- W empik go
Ulana - ebook
Ulana - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 234 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jeśli jaki kraj cichy, jeśli jaki spokojny, to Polesie nasze. Kiedy przez którą wieś gościniec pocztowy nie idzie albo trakt kupiecki, to prócz pospolitego odgłosu wsi, który jest jakby jej oddechem, nic nie słychać obcego, nic nie widać cudzego. – Wszystkie świty jednakowo siwe, wszystkie chustki jednakowo białe i sosny jednakowo zielone, i chaty jednakowo niskie i nieforemne, i ten sam zawsze dym czarny ponad ich dymnikami się wzbija. Jednakże jak dwóch liści jednakowych na krzaku, tak dwóch wiosek zupełnie jednakowych na Polesiu nie znajdziesz; tam cerkiew wyższa z ciemnymi galeriami dokoła, tam las gęstszy, tam chat więcej – wszystkie podobne jak siostry rodzone, a dwóch nie ma jednakowych zupełnie jak dwóch twarzy ludzkich.
Spojrzyj ponad to jeziorko, co ciche i spokojne położyło się u stóp wzgórza zajętego przez dwór pański – jest to jedna z najpiękniejszych wiosek wołyńskiego Polesia, co go otacza. Gdy zjedziesz z pagórka, po którym droga się wije, widzisz przed sobą wieś rozsypaną nad brzegiem jeziora; za nim dwór bieleje, a od przyjazdu twego trzykopulna cerkiew stara, na wzgórku stojąc, pogląda na okolicę. Droga idzie spadzisto ponad jeziorkiem aż do karczmy, która wieś rozpoczyna. W oddaleniu naokoło jednaki las sosnowy, mniej więcej zniszczony, niższy lub wyższy, ogradzający każdy widok na Polesiu, piasek, błoto kępiaste, przez które sączy się rzeczułka okryta trzcinami, a nad tym niebo pochmurne. Przez wieś ciągnie się błotnista ulica, gdzieniegdzie przedzielona dróżką od chaty do chłopskiego gumna, paździerzem lub wiórami i trzaskami wysłaną. Otaczają ulice na przemian chaty, chlewy, gumna całe i pozawalane, zwieszone, w węgłach rozparte, z słupami pochylonymi, z dachami zapadłymi lub zaczynające się dopiero klecić; między nimi kawałki tynu i starego ogrodzenia z kołków i chrustu. Tu i ówdzie z zagrody blada jarzębina wychyla się na ulicę, stara grusza wygląda lub długi żuraw od studni kołysze się powolnie nad głową przechodni:. Z przodu chat niskich, pokrytych nieszczelnie czarnymi już od dymu dranicami zaledwie do krokwi przymocowanymi, widzisz tylko pod okapem wystającym niewygodną przyźbę, często z położonej pod ścianą, odartej z kory kłody składającą się; niskie drzwi od dziedzińca, zniżone jeszcze wysokim progiem nie dopuszczającym wejścia do sieni blisko stojącej kałuży; małe okienka z umyślnych szyb okrągłych zielonych, do dna butelek podobnych, złożone. Rzadko nieforemne szybki bielsze z cienkiego szkła pospolitego, kupione z gotowym oknem na jarmarku, zastępują pospolite krągłoszybe okienko. Nad okopconym dachem wysokim wznosi się dymnik drewniany, czarny od dymu; w kształcie trąby lub czworogrannego słupa. W zimie, a często i innych pór roku nie dość dymnika na wypuszczenie dymu zebranego pod dachem chaty – ciśnie się on wszystkimi szczelinami, okny, drzwiami, ścianami i dachem, tak że się zdaje, jakby chata wewnątrz płonęła i za chwilę płomień się miał ukazać. W takiej to atmosferze smolnego, gęstego dymu sosnowych drewek, pary, swądu, żyje Poleszuk zwyczajnie. Środek chaty tego samego ubóstwa czy niedbalstwa dowodzi: sień błotnista zwyczajnie, po której świnie się przechadzają, zarzucona grabiami, przygotowanym na zimę łuczywem, drwami olchowymi, drabinami i ułamkami soch i bron popsutych – z niej wejście do jedynej izby, z piecem i ławami dokoła, ciemnej, małej, dymnej, bez podłogi. W środku stół jeden, dzieża – matka chlebodajna w rogu izby na ławie pod świętym obrazkiem, czasem jeszcze kołyska dziecięca i krośna tkackie. Nic zabytkowego, nic nad najpierwsze potrzeby życia, żadnego wspomnienia, żadnego uczucia przywiązanego do przedmiotu nie znajdziesz. Jest to jeszcze stan wpół dzikiego ludu, nie myślącego o niczym nad zaspokojenie pierwszych swych potrzeb zwierzęcych. Zaledwie dziecinne młynki na rowach i ogródki pod chatami, w których złoci się nogietek, kwitnie czasem malwa i mak czerwony jaśnieje, dowodzą, że i tu dzieciom młodym wolno się czasem pobawić. Niedługo jednak i dziecię, zaczynając od pastuszkowania, rzuca już swoje zabawki na zawsze, dziewczyna popadłszy za mąż nie sadzi kwiatków, nie stroi się w kwiatki.
O, jak lżej, swobodniej nad jeziorkiem niż w tej chacie smutnej i brudnej. Na wzgórzu masz dom dziedzica, który wiankiem otoczyły topole przeglądające się w wodzie – ostawiony spichlerzami, gumnami, stertami i stogami siana. Wśród drzew widać tam i gołębnik, i żuraw studni, i próżnujący wiatrak z tyłu na pagórku, któremu wiatr lasy kradną i odpoczywa też większą część roku.
Dalej na drugim brzegu wyniosłym jeziora cerkiew czarna, mała, stara, krzyż koło niej i dzwonnica; milcząca cerkiew, której jeszcze życie wraca, kiedy się pieśnią jej ściany rozlegą, dzwony uderzą, lud ją przepełni. Od niedzieli do niedzieli milcząca, głucha patrzy na wioskę jak staruszka na dzieci, co się grzebią w piasku. W oddaleniu na żółtym polu, wśród zagonów chłopskich jest smętarz wiejski pogarbiony mogiłami, nad którymi stoją czarne krzyże podwójne, potrójne, od drobnych, które nastąpisz nogą, do wysokich jak sosny; proste i malowane, z Męką i bez Męki; nad wszystkie wyżej wzniósł się krzyż Semena Bartnika, pokryty zielonym daszkiem. Syn mu go postawił; wziął po nim sto barci, było z czego!
Teraz pytaj, jak ci ludzie żyją, którzy w tych chatach mieszkają, w tej cerkwi się modlą, na tym leżą smętarzu. Życie to smutne, a jednak nawyknieniem lekkie byleby Bóg rodził, byleby ich zbyt obfity ryb połów głodem nie straszył, bo wierzą w przysłowie: kiedy się ryba łowi, żyto się nie rodzi. Łatwo wytłumaczyć tę przypowiastkę; ryby najlepiej się łowią, gdy wiele wody, a niskim gruntom Polesia zalewy grożą nieurodzajem.
Zapomnieliśmy jeszcze ważnej jednej we wsi budowy, jednej z najważniejszych. Widzieliśmy już dwór, który dla kmiecia reprezentuje władzę i zwierzchność, cerkiew, skarbnicę niebieskich przyszłego żywota nadziei, zostaje karczma, miejsce uciechy codziennej. Wszystkim tym trzem wkoło siebie ustawionym ogniskom wieśniak musi dać z siebie życie, musi odpracować, odpłacić za opiekę panu, za nadzieję księdzu, za uciechy arendarzowi; wszyscy trzej żyją z niego, ale i on bez nich żyć by nie potrafił. Pokażcie mi wieś bez dworu, cerkwi i karczmy? Będzie to chyba biedna jakaś sierota. Jeszczeż obejdzie się bez dworu łatwo, jako tako bez cerkwi (bo są miejsca, gdzie o milę chodzą się modlić i grzebać umarłych) – ale gdzież jest wieś bez karzmy? Byłoby to stworzenie bez głowy.
Karczma bowiem jest miejscem schadzki, rady i wesela, w niej się wszystko nawiązuje i rozwiązuje, w niej żal jeden drugiemu wylewa, w niej się kłócą i biją, i swarzą, i godzą – i kochają! Karczma to serce wsi, tak jak cerkiew jej głową a żołądkiem jej dwór; ręce i nogi tego ciała to chaty wieśniacze. W tej długiej, walącej się budowie, w której razem mieszka Żyd z familią, bydło, kozy, gęsi i kury przez ścianę tylko od niego, a czasem nawet w jednej izbie – jest główne miejsce schadzki i rady, dzisiejsze horodyszcze wieśniaków. Nad jej dachem wznosi się arystokratyczny biały komin, okna ma podobne chłopskim, ale znacznie większe, u okien okiennice, u drzwi czasem żelazne klamki, jeśli nie pierwotne zasuwki drewniane.
Pierwsza izba, prócz łóżka żydowskiego (które w każdej izbie być musi), ma stół szynkowny, szafę szynkową z odmalowanymi na niej kwartami i wieńcami z obwarzanków, piec z przypieckiem i komin szeroki, na którym i w lecie palić się musi dla Poleszuka; wiadro z wodą, bezpłatnym napojem podróżnych bez grosza, trochę bachurów, błota i wiele smrodu.
W drugiej izbie może być zabita koza, baran lub cielę, pełen kąt kartofli – dziesięcioro przykazań w kącie, znowu kilka łóżek z wysoko wysłanymi betami, ławka, stolik. Jeszcze tu gęściejsza ludność, jeszcze dziwniejsze (jeśli być mogą) wyziewy. Otóż karczma poleska – serce wsi.
Tu to zobaczysz starców wlokących się, żeby zalać w głowie resztę rozumu i pamięci, kobiety oszarpane i brudne, niosące krupy, jaja, kury, często ostatnie berdo z warsztatu, za kwartę wódki; dziewczęta pijące dziesięciu łykami jeden kieliszek, chłopców zziębłych zasługujących się pani arendarce za kropelkę tego czarownego napoju. O, ileż tu scen, których połowa ludzi, że są nisko, nie widzi, druga połowa nie sądzi godnymi bliższego przypatrzenia się i zajęcia. Ilu tu ciekawych rozmów obija się o te brudne ściany, ile kłótni, ile powiastek. I nikt nie patrzy, i nikt nie słucha; a przecie – i to są ludzie; tu najszczerzej w nich może odkrywa się niczym nieskrępowana natura ludzka, nagi człowiek, jak wyszedł z rąk Bożych, którego tylko trochę udawania nauczyli panowie, a trochę wiary duchowni.
Ale czas zajrzeć do dworu i wyjść z karczmy. Pan tej wioski, sam jeden, nieżonaty, niedawno powrócił z miasta, młody jeszcze – głowa zapalona, serce wrzące. Wszystko złe, jakie kiedy książki przewracając głowę zrobić mogły, na nim zrobiły. Tadeusz Mrozoczyński nie skończywszy nauk za życia rodziców, poczciwej szlachty, odumarły sierotą – resztę szkół i uniwersytetu odbył sam, swobodny w mieście. Szczęściem czy nieszczęściem dla niego wpadł on w towarzystwo młodzieży zupełnie zepsutej, lecz obłąkanej; z tego obcowania z nią, z ulubionych ksiąg, dostał zwrotu poetycznego i jakiegoś przekonania, że aby być wielkim człowiekiem, dosyć jest prawie być wielkim dziwakiem. Co też za dziwactwa dokazywał w mieście i czego sobie nie pozwalał, opisać, wypowiedzieć trudno. Nie uznając za obowiązujące żadnych przyjętych prawideł towarzyskiego życia, żadnych względów nie mając na ludzi i opinię, robił to tylko, co mu się podobało, często szlachetnie, a po większej części tylko nierozważnie postępując sobie. Był to młody chłopiec bez rozwagi, bez uczucia potrzeby hamulca, brnący wpław wszystkiego za uczuciami, namiętnością, walczący z opierającym mu się światem, nie zrażony długo przeciwnościami, śmiesznością własną – niczym. Jątrzyło go wszystko, ale nic nie wstrzymywało.
Nareszcie wskutek wypadku, z którego wyszedł haniebnie oszukany, gdy chciano skorzystać z jego prostoty, szlachetności i ślepoty dobrowolnej, a przypadek ledwie go od nieszczęścia ocalił -
Tadeusz zbrzydził sobie świat, zasmakował w myśli samotnego pustelniczego życia, wyjechał na wieś do swego Jeziora i tu przedsięwziął czytać tylko, dumać i tak całe spędzić życie. Łatwo było przewidzieć, że to nagłe, namiętne, nierozważne postanowienie jedna chwila zburzyć mogła, a rok ciężarem swym przełamać musiał; lecz jemu się zdawało, że w tym życiu wytrwa, że je poślubi na zawsze. Cieszył się tą myślą pustelniczego życia, powiedziawszy sobie, że nie ma przyjaciół, że nie ma krewnych, że nie ma żadnych związków na świecie, że jest sam jeden, wziął los swój przesądzając go i nie chciał już znać i widzieć nikogo, żyć z nikim; i nad swoim Jeziorem, wśród niedostępnych błot i lasów ze strzelbą, wyżłem i książką myślał wiek cały przepędzić. Dom jak zastał po rodzicach, tak religijnie zachował, nic w nim nie ruszył, nie zmienił, a choć widział piękniejsze, choć mógł mieć wygodniejszy, cenił w nim ostatnią żywą pamiątkę tych, co go jedni prawdziwie kochali, a których już na świecie nie było. Wybrał sobie jeden pokoik na rogu, do tamtych tylko jak w gościnę uczęszczając.
Widok opuszczonych mieszkań, z których, zda się, wczoraj dopiero życie uciekło, mieszkańcy wyszli, był smutny, ale dziwnie przejmujący. W pokoju matki na kominie szedł, codziennie nakręcany zegar, śpiewały stare kanarki, leżała pończocha nie dokończona, poduszka pod nogi, książka otwarta na loretańskiej litanii założonej wstążeczką. Łóżko nawet pod czerwonym adamaszkowym pawilonem posłane stało i klucze od komódek i kantorka wisiały na ćwieczku wbitym przed ćwierć wiekiem.
W pokoju ojca tenże porządek: strzelba na haku, torby i trąbki, kalendarz na sznurku, wyschły kałamarz na stoliku, na którym leżał zegarek kieszonkowy z pieczątką herbowną, woreczek zielony do pieniędzy i tabakierka z konchy. Olchowe drzewka nie dopalone na kominku, zapas ich w skrzyni. Na półeczce świeca, siarniczki i fidybusy do fajek postrzyżone z listów. Dalej szafa z odzieniem, łóżko z obrazkiem Matki Boskiej Częstochowskiej w głowach i gromnica, której już użył ten, co na nim sypiał. A wszystko ja kby wczoraj opuszczone, jakby tylko co porzucone jeszcze. Co chwila spodziewać się było można usłyszeć głos zmarłych, zobaczyć ich wchodzących – żyli tu jeszcze. Nie każdy byłby mógł sam jeden wobec tak rozdzierającej, tak dojmującej pamiątki zmarłych wytrzymać, wyżyć i patrzeć na nią bez strachu lub boleści niepokonanej – potrafił to Tadeusz i jemu lubo było wieczorem cieniami rodziców zaludniać te puste pokoje, w których tylko matczyne świergotały kanarki i stary zegar zdał się szeptać Wieczne odpocznienie.
On nic nie ruszył z miejsca, nic nie dozwolił przestawić, szanował nawet węgle w kominku ojca i popiół z ostatniej przez niego wytrzęsionej fajki, i próbkę pszenicy rozsypaną na oknie, którą tylko myszom jeść było wolno. Takie samotne, pustelnicze życie pana Tadeusza trwało już miesiąc czy dwa podobno – i to wiele, bardzo wiele! Książki, polowanie, przechadzka, dumanie zajmowały czas cały, czuł się spokojniejszym jeśli nie szczęśliwszym, a choć czasem poziewał, choć co dzień śniło mu się wrzące miasto i turkot powozów, i łoskot muzyki, i gwary ludu – gdy się obudził przy szumie jeziora, przy odgłosie dzwonu cerkiewnego, czuł, że mu tu lepiej było i doznawał jakby słodkiego upojenia dokonaną zemstą mówiąc:
– Obejdę się bez świata i ludzi.
Jeden tylko sługa, dość niezgrabny, lecz milczący, bo pan Tadeusz ze sługami rozmowy nie lubił, cały dwór jego składał – ekonom, kucharz szafarka rzadko mu się pokazywali, dawał rozkazy, patrzał czy je spełniono, lecz się do nich więcej nad konieczną potrzebę nie odzywał. Często Jakub służący nosił tylko rozkazy; i Jakub był też ważną figurą we dworze, bo on jeden do pana przystępował, był to by pierwszy minister.
W pokoju Tadeusza było łóżko ciasne i twarde, stolik z książkami na ścianie strzelby i torby, pies przed zawsze zapalonym kominem grzejący się, szafka zamknięta u drzwi. Oto cały sprzęt jego. Strój składał się z tych fantazyjnych części ubrania, które opierają się modzie i rozkazów jej nie słyszą. Kurta szara, czamarka czarna, lisiurka zielona, czapka z baranem, kapelusz słomiany, twarde rękawice łosiowe. Nie darmo pierwszy strojniś w miecie na wsi przyjął ten rodzaj stroju powszechnego, który go nie odróżniał od innych, a uwalniał od myślenia o najgłupszej ze wszystkich reguł towarzyskiego życia – o modzie. Całkiem pustelnik, wyrzekłszy się świata, bo nawet do najbliższego nie jeździł miasteczka, chciał żyć sobie tylko, nie zważając na nic i nikogo, i całym dniem rozporządzał jak chciał zamyślił. Nie miał interesów żadnych, nic mu nie przeszkadzało i rad był swojej swobodnie przekładając ją nad a w duchu obiecując sobie, że nie wróci.
– Czyż jeszcze nie dość znam ludzi? – mówił do siebie. – Czyż znowu cierpieniem miałbym nowe doświadczenia płacić? – Na co? Czyż mi nie dość? Iluż to ludzi nie ma tej swobody, takiego kątka, takiego życia jak moje, niezawisłości mojej? Iluż to jeszcze mogłoby mi zazdrościć? Na co mi świat, kiedy mi wystarcza Jakub, pies, strzelba i kilka ulubionych książek, kiedy mam las, wodę, ziemię, powietrze moje, kawałek mojego nieba, kiedy o nic nikogo nie proszę i nie mam natrętów, i jestem tak dobrze, tak spokojnie, sam jeden!
To mówiąc zawsze jednak wzdychał Tadeusz, jakby żałował, że mu się przeszłość nie udała, jakby czegoś więcej wymagał jeszcze od życia, jakby roił nadzieje, do których sam sobie nie chciał się przyznać.II
Bardzo rano po wczorajszym polowaniu obudził się pan Tadeusz, ale od dziewiątej wieczorem do trzeciej rano dosyć wypoczął, już się też na dzień zbierało i przez okno słychać było świergotanie ptasząt koło domu w porzeczkach i leszczynie. Skrzypiał jeszcze żuraw studni, co głosem swym Tadeusza zbudził. On porwał się z łóżka, przetarł oczy i poprawiwszy na kominie wygasły ogień, usiadł do herbaty przygotowanej już przez Jakuba, sposobiąc się wyjść znowu ze strzelbą sam jeden jak zawsze. Zadumany, myślący, chodził po izdebce swojej, bo co ranka tak, nim się przejął nowym swoim życiem, wstawał ze snu świeżo upojony marzeniami przeszłości, które mu się całą noc roiły, które potem opędzić musiał jak muchę natrętną. O! przeszłość zerwana, nie dokończona, kamieniem cięży na sercu. Wstawszy od herbaty wdział prędko swój ubiór myśliwski i nie czekając wschodu słońca i ciepła wybiegł na brzeg jeziora drożyną do lasu wiodącą.
Był to piękny, cudowny ranek wiosenny, piękny jak dziecię, co się rumiane budzi w kołysce uśmiechem – pokropiony rosą perlistą – wonny, smętny, a tak spokojny! Nad jeziorem unosiła się mgła lekka, kołysząca się z wiatrem, pachniały kwitnące czeremchy, śpiewały słowiki, a na wschodzie czerwieniało niebo tam, gdzie za chwilę słońce się miało urodzić. Przed nim wiła się piaszczysta drożyna przez pole do lasu wiodąca. Za nim został dwór, jezioro, wioska – przed nim rozwijał się czarny, szumiący poważnie bór sosnowy. Tadeusz się zadumał i głowę spuścił, i szedł tak dość długo, aż pies, jego wierny towarzysz, zaszczekał, a ktoś krzyknął bojaźliwie.
Tadeusz obejrzał się i zobaczył…
Prostą wsi swojej kobietę – boso, w siwej świtce, w białej chustce na głowie, idącą zapewne do lasu po wiosenne grzyby, bo na plecach niosła króbkę na czerwonym zawieszoną pasie. Spojrzał i mimowolnie zatrzymał na niej oczy, bo było coś tak wdzięcznego na jej twarzy, w jej postawie, a nawet prostym, ale zręcznym ruchu, iż nie mógł pojąć, jakim sposobem tak piękna kobieta była tylko prostą wieśniaczką. Patrzał i patrzał myśląc, że to był chyba ktoś przebrany. Twarz tak biała, usta tak świeże, włosy tak gładko uczesane pod białą chustką, ruch tak zręczny. Skądże to na wsi! w Polesiu!
Spojrzał na kosy chcąc wiedzieć, czy była zamężna, i nie postrzegł ich. Miała więc męża!
Tadeusz zbliżył się do niej i uporczywie na nią spoglądał, ona się rumieniła i szła ciągle z rękoma w kieszeniach świty, z głową spuszczoną, jakby się wstydziła, że była taka piękna. Nie było uśmiechu na jej twarzy, jaki pospolicie u prostych kobiet przybywa na usta, gdy są rade spojrzeniu i pochwałom. Spuszczała głowę niespokojną i zarumienioną.
– A zwitki ty? – spytał Tadeusz.
– Z seła.
– Z Ozera?
– Z Jeziora – odpowiedziała po polsku.
– Umiesz po polsku?
– A co? Umiem.
– Gdzieżeś się nauczyła?
– We dworze.
– Gdzież byłaś we dworze?
– Tu u państwa.
– Jak się nazywasz?
– Ulana.
– A twój mąż?
– Okseń Honczar.
Wszystko to mówiła Ulana cicho i niezrozumiale, oglądając się wkoło i przyśpieszając kroku coraz bardziej. Ale Tadeusz nadto był zdziwiony tą niebieską twarzą anioła w szacie tak lichej, żeby się dozwolił przegonić. Spojrzał na nogi – nóżki miała małe, ale zbłocone i czarne, wyjęła rękę z kieszeni poprawując włosy – i ręka była mała, różowa, a jak na prostą kobietę – niepojęta. Twarz czasem się trafia, ale ręka? Ręka, co jest wyłączną ozdobą tych, co nic nie robią, i mają ją tylko piękną, zdaje się, na to aby nią się chwalić.
Już Tadeuszowi brakło zapytań: jej serce biło i lice się paliło, i tak uciekała, że na koniec musiał ją porzucić, ale jeszcze szedł z daleka.
– Dokąd idziesz?
– W las za grzybami…
Tadeusz odwrócił się drożyną w drugą stronę i poszedł zamyślony. W jego głowie to objawienie się tak pięknej kobiety wywołało tysiąc wspomnień, tysiąc bolesnych pamiątek.
– O! – mówił do siebie oglądając się na bielejącą świtkę Ulany w oddaleniu – jeśli to zaniedbany piękny kwiat wśród chwastów, kwiat, który od wielu naszych oranżeryjnych byłby piękniejszy, gdyby tylko na grządce ogrodu zszedł był, a nie w lesie. I nie Okseń Honczar, ale iluż to lepszych od niego umiejących kochać, kochaliby ją. Jakżeby z nią ktoś mógł być szczęśliwym! Bo te oczy nie kłamią, jest w niej dusza, ale ta dusza śpi – i spać będzie całe życie. O! byłby z nią szczęśliwy – po wtórzył. – I nie jeden – dodał zaraz z szyderskim uśmiechem. Nie jeden, dwóch razem, może pięciu – dziesięciu!
Te ostatnie słowa, tak dziwacznie przywołały na usta jego wspomnienia dawnej miłości, w której dziejach nie on sam, nie on jeden był tylko – podobno aż dwóch na raz szczęśliwych! Wspomnienie jeszcze go gryzło.
Tadeusz spuścił głowę smutnie i poszedł w las z myślami.III
W kilka dni potem wszyscy byli na polu, a Tadeusz przeciw zwyczajowi swemu kierował się ulicą ku wsi wiodącą, do chaty garncarza. Po co? Sam nie wiedział, a kiedy się sam zbadał i uczuł, dlaczego to robi – śmiał się z siebie. Jak często w jednym człowieku jest wyraźnie dwóch ludzi! Zimny tylko jednym rozumem i głową rządzący się, nie czuje nigdy tego rozdwojenia w duszy. Dla innych jest ono cierpieniem nieznośnym. Często śmieje się jeden z płaczu drugiego, wyszydza jego czynności, grozi przyszłością i wśród najwyższej rozkoszy wskazuje chmury rodzące się na niebie, rozbija rozkosz analizując ją, obrażając niedowiarstwem swoim. Zimny to rozum, co jak strażnik siedzi wysoko, patrzy pod nogi – i ostrzega, i szydzi. Rzadko człowiek mu posłuszny i mści się rozum na nim szyderstwy, mści się wyrzutami późniejszymi. Im go mniej słuchają, tym ostrzej dojada, tym boleśniej kąsa, tym więcej szydzi. O! to męczarnia! serce leci do świata, człowiek wyciąga ręce, czuje się już szczęśliwym, chwyta swoje szczęście, a ten głos okropny Kasandry, który w łonie swym nosi, krzyczy mu nad głową nieustannie: zobaczysz jutro to twoje szczęście! Albo przypatrz się, coś otrzymał! I wówczas człek patrzy, zaczyna nie wierzyć, przestaje być szczęśliwym. Ten głos ducha zawsze się przeciwi woli człowieka, zawsze z groźbami staje w poprzek jego drogi – niestety – on zawsze prorokiem! A człowiek opuszcza głowę, zamyka oczy, dogadza namiętności i nie otwiera powiek, aż zbudzony szatańskim śmiechem tryumfalnym rozumu. Rozum to, czy jak chcesz go nazwiesz, nieznośny, uparty, nieubłagany. Głos jego nieustannie obija ci się o uszy i nie daje spokoju; zagłuszyć go nie podobna – on z tobą wszędzie jak twoje sumienie – on jest częścią ciebie, ale częścią oderwaną, niezależną, co plwa ci w oczy tarzając się z tobą w błocie, a nie zwala się, co szydzi z twoich rozkoszy, wyśmiewa płoche zamiary, zuchwałe plany wskazuje rozbite na ziemi. Któż z was nie zna tego towarzysza niedostępnego, tego węża, co opasawszy ciebie ssie z twej piersi spokojność i czarną przyszłością, jeszcze nim przyszła, straszy ścierając z brzegów osłodzonej czary życia odrobinę miodu, co przepaście goryczy nagradza???
Właśnie Tadeusz walczył z tym wrogiem, dwóch ludzi w nim mówiło. Jeden zimny, rosnący, szyderski, drugi niedopatrzny, namiętny i dziecinny. I pierwszy nielitościwie wyśmiewał drugiego, męczył go, upokarzał. A drugi? Jakby nie słyszał, jakby nie czuł, jakby nie rozumiał.
– Cóż to? pokochałeś garncarzychę? prostą wieśniaczkę? mówił szyderca. – Szkarada! Zgorszenie! Wstyd! Będzieszże śmiał, potrafiszże, odważyszże się?
Na to wszystko Tadeusz nic nie odpowiadał. Szedł, słuchał milczał. W istocie coś się z nim działo. Zaszła jakaś odmiana. W nocy nie miasto ze swym gwarem, nie las z kołyszącymi się sosny i wonnymi brzozy, ale piękne oczy garncarzychy mu się śniły, a tymi oczyma patrzała na niego! A ta, co go zdradziła! Zawsze ta jeszcze – taż sama! I widział ją, i widział inną, dwie w jednej; a gdy się obudził i wyszedł w las, na pole, niespokojny obracał się, szukał oczyma czy gdzie nie ujrzy znowu Ulany.
Posłuszny gwałtownej żądzy zobaczenia oczu tej kobiety szedł ku chacie garncarzychy. We wsi cicho było, tylko się dzieci na ulicy bawiły, staruszka niosła kaszląc wiadro wody i co chwila spoczywała; maleńkie dziewczątka w jednych koszulkach tańcowały śpiewając po błocie przed chatami.
Wszedłszy w wieś, zbliżywszy się ku chacie, Tadeusz się wstrzymał i zawstydził sam siebie.
– Szalony! – zakrzyczał mu ten drugi j a, co nigdy nic nie robi, a nieustannie z wszystkich czynności człowieczym się śmieje. – Po co idziesz? Co myślisz? A pokorne w obliczu skutkiem czynności drugie j a mówiło: – Jej pewnie nawet nie ma, ona w polu.
I znowu szyderca paplał do ucha:
– A jeśli ona w domu, a ty do niej wejdziesz, wszyscy o tym będą wiedzieli, ją mąż obije, choćby nie było za co. A tobie? Będzież ci z tym lepiej, swobodniej, weselej? Pomoże ci to?
– Wstąpim napić się wody – powiedział drugi j a po cichu. Cóż w tym doprawdy złego? Nawet bardzo mi się pić chce tak gorąco!
Już stał przy niskich drzwiach chaty, poruszył skoblem, wszedł.
A szyderca zaśmiał się sowim głosem i zawołał:
– O! ślicznie! prześlicznie! wybornie!
Ulana była w domu, stała w sieni około drobiu coś robiąc; postrzegłszy pana zaczerwieniła się, pobladła i osłupiała z podziwienia i przestrachu.
Trzeba albowiem wiedzieć, że Tadeusz nigdy po wsi nie chodził, nigdy w chatach nie bywał. Biedna kobieta zrozumiała wszystko, zadrżała i milknąc czekała, co jej powie.
– Dajcie mi wody, Ulano – rzekł z cicha Tadeusz przestępując próg.
Pobiegła prędko garncarzycha do wiadra do pierwszej izby i cała jeszcze zaczerwieniona, drżąca, wyniosła kubek z wodą. Tadeusz pijąc ją niby patrzał, ale pił powoli, a patrzał ciągle. Ulana zakrywała się ocierając fartuchem twarz i nie wiedziała, co począć. Dworscy tak ją przyzwyczaili do grubiańskich zalotów, od których się bronić potrzeba pięścią i kułakiem jak od wilka, że na koniec widząc zimne napozór lice pana, nieruchomą jego postawę zaczynała wątpić o tym, co wprzód je na myśl przyszło.
– Cóż tu robicie sama? – spytał po chwilce.
– A cóż? zwyczajnie w domu znajdzie się robota.