- W empik go
Ulga - ebook
Ulga - ebook
Życie Karoliny pewnie mogło wyglądać inaczej, być może nawet pięknie. Dzisiaj jej pozornie zgodne małżeństwo z jednym dzieckiem wiedzie żywot tyleż stateczny i uporządkowany, co przesycony nudą i niepokojem. I złością. Karolinie ciągle towarzyszy poczucie, że znajduje się w swoim mieszczańskim życiu jakby przypadkiem, jakby niezamierzenie.
Autorka przenikliwie portretuje pokolenie współczesnych trzydziestolatków, z jego pakietem bazowym: deweloperskim kredytem, stresującą pracą i średnio satysfakcjonującym życiem rodzinnym. Normalsi, karierowicze, młode i mniej młode mamuśki – to dystansujące etykiety, to nie o nas, to na pewno nie o mnie. Ale i my, prędzej lub później zakochujemy się, zdradzamy, robimy zakupy w hipermarkecie, zawozimy dzieci do szkoły i odwiedzamy teściów.
Świat opisany przez Fiedorczuk to gra kontrastów: tu miłość miesza się z seksem i przemocą, szczęście idzie w parze z depresją, a cierpienie przynosi ulgę. Rzeczywistość tej mocnej, dojrzałej i pięknej prozy to także lęki i koszmary kryjące się za cienkimi ścianami nowego budownictwa mieszkaniowego. To świat cielesny, somatyczny, dotkliwy, dlatego tak mocno czujemy każde przeczytane słowo. Powieść pochłania czytelnika, a Ulga zaciska się na szyi i chwyta za gardło.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8032-251-6 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
EMIL CIORAN, Święci i łzy,
przeł. IRENEUSZ KANIA
Wznosząc się coraz wyżej, mówimy, że Bóg nie jest duszą, intelektem, wyobrażeniem, mniemaniem, rozumem i rozumieniem, słowem i pojmowaniem; nie może być nazwany ani pomyślany; nie jest liczbą, porządkiem, wielkością, małością, równością, nierównością, podobieństwem, niepodobieństwem; nie stoi, nie porusza się, nie odpoczywa, nie posiada mocy i nie jest ani mocą, ani światłością, nie żyje i nie jest życiem; nie jest substancją, wiecznością i czasem; nie można Go objąć ani myślą, ani wiedzą, ani prawdą; nie jest królem ani mądrością, ani jednią, ani jednością, ani Boskością, ani dobrocią, ani duchem (o ile znamy ducha), ani synostwem, ani ojcostwem, ani niczym innym, co jest nam znane, lub jakimś innym bytem; nie jest też niczym z niebytu, ani czymś z bytu; jest niepoznawalny, jaki jest, przez byty, i nie zna bytów takimi, jakie są; nie istnieje ani słowo, ani imię, ani wiedza o Nim; nie jest ani ciemnością, ani światłością, ani błędem, ani prawdą; nie można o Nim niczego zaprzeczać ani nic pewnego orzekać, bo twierdząc o Nim lub zaprzeczając rzeczy niższego rzędu, nic o Nim ani nie stwierdzamy, ani nie zaprzeczamy. Ta najdoskonalsza przyczyna wszystkiego jest bowiem ponad wszelkim potwierdzeniem i ponad wszelkim zaprzeczeniem: wyższa nad wszystko, całkowicie niezależna od wszystkiego i przenosząca wszystko.
PSEUDO-DIONIZY AREOPAGITA, Pisma teologiczne, tom I,
przeł. MARIA DZIELSKA1
Ach, kolebko moich stroskań,
Piękna jak spokojny grób.
Miasto piękne, podzielone,
Bywaj zdrowa, bywaj zdrów!^()
Maszerowała po szerokich, butnych ulicach, tym razem z pełną świadomością bycia obcą, bycia gościem. Jeszcze na studiach wyobrażała sobie, że mogłaby tu przynależeć. Wówczas spacer po mieście stawał się możliwością i ciekawą propozycją na przyszłość – jasną i nieokreśloną. Idąc tą samą trasą trzynaście lat później, wiedziała już, że nigdy nie będzie stąd, nie przysposobi sobie okolicznej piekarni, nie będzie nazywać szkoły dziecka, z dziedzińcem ukrytym między kamienicami, „naszą” szkołą, „naszym” urzędem, „naszym” mieszkaniem, „naszą” stacją. Z kim miałaby dzielić to „nasze”? Spacerowała z ukrytą, niewypowiedzianą nadzieją, że pośród stu sześćdziesięciu czterech przystanków kolejki – pajęczej siatki zarzuconej na wymykające się spod kontroli miejskie mięso – być może kątem oka zobaczy przygarbioną, wysoką sylwetkę, znajomy zarys. Może jakieś odległe spojrzenie z drugiego końca wagonu, mignięcie? Czuła bolesną bliskość z tym miastem i to nie tylko z uwagi na stypendialne pół roku za unijne pieniądze. Pewnej lutowej nocy, trzynaście lat temu, otworzyła przed kimś, zupełnie przypadkiem, zupełnie bez zastanowienia, ciężki, żeliwny właz osłaniający wejście do jej podziemnego świata połączeń i zasypanych kanałów. Świat ten utkany z wciąż pulsujących, żywych komórek, ale też świat zwapniałej, zapomnianej tkanki.
Po mieście przesuwały się przedświąteczne tłumy: grubi, chudzi, blond, ciemnoskórzy, na wózkach, o kulach, z twarzami skrytymi za mgłą intelektualnej niepełnosprawności, w chustach i hidżabach, z wąsami, brudni i czyści. Odwykła od tej różnorodności. W autobusie, w biurze, na osiedlu poruszała się w masie sobie podobnych, w stołecznym morzu bladych głów, w burej oprawie czapek i płaszczy, na niezmiennie, chociaż groźnie pstrokato-szarym tle. Tam trudniej znoszono inność, nawet skrywaną. Tutaj – pomyślała – inność może była widoczna, wręcz wyniesiona na piedestał, rzucona niczym wyzwanie: „Nie podoba ci się? Nie wychodź z domu”. Wtapiając się w krajobraz berlińskiej ulicy, należało inność automatycznie tolerować. Mimo to, a może właśnie za tego sprawą, międzyludzkim zależnościom i relacjom towarzyszyło specyficzne rozmycie. Każdy był równocześnie i obcy, i swój.
Teraz czuła wyraźnie, kim jest. „Jestem obca, jestem obca, jestem obca” – mamrotała trochę nieprzytomnie, schodząc ze schodów szarego budynku stacji Hallesches Tor. Po okrągłym, szpetnym Mehringplatzu hulał wiatr, rozsiewając wylewające się z koszy papierowe śmieci, kubki, usmarowane keczupem serwetki. Gołe gałęzie nielicznych drzew drapały wełniste, zimne niebo.
Lutowej nocy trzynaście lat temu nie doszło między nią a Johanem do niczego szczególnego. Kojarzyła go jako znajomego znajomych Rity, koleżanki poznanej na miejscu, która studiowała historię sztuki i miała śląskie korzenie. To razem z nią pierwszy raz spotkała go na pewnej imprezie, na której nikt nie tańczył – wszyscy stali grzecznie z butelkami słabego piwa w rękach, co rusz chodząc do łazienki, gdzie w wannie chłodziły się jeszcze dwie kraty. Tam go widziała na pewno, chociaż w przelocie zobaczyć mogła go już wcześniej. Przyszedł z dziewczyną, małą blondynką. Przyszła na imprezę z Ritą, Agnieszką i Henrym. Stali wszyscy w ciasnym kręgu, przewracali oczami, chichocząc, i próbowali ukryć onieśmielenie, gdyż słabo znali pozostałych. Tubylcy – koledzy i koleżanki gospodyni – zachowywali się sztywno, uprzedzająco grzecznie. W oczach towarzystwa Karoliny, rozochoconych marihuaną ludzi z rozmaitych stron świata, tutejsi byli tacy sami jak ten niskoalkoholowy lager, grzejący się w ich spoconych dłoniach. Johan przystanął obok jej grupy w drodze z łazienki i uśmiechnął się ładnie. Zapamiętała ten uśmiech – miał w sobie coś życzliwego, ciekawskiego i jednocześnie spokojnego. Spytał, z czego się śmieją, z miną belfra, który przyłapał uczniów podczas błaznowania na lekcji. Bez zastanowienia odpowiedziała mu (po niemiecku, z twardym, słowiańskim akcentem i udawaną, pompatyczną powagą): „To jest strasznie poważny bankiet”. Złapała się na tym, że to było nieco przesadzone – cały semestr do spółki z Ritą, zniemczoną Polką, eksploatowały komiczno-tragiczny potencjał stosunków polsko-niemieckich.
Nie była flirciarą, tylko za wszelką cenę chciała zatrzymać na jego twarzy ten zainteresowany, trochę kpiący uśmiech. Czyżby wmówiła sobie, że był przeznaczony specjalnie dla niej? Johan zatrzymał na niej wzrok, znów się uśmiechnął.
– Ma dziewczynę – powiedziała Rita niepytana, kiedy dreptały z zimna już na stacji, czekając na nocną kolejkę.
Karolina wzruszyła ramionami.
------------------------------------------------------------------------
^() Robert Schumann (tekst: Heinrich Heine), Schöne Wiege meiner Leiden, Op. 24 No. 5, Lieder II, Edition Peters Nr. 2384b., s. 9. Wszystkie cytaty w przekładzie autorki.2
Bywaj, przenajświętszy progu,
On – twych kroków wierna straż.
Bywaj, przenajświętsze miejsce,
Gdzie ujrzałem pierwszy raz^().
I później ten wieczór: pojechały z Ritą najpierw do Schokoladen, potem do Polskich Nieudaczników. W pierwszym klubie – koncertowej tancbudzie w dzielnicy Mitte – zobaczyła go znowu. Pomagał rozstawiać na scenie sprzęt, a później zaaferowany biegał między podestem a budką akustyka. W pewnym momencie obejrzał się i posłał jej ten sam uśmiech co wtedy, na imprezie. Wypiły z Ritą dwa giny z tonikiem, posłuchały przez chwilę zdecydowanie zbyt głośnego rzężenia przesterowanych gitar, a potem poszły po kolejne drinki, które sączyły już w znacznie cichszej salce obok baru. Na koncercie było tłoczno, ale kiedy noise rockowa kapela grała już dobre pół godziny, stare postrzępione kanapy ukryte nieco głębiej zachęcająco opustoszały. Zapadły się w jednej z nich – skórzanej, dwuosobowej, miękkiej i trochę brudnej. Plotkowały i fantazjowały. Karolinie zostały dwa tygodnie do końca stypendialnego semestru. Zajęć było mało, a dwie prace, które pisała w zadbanej uniwersyteckiej bibliotece, czekały tylko na wydrukowanie w darmowym punkcie ksero, w budynku wydziału.
– Gdyby tu zostać – powiedziała w końcu Ricie. – Pojechać po resztę rzeczy i wrócić już z papierami, na stałe.
Tam, w Polsce, w popularnym mazurskim miasteczku, matka opiekowała się niedołężną babką. Był też Sebastian, chłopak, którego poznała na pierwszym roku. Warszawiak z urzędniczej rodziny, z odziedziczonym mieszkaniem na Powiślu. Przyjechała na stypendium między innymi po to, żeby trochę oderwać się od myślenia o jego deklaracjach, a w zasadzie ich braku. „Może powinniśmy trochę wyluzować”, „Mamy jeszcze czas”, „Fajnie jest, kiedy ze mną pomieszkujesz, po co to zmieniać, zatrzymaj pokój”.
Zostawiła wprawdzie w jego mieszkaniu kilka kartonów z rzeczami, ale dałoby się je zabrać nawet bez angażowania pomocy czy taksówki, po prostu tramwajem, zupełnie gdzie indziej.
Problemy z beztroskim Sebastianem – jeśli przypominały jej się teraz – były dalekie i mgliste, jakby do niej nienależące. Z tygodnia na tydzień pisała do niego coraz bardziej zdawkowo i koleżeńsko – jednak im krótsze były jej maile, im częściej zaczynała je lub kończyła enigmatycznym „To cześć!”, tym częściej on pisał, wysyłał jej zdjęcia, a z jego błahych z pozoru listów, spomiędzy wierszy wyzierało coś na kształt niepokoju. Snuł wizje o wspólnym wypadzie na narty (ona nigdy na nich nie jeździła), wyprawie latem do Chorwacji, pisał, że kupił szafę do przedpokoju i że „jest tam dla ciebie miejsce”. Czytała to z irytacją, w odpowiedziach z rozmysłem omijając zagajenia, które jeszcze pół roku wcześniej wywołałyby u niej szybsze bicie serca. Powoli docierał do niej fakt, że go nie kocha, że nie tęskni, że jej nie zależy.
Chodziła z Ritą na koncerty i wystawy, poznała jej znajomych z Universität Der Künste: bandę niespełnionych przyszłych reżyserów teledysków i street artowców.
– Trzymaj się od nich z daleka – mówiła rozsądna Rita, która studiowała historię sztuki i planowała otwarcie własnej, niezależnej galerii. – To wariaci.
– Ale chcesz z nich żyć – śmiała się Karolina.
Lubiła tę nieoczywistą dziewczynę. Rita po polsku mówiła charakterystycznym, trochę pieszczącym się akcentem, ubierała się jak pracownica miesiąca biura nieruchomości, a jej sposób bycia zdecydowanie kontrastował z zachowaniem hałaśliwej grupy przyszłych artystów. Skupiona, z mrocznym poczuciem humoru, uśmiechała się półgębkiem pośród ich nieustającej błazenady, by w końcu wymruczeć lakoniczne zdanie, po którym wybuch zbiorowej wesołości był nieunikniony i wielce wyczekiwany. Miesiąc od rozpoczęcia studenckiej wymiany Ricie zwolnił się pokój w mieszkaniu na Kreuzbergu – jej współlokator właśnie wyjechał na kilka miesięcy do Hondurasu – i zaproponowała Karolinie przeprowadzkę. Ta bez żalu opuściła wygodny akademik i zamieszkała z koleżanką. Im bliżej końca stypendium, tym trudniej było pogodzić się z myślą, że ma wrócić do paskudnej, lutowo-marcowej, błotnistej Warszawy, do zapuszczonych, wybitych boazerią studenckich mieszkanek na Ochocie czy innym Targówku.
– Nie byłaś nigdy na Tarchominie – mówiła tego wieczoru Ricie w Schokoladen. – Czy ty w ogóle wiesz, co to jest boazeria?
– Coś pamiętam – odparła Rita. – U ciotki w Zawierciu ciągle leży takie szkło na niskim stoliku do kawy.
– Na ławie.
– Na ławie. Pod tym szkłem są jakieś widokówki i taka koronkowa cerata. Cudowne.
– Uch, ohyda. Matka zawsze kazała mi ją myć. I jeszcze szyby w regale trze się denaturatem i gazetą. Żadnych smug! Żadnych smug!
– I te dwa fotele ustawione po bokach, symetrycznie. U ciotki wisi jeszcze Jezunio w złotej ramie, za tymi szybami w meblu... Jak to się nazywa?
– Meblościanka.
– Meblościanka, tak! Co to za artefakt jest! – ożywiła się Rita. – W zeszłym roku zabrałam do ciotki Horsta, mojego byłego. Ciągle robił zdjęcia. Jego profesor tak się podkręcił, że wysłał je na krajową wystawę studencką.
Jesteśmy dla nich egzotyczną, orientalną przygodą – pomyślała Karolina i przypomniała sobie czerwoną gwiazdę oraz sierp i młot ułożone z glazury w kiblu jednego ze skłotów w dzielnicy Friedrichshain. Powiedziała Ricie, że to jest trochę oburzające – komuna nie była taka zabawna, wszędzie bieda i syf, ocet na półkach. Bist du eine kleine Antikomunistin?^() – prychnęła koleżanka.
Mała dziewczynka ze Śląska nie pamiętała parszywych czasów – pierwszy raz odwiedziła Polskę w połowie lat dziewięćdziesiątych. Jej rodzice, gorliwi Spätaussiedlers osiedli w niewielkiej miejscowości pod Hanowerem, skąd przyjechała do Berlina studiować. Dziewczynie towarzyszyła obecnie niezdrowa fascynacja krajem pochodzenia, podniecało ją kiczowate bizancjum wczesnego polskiego kapitalizmu. Karolina była zawsze nieco zawstydzona i trochę zadziwiona zachwytem koleżanki, kiedy na przykład z pietyzmem pokazywała jej pamiątki z sanktuarium w Licheniu – Madonnę z odkręcaną główką (pojemnik na świętą wodę), plastikowe papieże, opalizujący różaniec. Karolina nie była pewna, czy wypada jej się tak bezkarnie śmiać z własnego świata.
– Mogę ci przywieźć meblościankę z Warszawy, jeśli tak bardzo chcesz – odpowiedziała Karolina. – Sebcio ma taką w dużym pokoju.
Salon chłopaka wciąż był umeblowany praktycznym, ciężkim zestawem, kupionym na początku lat dziewięćdziesiątych w sklepie firmowym Bydgoskich Mebli. Rodzice Sebastiana hojnie wspierali go w wakacyjnych planach i naprawie samochodu, który otrzymał na osiemnaste urodziny. Jednak pomysł z remontem i przemeblowaniem mieszkania, który zaproponował im za sugestią Karoliny, nie spotkał się z entuzjazmem. Praktyczni urzędnicy nie widzieli przyczyny, by studiujący syn miał mieszkać jak człowiek, nim się ustatkuje i założy rodzinę.
– Już ty zostaw tamtego mieszczańskiego synka – żachnęła się Rita. – Po co ci on?
Rita porzuciła Horsta na krótko przed tym, jak się poznały. Chudy i kędzierzawy student fotografii był małomównym, łagodnym typem. Rita nadal się z nim kolegowała. Dziwiło to Karolinę – miejscowi zdawali się zimnokrwiści i pozbawieni temperamentu, a zerwanie kilkuletniego związku bywało dla nich zaledwie koleżeńską formalnością. Horst przesiadywał w kuchni mieszkania Rity, przylepiony do swojego laptopa, a raz na jakiś czas zostawał na noc, prawdopodobnie z przyzwyczajenia.
– Oj, nie rozumiesz. To wszystko wydaje się takie proste stąd – powiedziała Karolina i pomyślała o matce, która nie przepadała za Sebastianem. Przebiegło jej przez myśl, że trwała w tej letniej relacji już trzy lata z okładem, wyłącznie na przekór matce – by wkurwić Weronikę. Nie było to proste, chyba że stąd, z dystansu. W Warszawie nie dostawała erasmusowego stypendium, tylko dorabiała, częstując klientów supermarketów serkami i papierosami w promocji. Czasem tłumaczyła na spotkaniach samorządowców. Tę robotę podsunął jej Sebastian, którego ojciec pracował na wysokim stanowisku w jednym ze stołecznych urzędów. Chłopakowi nie chciało się douczać języków na tyle, by stary mógł go z czystym sumieniem wciągnąć na listę płac. Jeśli Karolina skończy z Sebą, to być może skończy się też sowicie – jak na jej warunki – płatna fucha. Zostanie jakże kusząca kariera hostessy, może jakaś knajpa i cztery złote za godzinę plus stypendium naukowe w zawrotnej wysokości czterystu złotych miesięcznie. Na matkę nie ma co liczyć, będzie musiała poszukać prawdziwej pracy. Na piątym roku to chyba do zrobienia. Karolinie nie chciało się tłumaczyć tych zawiłości koleżance. – Nie rozumiesz – powtórzyła.
Rita prawie nigdy nie poruszała tematu trudności finansowych, rodzice prowadzili dobrze prosperujący biznes, a pieniądze same zdawały się materializować co miesiąc na jej koncie. Nie zrozumie.
– Hallo! – Johan wylądował na oparciu sofy. Karolina aż podskoczyła. Rita przewróciła oczami. – Koncert wam się nie podoba?
– A ty tutaj pracujesz? – Karolina spytała po niemiecku i nagle zawstydziła się swojego gardłowego akcentu. Był szpetny, polski, ruski.
– Pomagam kolegom, gramy razem w innym projekcie.
– Projekt. Gram w projekcie. Mamy projekt filmowy, performerski, teatralny. Tutaj każdy spytany na ulicy o zajęcie jest albo aktorem, albo reżyserem, albo, kurwa, założył zespół elektro – zżymała się czasami Rita. – Co za miasto! Nieustająca nadzieja na wielką karierę wisi w powietrzu. Smród ambicji jest tu jak smród spalin.
– Idziecie gdzieś później, Rita? – Johan zwracał się do koleżanki, ale patrzył na Karolinę. Znów tak samo się przy tym uśmiechał: ciekawsko i rozbrajająco.
– Chyba dzisiaj jest bez dziewczyny. – Rita powiedziała to cicho, po polsku, i trąciła przyjaciółkę łokciem w ramię.
– Masz wychodne, Johan? – wypaliła do chłopaka.
Roześmiał się, słysząc tę zaczepkę.
– Mam, mam.
– Potem idziemy do Nieudaczników. Widzimy się?
------------------------------------------------------------------------
^() Robert Schumann, op. cit., s. 10.
^() Jesteś małą antykomunistką? (niem.)3
Gdybym ciebie wszak nie ujrzał,
O, królowo serc i ran.
Sam nie stałbym tu – dziś, teraz,
Jak zmurszały, suchy dzban^().
Przed Nieudacznikami Rita spotkała Horsta, więc Karolina weszła do środka sama. Johan stał przy barze i ściskał w kościstej dłoni szklankę z piwem.
– Szybko skończyłeś pracę – zagadała bez sensu.
Odwrócił do niej nie tylko głowę. Całe jego ciało wykonało jakby posłuszny, hipnotyczny zwrot. Gest był bezpieczny, ufny. Patrzył na nią jak młodszy brat, który pewnego dnia przerasta o głowę starszą siostrę i robi się dorosłym facetem, równocześnie ciągle mając na twarzy ten chłopięcy, rozradowany uśmiech małego płaczliwego przylepy z przedszkolnej fotki z Mikołajem. Karolina nie miała brata, ale zawsze chciała go mieć. Johan miał pociągłą, przystojną twarz z kilkoma bliznami po trądziku, orli nos, ciemne włosy i zielone oczy. Trzynaście lat później Karolina nie pamięta zbyt wiele z ich rozmowy – tylko jego reakcje, kiedy starała się być zabawna i z kamienną twarzą usiłowała tłumaczyć polskie idiomy na niemiecki, a potem na angielski. Pamięta też, że kiedy coś mówiła, a rozmawiali długo, on rozciągał szerokie usta w uśmiechu i pochylał się do przodu. Opowiadała mu o swojej dziecinnej zabawie w udawanie martwej, a nawet zamruczała: „Któryś za nas cierpiał raaaanyyy”.
– Du bist unmöglich^() – chichotał.
Wyszli na papierosa i spotkali Ritę.
– Idziemy do domu – powiedziała ni to sennie, ni pijacko koleżanka, trzymając się ramienia chudego fotografa. Pachniało od niej intensywnie haszyszem i miękko kiwała się na boki w rytm dobiegającej z klubu muzyki polskiego zespołu Kult.
– To jej były – wyszeptała konspiracyjnie Karolina do ucha Johana. – Pewnie będą się bzykać u nas, nie wiem, co mam robić. – Zrobiła bezradną, teatralną minę. Johan wybuchnął śmiechem.
– Unmöglich – powtarzał ubawiony.
– Niech idą – powiedział w końcu. – Zostańmy jeszcze, bardzo dobrze się bawię. – Nagle spojrzał na nią poważnie. – Wiesz co, pewnie zabrzmię jak jakiś zboczeniec, ale możemy jechać do mnie. Uwierz, że nie mam złych zamiarów.
Tym razem to Karolina roześmiała się chrapliwie, ale po chwili spoważniała.
– Dobra, ale idziemy na piechotę. Tylko w ten sposób odpowiednio mi zaimponujesz.
Johan spojrzał na nią wesoło. Zrobiło jej się ciepło, dobrze. Była trochę pijana, zacinał lekki, denerwujący deszczyk. Jeśli rzeczywiście pójdą pieszo, jeśli on pójdzie, to w sumie nie miałaby nic przeciwko złym zamiarom.
– Come on.
Podał jej ramię jak przedwojenny dżentelmen.
– Well, you have manners like from before the war^() – skomentowała, chociaż ten polski idiom przetłumaczony słowo w słowo wydał jej się absolutnie idiotyczny. Wsunęła rękę pod jego łokieć. Był znacznie wyższy, ledwie sięgała czubkiem głowy do jego ramienia.
– What war?^() – spytał.
– You know, the war. With Nazis^().
Roześmiał się.
------------------------------------------------------------------------
^() Robert Schumann, op. cit., s. 11.
^() Jesteś niemożliwa. (niem.)
^() Masz maniery jak sprzed wojny. (ang.)
^() Jakiej wojny? (ang.)
^() No, wiesz, tej wojny. Z nazistami. (ang.)4
Ja nie chciałem dotknąć serca,
Ni o miłość błagać cię,
Chciałem tylko trwać w spokoju,
Gdzie twój oddech i twój śmiech^().
Kiedy dochodzili do przecięcia linii kolejek na granicy Friedrichshain, spojrzała na zegarek. Dochodziła trzecia. Przez większość drogi rozmawiali, jednak już od jakiegoś czasu szli w milczeniu, w niemym porozumieniu. Nocne, wilgotne powietrze otrzeźwiło Karolinę, podobnie jak szybkie, rytmiczne tempo marszu. Przyjemnie czuła własne nogi i ciepło bijące z ramienia Johana. W pewnym momencie zmrużyła oczy i wyciągnęła szyję, wystawiając policzki na zimny wiatr i mżawkę. Była pewna, że może to zrobić, że może zamknąć oczy, że on, jej kompan, ją poprowadzi, że z nim te ulice należą do niej, że nic jej nie grozi.
– Jeszcze trochę, nie zasypiaj. – Usłyszała jego głos.
– Nie śpię. – Trąciła go w bok. – Nie śpię. Ufam ci.
Otworzyła oczy i spojrzała na niego. Też na nią patrzył i uśmiechał się niepewnie.
– To fajnie. Fajnie – powiedział w końcu. – Fajne uczucie.
Potem, kiedy siedzieli już w jego kuchni, oświetleni jedynie staromodną biurkową lampką z DDR, wyznała mu – z pewnym wahaniem – że normalnie nie opowiada nikomu tyle na pierwszym spotkaniu. To pewnie przez ten angielski – jakoś dziwnie wstydziła się rozmawiać z Johanem po niemiecku, chociaż studiowała przecież germanistykę! W obcym języku łatwiej jest się otworzyć, to tak jak rozmowy w przedziale z przypadkowymi pasażerami, tyle że tutaj obcy jest nośnik, obcy dla nas obojga, co czyni nas symetrycznymi. Szczerość jest jedyną strategią, nie ma tych wszystkich powiedzonek, ironicznej autoprezentacji, poukrywanych kodów, nieujawnianych od razu przynależności. Czy była szczera? Czy wszystko, co mówiła wtedy, było prawdą?
– Prawda jest jedyną strategią – powiedziała. – Dlaczego mam cokolwiek ukrywać? Strategia to brak strategii.
– But I am not a complete stranger?^() – spytał Johan.
– In a way, maybe – odpowiedziała po chwili zastanowienia. – But somehow I made it to your house. That makes you a no stranger at all^().
To pamięta bardzo dobrze: siedziała z policzkiem opartym o lewą dłoń, prawą trzymając na brzegu kubka z herbatą, którą zrobił Johan. Całkiem normalne wydało jej się, że nie zaproponował żadnego alkoholu, nie potrzebowała już zresztą niczego, znajdowała się w idealnym stanie fizycznym i psychicznym, po długim marszu, rozluźniona, przyjemnie zmęczona. W momencie kiedy wybrzmiało jej ostatnie słowo, odwróciła wzrok od jego twarzy i wbiła go w blat stołu. Coś dziwnego wezbrało jej w mostku i zaczęło promieniować w stronę podbródka, łzy napłynęły jej do oczu, jeszcze nigdy nie płakała przy obcym facecie, w dodatku obcym facecie, który jej się podobał. Co za idiotyzm, co za idiotyzm. Przy Niemcu!
– What the fuck am I doing, crying my heart out in front of a German? A German from Germany^() – wyrwało się jej i zachichotała, odrzuciła głowę do tyłu i rozejrzała się po schludnej, skąpo umeblowanej kuchni, którą dziesięć lat później nazwano by minimalistyczną. Na ściennym zegarze zauważyła szóstą trzydzieści, zaraz zacznie robić się jasno. Westchnęła i wypuściła powietrze ustami, zostawiając je takie zawieszone, półotwarte. – What the fuck is going on here^() – powiedziała, patrząc gdzieś w bok, ponad głową Johana, uniosła brwi i znów wbiła spojrzenie w blat. Powoli przymknęła oczy. Dotknęła czubkami palców czoła i oparła przedramiona o stół. Splotła czubki palców.
Wtedy poczuła jego ręce na swoich. Otworzyła oczy.
– I have no idea, Karolina^() – powiedział on, poważnie. – No idea.
Miał szeroko otwarte, zadziwione oczy.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
------------------------------------------------------------------------
^() Robert Schumann, op. cit., s. 12.
^() Ale ja nie jestem zupełnie obcy? (ang.)
^() W pewnym sensie jesteś. Ale jakoś do ciebie przyszłam. I to sprawiło, że w ogóle nie jesteś obcy. (ang.)
^() Co ja, kurwa, robię, wypłakuję serce przed Niemcem? Niemcem z Niemiec. (ang.)
^() Co tu się, kurwa, dzieje? (ang.)
^() Nie mam bladego pojęcia, Karolina. (ang.)