Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ukryte skarby - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ukryte skarby - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 260 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Czersk na Ma­zow­szu.

Czy zna­cie na­szę Wi­słę ko­cha­ną? Czy nad­słu­chi­wa­li­ście szme­ru jej fali, co ci­cha i po­tul­na przy Wa­wel­skiej Świą­ty­ni z ję­kiem prze­pły­wa rów­ni­ny Ma­zow­sza?

Woda w niéj męt­na, dąsa się i szu­mi, a nie przej­rzysz jej głę­bi, tak po­dejrz­li­wa i ta­jem­ni­cza. Daw­niej nie była taką; dziś za wie­le łez ludz­kich zmię­sza­ło się z jej nur­ta­mi, za wie­le smut­ku i bo­le­ści uto­nę­ło w jej fa­lach.

Przy jej to brze­gach na wy­so­kim wzgó­rzu leży mia­stecz­ko Czersk, nie­gdyś sto­li­ca ca­łej zie­mi czer­ski­éj i głów­na sie­dzi­ba ksią­żąt ma­zo­wiec­kich; obec­nie bied­ne, zu­bo­ża­łe, za­le­d­wie nosi śla­dy daw­nej swo­jej świet­no­ści. Na naj­wyż­szym wy­nie­sie­niu, w po­śród gru­zów i mu­rów roz­wa­lo­nych, ster­czą trzy wy­nio­słe basz­ty, i wy­cią­ga­jąc ku nie­bu wierz­choł­ki, dzi­kim ziel­skiem za­ro­słe, zda­ją się skar­żyć na swe osa­mot­nie­nie. Są to szcząt­ki z ksią­żę­ce­go zam­ku, spa­lo­ne­go wraz z mia­stem przez Szwe­dów, za nie­szczę­śli­we­go pa­no­wa­nia Jana Ka­zi­mie­rza.

Strasz­ne to były cza­sy! Roz­bo­je, gwał­ty, zdzier­stwa sy­pa­ły się gra­dem z ręki szwedz­kiej na nie­szczę­śli­wy na­ród. Ob­dzie­ra­no świą­ty­nie, za­bi­ja­no lub mę­czo­no ka­pła­nów, aby po­wziąść od nich wia­do­mość o po­cho­wa­nych bo­gac­twach. Żoł­dac­two szwedz­kie nic nie sza­no­wa­ło; kie­li­chów ko­ściel­nych uży­wa­ło do na­po­ji przy ucztach i ba­chan­dry­jach; ubio­rów ka­płań­skich do na­kry­wa­nia koni, sto­łów lub po­sła­nia; lud ty­sią­ca­mi spę­dza­ło do wzno­sze­nia wa­row­ni przy zam­kach i gro­dach, a ze wszyst­kich wsi, miast i dwo­rów wy­ci­ska­no ostat­ni grosz oszczę­dzo­ny, za­bie­ra­no ostat­ni kor­czyk zbo­ża. Nie­szczę­ścia te wpręd­ce na­ród wy­rwa­ły z ospa­ło­ści, po­zna­no, że przy po­mo­cy Bo­żej tyl­ko wła­sną siłą po­zbyć się moż­na sro­gie­go na­jezd­cy, że wspól­ne je­dy­nie wszyst­kich zjed­no­cze­nie, w Imię Boga i Oj­czy­zny do­ko­na­ne, da nad nie­przy­ja­cie­lem prze­wa­gę, któ­rej do­tąd uzy­skać nie było moż­na.

Król Jan Ka­zi­mierz, po­znaw­szy te szla­chet­ne sta­ra­nia na­ro­du, w cza­sie uro­czy­ste­go na­bo­żeń­stwa w ka­te­drze lwow­skiej, dnia 12 Kwiet­nia 1656 roku, od­dał sie­bie i całą Pol­skę w opie­kę Mat­ki Boz­kiej, jako kró­lo­wej pol­skiej, ślu­bu­jąc ra­zem z obec­ny­mi se­na­to­ra­mi, że jak tyl­ko wy­pę­dzi Szwe­dów z kra­ju, zaj­mie się usil­nie ulże­niem doli wło­ścian i nada­niem praw, ja­kich do­tąd nie po­sia­da­li.

Ta uf­ność w Boz­ką opie­kę nie­za­chwia­na ni­czym, wia­ra w jej po­moc i na­dzie­ja pew­ne­go zwy­cięz­twa, cu­dow­ne spro­wa­dzi­ła na­stęp­stwa. Każ­dy, kto tyl­ko czuł się na si­łach, spie­szył w sze­re­gi obroń­ców kra­ju, do­wo­dzo­nych przez Je­rze­go Lu­bo­mir­skie­go, Ste­fa­na Czar­niec­kie­go, lub Go­siew­skie­go, nie ża­łu­jąc ani ży­cia ani mie­nia, byle speł­nić obo­wiąz­ki do­bre­go chrze­ści­ja­ni­na i oby­wa­te­la. Wnet też roz­po­czę­ły się wo­jen­ne go­ni­twy, bito Szwe­da pod Prost­ka­mi i War­ką, bito pod Strze­mesz­nem i Lip­nem, za­ście­la­jąc zie­mię ty­sią­ca­mi tru­pów; bito go na pod­jaz­dach i przy fu­ra­żo­wa­niu, bito w spo­czyn­ku i po­cho­dzie, do cze­go lud po wsiach osia­dły, idąc za po­ra­dą ka­pła­nów i pa­nów, ręki swo­jej na­le­ży­cie przy­kła­dał.

Wi­dząc Szwed ta­kie wy­dzie­ra­nie się kra­ju z pod jego wła­dzy, użył sza­tań­skie­go praw­dzi­wie wy­bie­gu, któ­ry jed­nak tyl­ko ochy­dził go w oczach ca­łe­go świa­ta, nie przy­no­sząc spo­dzie­wa­nych owo­ców.

Wi­dząc że to pod­nie­sie­nie du­cha na­ro­do­we­go głów­nie utrzy­mu­ją księ­ża i pa­no­wie, że ci dla ca­łe­go kra­ju są jak­by gło­wa­mi, po­sta­no­wił wszyst­kich wy­gu­bić, w tem prze­ko­na­niu, że gdy sam lud ciem­ny po­zo­sta­nie, to z nim już ła­twiej so­bie po­ra­dzi. Wy­dał więc roz­po­rzą­dze­nie, przy­rze­ka­jąc w nim wszel­ką wło­ścia­nom wol­ność i da­ro­wi­znę grun­tów, je­że­li księ­ży i pa­nów, co go prze­ciw nie­mu pod­ma­wia­ją, do­sta­wiać będą do miast ko­men­dan­tom, ży­wych lub za­bi­tych.

Cho­ciaż to były bar­dzo po­nęt­ne obiet­ni­ce, lud jed­nak po­czci­wy od­rzu­cił je ze wzgar­dą. Poj­mo­wał on do­brze, że król po­dob­nych do­pusz­cza­ją­cy się na­mów, nie może być do­brym i oj­cow­skim, że zgu­biw­szy prze­wod­ni­ków, spę­ta po­tem nie­wo­lą resz­tę na­ro­du, co stał się po­wol­nym na­rzę­dziem, wspól­ne­go wszyst­kich nie­przy­ja­cie­la. Za­miast więc łą­czyć się ze Szwe­dem, sku­pił się cały pod swy­mi prze­wod­ni­ka­mi i bił go z taką dziel­no­ścią, tak ści­gał i go­nił wszę­dzie gdzie spo­tkał, że na­jezd­cy wresz­cie po­tra­ci­li gło­wy.

W ta­kiej to chwi­li ock­nie­nia się na­ro­do­we­go du­cha, Szwe­dzi po­bi­ci pod War­ką, pierz­cha­jąc jak sta­do wil­ków przed na­ci­ska­ją­cą ich ob­ła­wą, z czę­ścią swe­go woj­ska, do­wo­dzo­ne­go przez ge­ne­ra­ła Slip­pen­ba­cha, za­mknę­li się w zam­ku Czer­skim, i nie­do­wie­rza­jąc mia­stu, oto­czy­li się pil­ną stra­żą, chwy­ta­jąc wie­ści o pol­skim ry­cer­stwie. Miesz­czań­stwo do­wie­dziaw­szy się o tych nie­pro­szo­nych go­ściach, za­czę­ło ta­jem­ne na­ra­dy, jak­by ich wy­ku­rzyć z sie­dzi­by ksią­żąt swo­ich. Ale nie była to ła­twa spra­wa; ro­ze­sła­no więc wszę­dzie goń­ców po oko­licz­nych wio­skach, wzy­wa­jąc lud do wspól­ne­go z sobą… dzia­ła­nia. Szwe­dzi prze­wi­dzie­li nie­bez­pie­czeń­stwo, wy­po­cząw­szy więc z tru­du wo­jen­ne­go, pa­ła­jąc ze­mstą i nie­na­wi­ścią, czwar­te­go dnia przed świ­tem jesz­cze wy­ru­szy­li z zam­ku i ob­sko­czyw­szy mia­sto w oko­ło, pod­pa­li­li je w kil­ku­na­stu na raz je­den punk­tach.

Ra­tu­nek był nie­po­dob­ny; wiatr roz­no­sił głow­nie na wszyst­kie stro­ny, co chwi­la po­żar się wzma­gał, obej­mo­wał co­raz now­sze bu­dow­le, aż wresz­cie utwo­rzył się je­den pło­mień ogni­sty, nisz­cząc mie­nie i pra­cę kil­ku­set ro­dzin i od­bie­ra­jąc im ostat­ni kęs za­pra­co­wa­ne­go z cięż­kim tru­dem chle­ba.

Kie­dy w lat po­tem czte­ry zje­cha­li urzęd­ni­cy ko­ron­ni dla roz­po­zna­nia skut­ków klę­ski na­jaz­du szwedz­kie­go i ob­my­śle­nia środ­ków, pod­nie­sie­nia upa­dłe­go mia­sta, za­sta­li za­mek pu­sty, mury znisz­czo­ne, po­pę­ka­ne, roz­sy­pa­ne po czę­ści w gru­zy, i trzy wie­że bez wierzch­nie­go okry­cia. Ko­ścio­łek mu­ro­wa­ny Świę­te­go Pio­tra, sto­ją­cy w po­środ­ku zam­ku, nie miał ani da­chu, ani pu­ła­pu, w mie­ście zaś było do­mów tyl­ko 22, gdy przed na­jaz­dem li­czo­no ich 206.

Od tego cza­su Czersk już nie mógł dojść do daw­nej swej świet­no­ści i dziś jest li­chem mia­stecz­kiem, za­miesz­ka­łem przez miesz­czan trud­nią­cych się rol­nic­twem, i przez Ży­dów za­ję­tych han­dlem i spe­ku­la­cy­ją. –

Wszyst­kie te szcze­gó­ły mało są zna­ne przez miej­sco­wych miesz­kań­ców, na­le­ża­ło więc je przy­po­mnieć, jako do­ty­czą­ce miej­sca za­miesz­ka­nia kil­ku ro­dzin, któ­rych ci­che, spo­koj­ne ży­cie ma sta­no­wić osno­wę ni­niej­szej opo­wie­ści. –

O ćwierć mili od Czer­ska, tak­że nad Wi­słą, znaj­du­je się Góra Kal­wa­ry­ja, nie­gdyś wieś, za sta­ra­niem Bi­sku­pa po­znań­skie­go, Ste­fa­na Wierz­bow­skie­go, za­mie­nio­na na mia­sto przy­wi­le­jem kró­la pol­skie­go, Mi­cha­ła Ko­ry­bu­ta w roku 1670. Po­boż­ny ten pa­sterz, żar­li­wy o chwa­łę Bożą, urzą­dził Kal­wa­ry­ją we­dług wy­mia­ru Je­ro­zo­lim­skie­go, ozna­czył sta­cy­je, wzniósł ka­pli­ce, świą­ty­nie, domy, i na wzgó­rzu wy­mu­ro­wał ko­ściół świę­te­go Krzy­ża z po­wie­rze­niem za­rzą­du księ­żom Fi­li­pi­nom, a póź­niej księ­żom zwa­nym kom­mu­ni­sta­mi. Po­dźwi­gnąw­szy zaś znisz­czo­ny ko­ściół pa­ra­fial­ny Wnie­bo­wzię­cia Naj­święt­szej Pan­ny, osa­dził przy nim Ber­nar­dy­nów i zło­żył spro­wa­dzo­ne póź­niej re­li­kwie Świę­te­go Wa­le­ry­ja­na, pa­tro­na zie­mi czer­skiej od mo­ro­wej za­ra­zy. Do tego przy­byt­ku Pań­skie­go lud w każ­dej trwo­dze ucie­ka się z mo­dli­twą, a miesz­cza­nie Czer­ska co­rocz­nie, za ze­bra­ną skład­kę sute spra­wia­li na­bo­żeń­stwo, po­wie­rza­jąc opie­ce Wszech­moc­ne­go swo­je mie­nie, ży­cie i zdro­wie.II.

Po­wrót z na­bo­żeń­stwa.

W lat zaś dzie­sią­tek po urzą­dze­niu ka­wał­ka Pol­ski, w tak zwa­ną Kon­gre­sów­kę, miesz­cza­nie nie za­po­mnie­li po­boż­ne­go swe­go zwy­cza­ju i po wy­słu­cha­niu Mszy Śtej i od­śpie­wa­niu Psal­mów, Świę­ty Boże, i Kto się w opie­kę, wy­ro­ili się z ko­ścio­ła ber­na­dyń­skie­go, kie­ru­jąc się ku dro­dze pro­wa­dzą­cej do Czer­ska. Szli wszy­scy gro­mad­ką, po­ubie­ra­ni w sza­ty od­święt­ne, w su­kien­ne ka­po­ty, prze­pa­sa­ne zie­lo­nym albo czer­wo­nym pa­sem, w gra­na­to­we czap­ki ro­ga­te, pod­pie­ra­jąc się ki­ja­mi na­bi­te­mi w sęcz­kach gwoź­dzi­ka­mi. Za miesz­cza­na­mi po­su­wa­ły się ich żony, w czep­kach tiu­lo­wych z sze­ro­ką fal­ba­ną, w spód­ni­cach kwie­ci­stych i chust­kach całe im ple­cy okry­wa­ją­cych. Za tą gro­mad­ką o ja­kie kil­ka­set kro­ków wid­nia­ło na dro­dze trze­cie gron­ko, ale zło­żo­ne już tyl­ko z jed­nej ro­dzi­ny, któ­rej prze­wod­ni­czył męż­czy­zna ubra­ny w cza­ma­rę ze su­tym sza­me­run­kiem. Zgar­bio­ny, przy­chy­lo­ny, pod­pie­rał się tro­skli­wie la­ską, jak­by bez jej po­mo­cy trud­no mu było i kro­ku po­stą­pić. Na pier­siach błysz­czał mu krzyż pol­ski woj­sko­wy Ś. Sta­ni­sła­wa, z pod czap­ki, pra­wie na uszy na­cią­gnię­tej, wy­my­ka­ły się dłu­gie blond wło­sy po­mię­sza­ne z pro­mie­nia­mi si­wych, a z nad ust spa­da­ły ob­wi­słe wąsy, za­sła­nia­jąc je cał­ko­wi­cie. Twarz chu­da, po­marsz­czo­na, ze szra­mą na po­licz­ku i czo­le, chwiej­ny krok i krzyż za­słu­gi, ja­sno świad­czy­ły, że to był daw­ny wo­jak pol­ski, co bo­ju­jąc pod zna­mie­niem fran­cuz­kich or­łów, prze­bie­ga­jąc całą Eu­ro­pę z bro­nią na ra­mie­niu, po­ka­le­czo­ny, po­kie­re­szo­wa­ny, wy­szedł wresz­cie na bied­ne­go in­wa­li­dę, za­nie­dba­ne­go jak spra­wa, któ­rej się po­świę­cił. Po­mi­mo jed­nak tak wą­tłej po­sta­wy i skoń­czo­nych pię­ciu krzy­ży­ków ży­cia, z oczów bły­ska­ło mu ży­cie w ca­łej swo­jej peł­ni, a kie­dy przy­sta­nął, pro­stu­jąc się dla wy­po­czyn­ku, i spoj­rzał do koła wy­krę­ca­jąc la­ską, to zda­ło się, że to bo­ha­ter o lwej sile, co dęby wy­ry­wa z ko­rze­niem, a chmu­ry zga­nia jed­nem ręki po­ru­sze­niem. Przed nim po­stę­po­wa­ło dwo­je mło­dych dziew­czą­tek w świe­żych per­ka­li­ko­wych su­kien­kach i w du­żych ka­pe­lu­szach, świe­żo z przy­ra­żo­nej żyt­niej sło­my uple­cio­nych, któ­re przy­tu­lo­ne do sie­bie jak go­łąb­ki w gniazd­ku, pro­wa­dzi­ły oży­wio­ną roz­mo­wę z dwo­ma mło­dzień­ca­mi tuż przy nich idą­ce­mi. Były to sio­stry ro­dzo­ne a cór­ki owe­go po­kie­re­szo­wa­ne­go wo­ja­ka, ka­pi­ta­na Ste­fa­na, jak go zwy­kle na­zy­wa­no; z mło­dzień­ców zaś je­den był ich bra­tem, dru­gi je­dy­nym sy­nem wła­ści­cie­la tuż pod mia­stem le­żą­ce­go fol­war­ku. Obaj świe­żo ukoń­czyw­szy szko­ły wo­je­wódz­kie u księ­ży Pi­ja­rów w War­sza­wie, przy­je­cha­li na kil­ka ty­go­dni do ro­dzi­ców, aby w ci­szy wiej­skiej po pra­cy wy­po­cząć i przy­go­to­wać się do eg­za­mi­nu na pa­tent, da­ją­cy pra­wo do słu­cha­nia wy­kła­dów na­uko­wych w ów­cze­snym uni­wer­sy­te­cie war­szaw­skim. Prze­cho­dząc ra­zem wszyst­kie kla­sy, ra­tu­jąc się i wspo­ma­ga­jąc w każ­dym przy­pad­ku, ko­cha­li się praw­dzi­wie bra­ter­ską mi­ło­ścią, tym trwal­szą i go­ręt­szą, że opar­tą na wza­jem­nym sie­bie sza­cun­ku.

Oba w rów­nym pra­wie wie­ku, koń­cząc dwu­dzie­sty rok ży­cia, nie po­cią­ga­li ku so­bie zdu­mie­wa­ją­cą uro­dą, ale szla­chet­nym wy­ra­zem ob­li­cza, peł­no­ścią kształ­tów fi­zycz­nej bu­do­wy, świad­czą­cych za­rów­no o zdro­wiu cia­ła jak du­szy.

Co do dziew­czą­tek, były to praw­dzi­we mło­dziut­kie szcze­biot­ki, we­so­łe, fi­glar­ne, uśmiech­nię­te, z ru­mia­ne­mi bu­ziacz­ka­mi jak ró­życz­ki, z mo­dre­mi oczka­mi i ciem­no blond wło­sa­mi, któ­re sple­cio­ne w dwa dłu­gie war­ko­cze, spa­da­ły na ple­cy, zwią­za­ne w koń­cach w nie­bie­ską wstąż­kę na ko­kard­kę. Choć pro – ste­mi przy­sło­nię­te ka­pe­lu­sza­mi, wy­glą­da­ły wca­le po­wab­nie, a zaj­mu­jąc się wszyst­kim co spo­strze­gły, prze­la­tu­ją­cą ja­skół­ką, lub skow­ron­kiem, kwiat­kiem, traw­ką, wy­bie­ra­jąc cha­ber z żyta, roz­pra­wia­ły żywo z to­wa­rzy­szą­ce­mi im mło­dzia­na­mi, oglą­da­jąc się czę­sto na ojca i przy­sta­jąc na chwil­kę, je­że­li się zbyt wie­le od nie­go od­da­li­ły.

– Prze­szłe­go roku, ode­zwa­ła się młod­sza z nich Ró­zia, po ma­łej chwi­li ogól­ne­go mil­cze­nia, by­li­ście lep­si dla nas, moi pa­no­wie. Nie tyl­ko zbie­ra­li­ście kwiat­ki, ale ty Ste­fa­nie uplo­tłeś mi z nich prze­ślicz­ny wia­ne­czek, któ­ry no­si­łam cały dzień na gło­wie, chwa­ląc się przed wszyst­kie­mi z daru, jaki otrzy­ma­łam od bra­ta.

– To praw­da, po­twier­dzi­ła star­sza Wik­to­sia, Ró­zia praw­dę mówi, tyl­ko za­po­mnia­ła że wów­czas by­li­ście w szó­stej kla­sie, a dziś już szko­ły skoń­czy­li­ście. Po­wa­ga więc nie po­zwa­la zaj­mo­wać się wam ta­kie­mi drob­nost­ka­mi. –

– Póki są jesz­cze w mun­du­rach stu­denc­kich, to mogą nam i dziś słu­żyć jak daw­niej. Ośla czap­ka nie tak daw­no gło­wy ich opu­ści­ła, żeby mie­li za­po­mnieć, co się od bra­ci sio­strom przy­na­le­ży.

– A jed­nak i dziś nie wie­le już o nas dba­ją, ode­zwa­ła się Wik­to­sia, niby za­dą­sa­na:

co to bę­dzie da­lej, jak się prze­bie­rze­cie w cy­wil­ne ubra­nie, to na­wet nie chcę się do­my­ślać. Za­pew­ne bę­dzie­cie nas mi­jać zda­le­ka, spo­glą­da­jąc z góry, jak na isto­ty nie­god­ne wa­sze­go to­wa­rzy­stwa.

– Nie­spra­wie­dli­we je­ste­ście, moje sio­strzycz­ki, ode­zwał się na to Ste­fan, ale mu prze­rwał za­raz przy­ja­ciel jego Ja­nek do­da­jąc:

– Po­wiedz ra­czej: zło­śli­we i nie­wdzięcz­ne……

– A! bar­dzo grzecz­nie, prze­ślicz­nie, prze­rwa­ły obie dziew­czyn­ki, jesz­cze chwil­kę, a po­gro­zi­cie nam za­pew­ne ró­zgą, albo klap­sem.

– Pa­da­my pa­nom do nóg, jako lu­dziom uczo­nym i po­waż­nym, ale na po­dob­ne po­dob­ne po­gróż­ki wca­le nie my­śle­my cze­kać. Gnie­wa­my się na was i pro­szę do nas nic nie mó­wić.

– I my się na was gnie­wa­my, ode­zwał się Ja­nek, przy­zwy­cza­jo­ny uwa­żać dziew­czyn­ki jak sio­stry, nie bę­dzie­my wam na­przy­krzać się na­szą roz­mo­wą, cho­ciaż tyle mia­łem do po­wie­dze­nia.

– Za­pew­ne o na­szej zło­ści albo nie­wdzięcz­no­ści…. ale prze­pra­szam, bo się gnie­wa­my z sobą i nie roz­ma­wia­my.

– By­ło­by i o tem coś po­wie­dzieć, ale rzecz waż­niej­szą i cie­kaw­szą.

– Zu­peł­nie nie je­ste­śmy cie­ka­we.

– O! zu­peł­nie, zu­peł­nie, do­ło­ży­ła Ró­zia, je­że­li jed­nak chce­cie mó­wić, to mo­że­cie, nikt wam ust nie za­wią­zał, a nam uszów nie za­le­pił.

– Chcia­łem wła­śnie mó­wić o na­szych róż­nych pro­jek­tach…..

– Jak zo­sta­nie­my dok­to­ra­mi, me­ce­na­sa­mi, wtrą­cił Ste­fan, jak się po­że­nie­my, po­bo­ga­ci­my…..

– Pro­szę, jak to idzie pręd­ko! prze­rwa­ła Wik­to­sia, czy i pan Jan tak za jed­nym za­ma­chem, od jed­ne­go pod­sko­ku zo­sta­nie po­waż­nym w oku­la­rach dok­to­rem albo me­ce­na­sem?

– Ja my­ślę być go­spo­da­rze­em, od­rzekł Jan, ten stan naj­le­piej mi się po­do­ba.

– A to dla cze­go? za­py­ta­ła Wik­to­sia, od cza­su jak oj­ciec stra­cił wszyst­ko na dzier­ża­wie, go­spo­dar­stwa lę­kam się jak ognia.

– Jest jed­nak ono naj­mil­szą i naj­wdzięcz­niej­szą pra­cą, od­rzekł Jan.

Naj­przód…..

– Tak, tak, prze­rwa­ła Wik­to­sia, naj­przód zdy­cha­ją owce, po­tem by­dło i ko­nie; po­tem grad bije w polu, ogień pali w sto­do­le, ale praw­da, prze­pra­szam…. prze­cież się gnie­wa­my i nie roz­ma­wia­my z sobą; prze­pra­szam, bar­dzo prze­pra­szam.

– Więc nie mów­my o go­spo­dar­stwie, tyl­ko o czem in­nem…..

– O ni­czem, o ni­czem, bo się gnie­wa­my.

– Tak, do­ło­ży­ła Ró­zia, gnie­wa­my się i to na praw­dę, nie na żar­ty.

– A na dłu­go?

– Aż nas prze­pro­si­cie i ubła­ga­cie, a za karę mu­si­cie nam prze­ślicz­nie ukło­nić się i po­ca­ło­wać w ręce po dwa razy.

W po­śród śmie­chów i żar­tów kara co do joty speł­nio­na zo­sta­ła, na­stą­pi­ło więc zu­peł­ne po­go­dze­nie, i w krót­ce roz­po­czę­ła się po­waż­niej­sza roz­mo­wa o obio­rze sta­nu w przy­szło­ści.

W dru­giej gro­ma­dzie wy­prze­dza­ją­cej znacz­nie ro­dzi­nę Ka­pi­ta­na Ste­fa­na, zu­peł­nie in­ne­go ro­dza­ju pro­wa­dzi­ła się roz­mo­wa. Głów­nie utrzy­my­wał ją mło­dy, jesz­cze trzy­dzie­stu lat nie ma­ją­cy czło­wiek, ubra­ny dość brud­no i po­dar­to, ale ru­chli­wy jak fry­ga, za­ro­śnię­ty, roz­czo­chra­ny, z jed­nem okiem drga­ją­cym spa­zma­tycz­nie i skut­kiem tego zwy­kle przy­mknię­tem. Roz­pra­wia­jąc i ma­cha­jąc rę­ko­ma, chwi­li jed­nej pra­wie nie po­zo­stał spo­koj­nym. Do tego mó­wił, tego trą­cał, na in­ne­go pa­trzył a o in­nym my­ślał. Prze­cho­dząc róż­ne ko­le­je, był mły­nar­czy­kiem, lo­ka­jem, kar­bo­wym, le­śni­kiem, póź­niej eko­no­mem, wresz­cie se­kre­ta­rzem przy ma­gi­stra­cie w Czer­sku, a w koń­cu ni­czem, szu­ka­ją­cym no­we­go po­miesz­cze­nia. Nie­spo­koj­ny, chci­wy, żąd­ny wy­nie­sie­nia, nie­prze­bie­ra­ją­cy w środ­kach, na wszyst­ko pa­trzą­cy z za­zdro­ścią, nig­dzie, jak to mó­wią, miej­sca dłu­go nie za­grzał, bo wszę­dzie chciał iść na­przód nie przez pra­cę i za­słu­gę, ale przez pod­stęp, in­try­gi i nie­cne szal­bier­stwo. Kie­dy zwra­ca­no jego uwa­gę na nie­uczci­wość w po­stę­po­wa­niu i na karę Bożą, cmo­kał nie­cier­pli­wie usta­mi, i mru­ga­jąc okiem spa­zma­tycz­nie, mó­wił trzę­sąc ręką po nad gło­wą:

– Daj­cie mi po­kój z mo­ra­ła­mi! Jam nie dziec­ko, ani ko­ron­ny głu­piec, wiem co pa­rzy, a co zię­bi. Kręć się i wierć, oto moje go­dło, a mu­sisz coś ko­niecz­nie albo wy­krę­cić, albo wy­wier­cić. Bez tego zgi­niesz w świe­cie jak Szwed w kam­pi­now­skiej pusz­czy.

To też krę­cił się i wier­ciał, dep­tał wszyst­ko i po­trą­cał i szedł śmia­ło do celu, jaki so­bie na­kre­ślił, choć­by przy­szło świat cały łza­wić i kra­wić bo­le­ścią. Do­tąd jed­nak za­bie­gi te nie wie­le mu przy­nio­sły po­żyt­ku. Nie zra­ża­ło go to prze­cie, i za­wsze ko­piąc doł­ki pod kimś wyż­szym od sie­bie, jako mły­nar­czyk pod mły­na­rzem, jako kar­bo­wy pod eko­no­mem, jako se­kre­tarz pod bur­mi­strzem, te­raz na gwałt wdzie­rał się na po­sa­dę na­uczy­cie­la szkół­ki w Czer­sku, zaj­mo­wa­ną do­tąd przez po­zna­ne­go już ka­pi­ta­na Ste­fa­na Bu­ga­ja, je­dy­ne w tej pra­cy znaj­du­ją­ce­go dla sie­bie utrzy­ma­nie.

– Pa­trz­cie pa­no­wie, mó­wił pan Bar­tło­miej Kruk, ta­kie bo­wiem no­sił mia­no, wska­zu­jąc ręką… na gro­mad­kę śmie­ją­cej się i we­se­lą­cej mło­dzie­ży, za któ­rą su­nął się wol­no przy­gar­bio­ny wo­jak. Pa­trz­cie, pa­no­wie, na tego sta­re­go nie­do­łę­gę, jak idzie niby spę­ta­ny, na dzie­ci jego tak się gło­śno we­se­lą­ce. Nie je­stem mię­dzy nie­mi, ale­bym przy­siągł, że on umyśl­nie ocią­ga się, żeby być za­wsze zda­la od oby­wa­tel­stwa czer­skie­go, bo jako szlach­cic i woj­sko­wy, gar­dzi miesz­czań­stwem i ma je za chęt­kę pę­tel­kę…..

– Co ma gar­dzić, prze­rwał Woj­ciech Ma­ru­siak, je­den z mie­szan po­waż­niej­szy wie­kiem, z pew­ną w gło­sie nie­cier­pli­wo­ścią; z ka­pi­ta­nem znam się nie od wczo­raj, to wiem co to za po­czci­wa du­sza. Dum­no­ści w nim na zdrę na­wet nie ma, idzie wol­no bo to po­rą­ba­ne, po­dziu­ra­wio­ne jak rze­szo­to, to nie może tak maj­tać żwa­wo no­ga­mi jak pan Bar­tło­miej.

– Już ja go znam le­piej, ode­zwał się Kruk, mru­ga­jąc okiem i do każ­de­go ob­ra­ca­jąc się ko­le­ją. W każ­dym woj­sko­wym szlach­ci­cu py­chy po uszy.

A ślicz­ne jego có­recz­ki z dwo­ma mło­ko­sa­mi, za­rę­czam że wy­śmie­wa­ją wa­sze dziat­ki, ich po­czci­wość i pro­sto­tę, do któ­rej się na­wet nie umy­wa­ły.

– To może być, ode­zwa­ło się kil­ka gło­sów, któ­re na próż­no po­waż­ny Ma­ru­siak sta­rał się uspo­ko­ić, to może być, bo i dla cze­góż tak od nas stro­nią? Cóż to, czy my nie oby­wa­te­le? Czy my to nie tacy do­brzy jak każ­dy inny? Pan Bar­tło­miej aż się uszczy­pał a ra­do­ści, i mru­ga­jąc okiem, mó­wił da­lej:

– Wam, pa­no­wie oby­wa­te­le, trze­ba nie ta­kie­go jak on na­uczy­cie­la; trze­ba nie tyl­ko żeby uczył dzie­ci, ale i bro­nił was przed nad­uży­ciem bur­mi­strza. Jego zaś na­uka, Pa­nie od­puść, ni do chle­ba ni do roli. Gada szał­ki opał­ki, o kró­lach i wo­je­wo­dach, o Tur­kach i Ta­ta­rach, a co dzie­ciom z tego przyj­dzie? Niech one zna­ją do­brze na­szę re­li­gi­ją ka­to­lic­ką, niech umie­ją pi­sać i czy­tać, niech umie­ją się bro­nić przed gwał­tem i nad­uży­ciem, to do­pie­ro z na­uki od­nio­są po­ży­tek. Dzie­ci bie­gną ochot­nie do szko­ły, bo im gada hi­sto­ryj­ki i dyk­te­ryj­ki, ale jak was sza­no­wać jako swo­ich oj­ców, jak was bać się i słu­chać, o tem i słów­ka nie pi­śnie, bo pra­gnie sie­bie wy­żej od was po­sta­wić i za­brać ich ser­ca dla sie­bie tyl­ko tyl­ko sa­me­go. A czy to uczci­wie?

– Już­cić co praw­da, to praw­da, ode­zwa­ło się zno­wu kil­ka gło­sów, u gdy po­czci­wy Ma­ru­siak chciał mó­wić w obro­nie swe­go daw­ne­go to­wa­rzy­sza, prze­rwa­no mu na­tych­miast, do­wo­dząc, że pan Bar­tło­miej mówi mą­drze i we wszyst­kim ma słusz­ność za sobą.

– Pa­nie tego, ode­zwał się Ku­lec­ki, miesz­cza­nin usa­dzi­sty i krę­py jak becz­ka od ka­pu­sty, ob­cie­ra­jąc skro­plo­ną po­tem ły­si­nę, p anie tego, za mo­je­go dzie­ciń­stwa, to nas ki­jem do szko­ły na­gnać trud­no było, bo p anie tego, na­uczy­ciel ró­zgi z nas nie zdej­mo­wał, trzy­mał w ry­zie i co sło­wem nie we­pchnął w gło­wę, to wpa­ko­wał ró­zgą, albo ba­tem, pa­nie tego, jak się uda­ło.

Na­uka to nie za­baw­ka, a dzie­ci na­sze wy­raź­nie ba­wią się w szko­le, a nie uczą i dla tego tak spie­szą do niej ochot­nie, cze­go daw­niej, pa­nie tego, nie by­wa­ło. Może ka­pi­tan pa­nie tego… jak to mó­wią, pa­nie tego…. i Ku­lec­ki, nie mo­gąc się ja­koś wy­ję­zy­czyć, po­wta­rzał cią­gle ulu­bio­ne swo­je przy­sło­wie, szu­ka­jąc wy­ra­zów na przed­sta­wie­nie krą­żą­cej mu po gło­wie my­śli, co­raz wię­cej nie­cier­pli­wiąc się i mo­ta­jąc. Są­sie­dzi jego za­czę­li nie znacz­nie uśmie­chać się, Bar­tło­miej mru­gał okiem, jak­by mu wy­paść chcia­ło z opra­wy, co zo­ba­czyw­szy brat nie for­tun­ne­go mów­cy, Piotr Ku­lec­ki, syk­nął, splu­nął i rzekł pręd­ko, jak­by wy­ra­zem go­nił każ­dy wy­mó­wio­ny wy­raz:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: