem łysinę, p anie tego, za mojego dzieciństwa, to nas kijem do szkoły nagnać trudno było, bo p anie tego, nauczyciel rózgi z nas nie zdejmował, trzymał w ryzie i co słowem nie wepchnął w głowę, to wpakował rózgą, albo batem, panie tego, jak się udało.
Nauka to nie zabawka, a dzieci nasze wyraźnie bawią się w szkole, a nie uczą i dla tego tak spieszą do niej ochotnie, czego dawniej, panie tego, nie bywało. Może kapitan panie tego… jak to mówią, panie tego…. i Kulecki, nie mogąc się jakoś wyjęzyczyć, powtarzał ciągle ulubione swoje przysłowie, szukając wyrazów na przedstawienie krążącej mu po głowie myśli, coraz więcej niecierpliwiąc się i motając. Sąsiedzi jego zaczęli nie znacznie uśmiechać się, Bartłomiej mrugał okiem, jakby mu wypaść chciało z oprawy, co zobaczywszy brat nie fortunnego mówcy, Piotr Kulecki, syknął, splunął i rzekł prędko, jakby wyrazem gonił każdy wymówiony wyraz: