Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Ukryte skarby - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
26 lipca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ukryte skarby - ebook

Dora Conroy jest piękna, pełna fantazji i uwielbia wszystko, co niezwykłe. Dlatego ku strapieniu swojej aktorskiej rodziny porzuciła teatr i z zapałem zajęła się kupowaniem i sprzedawaniem małych skarbów, które mniej życzliwi nazywają starymi rupieciami, a bardziej życzliwi - antykami.

Jed Skimmerhorn to dziedzic arystokratycznej rodziny, który uciekł z klatki rodowej posiadłości, by pracować w policji. Jednak teraz, gdy spotkała go osobista tragedia, znowu uciekł, porzucając jedyne zajęcie, które dawało mu radość, oraz ludzi, z którymi czuł się na swoim miejscu.

Edmund Finley jest bogatym i zepsutym kolekcjonerem dzieł sztuki, w świecie którego wszystko musi być idealne. Dlatego gdy przypadkiem dochodzi do zamiany paczki zaadresowanej do Finleya, rozpoczyna się pościg, w którym ludzkie życie ma wartość o wiele mniejszą od zaginionych przedmiotów, a Jed i Dora znajdą ukryte skarby tam, gdzie nigdy by się ich nie spodziewali…

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8289-073-0
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Nie chciał tu miesz­kać. Nie, bar­dziej niż nie chciał; nie­na­wi­dził uwię­zie­nia w tej wytwor­nej sta­rej rezy­den­cji, gdzie drę­czyły go nie­spo­kojne duchy. Nakry­cie mebli pokrow­cami, zamknię­cie drzwi na klucz i odej­ście już nie wystar­czały. Musiał opróż­nić ten dom i uwol­nić się w ten spo­sób od kosz­ma­rów.

– Panie kapi­ta­nie…

Jed zesztyw­niał. Od zeszłego tygo­dnia nie miał już prawa do tego tytułu. Zło­żył rezy­gna­cję, oddał odznakę, ale już znu­dziło mu się to wyja­śniać. Usu­nął się z drogi dwóm tra­ga­rzom, zno­szą­cym po scho­dach pali­san­drowy kre­dens do wiel­kiego holu, a potem na zewnątrz domu, w mroźne powie­trze poranka.

– Tak?

– Może zaj­rzy pan na górę, czy zabra­li­śmy, co pan sobie życzył. Nam się zdaje, że to już wszystko.

– Dobrze.

Ale nie chciał wcho­dzić po tych scho­dach, prze­mie­rzać tych poko­jów. Nawet puste miały w sobie zbyt wiele. Odpo­wie­dzial­ność, pomy­ślał, rusza­jąc nie­chęt­nie. Za czę­sto poja­wiała się w jego życiu, by miał teraz o niej zapo­mnieć.

Coś cią­gnęło go w stronę jego daw­nego pokoju. Pokoju, w któ­rym dora­stał, pokoju, który zaj­mo­wał, kiedy zamiesz­kał tu samot­nie. Ale zatrzy­mał się na krok przed pro­giem. Mocno zaci­snął pię­ści w kie­sze­niach i cze­kał, aż wspo­mnie­nia dosię­gną go jak ostrzał snaj­pera.

W tym pokoju pła­kał – oczy­wi­ście ukrad­kiem i ze wsty­dem. Żaden męski poto­mek rodu Skim­mer­hor­nów nie oka­zy­wał publicz­nie sła­bo­ści. A kiedy łzy wysy­chały, pla­no­wał tu zemstę. Dzie­cinne, nie­sku­teczne plany odwetu, na któ­rych zawsze źle wycho­dził.

W tym pokoju nauczył się nie­na­wi­dzić.

Ale to prze­cież tylko pokój. Tylko dom. Udo­wod­nił to sobie przed laty, kiedy jako doro­sły męż­czy­zna wró­cił, by w nim zamiesz­kać. Czy nie byłem zado­wo­lony? – spy­tał sam sie­bie. Czy to nie było pro­ste?

Było, aż do chwili, kiedy Ela­ine…

– Jede­dia­szu.

Wzdry­gnął się. Jego ręka odru­chowo się­gnęła po broń, któ­rej już nie nosił. Ten gest i fakt, że pogrą­żony w nie­zdro­wych roz­my­śla­niach dał się zajść od tyłu, przy­po­mniały mu, dla­czego nie nosi już broni u boku.

Opa­no­wał się i spoj­rzał na swoją babkę. Hono­ria Skim­mer­horn Rod­gers, otu­lona w norki, z dys­kret­nymi, sto­sow­nymi na dzień bry­lan­tami migo­cą­cymi u jej uszu, miała pięk­nie ufry­zo­wane śnież­no­białe włosy. Wyglą­dała jak sza­cowna matrona, zdą­ża­jąca na obiad w ulu­bio­nym klu­bie. Ale jej oczy, rów­nie żywe i błę­kitne jak jego wła­sne, prze­peł­niała tro­ska.

– Może jed­nak prze­ko­nam cię, żebyś zacze­kał – powie­działa cicho i wycią­gnęła rękę, by poło­żyć ją na jego ramie­niu.

Odru­chowo uchy­lił się przed jej doty­kiem. Skim­mer­hor­no­wie nie lubią czu­ło­ści. Koniec tematu.

– Nie ma sensu cze­kać.

– A to ma sens? – Wska­zała pusty pokój. – Czy opusz­cze­nie domu, porzu­ce­nie wszyst­kiego, co do cie­bie należy, ma sens?

– Nic w tym domu nie należy do mnie.

– Absurd – w jej gło­sie poja­wił się cień bostoń­skiego akcentu.

– Bo nie ma praw­dzi­wych wła­ści­cieli? – Odwró­cił się od pokoju, by spoj­rzeć babce w twarz. – Bo przy­pad­kiem zosta­łem przy życiu? Nie, dzię­kuję.

Gdyby nie mar­twiła się tak o niego, natar­łaby mu uszu za tę obce­sową odpo­wiedź.

– Mój drogi, nie o to cho­dzi. I nikt tu nie zawi­nił. – Zaj­rzała mu głę­boko w oczy i zamil­kła.

Miała ochotę nim potrzą­snąć, żeby oprzy­tom­niał. Ale w jego oczach zoba­czyła, że to niczego nie zmieni. Dla­tego czule dotknęła jego policzka.

– Ty po pro­stu potrze­bu­jesz czasu.

Spiął się pod jej doty­kiem. Musiał zmo­bi­li­zo­wać całą siłę woli, by nie uciec przed tymi deli­kat­nymi pal­cami.

– I wła­śnie w ten spo­sób go sobie zapew­niam.

– Wypro­wa­dza­jąc się z rodzin­nego domu.

– Rodzin­nego? – Roze­śmiał się, a echo jego śmie­chu odbiło się w holu nie­zno­śnie gło­śno. – Ni­gdy nie byli­śmy rodziną ani tu, ani ni­gdzie.

Jej spoj­rze­nie, łagodne i pełne współ­czu­cia, stward­niało.

– Wypie­ra­nie się wła­snej prze­szło­ści jest tak samo złe, jak życie nią. Co ty wypra­wiasz? Odrzu­casz wszystko, co zdo­by­łeś, wszystko, co wywal­czy­łeś sobie wła­snymi rękami? Być może nie pochwa­li­łam two­jego wyboru zawodu, ale tak zde­cy­do­wa­łeś, i to traf­nie, jak się oka­zało. Wydaje mi się, że przy­nio­słeś wię­cej chwały nazwi­sku Skim­mer­hor­nów, kiedy zosta­łeś kapi­ta­nem, niż wszy­scy twoi przod­ko­wie ze swo­imi pie­niędzmi i pozy­cją towa­rzy­ską.

– Nie zosta­łem poli­cjan­tem, żeby doda­wać chwały mojemu cho­ler­nemu nazwi­sku.

– Nie – przy­znała spo­koj­nie. – Zro­bi­łeś to dla samego sie­bie, nie ugi­na­jąc się pod potężną pre­sją całej rodziny… także i moją.

Odsu­nęła się od niego i ruszyła kory­ta­rzem. Miesz­kała tu kie­dyś, dawno temu, jako młoda mężatka. Nie­szczę­śliwa młoda mężatka.

– Patrzy­łam, jak zmie­niasz swoje życie, i bałam się… bo wie­dzia­łam, że zro­bi­łeś to tylko dla sie­bie. Czę­sto zasta­na­wia­łam się, skąd mia­łeś na to tyle siły.

Odwró­ciła się i przyj­rzała mu się, synowi swo­jego syna. Odzie­dzi­czył efek­towną urodę Skim­mer­hor­nów. Brą­zowe włosy, teraz roz­wi­chrzone przez wiatr, oka­lały szczu­płą, kości­stą twarz, teraz wyraź­nie spiętą. Mar­twiła się, jak każda kobieta, bo stra­cił na wadze, choć dzięki temu jego zaostrzone rysy stały się bar­dziej wyra­zi­ste. Jego wysoka syl­wetka o sze­ro­kich ramio­nach pro­mie­niała siłą, która pod­kre­ślała roman­tyczną męską urodę bla­do­zło­tej cery i wraż­li­wych ust, a jed­no­cze­śnie z nią kon­tra­sto­wała. Jego oczy, głę­bo­kie i inten­syw­nie błę­kitne, uni­kały jej spoj­rze­nia. Były teraz rów­nie udrę­czone i wyzy­wa­jące jak oczy tego nie­szczę­śli­wego chłopca, któ­rego tak dobrze pamię­tała.

Ale nie był już chłop­cem, a ona bała się, że męż­czyź­nie nie może już pomóc.

– Nie chcę patrzeć, jak znowu robisz w swoim życiu rewo­lu­cję… tym razem z nie­wła­ści­wych powo­dów. – Potrzą­snęła głową i mówiła dalej, zanim zdą­żył odpo­wie­dzieć. – Mogłam mieć zastrze­że­nia, kiedy po śmierci rodzi­ców zamiesz­ka­łeś tu samot­nie, ale to rów­nież była twoja decy­zja. A po pew­nym cza­sie zaczę­łam rozu­mieć, że znowu wybra­łeś wła­ści­wie. Ale czy tym razem twoją reak­cją na tę tra­ge­dię ma być sprze­da­nie domu, zre­zy­gno­wa­nie z kariery?

Odcze­kał chwilę.

– Tak.

– Zawio­dłeś mnie, Jede­dia­szu.

To zabo­lało. Rzadko wypo­wia­dała to zda­nie, a spra­wiło mu więk­szy ból niż stek wyzwisk, jakimi obrzu­cał go ojciec.

– Wolę cię zawieść, niż mieć na sumie­niu życie choćby jed­nego poli­cjanta. Nie mogę dłu­żej być dowódcą. – Spoj­rzał na swoje dło­nie, zaci­snął je. – Może już ni­gdy nim nie będę. A co do domu, dawno powin­ni­śmy byli go sprze­dać. Po wypadku. Zro­bi­li­by­śmy to, gdyby Ela­ine się na to zgo­dziła.

Coś jakby utkwiło mu w gar­dle. Poczu­cie winy miało smak żółci.

– Teraz jej też już nie ma, a decy­zja należy do mnie.

– Należy – zgo­dziła się. – Ale popeł­niasz błąd.

Zawrzała w nim nagła wście­kłość. Miał ochotę ude­rzyć w coś, ude­rzyć kogoś, okła­dać pię­ściami czy­jeś ciało. Zbyt czę­sto nawie­dzało go to uczu­cie. Wła­śnie dla­tego nie był już kapi­ta­nem J.T. Skim­mer­hor­nem z fila­del­fij­skiego depar­ta­mentu poli­cji, lecz zwy­kłym cywi­lem.

– Nie rozu­miesz? Nie mogę tu miesz­kać. Nie mogę tu sypiać. Muszę się stąd wydo­stać. Ja się tu duszę.

– Więc wróć ze mną do domu – popro­siła na powrót łagod­nym gło­sem. – Na święta. Przy­naj­mniej do Nowego Roku. Daj sobie tro­chę czasu, zanim zro­bisz nie­od­wra­calny krok. – Wzięła go łagod­nie za ręce, choć się opie­rał.

– Jede­dia­szu, minęło wiele mie­sięcy, odkąd… Od śmierci Ela­ine.

– Wiem, ile czasu minęło. – Tak, wie­dział dokład­nie, kiedy zgi­nęła jego sio­stra. W końcu to on ją zabił. – Dzię­kuję za zapro­sze­nie, ale mam co robić. Dzi­siaj oglą­dam miesz­ka­nie. Na South Street.

– Miesz­ka­nie… – W wes­tchnie­niu Hono­rii zabrzmiało roz­draż­nie­nie. – Doprawdy, Jede­dia­szu, co to za non­sensy? Kup sobie nowy dom, skoro musisz, wyjedź na dłu­gie waka­cje, ale nie zagrze­buj się w jakimś nędz­nym pokoju.

Zdzi­wił się, że potrafi się uśmie­chać.

– W anon­sie napi­sano o cichym, atrak­cyj­nym i dobrze poło­żo­nym miesz­ka­niu. Nie wspo­mniano, żeby było nędzne. Bab­ciu – uści­snął jej rękę, uprze­dza­jąc jej pro­te­sty – pozwól mi na to.

Znowu wes­tchnęła, już prze­czu­wa­jąc swoją klę­skę.

– Chcę tylko two­jego dobra.

– Jak zawsze. – Stłu­mił dreszcz. Wyda­wało mu się, że te ściany zbli­żają się do niego. – Ucie­kajmy stąd.ROZDZIAŁ PIERWSZY

Pusty teatr ma szcze­gólny urok. Urok moż­li­wo­ści. Nio­sące się echem głosy akto­rów powta­rza­ją­cych swoje role, reflek­tory, kostiumy, ner­wowa atmos­fera i roz­dęte ego, się­ga­jące ze środka sceny aż do ostat­niego, obec­nie pustego rzędu.

Isa­dora Con­roy chło­nęła ten urok, sto­jąc za kuli­sami Liberty The­ater i przy­glą­da­jąc się pró­bie kostiu­mo­wej _Opo­wie­ści wigi­lij­nej_. Jak zawsze roz­ko­szo­wała się przed­sta­wie­niem – nie tylko utwo­rem Dic­kensa, ale i spek­ta­klem roz­dy­go­ta­nych ner­wów, oświe­tle­nia, dobrze recy­to­wa­nych kwe­stii. Prze­cież teatr miała we krwi.

Miała w sobie wibru­jącą ener­gię, która pul­so­wała w niej nawet teraz, gdy stała spo­koj­nie. Jej wiel­kie brą­zowe oczy błysz­czały pod­nie­ce­niem i zda­wały się usu­wać w cień resztę twa­rzy, obra­mo­wa­nej puklami zło­ci­sto­brą­zo­wych wło­sów. To pod­nie­ce­nie wywo­łało na jej kre­mo­wej cerze rumie­niec, a na sze­ro­kich ustach – uśmiech. Była to twarz o sub­tel­nych rysach i płyn­nych liniach, zdrowa i śliczna. Jej drobne, jędrne ciało try­skało ener­gią.

Była kobietą inte­re­su­jącą się wszyst­kim wokół sie­bie, kobietą wie­rzącą w ilu­zję. Obser­wu­jąc ojca, szczę­ka­ją­cego łań­cu­chami Mar­leya i gło­szą­cego strasz­liwe prze­po­wied­nie przed zesztyw­nia­łym ze stra­chu Scro­oge’em, wie­rzyła w duchy. A ponie­waż w nie wie­rzyła, nie widziała już ojca, lecz potę­pieńca, na wiecz­ność sku­tego łań­cu­chami wła­snej chci­wo­ści.

Potem Mar­ley na powrót stał się Quen­ti­nem Con­royem, zasłu­żo­nym akto­rem, reży­se­rem i miło­śni­kiem teatru, ogła­sza­ją­cym wła­śnie chwilę prze­rwy na zmianę deko­ra­cji.

– Cześć! – Sio­stra Dory, Ofe­lia, nad­bie­gła z głębi kulis. – Mamy dwa­dzie­ścia minut spóź­nie­nia w sto­sunku do planu.

– Nie mamy planu – mruk­nęła Dora, kiwa­jąc głową z podzi­wem, ponie­waż zmiana deko­ra­cji odby­wała się bły­ska­wicz­nie. – Moje podróże han­dlowe ni­gdy nie mają planu. Jak on to fan­ta­stycz­nie robi… prawda?

Lea powścią­gnęła cisnącą się jej na usta uwagę, że nie­zdy­scy­pli­no­wana natura sio­stry woła o pomstę do nieba, zer­k­nęła w kie­runku sceny i przyj­rzała się ojcu.

– Tak. Choć Bóg wie, jak udaje mu się znieść rok w rok to samo przed­sta­wie­nie.

– Tra­dy­cja – uśmiech­nęła się Dora. – Na tym opiera się teatr.

Opu­ściła ten świat, ale nie prze­stała kochać sceny ani podzi­wiać czło­wieka, który nauczył ją, jak inter­pre­to­wać tekst. Przy­glą­dała się, jak wcie­lał się na sce­nie w tysiące postaci. Mak­bet, Willy Loman¹, Nathan Detroit². Była świad­kiem jego trium­fów i pora­żek. Ale zawsze pory­wał widzów.

– Pamię­tasz rodzi­ców w roli Tyta­nii i Obe­rona?

Lea prze­wró­ciła oczami, ale nie mogła powstrzy­mać uśmie­chu.

– Trudno zapo­mnieć coś takiego. Mama przez całe tygo­dnie nie wycho­dziła z roli. Życie z kró­lową elfów jest nie do wytrzy­ma­nia. A jeśli nie wyru­szymy zaraz, kró­lowa gotowa tu przyjść i zacząć wyli­czać, co może się przy­da­rzyć dwóm kobie­tom, samot­nie podró­żu­ją­cym do Wir­gi­nii.

Dora objęła sio­strę, żeby ukoić jej zde­ner­wo­wa­nie i znie­cier­pli­wie­nie.

– Spo­koj­nie, kotku, jest zajęta, a on wkrótce zrobi chwilkę prze­rwy.

Co istot­nie nastą­piło. Kiedy akto­rzy się roze­szli, Dora wystą­piła na śro­dek sceny.

– Tato – zmie­rzyła go dłu­gim spoj­rze­niem od stóp do głów – byłeś wspa­niały.

– Dzię­kuję ci, naj­słod­sza. – Pod­niósł ramię tak ener­gicz­nie, że jego znisz­czony płaszcz zatrze­po­tał. – Zdaje się, że od zeszłego roku udało nam się ulep­szyć cha­rak­te­ry­za­cję.

– Oczy­wi­ście. – Istot­nie, szminka i kredka do oczu miały alar­mu­jąco reali­styczny odcień, a przy­stojna twarz ojca spra­wiała wra­że­nie bli­skiej roz­kładu. – Wyglą­dasz abso­lut­nie maka­brycz­nie. – Zło­żyła na jego ustach lekki poca­łu­nek, uwa­ża­jąc, by nie roz­ma­zać szminki. – Przy­kro mi, że stra­cimy dzi­siej­szą pre­mierę.

– Nie ma na to rady – powie­dział, choć jed­nak z pewną urazą.

Mimo że miał syna kon­ty­nu­ują­cego tra­dy­cje Con­royów, stra­cił dwie córki: jedną zabrało mu mał­żeń­stwo, drugą – wolny han­del. A mimo to cza­sami uda­wało mu się obsa­dzać je w pomniej­szych rolach.

– A więc moje dwie dziew­czynki ruszają na wielką wyprawę.

– Tato, to podróż w inte­re­sach, a nie eks­pe­dy­cja do źró­deł Ama­zonki.

– Wszystko jedno. – Mru­gnął i poca­ło­wał z kolei Leę. – Uwa­żaj­cie na węże.

– Leo, skar­bie!

Tri­xie Con­roy, olśnie­wa­jąca w sukni z tiur­niurą i kape­lu­szu z pió­rami, wybie­gła na scenę. Zna­ko­mita aku­styka Liberty nio­sła jej gar­dłowy głos aż do naj­dal­szych bal­ko­nów.

– Kocha­nie, dzwoni John. Zapo­mniał, czy Missy ma dziś zbiórkę zuchów o pią­tej, czy lek­cję for­te­pianu o szó­stej.

– Zosta­wi­łam listę – mruk­nęła Lea. – Jak zdoła dopil­no­wać dzieci przez trzy dni, skoro nie umie zna­leźć listy?

– Słodki jest – zaświer­go­tała Tri­xie, kiedy wście­kła Lea popę­dziła do tele­fonu. – Ideał zię­cia. Posłu­chaj, Doro, będziesz jechać ostroż­nie?

– Tak, mamo.

– Pew­nie, że będziesz. Zawsze jeź­dzisz ostroż­nie. Nie będziesz zabie­rać auto­sto­po­wi­czów?

– Nawet gdyby bła­gali na klęcz­kach.

– A co dwie godziny będziesz się zatrzy­my­wać, żeby dać odpo­cząć oczom?

– Punk­tu­al­nie jak w zegarku.

Tri­xie, nie­stru­dzona w zamar­twia­niu się, zagry­zła wargę.

– Ale i tak do Wir­gi­nii jest bar­dzo daleko. I może zacząć padać śnieg.

– Mam zimówki. – Dora poca­ło­wała matkę jesz­cze raz, żeby uciąć jej czarne pro­roc­twa. – Mam też w fur­go­netce tele­fon, mamuś. Zamel­duję się za każ­dym razem, jak prze­kro­czymy gra­nicę stanu.

– Ależ to będzie zabawa! – Ta per­spek­tywa nie­spo­dzie­wa­nie popra­wiła humor Tri­xie. – O, Quen­tin, kocha­nie, wła­śnie zaj­rza­łam do kasy. – Dygnęła głę­boko przed mężem. – Wszyst­kie bilety wyprze­dane na tydzień naprzód.

– Natu­ral­nie. – Quen­tin pod­niósł żonę i obró­cił ją we wdzięcz­nym piru­ecie, zakoń­czo­nym niskim ukło­nem. – Con­roy zado­wala się wyłącz­nie kom­ple­tami.

– Złam nogę. – Dora uca­ło­wała matkę po raz ostatni. – I ty też – zwró­ciła się do Quen­tina. – I, tato, nie zapo­mnij, że dzi­siaj masz poka­zać miesz­ka­nie.

– Ni­gdy nie zapo­mi­nam o obo­wiąz­kach. Na miej­sca! – zawo­łał, po czym mru­gnął do córki. – _Bon voy­age,_ moja słodka.

Wycho­dząc przez kulisy, sły­szała szczęk jego łań­cu­chów. Nie mogłaby sobie wyobra­zić lep­szego poże­gna­nia.

Według Dory sala aukcyjna bar­dzo przy­po­mi­nała teatr. Tu także była scena, rekwi­zyty, role. Osłu­piali Tri­xie i Quen­tin Con­roy­owie usły­szeli przed laty, że ich córka tak naprawdę nie odcho­dzi ze sceny. Po pro­stu zna­la­zła inny śro­dek wyrazu. Kiedy tylko nada­rzała się oka­zja kupna lub sprze­daży, wro­dzony talent aktor­ski przy­cho­dził jej z pomocą.

Scenę dzi­siej­szego występu już znała.

Budy­nek, w któ­rym Sher­man Por­ter pro­wa­dził swoją aukcję, a także pchli targ, pier­wot­nie słu­żył za rzeź­nię i na­dal przy­po­mi­nał bar­dziej sto­dołę niż cokol­wiek innego. Towary wysta­wiano na pokaz na lodo­wa­tym beto­nie pod­łogi, na któ­rej nie­gdyś kwi­czały i ryczały świ­nie i krowy, mające stać się bef­szty­kami i scha­bo­wymi. Teraz wędro­wali tędy ludzie w płasz­czach i sza­li­kach, grze­biący w szkla­nych naczy­niach, mam­ro­czący pod nosem nad obra­zami i duma­jący nad por­ce­la­no­wymi szaf­kami oraz rzeź­bio­nymi wez­gło­wiami.

Atmos­fera była raczej nie­szcze­gólna, ale zda­rzało się jej gry­wać w mniej sprzy­ja­ją­cych warun­kach. I oczy­wi­ście to było tu naj­waż­niej­sze.

Isa­dora Con­roy uwiel­biała oka­zyjną sprze­daż. Słowa „na sprze­daż” odzy­wały się w jej krwi dźwię­kiem sre­brzy­stych dzwo­necz­ków. Zawsze prze­pa­dała za kupo­wa­niem, sama wymiana pie­nię­dzy na towar spra­wiała jej głę­boką satys­fak­cję. Tak głę­boką, że zbyt czę­sto zda­rzało się jej wymie­niać pie­nią­dze na przed­mioty, które do niczego nie były jej potrzebne. Ale to wła­śnie uko­cha­nie tego typu oka­zji popchnęło Dorę do otwo­rze­nia wła­snego sklepu i póź­niej­szego odkry­cia, iż sprze­da­wa­nie nio­sło ze sobą rów­nie wiele przy­jem­no­ści co kupo­wa­nie.

– Leo, spójrz na to. – Dora odwró­ciła się do sio­stry, poka­zu­jąc jej pozła­cany dzba­nu­szek do śmie­tanki w kształ­cie kobie­cego, budu­aro­wego pan­to­felka. – Czy­sta sło­dycz.

Ofe­lia Con­roy Brad­shaw rzu­ciła jej wymowne spoj­rze­nie, uno­sząc jedną mio­do­wo­brą­zową brew. Wbrew roman­tycz­nemu imie­niu była kobietą twardo stą­pa­jącą po ziemi.

– Czy­sty kosz­mar.

– Daj spo­kój, zapo­mnij o okle­pa­nych kano­nach piękna. – Dora z uśmie­chem powio­dła pal­cem wzdłuż pod­bi­cia bucika. – Na świe­cie jest miej­sce i na śmiesz­nostki.

– Wiem. Tym miej­scem jest twój sklep.

Dora roze­śmiała się, zupeł­nie nie­zra­żona. Choć odsta­wiła dzba­nu­szek, już się na niego zde­cy­do­wała. Wyjęła notes i pióro, przy­ozdo­bione Elvi­sem z gitarą, i zano­to­wała numer przed­miotu.

– Bar­dzo się cie­szę, że przy­je­cha­łaś ze mną. Poma­gasz mi się sku­pić.

– Ktoś musi to robić.

Uwagę Lei pochło­nęła wystawa szkła z cza­sów Wiel­kiego Kry­zysu. Były tu dwa lub trzy bursz­ty­nowe przed­mioty, które ład­nie uzu­peł­ni­łyby jej kolek­cję.

– A jed­nak czuję się winna, że wyje­cha­łam z domu tuż przed Bożym Naro­dze­niem. Że zosta­wi­łam tak Johna z dziećmi.

– Marzy­łaś, żeby drap­nąć od dzie­cia­ków – wytknęła jej Dora, oglą­da­jąc toa­letkę z wiśnio­wego drewna.

– Wiem. Dla­tego czuję się winna.

– Poczu­cie winy to fajna rzecz. – Dora przy­kuc­nęła, zarzu­ca­jąc sobie na ramię jeden koniec czer­wo­nego szala, i przyj­rzała się wyko­na­niu mosięż­nych uchwy­tów. – Kotku, to tylko trzy dni. Prak­tycz­nie już wra­camy. Dziś będziesz w domu, zaca­łu­jesz dzieci na śmierć, uwie­dziesz Johna i wszy­scy będą zado­wo­leni.

Lea prze­wró­ciła oczami i uśmiech­nęła się słabo do sto­ją­cej za nią pary.

– Potra­fisz nie­za­wod­nie spro­wa­dzić wszystko do naj­niż­szego wspól­nego mia­now­nika.

Dora wypro­sto­wała się z peł­nym zado­wo­le­nia mruk­nię­ciem, potrzą­snęła głową, odrzu­ca­jąc do tyłu przy­cięte do linii brody włosy.

– Chyba zoba­czy­łam już dosyć.

Spoj­rzaw­szy na zega­rek, zdała sobie sprawę, że w domu wła­śnie zakoń­czył się poranny spek­takl. No trudno, pomy­ślała, tam mamy przed­sta­wie­nie i tu mamy przed­sta­wie­nie. Omal nie zatarła rąk, cie­sząc się na roz­po­czę­cie aukcji.

– Lepiej zaj­mijmy jakieś miej­sca, zanim… Cze­kaj! – Jej brą­zowe oczy zabły­sły. – Spójrz.

Zanim sio­stra zdą­żyła się odwró­cić, Dora pędziła już po beto­no­wej posadzce.

Jej uwagę przy­cią­gnął obraz. Nie­wielki, mający może jakieś czter­dzie­ści pięć na sześć­dzie­siąt cen­ty­me­trów, w pro­stej, heba­no­wej ramie o fali­stej linii. Samo płótno było eks­plo­zją kolo­rów w stru­mie­niach i stru­gach szkar­łatu i sza­firu, poto­pie cytry­no­wej żół­cieni, jaskra­wych pla­mach szma­ragdu. Dora czuła bijącą od niego ener­gię i coś pod­nie­ca­ją­cego, co przy­cią­gało ją niczym czer­wony nagłó­wek w gaze­cie.

Uśmiech­nęła się do chłopca, który wie­szał obraz na ścia­nie.

– Trzy­masz go do góry nogami.

– Hę? – Pomoc­nik odwró­cił się i oblał rumień­cem. Miał sie­dem­na­ście lat, a uśmiech Dory zre­du­ko­wał go do kłębka hor­mo­nów. – Eee… chyba nie. – Jego jabłko Adama drżało spa­zma­tycz­nie, kiedy odwró­cił obraz, by poka­zać Dorze, gdzie przy­twier­dzony jest haczyk.

– Mmm… zapew­niam cię, że kiedy ktoś go kupi, a czuję, że dziś tak się sta­nie, przy­mo­cuje go jak należy.

– Ta, eee… prze­syłka nade­szła dzi­siaj.

– Ach! – Pode­szła bli­żej. – Coś inte­re­su­ją­cego – powie­działa i pod­nio­sła figurkę smut­no­okiego bas­seta, leżą­cego w nie­dba­łej pozie. Był cięż­szy, niż się spo­dzie­wała. Wydy­ma­jąc usta, obró­ciła figurkę, by przyj­rzeć się jej bli­żej. Ani daty, ani godła rze­mieśl­nika. Ale i tak dzieło było dosko­nałe.

– Wystar­cza­jąco kosz­marne? – zagad­nęła Lea.

– W sam raz. Wyborny ogra­nicz­nik do drzwi. – Odło­żyw­szy przed­miot, się­gnęła po wyso­kie figurki męż­czy­zny i kobiety w stro­jach sprzed wojny sece­syj­nej, zatrzy­mane w wirze walca. Dotknęła czy­ichś sęka­tych, węź­la­stych pal­ców.

– Prze­pra­szam. – Spoj­rzała na star­szego męż­czy­znę w oku­la­rach, który zło­żył jej skrzy­piący ukłon.

– Śliczne, prawda? – zapy­tał. – Moja żona miała coś takiego. Roz­biło się pod­czas bójki dzieci w salo­nie. – Uśmiech­nął się, uka­zu­jąc zęby zbyt białe i równe, by mogły być dzie­łem natury. Miał czer­woną muszkę i pach­niał mię­to­wym cukier­kiem. Dora odwza­jem­niła jego uśmiech.

– Pan jest kolek­cjo­ne­rem?

– W pew­nym sen­sie. – Odsta­wił figurkę, a jego stare, prze­ni­kliwe oczy omio­tły wystawę, osza­co­wu­jąc, kata­lo­gu­jąc, skre­śla­jąc.

– Nazy­wam się Tom Ash­worth. Mam sklep we Front Royal. – Z wewnętrz­nej kie­szeni mary­narki wyjął wizy­tówkę i wrę­czył ją Dorze. – Przez lata nazbie­rało mi się tyle przed­mio­tów, że pozo­stało mi otwo­rzyć sklep albo kupić więk­szy dom.

– Znam to. Nazy­wam się Dora Con­roy. – Wycią­gnęła rękę i przy­jęła mocny, artre­tyczny uścisk. – Mam sklep w Fila­del­fii.

– Wie­dzia­łem, że jest pani z branży. – Mru­gnął zado­wo­lony. – Od razu panią zauwa­ży­łem. Chyba nie widzia­łem pani jesz­cze na aukcjach u Por­tera.

– Nie, ni­gdy tu nie byłam. Wła­ści­wie zde­cy­do­wa­łam się na podróż pod wpły­wem impulsu. Przy­wio­złam ze sobą sio­strę. Leo, to jest pan Tom Ash­worth.

– Bar­dzo mi miło.

– Cała przy­jem­ność po mojej stro­nie. – Ash­worth pokle­pał Leę po zmar­z­nię­tej dłoni. – Ni­gdy tu nie grzeją o tej porze roku. Por­ter naj­wy­raź­niej zakłada, że licy­ta­cja wystar­cza­jąco roz­grzeje salę.

– Mam nadzieję. – Zamszowe buciki nie chro­niły pal­ców Lei przed skost­nie­niem na lodo­wa­tym zim­nie. – Od dawna pro­wa­dzi pan sklep?

– Pra­wie czter­dzie­ści lat. Żona zapo­cząt­ko­wała ten inte­res szy­deł­ko­wa­niem ser­we­tek, sza­li­ków i innych dro­bia­zgów, które sprze­da­wała. Doda­łem parę przed­mio­tów i wsta­wi­łem to wszystko do garażu. – Wyjął z kie­szeni fajkę z kaczana kuku­ry­dzy i wło­żył ją mię­dzy zęby. – W tysiąc dzie­więć­set sześć­dzie­sią­tym trze­cim roku tonę­li­śmy już w towa­rach, więc wyna­ję­li­śmy sklep w mie­ście. Pra­co­wa­li­śmy ramię w ramię, dopóki nie ode­szła na wio­snę osiem­dzie­sią­tego szó­stego. Teraz pra­cuje ze mną mój wnuk. Ma mnó­stwo sza­lo­nych pomy­słów, ale to dobry chło­piec.

– Rodzinne inte­resy są naj­lep­sze – zgo­dziła się Dora. – Sio­stra wła­śnie zaczęła doryw­czo pra­co­wać w moim skle­pie.

– Bóg jeden wie dla­czego. – Lea wło­żyła zzięb­nięte ręce do kie­szeni płasz­cza. – Nie mam poję­cia o anty­kach i kolek­cjach.

– Wystar­czy zro­zu­mieć, czego chcą ludzie – powie­dział Ash­worth i potarł zapałkę o pazno­kieć kciuka. – I ile gotowi są za to zapła­cić – dodał i pyk­nię­ciem oży­wił fajkę.

– Wła­śnie. – Zachwy­cona nim Dora wzięła go pod rękę. – Chyba się zaczyna. Może usią­dziemy?

Ash­worth podał Lei dru­gie ramię i dumny niczym kogut popro­wa­dził obie kobiety do krze­seł bli­sko pierw­szego rzędu.

Dora wycią­gnęła notes i przy­go­to­wała się do zagra­nia swo­jej ulu­bio­nej roli.

Licy­ta­cja toczyła się powoli, ale czuło się wyraźne napię­cie. Kiedy pre­zen­to­wano przed­mioty, głosy szy­bo­wały aż pod wysoki sufit. Pomruk tłumu spra­wiał, że krew zaczęła szyb­ciej krą­żyć w żyłach Dory. Miała tu trans­ak­cje do zawar­cia i była zde­cy­do­wana zła­pać należną jej cząstkę.

Prze­li­cy­to­wała szczu­płą, zabie­dzoną kobietę z ustami w ciup, kupu­jąc toa­letkę z wiśnio­wego drewna, za bez­cen zagar­nęła dzba­nu­szek na śmie­tankę w kształ­cie pan­to­felka i sto­czyła zawzięty poje­dy­nek z Ash­wor­them o zestaw krysz­ta­ło­wych sol­ni­czek.

– Pod­daję się – powie­dział, kiedy Dora znowu prze­biła jego ofertę. – Masz szansę wziąć za nie wię­cej tam, na pół­nocy.

– Mam klientkę, która to kolek­cjo­nuje – powie­działa Dora. I która zapłaci mi dwa razy wię­cej niż ja teraz – dodała w myślach.

– Ach tak? – Ash­worth pochy­lił się na krze­śle, kiedy roz­po­częła się następna licy­ta­cja. – Mam w skle­pie zestaw sze­ściu takich. Kobalt i sre­bro.

– Naprawdę?

– Jeśli masz czas, wpad­nij do mnie po tym wszyst­kim i rzuć na nie okiem.

– Sko­rzy­stam z zapro­sze­nia. Lea, licy­tuj szkło.

– Ja? – Lea spoj­rzała na sio­strę z prze­ra­że­niem w oczach.

– Jasne. Roz­ru­szaj się – Dora z uśmie­chem ski­nęła głową Ash­wor­thowi. – Niech pan tylko patrzy.

Tak jak prze­wi­dy­wała Dora, Lea roz­po­częła licy­ta­cję cichym gło­sem, led­wie docho­dzą­cym do pro­wa­dzą­cego aukcję. Potem pochy­liła się nie­znacz­nie naprzód. Jej oczy zalśniły. Pod koniec licy­ta­cji dono­śno­ścią okrzy­ków zawsty­dzi­łaby musz­tru­ją­cego rekru­tów kaprala.

– Czy nie jest fan­ta­styczna? – Prze­peł­niona dumą Dora objęła Leę i uści­snęła ją. – Zawsze była pojętna. Krew Con­royów!

– Kupi­łam wszystko. – Lea przy­ci­snęła dłoń do galo­pu­ją­cego serca. – O Boże, kupi­łam wszystko. Dla­czego mnie nie powstrzy­ma­łaś?

– Żeby ci psuć zabawę?

– Ale… ale… – teraz, kiedy w jej krwi obni­żył się poziom adre­na­liny, Lea opa­dła bez­wład­nie na krze­sło – …to setki dola­rów. Setki.

– I dobrze wydane. No to jazda. – Dora zatarła ręce, ujrzaw­szy abs­trak­cyjny obraz. – Jesteś mój – powie­działa łagod­nie.

O trze­ciej po połu­dniu do skar­bów w fur­go­netce Dory dołą­czył tuzin kobal­to­wych sol­ni­czek. Zaczął wiać wiatr, malu­jący na policz­kach rumieńce i wdzie­ra­jący się pod koł­nierz płasz­cza.

– Pach­nie śnie­giem – zauwa­żył Ash­worth. Stał na kra­węż­niku przed swoim skle­pem, trzy­ma­jąc w dłoni fajkę i wdy­chał zapach wia­tru. – Może was zasko­czyć, zanim dotrze­cie do domu.

– Mam nadzieję. – Uśmiech­nęła się do niego, odgar­nia­jąc fru­wa­jące na wie­trze włosy. – Co to za święta bez śniegu? Cie­szę się, że pana pozna­łam, panie Ash­worth. – Znowu podała mu rękę. – Jeśli będzie pan w Fila­del­fii, spo­dzie­wam się pań­skiej wizyty.

– Możesz na to liczyć. – Pokle­pał kie­szeń, do któ­rej wsu­nął jej wizy­tówkę. – Uwa­żaj­cie na sie­bie, panienki. Jedź­cie ostroż­nie.

– Jasne. Weso­łych świąt!

– I nawza­jem – powie­dział Ash­worth, kiedy Dora wsia­dała do fur­go­netki.

Poma­chała po raz ostatni, włą­czyła sil­nik i ruszyła. Rzu­ciła okiem we wsteczne lusterko i uśmiech­nęła się, ujrzaw­szy star­szego pana, sto­ją­cego na chod­niku z fajką w zębach i ręką unie­sioną w poże­gnal­nym geście.

– Co za uro­czy czło­wiek. Cie­szę się, że kupił tę figurkę.

Lea zadrżała w wolno ocie­pla­ją­cym się lodo­wa­tym wnę­trzu fur­go­netki.

– Mam nadzieję, że nie orżnął cię na tych sol­nicz­kach.

– Mmm… On zaro­bił, ja zaro­bię, a pani O’Mal­ley wzbo­gaci swoją kolek­cję. Każ­demu to, na czym mu zależy.

– Chyba tak. Cią­gle nie chce mi się wie­rzyć, że kupi­łaś ten boho­maz. Ni­gdy go nie sprze­dasz.

– E tam, i co z tego.

– No pew­nie, to tylko pięć­dzie­siąt dola­rów.

– Pięć­dzie­siąt dwa i sie­dem­dzie­siąt pięć cen­tów.

– Wła­śnie. – Lea obró­ciła się w fotelu i spoj­rzała na pudełka z tyłu fur­go­netki. – Oczy­wi­ście wiesz, że nie mamy miej­sca na te rupie­cie?

– Miej­sce się znaj­dzie. Myślisz, że Missy spodoba się ta karu­zela?

Lea wyobra­ziła sobie ogromną mecha­niczną zabawkę w biało-różo­wej sypia­lence jej córki i zadrżała.

– Bła­gam, nie.

– Jak uwa­żasz – wzru­szyła ramio­nami Dora. Dopóki nie upłynni karu­zeli, może ją trzy­mać we wła­snym salo­nie. – Ale podo­ba­łaby się jej. Chcesz zadzwo­nić do Johna i powie­dzieć mu, że wra­camy?

– Za chwi­leczkę. – Lea oparła się wygod­nie w fotelu, wzdy­cha­jąc. – Jutro o tej porze będę pie­kła cia­steczka i wał­ko­wała cia­sto na pla­cek.

– Sama chcia­łaś – wytknęła jej Dora. – Chcia­łaś wyjść za mąż, mieć dzieci, kupić dom. Dokąd mie­li­by­śmy przy­cho­dzić na świą­teczny obiad?

– Wszystko byłoby w porządku, gdyby mama tak nie nale­gała, aby mi poma­gać. Ta kobieta chyba ni­gdy w życiu nie ugo­to­wała nic jadal­nego, prawda?

– Nie przy­po­mi­nam sobie takiego wypadku.

– Ale w każde Boże Naro­dze­nie zja­wia się w mojej kuchni z jakimś prze­pi­sem na sos alfalfa albo kasz­ta­nowy dres­sing.

– Wyjąt­kowe świń­stwo – przy­po­mniała sobie Dora. – Ale i tak lep­szy niż ziem­niaki w curry i purée z kuku­ry­dzy i fasoli.

– Nie przy­po­mi­naj mi. Z taty też żaden poży­tek, cho­dzi w czapce świę­tego Miko­łaja i już przed połu­dniem zaczyna trą­bić poncz.

– Może Will odcią­gnie jej uwagę. Przyj­dzie sam czy z jedną ze swo­ich lasek? – spy­tała Dora, mając na myśli długą listę uro­czych dziew­czyn ich brata.

– Ostat­nio mówił, że sam. Uwa­żaj na tę cię­ża­rówkę, co?

– Uwa­żam. – Dora, ogar­nięta duchem rywa­li­za­cji, naci­snęła pedał gazu i wymi­nęła szes­na­sto­ko­ło­wego potwora, nie­mal się o niego ocie­ra­jąc. – To kiedy Will zamie­rza się poja­wić?

– Zła­pie wie­czorny pociąg z Nowego Jorku w Wigi­lię.

– Spóźni się, żeby zro­bić wiel­kie wej­ście – prze­wi­działa Dora. – Wiesz, gdyby zaczął cię dener­wo­wać, zawsze mogę… O, do dia­bła!

– Co? – Lea otwo­rzyła sze­roko oczy.

– Wła­śnie sobie przy­po­mnia­łam, że ten nowy sub­lo­ka­tor, któ­rego zna­lazł tata, dzi­siaj się wpro­wa­dza.

– Więc?

– Mam nadzieję, że tata nie zapo­mni, że ma tam być z klu­czami. Spi­sał się fan­ta­stycz­nie, kiedy parę tygo­dni temu poka­zy­wał miesz­ka­nie, bo ja byłam zajęta w skle­pie, ale sama wiesz, jaki potrafi być roz­tar­gniony w cza­sie przy­go­to­wań do spek­ta­klu.

– Wiem dosko­nale i dla­tego nie mogę zro­zu­mieć, jak mogłaś powie­rzyć mu wybór sub­lo­ka­tora.

– Nie mia­łam czasu – mruk­nęła Dora, usi­łu­jąc osza­co­wać, czy zdąży wywo­łać ojca do tele­fonu mię­dzy przed­sta­wie­niami. – Poza tym tata sam się ofia­ro­wał.

– Nie zdziw się, jeśli będziesz dzie­lić kory­tarz z psy­cho­patą albo kobietą z trójką dzieci i sta­dem wyta­tu­owa­nych kocha­siów.

Usta Dory wygięły się w uśmie­chu.

– Spe­cjal­nie uczu­li­łam tatę na psy­cho­pa­tów i tatu­aże. Mam nadzieję, że to będzie ktoś, kto umie goto­wać i będzie regu­lar­nie przy­no­sić mi pysz­no­ści, żeby mi się pod­li­zać. Skoro o tym mowa, jesteś głodna?

– Jasne. To ostatni posi­łek, kiedy będę kroić jedze­nie tylko sobie.

Dora skrę­ciła rap­tow­nie na pod­jazd. Zigno­ro­wała wście­kłe ryki klak­so­nów.

Uśmie­chała się, wyobra­ża­jąc sobie, jak roz­pa­ko­wuje swoje nowe nabytki. Pierw­sze, co zro­bię, obie­cała sobie, to znajdę naj­lep­sze miej­sce na powie­sze­nie obrazu.

Wysoko w lśnią­cym sre­brzy­ście dra­pa­czu chmur, góru­ją­cym nad zatło­czo­nymi uli­cami Los Ange­les, Edmund Fin­ley zaży­wał przy­jem­no­ści coty­go­dnio­wego mani­kiuru. Ścianę naprze­ciw jego masyw­nego, pali­san­dro­wego biurka roz­świe­tlał tuzin ekra­nów tele­wi­zyj­nych. Wia­do­mo­ści CNN i jeden z pro­gra­mów sprze­daży wysył­ko­wej migo­tały mil­cząco. Na pozo­sta­łych ekra­nach wyświe­tlał się obraz z kamer w róż­nych gabi­ne­tach jego orga­ni­za­cji, by mógł obser­wo­wać pra­cow­ni­ków.

Ale – jeżeli nie zde­cy­do­wał się na włą­cza­nie gło­śni­ków – w pustym pomiesz­cze­niu roz­le­gały się jedy­nie dźwięki opery Mozarta i mono­tonne szczę­ka­nie przy­rzą­dów mani­kiu­rzystki.

Fin­ley lubił obser­wo­wać.

Spe­cjal­nie wybrał ostat­nie pię­tro tego budynku, żeby jego biuro mogło góro­wać nad pano­ramą Los Ange­les. To dawało mu poczu­cie wła­dzy – nie, wszechwła­dzy; czę­sto sta­wał przy sze­ro­kim oknie za biur­kiem i przez godzinę przy­glą­dał się ruchom nie­zna­jo­mych prze­chod­niów daleko, daleko w dole.

W jego domu, sto­ją­cym na wzgó­rzach ponad mia­stem, w każ­dym pokoju znaj­do­wały się moni­tory i ekrany tele­wi­zyjne. I okna, wszę­dzie okna, przez które mógł spo­glą­dać z góry na świa­tła w niecce Los Ange­les. Co wie­czór sta­wał na bal­ko­nie sypialni i wyobra­żał sobie, że posiada tutaj wszystko i każ­dego – jak okiem się­gnąć.

Był czło­wie­kiem pożą­da­ją­cym przed­mio­tów. Jego gabi­net świad­czył o dobrym smaku i wyra­fi­no­wa­niu. Ściany i dywan były śnież­no­białe, by sta­no­wić dzie­wi­cze tło dla jego skar­bów. Waza z epoki Ming pysz­niła się na mar­mu­ro­wym pie­de­stale. Rzeźby Rodina i Denécheau wypeł­niały sobą nisze w ścia­nach. Nad komodą w stylu Ludwika XIV wisiał obraz Reno­ira w zło­tej ramie. Aksa­mitną sofę, praw­do­po­dob­nie wła­sność Marii Anto­niny, ota­czały lśniące maho­niowe sto­liki z wik­to­riań­skiej Anglii.

Dwie wyso­kie, szklane gablotki zawie­rały osza­ła­mia­jącą i zróż­ni­co­waną kolek­cję dzieł sztuki: rzeź­bione taba­kierki z lapis lazuli i akwa­ma­ryny, net­suke z kości sło­nio­wej, figu­rynki z por­ce­lany drez­deń­skiej, puz­derka z Limo­ges, pięt­na­sto­wieczny szty­let z wysa­dzaną dro­gimi kamie­niami ręko­je­ścią, afry­kań­skie maski.

Edmund Fin­ley był posia­da­czem. A tego, co raz weszło w jego posia­da­nie, nie miał zwy­czaju wypusz­czać z rąk.

Jego przed­się­bior­stwo eks­por­towo-impor­towe odno­siło nie­zwy­kłe suk­cesy. Rów­nie dobrze wio­dło mu się z dru­gim, mniej ofi­cjal­nym inte­re­sem – prze­my­tem. W końcu w tej branży naj­bar­dziej liczyło się współ­za­wod­nic­two. Wyma­gało to pew­nej fine­zji, bez­li­to­snej inte­li­gen­cji i nie­ska­zi­tel­nie wyro­bio­nego smaku.

Fin­ley – wysoki, szczu­pły, dys­tyn­go­wany męż­czy­zna tuż po pięć­dzie­siątce – zaczął „naby­wać towary” już jako młody chło­pak pra­cu­jący w dokach San Fran­ci­sco.

Zamiana skrzyń, otwo­rze­nie cię­ża­rówki i sprze­da­nie zdo­by­czy nie sta­no­wiły dla niego żad­nego pro­blemu. Zanim skoń­czył trzy­dzie­ści lat, zebrał kapi­tał pozwa­la­jący na zało­że­nie wła­snego przed­się­bior­stwa. Miał dość oleju w gło­wie, by otwar­cie grać po ciem­nej stro­nie, i zawarł tyle kon­trak­tów, że stały dopływ towa­rów miał zapew­niony.

Teraz stał się czło­wie­kiem boga­tym, gustu­ją­cym we wło­skich gar­ni­tu­rach, fran­cu­skich kobie­tach i szwaj­car­skich fran­kach. Po latach zawie­ra­nia trans­ak­cji mógł sobie pozwo­lić na posia­da­nie tego, czego pra­gnął naj­bar­dziej. A naj­bar­dziej pra­gnął rze­czy sta­rych i bez­cen­nych.

– Gotowe. – Mani­kiu­rzystka deli­kat­nie odło­żyła dłoń Fin­leya na nie­ska­la­nym ani jedną plamką bla­cie biurka.

Wie­działa, że dokład­nie spraw­dzi stan swo­ich paznokci, pod­czas gdy ona będzie pako­wała przy­bory do mani­kiuru i kosme­tyki. Kie­dyś pie­klił się przez dzie­sięć minut z powodu skrawka pozo­sta­wio­nej skórki przy paznok­ciu kciuka. Ale teraz, kiedy odwa­żyła się pod­nieść wzrok, zoba­czyła, że uśmie­cha się do swo­ich wypo­le­ro­wa­nych paznokci.

– Dosko­nała robota. – Potarł z zado­wo­le­niem palce.

Wycią­gnął z kie­szeni port­fel ze złotą kla­merką i wyjął z niego pięć­dzie­siąt dola­rów. Potem, z jed­nym ze swo­ich nie­czę­stych i roz­bra­ja­ją­cych uśmie­chów, podał jej jesz­cze bank­not stu­do­la­rowy.

– Weso­łych świąt, moja droga.

– O… dzię­kuję. Bar­dzo dzię­kuję! Weso­łych świąt.

Na­dal uśmie­cha­jąc się, odpra­wił ją ski­nię­ciem wypie­lę­gno­wa­nych pal­ców. Spo­ra­dyczna hoj­ność przy­cho­dziła mu rów­nie natu­ral­nie jak nie­ustanna chci­wość. W obu znaj­do­wał przy­jem­ność. Zanim drzwi zamknęły się za mani­kiu­rzystką, obró­cił się na krze­śle, skła­da­jąc dło­nie na jedwab­nej kami­zelce.

Przyj­rzał się swo­jej pano­ra­mie Los Ange­les, ską­pa­nej w poto­kach sło­necz­nego świa­tła.

Święta, pomy­ślał. Co za uro­cza pora. Czas szla­chet­nych uczuć, brzę­czą­cych dzwon­ków i kolo­ro­wych świa­te­łek. Jak rów­nież, rzecz jasna, czas roz­pacz­li­wej samot­no­ści, dra­ma­tów i samo­bójstw. Ale te drobne ludz­kie tra­ge­die nie doty­czyły go ani nie zaj­mo­wały jego uwagi. Pie­nią­dze wynio­sły go wysoko ponad przy­ziemną tęsk­notę za towa­rzy­stwem i rodziną. Towa­rzy­stwo mógł sobie kupić. Wybrał jedno z naj­bo­gat­szych miast na świe­cie, gdzie wszystko jest na sprze­daż. Tutaj nade wszystko podzi­wiano mło­dość, zdro­wie i wła­dzę. Co do mło­do­ści, jej ilu­zję mógł sobie zapew­nić za pie­nią­dze.

Powiódł jasnymi, zie­lo­nymi oczami po budyn­kach i opro­mie­nio­nych słoń­cem oknach. Z lek­kim zasko­cze­niem zdał sobie sprawę, że jest szczę­śliwy.

Kiedy roz­le­gło się puka­nie do drzwi, odwró­cił się.

– Wejść.

– A więc… – Abel Wine­sap, niski męż­czy­zna o pochy­lo­nych bar­kach, noszący poważny tytuł zastępcy prze­wod­ni­czą­cego, odchrząk­nął. – A więc…

– Czy wiesz, co naprawdę zna­czy Boże Naro­dze­nie, Ablu? – Głos Fin­leya był cie­pły niczym korzenna brandy.

– Eee… – Wine­sap się­gnął do węzła kra­wata. – Nie, pro­szę pana.

– Zdo­by­wa­nie. Śliczne słowo. I naj­praw­dziw­sze zna­cze­nie tych roz­kosz­nych świąt, zgo­dzisz się ze mną?

– Tak, pro­szę pana. – Wine­sap poczuł, jak po ple­cach prze­biega mu dreszcz. To, co miał do powie­dze­nia, i tak było trudne. Dobry humor Fin­leya spra­wiał, że trud­ność zaczęła przy­bie­rać cechy nie­bez­pie­czeń­stwa.

– Oba­wiam się, że wystą­piła pewna kom­pli­ka­cja, pro­szę pana.

– Ach! – Fin­ley uśmie­chał się na­dal, ale jego oczy zlo­do­wa­ciały. – A mia­no­wi­cie?

Wine­sap prze­łknął z tru­dem ślinę. Wie­dział, że zimny gniew Fin­leya jest bar­dziej nie­bez­pieczny niż wście­kłość kogoś innego. To wła­śnie Wine­sap był świad­kiem tego, jak Fin­ley usu­wał pra­cow­nika win­nego kra­dzieży. I na­dal pamię­tał, jak spo­koj­nie Fin­ley pode­rżnął mu gar­dło szes­na­sto­wiecz­nym, wysa­dza­nym dro­gimi kamie­niami szty­le­tem.

Zdrajca, jak uwa­żał Fin­ley, powi­nien być uka­rany szybko i z pewną cere­mo­nią.

Ku swo­jemu prze­ra­że­niu Wine­sap pamię­tał rów­nież, że to on został wyzna­czony do pozby­cia się ciała.

Cią­gnął dalej, czu­jąc, że zaczyna się dener­wo­wać.

– Ta prze­syłka z Nowego Jorku. Towary, na które pan cze­kał.

– Czy wyni­kła jakaś zwłoka?

– Nie… To zna­czy tak, w pew­nym sen­sie. Prze­syłka nade­szła wczo­raj, zgod­nie z pla­nem, ale towary… – Zwil­żył języ­kiem wąskie, drga­jące wargi. – To nie te, które pan zama­wiał.

Fin­ley zło­żył wypiesz­czone dło­nie na kra­wę­dzi biurka. Kostki jego pal­ców zbie­lały.

– Słu­cham?

– Zawar­tość prze­syłki, pro­szę pana. To nie to, co pan zama­wiał. Naj­wy­raź­niej gdzieś je zamie­niono. – Głos Wine­sapa zmie­nił się w pisk. – Sądzi­łem, że powi­nie­nem od razu o tym panu donieść.

– Gdzie to jest? – Głos Fin­leya stra­cił jowialne cie­pło. Stał się lodo­wa­tym sykiem.

– W dziale prze­sy­łek. Sądzi­łem…

– Przy­nieś. Natych­miast.

– Tak, pro­szę pana. Już. – Wine­sap umknął, wdzięczny za chwilę zwłoki.

Za przed­mioty, które miały nadejść w tej prze­syłce, Fin­ley zapła­cił mnó­stwo pie­nię­dzy, a jesz­cze wię­cej za ich ukry­cie i prze­myt. Każdy z nich został ukra­dziony, potem ukryty i prze­wie­ziony z róż­nych czę­ści świata do jego fabryki w Nowym Jorku. Nic dziw­nego, że same łapówki osią­gnęły sze­ścio­cy­frową liczbę.

Dla uspo­ko­je­nia zatrzy­mał się przy dzbanku z sokiem z guawy i nalał sobie pełną szklankę.

Skoro popeł­niono błąd, pomy­ślał nieco przy­tom­niej, ten błąd się naprawi. A winny zosta­nie uka­rany.

Odsta­wił ostroż­nie szklankę, ory­gi­nal­nego baka­rata, i przyj­rzał się sobie w owal­nym lustrze w stylu Jerzego III wiszą­cym nad bar­kiem. Prze­cią­gnął wypie­lę­gno­waną dło­nią po buj­nej gęstwi­nie ciem­nych wło­sów, podzi­wia­jąc prze­bły­sku­jące w nich gdzie­nie­gdzie srebrne niteczki. Ostat­nia ope­ra­cja pla­styczna zli­kwi­do­wała mu worki pod oczami, wygła­dziła linię pod­bródka i wyma­zała głę­bo­kie zmarszczki po obu stro­nach ust.

Wyglą­dam naj­wy­żej na czter­dzie­ści lat, zde­cy­do­wał Fin­ley, odwra­ca­jąc głowę, by z zado­wo­le­niem przyj­rzeć się swo­jemu pro­fi­lowi.

Co za idiota powie­dział, że pie­nią­dze nie dają szczę­ścia?

Puka­nie do drzwi pozba­wiło go dobrego humoru.

– Wejść! – wark­nął i zacze­kał, aż jeden z jego pra­cow­ni­ków wtasz­czy skrzy­nię.

– Zostaw tutaj – wska­zał pal­cem śro­dek pokoju. – I wyjdź. Ablu, ty zostań. Drzwi – dodał, a Wine­sap rzu­cił się, by zamknąć je za wycho­dzą­cym pra­cow­ni­kiem.

Wine­sap zacze­kał, aż jego zwierzch­nik się ode­zwie. W końcu pobladł i pod­szedł do skrzyni.

– Otwo­rzy­łem ją zgod­nie z pań­skimi instruk­cjami. Kiedy zaczą­łem prze­glą­dać prze­syłkę, zorien­to­wa­łem się, że popeł­niono błąd. – Się­gnął ostroż­nie do skrzyni, zanu­rza­jąc dłoń w morzu papie­ro­wych strzę­pów. Drżącą ręką wycią­gnął por­ce­la­nowy imbry­czek, ozdo­biony maleń­kimi fioł­kami.

Fin­ley wziął go i obró­cił w dłoni. Był to wyrób angiel­ski, śliczny egzem­plarz, na wol­nym rynku wart zapewne jakieś 200 dola­rów. Ale pocho­dził z maso­wej pro­duk­cji. Tysiące iden­tycz­nych imbrycz­ków znaj­do­wało się w sprze­daży na całym świe­cie. A więc dla niego nie przed­sta­wiał żad­nej war­to­ści. Roz­bił go o brzeg skrzyni. Sko­rupy roz­pry­snęły się po całym pokoju.

– Co jesz­cze?

Roz­trzę­siony Wine­sap zanu­rzył rękę głę­boko w skrzyni i wycią­gnął z niego szklany wazon o fali­stych liniach.

Wło­ski, uznał Fin­ley po obej­rze­niu go. Ręczna robota. Wart sto, może sto pięć­dzie­siąt dola­rów. Cisnął go, o cen­ty­me­try omi­ja­jąc głowę Wine­sapa, i roz­bił o ścianę. – I… i fili­żanki… – Spoj­rze­nie Wine­sapa powę­dro­wało do skrzyni i z powro­tem do śmier­tel­nie spo­koj­nej twa­rzy swo­jego pra­co­dawcy.

– I tro­chę sre­ber, dwa tale­rze, pół­mi­sek. Pa… para krysz­ta­ło­wych kie­li­chów ozdo­bio­nych wzo­rem dzwo­nów wesel­nych.

– Gdzie… moja… prze­syłka? – wysy­czał Fin­ley, akcen­tu­jąc każde słowo.

– No więc… to zna­czy, sądzę, że… – głos Wine­sapa prze­szedł w szept – …zaszła pomyłka.

– Pomyłka. – Oczy Fin­leya stały się twarde jak kamień.

Zaci­snął pię­ści. DiCarlo, pomy­ślał, przy­wo­łu­jąc obraz tego nowo­jor­czyka. Młody, inte­li­gentny, ambitny. Ale nie głupi – upo­mniał sam sie­bie Fin­ley. Nie na tyle, by pró­bo­wać oszu­kać pra­co­dawcę. A jed­nak musi zapła­cić za ten błąd, i to drogo.

– Dzwoń do DiCarla.

– Tak jest. – Wine­sap rzu­cił się do biurka, szczę­śliwy, że gniew Fin­leya prze­niósł się na inną ofiarę.

Kiedy Wine­sap wybie­rał numer, Fin­ley wdep­ty­wał okru­chy por­ce­lany w dywan. Się­gnął do skrzyni i sys­te­ma­tycz­nie zaczął nisz­czyć resztę jej zawar­to­ści.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: