- W empik go
Uległość - ebook
Uległość - ebook
Wydana w dzień zamachu na redakcję „Charlie Hebdo” książka przedstawia wizję przyszłości inną niż wszystkie
Przed wyborami w 2022 roku życie Franҫoisa wyglądało zupełnie zwyczajnie – jako uznany w gronie specjalistów badacz twórczości Jorisa-Karla Huysmansa wykłada literaturę na Sorbonie. Życie upływa mu monotonnie na pisaniu kolejnych artykułów, prowadzeniu zajęć i przelotnych romansach. Kiedy wybory prezydenckie wygrywa kandydat Bractwa Muzułmańskiego, Mohammed Ben Abbes, Franҫois musi nieoczekiwanie przystosować się do nowej, obcej rzeczywistości.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-7934-2 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nagły zgiełk sprowadził znów Durtala do Saint-Sulpice; chór wychodził; wkrótce zamykano kościół. „Powinienem był spróbować się modlić – skarcił się w duchu. – Wartałoby to więcej, niż bujać myślami w obłokach, siedząc tu na krześle, ale modlić się?… Wcale nie mam ochoty; katolicyzm mnie przyciąga, odurza swoją atmosferą, przesyconą wonią kadzideł i wosku; krążę wokół do łez wzruszony jego modlitwami, do szpiku kości przejęty psalmodiami i pieśniami. Własne życie do cna mi już zbrzydło, i sam siebie mam dość… ale od tego do rozpoczynania nowej egzystencji daleka jeszcze droga! A poza tym… poza tym… jeśli nawet w kościołach gnębi mnie niepokój, zaledwie z nich wyjdę, staję się znów obojętny i oschły. W gruncie rzeczy – stwierdził, wstając i ruszając za kilkoma osobami, które szwajcar przynaglał do wyjścia – w gruncie rzeczy serce mam już skamieniałe, osmaliło się w rozpuście, i jestem do niczego”.¹
J.K. Huysmans, W drodze
Przez wszystkie lata mojej smutnej młodości Huysmans był mi jedynym towarzyszem i wiernym przyjacielem; nigdy w niego nie zwątpiłem, nigdy nie odczułem pokusy, aby go porzucić lub zwrócić się w innym kierunku; i wreszcie pewnego popołudnia w czerwcu dwa tysiące siódmego, po długim oczekiwaniu i wahaniach dłuższych, niż to powszechnie przyjęte, stanąłem przed komisją Sorbony Paris IV i obroniłem doktorat pod tytułem Joris-Karl Huysmans, czyli wyjście z tunelu. Następnego dnia rano (a może jeszcze tego samego dnia wieczorem, nie jestem pewien, wieczór po obronie spędziłem w samotności, z dużą ilością alkoholu) zrozumiałem, że pewien etap mojego życia właśnie się zakończył i prawdopodobnie była to jego najlepsza część.
W naszych jeszcze zachodnich i socjaldemokratycznych społeczeństwach tak właśnie wygląda sytuacja tych, którzy kończą studia, choć wielu spośród nich nie od razu zdaje sobie z tego sprawę, tak bardzo są zaślepieni dążeniem do pieniędzy czy może pragnieniem konsumpcji w wypadku osobników najbardziej prymitywnych, mocno uzależnionych od pewnych produktów (ci stanowią mniejszość; większość, bardziej myśląca i stateczna, ulega prostej fascynacji pieniędzmi, tym „Nieznużonym Proteuszem”), a jeszcze bardziej zahipnotyzowani marzeniem, by się sprawdzić, zdobyć pozazdroszczenia godne miejsce w świecie, o którym sądzą lub spodziewają się, że jest konkurencyjny, zelektryzowani uwielbieniem dla najróżniejszych ikon: sportowców, dyktatorów mody, twórców portali internetowych, aktorów lub modelek.
Z różnych względów psychologicznych, których nie będę tu analizować z braku zarówno kompetencji, jak i chęci, wyraźnie odszedłem od tego schematu. Pierwszego kwietnia tysiąc osiemset sześćdziesiątego szóstego roku Joris-Karl Huysmans w wieku osiemnastu lat rozpoczął karierę zawodową jako urzędnik szóstej kategorii w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych i Kultu. W siedemdziesiątym czwartym własnym sumptem wydał swój pierwszy zbiór poematów prozą, Szkatułka z bakaliami², który nie spotkał się ze zbyt żywym oddźwiękiem – z wyjątkiem nadzwyczaj ciepłego artykułu Théodore’a de Banville’a. Jak więc widać, startu nie miał olśniewającego.
Życie Huysmansa w administracji płynęło swoim torem, podobnie jak jego życie w ogóle. Trzeciego września tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego trzeciego otrzymał Legię Honorową za zasługi w służbie cywilnej. W dziewięćdziesiątym ósmym odszedł na emeryturę po przepracowaniu ustawowych trzydziestu lat, z uwzględnieniem wszelkich urlopów okolicznościowych. W międzyczasie udało mu się napisać kilkanaście książek, które sprawiły, że ponad sto lat później mogłem go zaliczyć do grona przyjaciół. Wiele, może nawet zbyt wiele napisano dotychczas o literaturze (jako naukowiec specjalizujący się w tej właśnie dziedzinie uważam się za bardziej uprawnionego od innych do zabierania głosu w tej sprawie). A przecież specyfika literatury, najważniejszej ze sztuk kończącego się na naszych oczach Zachodu, nie jest aż tak trudna do zdefiniowania. Podobnie jak literatura, również muzyka może służyć do opisania niezwykłego przeżycia, emocjonalnej przemiany, najwyższego smutku lub ekstazy; podobnie jak literatura, również malarstwo może budzić zachwyt lub otwierać nowe spojrzenie na świat. Lecz jedynie literatura jest w stanie wywołać poczucie kontaktu z umysłem innego człowieka w jego integralności, z jego wzlotami i upadkami, z jego ograniczeniami, małością, obsesjami, przekonaniami, z tym wszystkim, co go porusza, ciekawi, podnieca lub budzi wstręt. Jedynie literatura pozwala nam na kontakt z umysłem osoby nieżyjącej w sposób bardziej bezpośredni, pełny i głęboki niż rozmowa z najbliższym przyjacielem; choćby ta przyjaźń była najgłębsza i najtrwalsza, nigdy w rozmowie nie zwierzamy się tak całkowicie jak wobec pustej kartki papieru, pisząc do nieznanego adresata. Tak więc w przypadku literatury piękno stylu czy melodia zdań mają oczywiście swoje znaczenie, nie wolno też lekceważyć głębi refleksji autora i oryginalności jego myśli, ale autor jest przede wszystkim istotą ludzką, obecną w swoich książkach, a czy pisze bardzo dobrze, czy bardzo źle, to w sumie bez znaczenia; najważniejsze, że w ogóle pisze i jest w swoich książkach obecny (dziwne, że tak prosty, pozornie mało znaczący warunek okazuje się w rzeczywistości tak ważny, przy czym ten oczywisty, łatwy do zaobserwowania fakt był dotychczas w tak mizernym stopniu wykorzystywany przez filozofów wszelkiej maści; ponieważ wszystkie istoty ludzkie, nie posiadając takiej samej jakości istnienia, posiadają w zasadzie taką samą jego ilość, tak więc w zasadzie są mniej więcej w takim samym stopniu obecne; a przecież po upływie kilku wieków nie sprawiają takiego wrażenia i zbyt często, czytając kolejne strony, które wyglądają, jakby bardziej podyktował je duch epoki niż osobowość autora, widzimy rozsypywanie się istoty niepewnej, coraz bardziej złudnej i anonimowej). Książka, którą lubimy, to przede wszystkim taka, której autor budzi naszą sympatię, mamy ochotę ponownie się z nim spotkać, spędzać kolejne dni. Przez siedem lat pisania pracy doktorskiej żyłem w towarzystwie Huysmansa, w jego niemal nieustannej obecności. Urodzony przy ulicy Suger, mieszkający przy Monsieur i Sèvres, Huysmans zmarł przy Saint-Placide, a pochowany został na cmentarzu Montparnasse. Niemal całe jego życie prywatne upłynęło w granicach szóstej dzielnicy Paryża, a ponadtrzydziestoletnie życie zawodowe – w biurach Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Kultu. W czasie pisania doktoratu ja również mieszkałem w szóstej dzielnicy, w wilgotnym i zimnym pokoju, do tego wyjątkowo ciemnym; okna wychodziły na maleńkie podwórko, niemal studnię, od rana więc trzeba było palić światło. Byłem biedny i gdybym miał wziąć udział w jednym z tych sondaży, które regularnie starają się „mierzyć nastroje wśród młodzieży”, swoje warunki życia opisałbym zapewne jako „stosunkowo trudne”. Jednak nazajutrz po obronie pracy doktorskiej (a może jeszcze tego samego dnia wieczorem) zakiełkowało we mnie poczucie, że utraciłem coś bezcennego, czego już nigdy nie odzyskam: wolność. Przez wiele lat ostatnie resztki dogorywającej socjaldemokracji pozwalały mi dzięki stypendium, rozwiniętemu systemowi zniżek i ulg społecznych oraz kiepskim, ale tanim obiadom w stołówce uniwersyteckiej spędzać czas na działalności, którą dobrowolnie sobie wybrałem: na swobodnych spotkaniach intelektualnych z przyjacielem. Jak słusznie zauważa André Breton, Huysmans ma jedyne w swoim rodzaju, niesłychanie wielkoduszne poczucie humoru, które czytelnikowi daje pewien atut, zapraszając go do wyśmiewania autora i jego płaczliwych, przerażających lub komicznych opisów. Z tej szczodrości potrafiłem korzystać lepiej niż ktokolwiek inny, kiedy pobierałem swoje porcje smażonego dorsza z ziemniakami i surówki z selera, podawane na jednej z tych metalowych szpitalnych tac, na których stołówka uniwersytecka Bullier serwowała obiady swoim nieszczęsnym użytkownikom (tym, którzy najwyraźniej nie mieli dokąd pójść, zostali wyrzuceni ze wszystkich przyzwoitszych stołówek uniwersyteckich, ale nadal posiadali legitymację studencką, której nikt nie był w stanie im odebrać), wspominając przymiotniki z lubością używane przez Huysmansa: żałosny ser, przeraźliwa sola, i wyobrażając sobie, jak Huysmans – nigdy niemający z nimi do czynienia – potraktowałby te więzienne tace; dzięki temu w stołówce uniwersyteckiej Bullier czułem się odrobinę mniej nieszczęśliwy, odrobinę mniej samotny.
Lecz to wszystko już się skończyło; mówiąc bardziej ogólnie, skończyła się moja młodość. Wkrótce (i to bardzo wkrótce) czekało mnie wejście w życie zawodowe. Co mnie w najmniejszym stopniu nie cieszyło.
Jak wiadomo, studia uniwersyteckie w dziedzinie literatury prowadzą właściwie donikąd i tylko przed najzdolniejszymi studentami otwierają drogę do kariery wykładowcy akademickiego w tejże dziedzinie; w gruncie rzeczy mamy do czynienia z dość rozkosznym systemem, którego jedynym celem jest odtwarzanie samego siebie ze wskaźnikiem odpadów powyżej dziewięćdziesięciu pięciu procent. Studia te nie są jednak szkodliwe, a nawet mają pewną marginalną użyteczność. Dziewczyna, która szuka pracy w butiku Céline’a czy Hermèsa, musi oczywiście przede wszystkim zadbać o swoją powierzchowność, ale licencjat lub magisterium w dziedzinie literatury nowożytnej może stanowić dodatkowy atut, gwarantujący pracodawcy, że kandydatka – mimo braku jakichkolwiek użytecznych kwalifikacji – posiada pewną bystrość intelektualną pozwalającą myśleć o dalszej karierze; oprócz tego literatura od zawsze łączy się z pozytywnymi konotacjami w sektorze artykułów luksusowych.
Miałem świadomość, że należę do wąskiego marginesu „najzdolniejszych studentów”. Wiedziałem, że napisałem dobrą pracę doktorską, i spodziewałem się dobrej oceny, mimo to jednogłośne gratulacje ze strony komisji przyjemnie mnie zaskoczyły, zwłaszcza kiedy przeczytałem znakomite, niemal dytyrambiczne recenzje; wyglądało na to, że jeśli tylko zechcę, mogę otrzymać stanowisko adiunkta. Swoją przewidywalną jednostajnością i nijakością moje życie coraz bardziej przypominało życie Huysmansa półtora wieku wcześniej. Pierwsze lata dorosłego życia spędziłem na uniwersytecie; zapowiadało się, że również tam spędzę ostatnie, może nawet na tej samej uczelni (w rzeczywistości wyglądało to nieco inaczej: magisterium i doktorat zrobiłem na Sorbonie Paris IV, a stanowisko dostałem na Paris III, uczelni trochę mniej prestiżowej, ale także znajdującej się w piątej dzielnicy Paryża, zaledwie kilkaset metrów dalej).
Nigdy mnie nie ciągnęło do dydaktyki; piętnaście lat później ten brak zamiłowania w pełni się potwierdził. Kilka korepetycji udzielonych w nadziei poprawy standardu życia szybko mnie przekonało, że skuteczne przekazanie wiedzy jest zazwyczaj niemożliwe, a różnice w poziomie inteligencji skrajne, i tej fundamentalnej nierówności nic nie jest w stanie zatrzeć czy choćby złagodzić. Co gorsza, zdecydowanie nie lubiłem młodych ludzi; nigdy zresztą ich nie lubiłem, nawet wówczas, kiedy mogłem uchodzić za jednego z nich. Wydawało mi się, że młodość powinna się wiązać z entuzjastycznym podejściem do życia lub z postawą buntowniczą, plus choćby lekkie poczucie wyższości w stosunku do poprzedniego pokolenia; żadnych takich cech u siebie nigdy nie zauważyłem. A przecież w młodych latach miewałem przyjaciół lub przynajmniej kolegów, z którymi bez wstrętu mogłem wyjść na kawę lub piwo w przerwie między zajęciami. No i miewałem kochanki czy też – jak się to w owych czasach nazywało (a może i nazywa do dzisiaj) – dziewczyny, mniej więcej jedną rocznie. Związki te rozwijały się według zawsze tego samego schematu. Zaczynały się na początku roku akademickiego przy okazji wspólnych zajęć, wymiany notatek czy też innych okoliczności towarzyskich, tak częstych w życiu studenckim, których zniknięcie przy wejściu w życie zawodowe pogrąża większość istot ludzkich w samotności równie porażającej, co radykalnej. Trwały przez cały rok akademicki, z nocami spędzanymi na przemian u nich i u mnie (przede wszystkim u nich, gdyż posępna, wręcz niezdrowa atmosfera panująca w moim pokoju słabo korespondowała z nastrojem miłosnej schadzki) i odbywającymi się wówczas aktami seksualnymi (jak ośmielam się sądzić, ku obopólnej satysfakcji). Po wakacjach, czyli na początku nowego roku akademickiego, związek kończył się, niemal zawsze z ich inicjatywy. Podczas wakacji przeżyły coś ważnego, jak mi tłumaczyły, najczęściej bez szczegółów; niektóre, mniej dbające o to, by mnie oszczędzić, precyzowały, że kogoś poznały. No i co z tego? Ja też byłem kimś. Z perspektywy czasu te faktograficzne wyjaśnienia wydają mi się niewystarczające; nie wątpię, że istotnie kogoś poznały, ale to, co sprawiało, że nowej znajomości przypisywały wagę dostateczną, by zakończyć nasz związek i zaangażować się w kolejny, wynikało jedynie z odwzorowywania potężnego, acz ukrytego modelu zachowań męsko-damskich; tym bardziej potężnego, im bardziej pozostawał ukryty.
Według modelu zachowań dominującego w latach mojej młodości (a nic nie wskazuje, by cokolwiek się w tym zakresie zmieniło) od młodych ludzi oczekiwano, że po krótkiej włóczędze seksualnej w okresie dojrzewania wejdą w ekskluzywny związek męsko-damski w połączeniu ze ścisłą monogamią, dotyczącą nie tylko czynności seksualnych, ale też społecznych (wieczory, weekendy, wakacje). Takie związki nie musiały jednak mieć charakteru definitywnego – były uważane za naukę stosunków męsko-damskich, coś w rodzaju stażu (co również było coraz powszechniej stosowane w życiu zawodowym, w którym staże stanowiły etap wstępny przed pierwszym zatrudnieniem). Związki męsko-damskie o różnym czasie trwania (zaobserwowany przeze mnie jeden rok był uważany za w pełni dopuszczalny) i w różnej liczbie (między dziesięć a dwadzieścia można uznać za rozsądną średnią) miały następować jeden po drugim i kończyć się apoteozą w postaci związku ostatniego, który miał mieć charakter małżeński i definitywny, prowadząc poprzez spłodzenie dzieci do założenia rodziny.
Doskonała bezsensowność tego schematu miała mi się objawić znacznie później, prawdę mówiąc, dopiero ostatnio, kiedy w odstępie kilku tygodni przypadkowo natknąłem się na Aurélie, a potem na Sandrę (z tym że jestem głęboko przekonany, iż spotkanie Chloé lub Violaine nie zmieniłoby znacząco moich konkluzji). Gdy tylko przekroczyłem próg baskijskiej restauracji, do której zaprosiłem Aurélie na kolację, natychmiast pojąłem, że czeka mnie upiorny wieczór. Mimo dwóch butelek białego Irouléguy, które praktycznie wypiłem sam, odczuwałem coraz silniejszą, wkrótce nieprzezwyciężalną trudność, aby podtrzymać sensowny poziom ciepłego, życzliwego kontaktu. Choć nie potrafię sobie tego do końca wyjaśnić, od razu wydało mi się, że wracanie do wspólnych wspomnień byłoby niedelikatne lub wręcz nie do pomyślenia. Jeśli chodzi o chwilę obecną, widać było jak na dłoni, że Aurélie nie udało się wstąpić w związek małżeński, przypadkowe przygody budzą w niej rosnący niesmak, zaś jej życie uczuciowe zmierza ku pełnej i bezpowrotnej katastrofie. A przecież próbowała, przynajmniej raz – tak wywnioskowałem z jej licznych aluzji – i do dzisiaj nie podniosła się z doznanej porażki; gorycz i rozczarowanie, z jakimi wspominała swoich męskich kolegów (z braku laku zaczęliśmy rozmawiać o jej życiu zawodowym – pracowała jako specjalistka do spraw komunikacji w stowarzyszeniu producentów win bordoskich, w związku z czym dużo podróżowała, zwłaszcza po Azji, promując francuskie osiągnięcia winiarskie), z okrutną jasnością pokazywały, że nieźle dostała po tyłku. Zdziwiłem się, kiedy wysiadając z taksówki, zaprosiła mnie „na drinka”; musi być naprawdę na dnie rozpaczy, pomyślałem, i jeszcze zanim zamknęły się za nami drzwi windy, wiedziałem, że nie zdarzy się nic, nawet nie miałem ochoty zobaczyć jej nago, wolałbym tego uniknąć, a jednak stało się i tylko potwierdziło moje przeczucia: nie tylko w życiu uczuciowym dostała po tyłku, ale również jej ciało poniosło nieodwracalne straty, jej pośladki i piersi przypominały wychudzone, skurczone, zwiotczałe i obwisłe placki; nie mogła już i nigdy nie będzie mogła uchodzić za przedmiot pożądania.
Kolacja z Sandrą przebiegała z grubsza według takiego samego schematu z kilkoma drobnymi wariacjami (restauracja serwująca owoce morza, stanowisko asystentki dyrektora w międzynarodowym koncernie farmaceutycznym), a jej zakończenie też było niemal identyczne, tyle że Sandra, bardziej pucołowata i wesoła, pozostawiła po sobie mniej przemożne wrażenie totalnego osamotnienia. Jej smutek był rozpaczliwy i nieuleczalny; wiedziałem, że w końcu zaleje całe jej życie; podobnie jak Aurélie była niczym innym jak ptakiem uwięzionym w mazucie, ale zachowała – jeśli mogę się tak wyrazić – większą zdolność do poruszania skrzydłami. Za rok, dwa porzuci wszelkie ambicje matrymonialne, nie do końca wygasła zmysłowość popchnie ją do poszukiwania towarzystwa młodych chłopców, a ona sama stanie się tym, co za czasów mojej młodości określano słowem cougar; potrwa to zapewne kilka, w najlepszym razie kilkanaście lat, zanim sflaczenie jej ciała, tym razem definitywne i nieodwracalne, doprowadzi ją do całkowitej samotności.
Kiedy miałem dwadzieścia lat, kiedy mój kutas stawał pod byle pretekstem albo nawet i bez pretekstu, kiedy stawał niejako w próżni, tego typu związek, bardziej satysfakcjonujący i lukratywny niż korepetycje, mógłby mnie skusić; w tamtych czasach zapewne potrafiłbym sprostać, ale teraz rzecz jasna nie mogło już o tym być mowy: moje coraz rzadsze i coraz bardziej przypadkowe erekcje wymagały ciała jędrnego, sprężystego i bez żadnych wad.
Moje własne życie seksualne w pierwszych latach po otrzymaniu stanowiska adiunkta na Paris III nie uległo głębszej ewolucji. Nadal sypiałem ze studentkami ze swojego wydziału, a to, że teraz byłem ich wykładowcą, wiele nie zmieniało. Różnica wieku między nami była na początku dość nieznaczna i dopiero z czasem pojawiło się uczucie transgresji, bardziej związane ze zmianą mojego statusu akademickiego niż z moim faktycznym lub pozornym starzeniem się. Można powiedzieć, że w pełni korzystałem z podstawowej nierówności płci, która sprawia, że starzenie się mężczyzny bardzo powoli zmniejsza jego potencjał erotyczny, podczas gdy u kobiety upadek następuje z porażającą gwałtownością, w ciągu kilku lat, a niekiedy miesięcy. Jedyna zauważalna różnica w stosunku do moich studenckich lat polegała na tym, że teraz to zazwyczaj ja kończyłem znajomość na początku roku akademickiego. Nie ze względu na swoje skłonności do donżuanerii czy rozbuchany libertynizm; w przeciwieństwie do mojego kolegi Steve’a, tak jak ja wykładającego dziewiętnastowieczną literaturę dla pierwszego i drugiego roku, nie rzucałem się od pierwszego dnia zajęć do przeglądu nowej dostawy studentek (ze swoimi bawełnianymi bluzami, tenisówkami Converse i z lekka kalifornijskim stylem Steve zawsze mi przypominał Thierry’ego Lhermitte’a w Opalonych, jak wychodzi ze swojego bungalowu na oględziny nowego damskiego narybku przyjeżdżającego do ośrodka na wakacje). Jeśli zrywałem znajomość, to raczej na skutek zniechęcenia czy zmęczenia; nie miałem już siły na podtrzymywanie związku i chciałem uniknąć rozczarowania, utraty iluzji. W trakcie roku akademickiego na skutek czynników zewnętrznych – zazwyczaj chodziło o kolejną spódniczkę – znowu zmieniałem zdanie.
Po jakimś czasie to również się skończyło. Pod koniec września przestałem się spotykać z Myriam, była już połowa kwietnia, rok akademicki zbliżał się do końca, a ja ciągle nie znalazłem jej następczyni. Otrzymałem stanowisko profesora nadzwyczajnego i moja kariera uniwersytecka dochodziła tym samym do szczytu, ale to chyba nie miało żadnego związku. Wkrótce po rozstaniu z Myriam natknąłem się na Aurélie, potem na Sandrę, ale zacząłem dostrzegać między nimi jakieś niepokojące, niemiłe i niewygodne podobieństwa. Bo rozmyślając nad tym wszystkim, musiałem w końcu zdać sobie sprawę, że moje byłe i ja jesteśmy sobie znacznie bliżsi, niż nam się wydawało; dorywcze relacje seksualne, niewpisane w perspektywę trwałego związku, budziły w nas porównywalne poczucie żalu za utraconymi złudzeniami. Tyle że w przeciwieństwie do nich nie miałem się komu zwierzyć, gdyż rozmowy o życiu intymnym nie należą do tematów akceptowanych w męskim gronie; zgodnie ze swoją naturą faceci rozmawiają o polityce, literaturze, rynkach finansowych lub sporcie, ale o swoich związkach męsko-damskich milczą jak zaklęci.
Czy wraz z wiekiem padłem ofiarą jakiejś andropauzy? Trudno wykluczyć, więc żeby mieć czyste sumienie, postanowiłem spędzić parę wieczorów na Youpornie, który z biegiem lat stał się najbardziej znaną stroną pornograficzną. Początkowo rezultat okazał się nadzwyczaj kojący. Youporn odpowiadał na fantazje seksualne normalnych facetów mieszkających pod różnymi szerokościami geograficznymi, a ja, jak się od pierwszych chwil okazało, należałem do facetów modelowo normalnych. W końcu nie było to oczywiste, większość życia spędziłem na studiowaniu twórczości autora, który powszechnie uchodził za dekadenta, a jego seksualność wcale nie była jasna. W każdym razie z tej próby wyszedłem mocno podniesiony na duchu. Filmy na Youpornie, niektóre wspaniałe (kręcone przy współpracy ekipy z Los Angeles, z oświetlaczem, wózkarzami i szwenkierem), niektóre żałosne, ale za to vintage (kręcone przez niemieckich amatorów), opierały się na kilku prawie identycznych, bardzo przyjemnych scenariuszach. W jednym z najpopularniejszych mężczyzna (młody? stary? co kto lubi) bezmyślnie pozwala swojemu penisowi drzemać wewnątrz kalesonów lub szortów. Dwie młode kobiety, rasy dowolnej, dowiadują się o tym jakże niestosownym pomyśle i ruszają do boju, by uwolnić nieszczęsny organ z jego tymczasowego schronienia. Chcąc go doprowadzić do szaleństwa, obsypują go najbardziej wymyślnymi pieszczotami, wszystko w duchu koleżeństwa i damskiej przyjaźni. Penis przechodzi z ust do ust, języki krzyżują się jak trasy śmigających w powietrzu, nieco zaniepokojonych jaskółek, latających po ciemnym niebie na południowych obrzeżach departamentu Seine-et-Marne w oczekiwaniu na porę wylotu do ciepłych krajów. Mężczyzna, oszołomiony i wniebowzięty, wypowiada tylko jakieś urywki zdań, w wypadku Francuzów nadzwyczaj skromne w treści: „O kurwa!” albo „O kurwa, zaraz się spuszczę!” – mniej więcej tyle daje się usłyszeć z ust przedstawicieli narodu królobójców; u Amerykanów, o ileż bardziej żarliwych w wierze, znacznie ładniejsze i bardziej intensywne: „Oh my God!”, „Jesus Christ!”, brzmiące jak rozpaczliwy apel, aby nie lekceważyć darów boskich (seks oralny, pieczone skrzydełka kurczaka), no, w każdym razie siedząc przed dwudziestosiedmiocalowym ekranem iMaca, ja też miałem w takich momentach niezłe erekcje, więc wszystko było w najlepszym porządku.
Od czasu, gdy zostałem profesorem, zmniejszona liczba godzin dydaktycznych pozwoliła mi na zgrupowanie wszystkich zajęć na uniwersytecie w jednym dniu tygodnia, w środę. Najpierw od ósmej do dziesiątej wykład o dziewiętnastowiecznej literaturze dla drugiego roku; w tym samym czasie w sąsiedniej sali Steve wygłaszał analogiczny wykład dla pierwszego roku. Od jedenastej do trzynastej seminarium magisterskie o dekadentach i symbolizmie, a od piętnastej do osiemnastej seminarium, na którym odpowiadałem na pytania doktorantów.
Lubiłem wsiadać do metra parę minut po siódmej, napawając się ulotnym złudzeniem, że należę do tej Francji, która „wstaje o świcie”, Francji robotników i rzemieślników, ale chyba byłem w tym zamiłowaniu dość osamotniony, bo poranny wykład wygłaszałem przed niemal pustą salą – nie było nikogo oprócz zbitej grupki zatrważająco poważnych Chinek, które niewiele rozmawiały ze sobą, a z kimkolwiek innym po prostu wcale. Od przyjścia włączały smartfony i w całości nagrywały wykład, co im w najmniejszym stopniu nie przeszkadzało w skrzętnym robieniu notatek w dużych kołonotatnikach. Nigdy mi nie przerywały, nie zadawały żadnych pytań i po dwóch godzinach wykładu miałem wrażenie, że nawet nie zacząłem. Wychodząc z sali, spotykałem Steve’a, który swój wykład prowadził przed dość podobnym audytorium, tyle że do niego zamiast Chinek przychodziły Arabki z Maghrebu z zakrytymi twarzami – równie poważne i równie nieprzeniknione. Prawie zawsze proponował mi drinka; zazwyczaj szliśmy na miętę do herbaciarni w pobliskim meczecie. Nigdy nie lubiłem mięty ani Wielkiego Meczetu, niespecjalnie też lubiłem Steve’a, ale godziłem się na jego towarzystwo. Chyba był mi za to wdzięczny, gdyż wśród kolegów nie cieszył się szczególnym szacunkiem; nie wiadomo, jakim cudem otrzymał stanowisko adiunkta, skoro niczego nie opublikował w żadnym czasopiśmie naukowym, choćby drugorzędnym, tylko jakąś mętną rozprawę doktorską o Rimbaudzie, typowy pseudotemat; jak mi wyjaśniła Marie-Françoise Tanneur, koleżanka z wydziału, uznana specjalistka od Balzaka, na temat Rimbauda napisano tysiące prac na wszystkich uniwersytetach we Francji, w krajach frankofońskich i nie tylko, Rimbaud jest najbardziej międlonym naukowo pisarzem na świecie, może poza Flaubertem, wystarczy więc przejrzeć kilka starych doktoratów bronionych na prowincjonalnych uczelniach i trochę je zmiksować; nikt nie ma fizycznej możliwości sprawdzenia, nikt nie ma ani środków, ani ochoty przedzierać się przez setki tysięcy stron, które pozbawieni osobowości studenci niestrudzenie wypisują na temat wielkiego wizjonera. Swoją całkiem zacną karierę uniwersytecką, wciąż według Marie-Françoise Tanneur, Steve zawdzięczał wyłącznie temu, że miział bobra starej Delouze. Było to całkiem możliwe, choć zaskakujące. Ze swoimi szerokimi ramionami, szpakowatymi, ostrzyżonymi na jeżyka włosami i pracą niewzruszenie ukierunkowaną na gender studies zajmująca stanowisko rektora Sorbony Paris III Chantal Delouze wyglądała mi na stuprocentową lesbijkę, ale mogłem się mylić, może po prostu żywiła do wszystkich mężczyzn urazę, którą wyrażała poprzez fantazje dominacyjne, a możliwość zmuszania Steve’a, grzecznego chłoptasia o ładnej, bezbronnej buzi i miękkich, kręconych, nieco przydługich włosach, żeby klęczał między jej krępymi udami, dawała jej rozkosz całkiem nowego rodzaju. Tak czy siak owego poranka, siedząc w herbaciarni meczetu i patrząc, jak Steve ssie ustnik obrzydliwej fajki wodnej o smaku jabłkowym, nie mogłem się opędzić od tych myśli.
Jego słowa jak zwykle dotyczyły nominacji i przebiegu kariery kolegów i nie sądzę, żeby kiedykolwiek z własnej woli poruszył inny temat. Tego poranka zajął się głównie nominacją na stanowisko adiunkta młodego faceta, dwudziestopięciolatka, autora pracy doktorskiej na temat Léona Bloy, który według Steve’a „utrzymywał kontakty z ruchem identytarystycznym”. Zapaliłem papierosa, żeby zyskać na czasie, zastanawiając się, co go to w gruncie rzeczy obchodzi. Przeleciało mi nawet przez głowę, że w chłopaku budzi się lewicowiec, potem jednak do mnie dotarło: ukryty w Stevie lewicowiec spał jak suseł i żadne wydarzenie o wadze mniejszej niż polityczne przesunięcie władz uczelni w tę lub ową stronę nie mogło go z tego snu obudzić. Może to znak, ciągnął, zwłaszcza że Amar Rezki, znany ze swoich prac na temat antysemickich autorów początku dwudziestego wieku, został właśnie mianowany na stanowisko profesora. Z drugiej strony, Steve nie dawał za wygraną, na ostatniej konferencji rektorów podjęto decyzję o przyłączeniu się do bojkotu wymiany naukowej z akademikami izraelskimi, który to bojkot został zainicjowany przez grupę uniwersytetów brytyjskich.
Korzystając z tego, że skoncentrował się na fajce wodnej, która nie chciała porządnie ciągnąć, dyskretnie zerknąłem na zegarek i stwierdziłem, że jest dopiero wpół do jedenastej, nie mogę więc oddalić się pod pretekstem następnych zajęć; po chwili przyszło mi do głowy, na jaki temat mogę bez większego ryzyka przewekslować rozmowę. Od kilku tygodni mówiło się o wznowieniu projektu sprzed czterech, pięciu lat, dotyczącego wzniesienia repliki Sorbony w Dubaju (a może w Bahrajnie? albo w Katarze? – zawsze mi się myliły). Podobny projekt był właśnie rozważany w Oksfordzie; najwyraźniej szacowny wiek obu uczelni oczarował jakąś monarchię petrodolarową. Zapytałem, czy w tej sytuacji, z pewnością finansowo bardzo obiecującej dla młodego adiunkta, Steve ma zamiar dołączyć do grona afiszującego swoje antysemickie pozycje. I czy uważa, że ja również powinienem przyjąć taką samą postawę.
Rzuciłem na Steve’a ostre, badawcze spojrzenie; chłopak nie był nadmiernie błyskotliwy, łatwo go było zdestabilizować i moje spojrzenie odniosło natychmiastowy skutek.
– Jako specjalista od Léona Bloy – wymamrotał – zapewne masz sporą wiedzę na temat ruchów związanych z identytaryzmem i antysemityzmem…
Westchnąłem. Bloy nie był antysemitą, a ja kompletnie się na nim nie znałem. Zdarzało mi się oczywiście wspominać jego osobę przy okazji badań nad Huysmansem, a w mojej jedynej pracy, która wyszła drukiem, Oszołomieniu neologizmami – zapewne stanowiącej ukoronowanie moich intelektualnych wysiłków na tym padole, nagrodzonej znakomitymi recenzjami w czasopismach „Poetyka” i „Romantyzm”, której prawdopodobnie zawdzięczałem stanowisko profesora – przeprowadziłem analizę porównawczą ich podejścia do języka. Prawdę mówiąc, większość dziwacznych słów występujących u Huysmansa nie jest neologizmami, tylko rzadko używanymi wyrazami zapożyczonymi z języków różnych korporacji rzemieślniczych lub z regionalnych dialektów. Huysmans – i taka była moja teza – do końca życia pozostał naturalistą, pragnącym wpleść w swoją twórczość autentyczną mowę ludu; w pewnym sensie nigdy nie przestał być tym socjalistą, który w młodości bywał na wieczorach medańskich u Zoli, a jego rosnąca pogarda dla lewicy nigdy nie zdusiła jego młodzieńczej awersji do kapitalizmu, pieniędzy i wszystkiego, co się wiąże z wartościami burżuazyjnymi; w gruncie rzeczy był unikalnym przypadkiem chrześcijańskiego naturalisty, podczas gdy Bloy, nieustannie głodny finansowego lub towarzyskiego sukcesu, swoją upartą pogonią za neologizmami pragnął się jedynie wyróżnić, uzyskać status prześladowanej duchowej pochodni, niedostępnej dla zwykłych śmiertelników; właśnie dlatego zajął mistyczno-elitarną pozycję w literackiej socjecie swojej epoki, a potem nie przestawał się zdumiewać swoją porażką i całkowicie zasłużoną obojętnością wobec jego złorzeczeń. Jak pisze Huysmans, był „człowiekiem nieszczęśliwym, o zgoła diabelskiej pysze i niezmierzonej nienawiści”. Od początku Bloy robił na mnie wrażenie prototypu niedobrego katolika, którego wiara i żarliwość znajdują zaspokojenie tylko wówczas, gdy swoich rozmówców może uważać za potępionych. Kiedy pisałem doktorat, utrzymywałem kontakty z ludźmi z rozmaitych kręgów lewicowo-katolicko-monarchistycznych, którzy stawiali Bloy i Bernanosa na piedestale, machając mi przed oczyma jakimiś rękopisami, aż w końcu się zorientowałem, że nie mają mi absolutnie nic do zaoferowania, żadnego dokumentu, którego z łatwością sam bym nie mógł znaleźć w archiwach powszechnie dostępnych dla studentów i pracowników uniwersytetu.
– Na pewno wpadłeś na interesujący trop. Przeczytaj jeszcze raz Drumonta – odpowiedziałem Steve’owi, chcąc chyba sprawić mu przyjemność, a on spojrzał na mnie pokornym i naiwnym wzrokiem potulnego dziecka.
W drzwiach sali wykładowej (tego dnia miałem zamiar mówić o Jeanie Lorrainie) stało trzech dwudziestolatków, dwóch Arabów i jeden Murzyn, którzy blokowali wejście; nie mieli broni, wyglądali dość spokojnie, w ich zachowaniu nie dostrzegłem niczego groźnego, jednak ktokolwiek chciał wejść do sali, musiał się obok nich przeciskać; sytuacja wymagała interwencji. Stanąłem naprzeciw nich; na pewno dostali zalecenie, żeby unikać wszelkich prowokacji i traktować wykładowców z szacunkiem, przynajmniej taką miałem nadzieję.
– Jestem profesorem tego uniwersytetu i za chwilę mam tutaj wykład – oznajmiłem stanowczym tonem, kierując słowa do całej grupy.
Odpowiedział mi Murzyn, rozciągając usta w uśmiechu:
– Nie ma sprawy, proszę pana, przyszliśmy tylko odwiedzić nasze siostry.
Uspokajającym gestem pokazał na audytorium. Względem domniemanych sióstr dostrzegłem tylko dwie dziewczyny z Maghrebu, siedzące obok siebie w głębi sali po lewej, obie w czarnych burkach i z siateczką na oczach. Wedle mojej oceny zachowywały się absolutnie bez zarzutu.
– No dobrze, więc je zobaczyliście – powiedziałem dobrodusznie. – Teraz możecie już odejść.
– Nie ma sprawy, proszę pana – odpowiedział z jeszcze szerszym uśmiechem Murzyn, odwrócił się na pięcie i ruszył, a za nim jego dwaj towarzysze, którzy nie odezwali się ani słowem. Po trzech krokach odwrócił się w moją stronę i dodał z lekkim ukłonem: – Pokój z tobą, bracie.
Nieźle poszło, pomyślałem, zamykając drzwi, tym razem nieźle poszło. Szczerze mówiąc, nie wiem, czego się spodziewałem; krążyły pogłoski o napaściach na wykładowców na uniwersytetach Mulhouse, Strasbourg, Aix-Marseille i Saint-Denis, ale dotychczas nie spotkałem żadnego kolegi, który stałby się przedmiotem agresji, i nie do końca w to wszystko wierzyłem. Zresztą według Steve’a zostało podpisane porozumienie między ruchem młodych salafitów a władzami uniwersyteckimi, co jego zdaniem potwierdzał fakt, że z okolicy uczelni kompletnie znikli dilerzy i chuligani. Czy porozumienie zawierało punkt zakazujący organizacjom żydowskim wstępu na uczelnię? Na ten temat również krążyły trudne do sprawdzenia pogłoski, niemniej fakt jest faktem: od początku roku akademickiego Związek Żydowskich Studentów we Francji nie miał już swoich przedstawicieli na żadnym kampusie w regionie paryskim, natomiast młodzieżówka Bractwa Muzułmańskiego wszędzie otworzyła swoje komórki.
Wychodząc z wykładu (z jakiego powodu Jean Lorrain, obrzydliwy pedał, który sam siebie nazywał antropojebcą, zainteresował obie dziewice w burkach? czy ich ojcowie wiedzieli, co właściwie ich córki studiują? literaturę łatwo oskarżyć o wszelkie grzechy), wpadłem na Marie-Françoise, która mi zaproponowała wspólny obiad. Dzień miał więc upłynąć pod znakiem życia towarzyskiego.
Zdecydowanie lubiłem tę starą megierę, wielką miłośniczkę plotek; długi staż na stanowisku profesora i pozycja w różnych komitetach doradczych nadawały jej plotkom znacznie więcej wagi i treści, niż miały te, które mogły docierać do uszu mało znaczącego Steve’a. Wybrała restaurację marokańską na ulicy Monge, czyli mój towarzyski dzień miał również upłynąć pod znakiem halal.
– Stara Delouze – rzuciła Marie-Françoise w chwili, gdy kelner przyniósł nasze dania – jest na wylocie. Krajowa Rada Szkół Wyższych, która zbiera się na początku czerwca, prawdopodobnie mianuje na jej miejsce Roberta Redigera.
Rzuciłem okiem na swój tadżin z jagnięciną i karczochami, po czym na wszelki wypadek uniesieniem brwi okazałem zdziwienie.
– Wiem – dodała. – To brzmi dość sensacyjnie, ale to już nie są tylko plotki, słyszałam bardzo konkretne komentarze.
Przeprosiłem i oddaliłem się do toalety, żeby dyskretnie zerknąć do smartfona; w dzisiejszych czasach wszystko można znaleźć w internecie; zaledwie dwuminutowe poszukiwanie pozwoliło mi ustalić, że Robert Rediger, słynący ze swoich propalestyńskich poglądów, był jednym z inicjatorów bojkotu izraelskich uczelni; starannie umyłem ręce i wróciłem do stolika.
Mój tadżin zdążył niestety wystygnąć.
– Nie będą z tym czekać do wyborów? – zapytałem po przełknięciu pierwszego kęsa, uznawszy to pytanie za właściwe.
– Wyborów? A co do tego mają wybory? Co one mogą zmienić?
Najwyraźniej moje pytanie nie było tak właściwe, jak mi się wydawało.
– No nie wiem, w końcu za trzy tygodnie są wybory prezydenckie…
– Przecież świetnie wiesz, że wszystko już pozamiatane, będzie jak w dwa tysiące siedemnastym, Front Narodowy wejdzie do drugiej tury i znowu wygra lewica, naprawdę nie rozumiem, po jaką cholerę Rada miałaby czekać na wyniki wyborów.
– Jest jeszcze Bractwo Muzułmańskie, którego wynik pozostaje wielką niewiadomą; jeśli przeskoczą symboliczną granicę dwudziestu procent, to może wpłynąć na stosunek sił…
Miałem świadomość, że palnąłem kompletną głupotę; dziewięćdziesiąt dziewięć procent wyborców Bractwa Muzułmańskiego przeniesie swoje głosy na kandydata socjalistów i niczego to nie zmieni w końcowym rezultacie, ale słowa stosunek sił zawsze robią dobre wrażenie w rozmowie, człowiek wychodzi na oczytanego w Clausewitzu i Sun Tzu, a i z symbolicznej granicy też byłem dość zadowolony; w każdym razie Marie-Françoise pokiwała głową, jakbym właśnie powiedział coś niezwykle mądrego, po czym długo, wysilając swoją kombinacyjną inteligencję, rozważała wpływ ewentualnego wejścia Bractwa Muzułmańskiego do rządu na skład uczelnianych organów kierowniczych, ale słuchałem tylko jednym uchem, obserwując, jak kolejne hipotezy odbijają się na jej starej, kanciastej twarzy; w końcu czymś trzeba się w życiu interesować, pomyślałem, zadając sobie pytanie, czym mianowicie ja mógłbym się zainteresować, gdyby się okazało, że faktycznie moje życie męsko-damskie przestało istnieć; może mógłbym zrobić kurs enologii albo zacząć zbierać modele samolotów.
Popołudniowe zajęcia były dość męczące, wszyscy doktoranci byli zresztą dość męczący, dla nich to jedno z pierwszych wyzwań w życiu, ale dla mnie jakiekolwiek wyzwania przestały już istnieć z wyjątkiem decyzji, które danie hinduskie odgrzać sobie wieczorem w mikrofalówce – chicken biryani? chicken tikka masala? chicken rogan josh? – podczas oglądania debaty politycznej na France 2.
Tego wieczoru zaproszono do studia kandydatkę Frontu Narodowego, która zapewniała o swojej miłości do Francji („ale jakiej Francji?” – pytali bez większego sensu centrolewicowi komentatorzy), a ja zastanawiałem się, czy moje życie męsko-damskie faktycznie przestało istnieć, co nie było takie znowu pewne, przez dłuższą część wieczoru rozważałem ewentualność zadzwonienia do Myriam, miałem wrażenie, że nie znalazła żadnego następcy na moje miejsce, parokrotnie spotkałem ją na wydziale i zawsze rzucała mi spojrzenia, które można by uznać za płomienne, chociaż jej spojrzenia zawsze były płomienne, nawet gdy chodziło o wybór odżywki do włosów, nie powinienem więc się nakręcać, może lepiej bym zrobił, gdybym się zaangażował w działalność polityczną, zwolennicy różnych formacji przeżywali w okresie wyborczym niezwykle gorące chwile, podczas gdy ja – nie da się ukryć – rozmieniałem się na drobne.
„Szczęśliwi ci, którym życie przynosi satysfakcję, którzy się bawią, którzy są zadowoleni”, tymi słowami Maupassant rozpoczyna swój artykuł w czasopiśmie „Gil Blas” poświęcony powieści Na wspak³. Historia literatury była zazwyczaj surowa wobec naturalizmu, Huysmansa noszono na rękach za to, że zrzucił z siebie jego jarzmo, ale przecież artykuł Maupassanta jest daleko głębszy i trafniejszy niż napisany w tym samym czasie tekst Bloy, który się ukazał w „Le Chat Noir”. Nawet obiekcje Zoli, kiedy się im bliżej przyjrzeć, wyglądają dość sensownie; nie da się ukryć, że diuk des Esseintes jest psychologicznie taki sam od pierwszej strony do ostatniej, nic się w tej książce nie dzieje, a nawet nie może dziać, żadna akcja właściwie nie istnieje; nie da się również ukryć, że Huysmans nie mógł napisać dalszego ciągu Na wspak, a samo arcydzieło okazało się ślepym zaułkiem, ale czyż nie tak właśnie jest w przypadku wszystkich arcydzieł? Po takiej książce Huysmans nie mógł dalej być naturalistą, jak słusznie zauważył Zola, natomiast Maupassant, większy od niego artysta, przede wszystkim analizował samą książkę. Przedstawiłem te refleksje w krótkim artykule dla „Przeglądu Dziewiętnastowiecznika”, co przysporzyło mi kilkudniowej rozrywki, znacznie lepszej niż obserwowanie kampanii wyborczej, ale w najmniejszym stopniu nie przeszkodziło w dalszym rozmyślaniu o Myriam.
W nie tak znowu odległych czasach swojego dorastania musiała być czarującą nastolatką, zanim zmieniła się w piękną dziewczynę z klasą, o czarnych, równo przyciętych włosach, bardzo jasnej skórze i ciemnych oczach; z klasą, ale też dyskretnie seksowną, z nadwyżką dotrzymującą obietnic, jakie niósł ze sobą jej subtelny seksapil. U mężczyzny miłość nie jest niczym innym jak wdzięcznością za otrzymaną rozkosz, a nikt nie dał mi więcej rozkoszy niż Myriam. Potrafiła dowolnie zaciskać pochwę (raz delikatnymi, powolnymi skurczami, którym trudno się było oprzeć, to znowu krótkimi i psotnymi); z nieskończoną gracją kręciła swoim ślicznym tyłeczkiem, zanim mi go oddała we władanie. Jeśli chodzi o seks oralny, czegoś takiego nie przeżyłem nigdy przedtem; za każdym razem zabierała się do obciągania, jakby to było jej pierwsze w życiu i jakby miało być ostatnie. Każda z jej pieszczot była warta życia mężczyzny.
W końcu, po kilku dniach wahań, zadzwoniłem i umówiliśmy się na wieczór.
Z byłymi dziewczynami człowiek nadal jest na ty, ale pocałunek zastępuje się buziakiem. Myriam miała na sobie krótką czarną spódniczkę i czarne rajstopy; zaprosiłem ją do siebie, bo nie miałem ochoty iść do knajpy; rozejrzała się ciekawie po pokoju, po czym usiadła na kanapie; spódniczkę miała naprawdę bardzo krótką, twarz umalowaną; zapytałem, czy chce się czegoś napić, a ona poprosiła o burbona.
– Coś tu zmieniłeś – powiedziała przy pierwszym łyku – ale nie wiem co.
– Zasłony.
Zawiesiłem podwójne pomarańczoworude zasłony w lekko etniczne wzory. I kupiłem dobraną kolorystycznie tkaninę, którą rzuciłem na kanapę.
Odwróciła się i przyklękła, żeby lepiej się przyjrzeć zasłonom.
– Ładne – oznajmiła. – Nawet bardzo ładne. Zawsze miałeś dobry gust. Przynajmniej jak na macho – dodała i z powrotem usiadła na kanapie naprzeciw mnie. – Nie masz mi za złe, że cię uważam za macho?
– Nie wiem, może to prawda, chyba faktycznie jestem czymś w rodzaju macho; nigdy nie byłem przekonany, że kobiety powinny mieć prawa wyborcze, dostęp do tych samych kierunków studiów, do tych samych zawodów co mężczyźni i tak dalej. Cóż, przywykliśmy do tego, ale czy to naprawdę był dobry pomysł?
Zaskoczona zmrużyła oczy i przez kilka sekund miałem wrażenie, że naprawdę się zastanawia nad moim pytaniem; i nagle, przez krótką chwilę, ja też zacząłem się nad nim zastanawiać, zanim zrozumiałem, że na tak postawione pytanie nie znam odpowiedzi, nie bardziej niż na jakiekolwiek inne.
– Jesteś za powrotem patriarchatu, prawda?
– Nie jestem za niczym, przecież świetnie wiesz, ale patriarchat miał przynajmniej tę zaletę, że istniał. Chodzi mi o to, że jako system społeczny trwał w swoim istnieniu, były rodziny z dziećmi, które odtwarzały z grubsza ten sam schemat i jakoś ten świat się kręcił, a teraz nie ma żadnych dzieci, czyli wszystko z głowy.
– Taaak… W teorii jesteś bez wątpienia macho. Ale masz wyrafinowany gust literacki: Mallarmé, Huysmans, to cię oczywiście odróżnia od typowego macho. Do tego dochodzi czysto kobieca, u faceta nienormalna wrażliwość na tkaniny dekoracyjne. Natomiast ubierasz się nadal jak kmiot. Macho w stylu grunge może mieć jakąś wiarygodność, ale ty nie lubisz ZZ Top, zawsze wolałeś Nicka Drake’a. Krótko mówiąc, masz paradoksalną osobowość.
Zanim jej odpowiedziałem, dolałem sobie burbona. Agresja często skrywa chęć uwodzenia, czytałem u Borisa Cyrulnika, a Boris Cyrulnik to waga ciężka, facet, którego nie wyrolujesz, kuty na cztery kopyta, w pewnym sensie Konrad Lorenz ludzkości. Zresztą, czekając na moją odpowiedź, Myriam lekko rozchyliła uda, a to był język ciała, czyli witamy w realu.
– Nie ma tu żadnego paradoksu, po prostu twoja wiedza psychologiczna nie wykracza poza poziom magazynów kobiecych, które zajmują się typologią konsumentów: ekowrażliwy yuppie, burżujka typu show-off, klubowiczka gay-friendly, satanic geek, techno-zen, co tydzień wymyślają coś nowego. A ja niekoniecznie pasuję do którejkolwiek z tych kategorii, to wszystko.
– Może moglibyśmy… skoro znowu się spotkaliśmy, w ten jeden wieczór mówić sobie tylko miłe rzeczy, co ty na to?
Jej głos zadrżał i zrobiło mi się trochę głupio.
– Jesteś głodna? – zapytałem, żeby rozproszyć niezręczny nastrój, ale nie, nie była głodna, chociaż zawsze w końcu coś jedliśmy. – Masz ochotę na sushi?
Oczywiście zgodziła się, ludzie zawsze się godzą na sushi, zarówno najwytrawniejsi smakosze, jak i kobiety najbardziej dbające o linię; wokół tego nijakiego zestawienia surowej ryby i białego ryżu panuje jakiś rodzaj powszechnego konsensusu; miałem ulotkę dostawcy sushi, której sama lektura była śmiertelnie nużąca; nie miałem pojęcia, co się kryje pod słowami wasabi, maki i salmon roll, ani najmniejszej ochoty, żeby to zrozumieć; wybrałem zestaw B3 i zadzwoniłem, żeby złożyć zamówienie; może jednak trzeba było po prostu pójść do knajpy; odłożyłem słuchawkę i puściłem Nicka Drake’a. Nastąpiło długie milczenie, które głupawo przerwałem pytaniem, jak jej idą studia. Spojrzała z wyrzutem i odpowiedziała, że nieźle, miała zamiar robić magisterium z edytorstwa. Z ulgą mogłem przejść do bardziej ogólnego tematu, który zresztą był związany z jej planami zawodowymi; chociaż gospodarka francuska rozpada się na kawałki, wydawnictwa dają sobie radę, a ich zyski rosną, to nawet zaskakujące, jakby wobec wszechobecnej beznadziei ludziom nie pozostało nic poza czytaniem książek.
– Ty też nie wyglądasz, jakby ci dobrze szło. Ale prawdę mówiąc, zawsze robiłeś na mnie takie wrażenie – powiedziała bez cienia wrogości, nawet z pewnym smutkiem.
I co tu odpowiedzieć, trudno przeczyć faktom.
– Zawsze wyglądałem jak człowiek w depresji? – zapytałem po chwili ciszy.
– Nie, nie w depresji, w pewnym sensie jeszcze gorzej; zawsze byłeś chorobliwie uczciwy, niezdolny do kompromisów, które zwykłym ludziom pozwalają żyć. Załóżmy na przykład, że w sprawie patriarchatu masz rację, że to jedyny możliwy model. Ale przecież ja skończyłam studia, zawsze się uważałam za odrębną jednostkę, wyposażoną w zdolność refleksji i umiejętność podejmowania decyzji w stopniu nie mniejszym niż mężczyźni, więc co ze mną ma być? Nie nadaję się do niczego?
Najsłuszniej byłoby odpowiedzieć twierdząco, ale się powstrzymałem, chyba nie jestem aż tak uczciwy. Sushi ciągle się nie zjawiało. Nalałem sobie kolejną szklaneczkę burbona, już trzecią. Nick Drake nadal śpiewał o czystych dziewczętach i o dawnych księżniczkach. A ja wciąż nie miałem ochoty mieć z nią dziecka, dzielić się obowiązkami domowymi ani kupować nosidełka. Nie miałem nawet ochoty się z nią przespać, to znaczy miałem trochę ochotę się z nią przespać, ale równocześnie miałem trochę ochotę umrzeć, w gruncie rzeczy sam nie wiedziałem, czego chcę, zaczynało mnie z lekka mdlić, co oni, kurwa, wyprawiają w tym Rapid’Sushi? W tym właśnie momencie powinienem ją poprosić o loda, może to dałoby drugą szansę naszemu związkowi, zamiast tego pozwoliłem, żeby niezręczna atmosfera trwała, a nawet narastała.
– No dobrze, może powinnam już pójść… – powiedziała po prawie trzyminutowej ciszy.
Nick Drake przestał jęczeć i zaczęła się czkawka Nirvany. Wyłączyłem dźwięk i powiedziałem:
– Skoro tak uważasz…
– Przykro mi, bardzo mi przykro, że doszedłeś do takiego stanu, François – rzuciła w drzwiach, wkładając płaszcz. – Chciałabym jakoś ci pomóc, ale nie wiem jak, nie dajesz mi żadnej szansy.
Na pożegnanie daliśmy sobie znowu buziaka; nie sądziłem, że kiedykolwiek wyjdziemy z tego impasu.
Sushi przybyły kilka minut po jej wyjściu. Było ich zdecydowanie za dużo.