- W empik go
Ulica koneserów - ebook
Ulica koneserów - ebook
W jednej z najbogatszych dzielnic Kopenhagi żyją młodzi, piękni i bogaci. Tworzą idealne związki, zarabiają fortuny, pięknie mieszkają. Tak przynajmniej widzi to świat.
Line i Kristian to w rzeczywistości małżeństwo na krawędzi rozwodu. On jest bliski utraty rodzinnego majątku, ona popija w ukryciu i ma napady lęku.
Kaare jest ambitnym pośrednikiem w obrocie nieruchomościami, a Caroline wziętą adwokatką. Ich małżeństwo przypomina parodię, ale obydwoje robią wszystko, żeby nie dopuścić do siebie tej myśli.
Ask i Cille niedawno się pobrali i zamieszkali w prestiżowej lokalizacji. Ask, doradca w firmie McKinsey & Company, właśnie spełnił swoje największe marzenie, ale Cille mieszkanie w pięknej willi jest zupełnie obojętne. Siedząc z dzieckiem w domu, czuje się coraz bardziej samotna.
Jak długo uda im się utrzymać pozory? Jak długo można żyć, oszukując wszystkich, ale przede wszystkim samego siebie?
„Ulica koneserów” to pierwszy tom serii „Grzechy milionerów” duńskiej autorki Lotte Kaa Andersen. To zabawna i gorzka, ale zarazem empatyczna opowieść o tym, co w życiu najważniejsze.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-0234-969-6 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Line szukała czegoś, co mogłaby zrobić. Chciałaby skupić na sobie uwagę męża, oddać mu cześć, oszołomić, tak aby wyczuł w tym szczerość intencji. _Indian summer_ – tak to nazwała na zaproszeniach. Te słowa mają w sobie powiew lata, mimo że urodziny męża przypadają w połowie września. W głowie Line przewija się mnóstwo obrazów, wie dokładnie, jak wszystko powinno wyglądać. Poda proste zakąski, gotowe do chwycenia w palce i zjedzenia bez zbędnych ceregieli, bez trzech kompletów sztućców i ciężkostrawnych mięsnych dań na wielkich obiadowych talerzach – tutaj, w swoim ogrodzie. Wszystko musi być lekkie. Wyobraża sobie ożywione rozmowy prowadzone ponad długimi białymi stołami, wyszukane drinki. Późniejszą porą goście mogą zainicjować tańce na tarasie, najlepiej, żeby się to odbyło w spontaniczny sposób. Wśród obecnych będą młodzi, starzy i pojedyncze dzieci, a Kristian ucieszy się na ich widok. Zapamięta, że on i Line właśnie tacy są w swoim najlepszym wydaniu – parą, która wyprawia przyjęcia, gdzie piękno i lekkość stanowią zasadę przewodnią. Że właśnie na tym polega ich moc: są parą, która przedłuża lato dla rodziny i przyjaciół. Dokładają ponadprzeciętnych starań, gromadzą wokół siebie ludzi, nakrywają do stołu w ogrodzie, po zmroku zapalają pochodnie, na drzewach wieszają lampiony, podają nocne przekąski, jakich goście nigdy wcześniej nie posmakowali, i tak dalej. Duży biały bankietowy namiot zajmuje większą część ogrodu. Line poustawiała parasole grzewcze i zakupiła pięćdziesiąt identycznych koców z polaru na ekskluzywnej wyprzedaży w Rungsted Havn. Dobrze jest mieć coś takiego w zapasie przy tego typu okazjach. Chłopcy rozpalą ognisko na tyłach domu, chociaż nie wiadomo, czy nie są już na to zbyt duzi, na wszelki wypadek zaopatrzyła się w pianki, ciasto do opiekania na patyku oraz kiełbaski. Pościeliła także łóżka w pokojach w suterenie, gdyby jacyś goście potrzebowali noclegu. Upiekła bułki i rogaliki z makiem, które będzie można łatwo podgrzać na śniadanie. Poukładała je w zamrażalniku w przeźroczystych woreczkach oznaczonych datą, w każdym po osiem sztuk. W ten dzień, który Kristian zapamięta na zawsze, musi panować absolutnie wyjątkowa, ale bezpretensjonalna atmosfera – niczym musujący różowy płyn w wysokich smukłych kieliszkach. W jednym kieliszku dobrego szampana jest milion bąbelków – Line to wie, bo przeczytała o tym kiedyś w magazynie kulinarnym „Dobry Smak”. Pewien francuski chemik spędził w laboratorium dwa lata, żeby dokładnie to policzyć. Dzisiejszego wieczoru Line poda swoim gościom miliony bąbelków, popłyną wartkim strumieniem, a w ogrodzie zapanują frywolna radość i atmosfera relaksu. Line wyprawi przyjęcie, jakiego jej goście nigdy nie zapomną. Wyrafinuje ten format do granic możliwości, uczyni go swoją specjalnością, wyłoży dziś na półmisek wszystko, co dobre i piękne, a następnie poda swojemu mężowi – i go olśni, ni mniej, ni więcej. Taki właśnie będzie ten dzień. Dzień, który mówi wszystko. To przyjęcie jest deklaracją. Wyznaniem miłości. Ma wprawiać we wspaniały nastrój i oszałamiać. Line otworzy dla gości swój ogród, poda jedzenie i musujące wina, które wywołują radość i jednoczą. Wypełni dom światłem i kwiatami, a sobie pozwoli mieć nadzieję. Line chce odzyskać swoje życie i swojego męża.
***
Na początku nie planowała niczego wydumanego, co najwyżej spotkanie towarzyskie w miłym gronie. Potem jak zwykle zaskoczyło ją, że pomysł ewoluował do tak skomplikowanej postaci, gdy przyszło do opracowywania listy gości, wysyłania zaproszeń, robienia zakupów, przygotowywania potraw, wyboru kwiatów, wypożyczania stołów i krzeseł, najmowania personelu do obsługi. Wybrała kolor, który ma być motywem przewodnim całego przyjęcia. Line chce podać gościom grillowane krewetki tygrysie w czosnku i słodkim chili na patyczkach do szaszłyków, bliny z jasnym kawiorem oraz maciupeńkie kanapki z łososiem udekorowane kaparami i listkami trybuli, a do tego różowy francuski szampan. Właściciel sklepu z winami, w którym Line zwykle się zaopatruje, dopomógł jej z wyborem. W białym namiocie znajdą się także małe tarty malinowe, francuskie makaroniki w kolorze jeżyn, czerwone owoce nadziane na patyczki i czekoladowa fontanna. Większość jedzenia przygotowała własnoręcznie. Na stołach staną wazony z różowymi różami z ogrodu. Nawet Molly, ich stara suczka rasy golden retriever, otrzyma różową wstążkę na szyi, Sofie obiecała, że o to zadba. Kristian zawsze uwielbiał zapełniać gośćmi dom i ogród. Line zmobilizuje wszystkie siły, żeby podarować mu różowy dzień jak ze snu. Planowała to przyjęcie kilka miesięcy. Na początku nie wiedziała, czy się odważy. Potem zaczęła sporządzać listy rzeczy do zrobienia, jeździć na zakupy, piec kolejne specjały. Wczoraj o piątej trzydzieści rano stawiła się na aukcji warzywnej w Valby ramię w ramię ze sprzedawcami kwiatów i restauratorami, aby zdobyć najlepsze produkty na swoje przyjęcie. Nie zdołała zapanować jedynie nad jednym kluczowym elementem: w akcie desperackiej odwagi i zuchwałej nadziei postawiła wszystko na jedną kartę – słoneczną pogodę. Musi polegać na swoim szczęściu i prognozach z ostatnich dni. Kiedy wstaje z łóżka i rozsuwa zasłony, niebo jest bezchmurne. Wręcz niesamowicie, oszałamiająco błękitne z nutką jesiennego zimna w powietrzu. Wychodzi na balkon i do oczu napływają jej łzy – czyli szczęście zupełnie jej nie opuściło. Wkłada szlafrok i wychodzi do ogrodu. Przestronna biała przedwojenna willa pokryta czarną glazurowaną dachówką jaśnieje na tle błękitu nieba. Klasyczny i przyjazny dom przypomina zadbaną dobrze zbudowaną kobietę, której wieku nie sposób odgadnąć. Wygląda, jakby się uśmiechał. Jest przepiękny. Stanowi zupełnie osobną kategorię, z której nic zdoła go usunąć. To żałosne, ale do oczu znów nabiegają jej łzy. Materiały budowlane wysokiej jakości, najlepsi fachowcy, gruntowne prace renowacyjne. Gdy patrzy się na budynek, widać, że ktoś dobrze się nim zajmował. Praca, którą weń wkładała przez wiele lat, była tego warta – nie można się do niczego przyczepić. Ich wspólna historia jest powiązana z tym miejscem. Spędzili tu najlepsze lata, Kristian ma tego świadomość. Niemożliwe, by dało się zapomnieć o minionych chwilach. Wszystkie wspólne tradycje, to, co razem zbudowali, centrum ich życia znajduje się właśnie tutaj. Tu byli szczęśliwi. Line i Kristian znają różne osoby, które na jakiś czas przeprowadzają się za granicę. Oddelegowują ich tam z pracy albo sami postanawiają, że przeniosą się razem z rodzinami i całą działalnością zawodową do Londynu, Dubaju, Nowego Jorku, Monako, Luksemburga, aby spróbować czegoś nowego. Nazywają to „nowymi wyzwaniami”. Wyjeżdżają znęceni korzystniejszym klimatem podatkowym, urządzają się tam jako profesorowie na uczelniach albo tworzą przemyślne konstrukcje spółek biznesowych i po kilku latach wracają do domu jeszcze majętniejsi, z odsetkami od odsetek na kontach, roztaczając wokół siebie aurę zagranicy. Line ich nie rozumie. Lubi podróżować, ale zawsze tęskni za Danią. Dom jest dla niej wszystkim, marzy tylko o tym, żeby być ze swoją rodziną właśnie tutaj, w tej willi, którą dopieszczała przez ostatnie osiemnaście lat, zupełnie jakby była jej czwartym dzieckiem. Line kierowała dwiema renowacjami i jedną przebudową i za każdym razem okazywała się skrupulatną kierowniczką, siedzącą na końcu stołu podczas każdego spotkania dotyczącego realizowanych prac, głęboko zaangażowaną we wszystkie fazy i szczegóły. Kilka lat temu wśród lokalnej społeczności ich willa została wybrana Domem Roku. Jest gościnna i przestronna. Panuje w niej szczególna atmosfera: wszyscy lubią tu przebywać. Swobodniej się tutaj oddycha i każdy natychmiast czuje się w tych wnętrzach jak w domu. Pod tym adresem rodziny z klas uprzywilejowanych mieszkały od ponad stu lat – ludzie, którzy dbali o swoje rzeczy i doceniali piękno otoczenia. Line administrowała tą spuścizną po rodzinie męża w sposób doskonały. Willa stoi niczym pomnik pieczołowitości i porządku, sztuki stwarzania ogniska domowego, w którym kształtują się i rozwijają kolejne jednostki. Pomnik niezłomności i ciężkiej pracy. Kristian dorastał w tym domu i wrócił do niego, gdy sam założył rodzinę. Bo jest to miejsce, do którego się powraca. Dom, który domaga się szacunku i treści. Stanowi doskonałe ramy dla przyjęć i dni upływających na beztrosce, a także dla stabilnego i szczęśliwego życia rodzinnego. Line znów do oczu napływają łzy.
***
O dziesiątej, dokładnie tak jak zaplanowała, ogród tętni przygotowaniami do przyjęcia. Line zatrudniła pracowników do pomocy, jej nastoletnie dzieci także biorą w tym udział. Sebastian i Johan rozstawiają stoły, potem nakrywają je obrusami, Sofie ścina róże o tej samej długości i wkłada je do małych wazonów, do każdego po jednej, żeby uniknąć zbędnej przesady. Goście zjawią się o szesnastej. Ekipa kucharzy, z których usług Line zazwyczaj korzysta, właśnie dokańcza ostatnie rzeczy, ale tylko pani domu ma całkowity ogląd sytuacji. Kristian raz na jakiś czas zagląda do ogrodu i nieco roztargniony pyta, czy może w czymś pomóc. Przez całe przedpołudnie wszyscy członkowie rodziny wbiegają do domu i z niego wybiegają, każdy pochłonięty innymi obowiązkami. W pewnym momencie cała piątka przypadkowo spotyka się na tarasie. Line wzrusza widok Kristiana i dzieci, tak zaabsorbowanych dokańczaniem jej dzieła. Pragnie uwiecznić tę chwilę. Przyprowadza jedną z pomocnic kuchennych i prosi, żeby zrobiła im zdjęcie przed domem. Na fotografii widać pięć urodziwych osób stojących przed otynkowaną na biało willą w dzielnicy Hellerup. Pięcioro członków rodziny obejmujących się ramieniem i uśmiechających do kamery. „Prawdziwa ze mnie szczęściara” – myśli Line, przyglądając się zdjęciu. Można życzyć sobie czegoś więcej? Prawdziwa rodzina – ich mała wspólnota zespojona silnymi więzami. Na tym zdjęciu łączy się ze sobą wiele różnych marzeń i aspiracji. Po prawej stoi mężczyzna w kwiecie wieku, obok niego troje rozpromienionych nastolatków, a po prawej kobieta z dumą obejmująca wzrokiem gromadkę swoich dzieci. Gdyby poprosić jakiegoś postronnego obserwatora, żeby powiedział, jakie skojarzenia nasuwają mu się z postaciami na zdjęciu, padłyby słowa takie jak rodzina, nadmiar, sukces, dobrobyt, dobre życie, solidarność, radość, wspólnota, miłość. Właśnie taki sygnał rodzina Hvidtów wysyła całemu światu, gdy w to sobotnie popołudnie w połowie września otwiera podwoje swojego domu i ogrodu przy Hambros Allé 13 dla około osiemdziesięciorga gości. Kiedy zapraszają Line i Kristian, każdy przybywa z radością i czuje się zaszczycony, że znalazł się w gronie wybranych. Przyjęcia u Hvidtów są dopracowane w każdym calu, wszystko jest tam przemyślane i na niczym się nie oszczędza. Być gościem w domu pod trzynastką to jak trafić na kilka godzin do raju.ASK
Siedzi w kucki i próbuje malować długimi równymi pociągnięciami pędzla. Niewygodnie mu w tej pozycji, będzie musiał poprawić prześwity dodatkową warstwą, ale i tak nie ma szans, żeby na koniec ładnie wyszło. Kiedy chce się inaczej ustawić, niechcący przewraca wiaderko z farbą. Na chodniku rozlewa się biała plama. Cały on. Rozgląda się, żeby sprawdzić, czy ktoś to wdział. Przy tej dużej białej willi stoi mnóstwo samochodów i odświętnie ubranych ludzi, lecz wszyscy są zajęci witaniem się, wnoszeniem kwiatów i prezentów, nikt nie zwraca uwagi na niego – złotą rączkę od siedmiu boleści. Ask biegnie do kuchni, skąd przynosi dwa wiadra z gorącą wodą i szczotkę. Polewa białą plamę wodą i zaczyna ją szorować szybkimi ruchami, ale tylko wszystko tym pogarsza. Ask został właścicielem domu. Przez lata czekał na okazję na rynku nieruchomości. Teraz w końcu się wprowadzili. Mieszkają tu zaledwie dwa miesiące, a on już zdążył zniszczyć chodnik przed domem. Gmina na pewno zażąda odszkodowania za zamalowane płyty. Ask zawsze marzył o zamieszkaniu w dobrej dzielnicy, w willi z białym ogrodzeniem. Nie pamięta, kiedy ten pomysł zaświtał mu w głowie – zupełnie jakby zawsze tam był: piękny dom pokryty glazurowaną dachówką, biały płot, może nawet maszt w ogrodzie z powiewającą na nim duńską flagą. Właśnie tak chciał mieszkać. Teraz ma ogrodzenie, o którym marzył, trzeba je tylko pomalować.
***
Do niedawna on i Cille zajmowali mieszkanie w kamienicy na czwartym piętrze, podczas gdy ceny nieruchomości uparcie rosły. Przez lata wysłuchiwał przechwałek kolegów z pracy o tym, jak dużo zarobili na wzroście realnej wartości swoich domów wyłącznie dlatego, że kupili je we właściwym momencie. On także chciał dostąpić tej ziemi obiecanej. Nie odpowiadała mu stagnacja wiążąca się z byciem najemcą – ciasne mieszkanie na Frederiksbergu nie było jego naturalnym miejscem. Nie mógł znieść pozostawania w tyle za innymi. Stanie na uboczu i bierne obserwowanie wydawało mu się koszmarem. Byli młodą rodziną, pobrali się niedawno i zależało im na tym, żeby ich życie wyglądało dokładnie tak, jak to sobie wymarzyli. Ask chciał wyprowadzić się z centrum na przedmieścia, gdzie jest więcej światła i zieleni, zamieszkać wśród domów z cegły należących do milionerów, wśród żywopłotów i pomalowanych na biało ogrodzeń. Kierował nim instynkt. On także chciał zarabiać na swojej nieruchomości, co wieczór kłaść się spać we własnych ceglanych czterech ścianach. Chciał być taki jak inni, ale wyczekiwana przez niego idealna kombinacja ceny, lokalizacji na przedmieściach i metrażu długo nie chciała się pojawić. Cille i Ask oglądali te same domy co wszystkie inne młode pary. Niedziela za niedzielą jeździli na aukcje nieruchomości do Trørød, Vedbæk, Ordrup, Virum, Lyngby, Charlottenlund. Pary przelicytowywały się nawzajem podczas tajnych rund aukcyjnych, zgłaszając swoje oferty w zapieczętowanych kopertach, podczas gdy domy stawały się coraz droższe. Każdy chciał wyszarpać coś dla siebie. Olbrzymi popyt i walka wszystkich ze wszystkimi sprawiły, że rynek zaczął prężyć muskuły. Cille i Ask mieli dwoje małych dzieci, którym chcieli dać możliwość wyjścia na świeże powietrze, ubrudzenia się ziemią i trawą, bawienia się w bezpiecznym otoczeniu wśród pozostałych dzieciaków z przedmieścia. Marzyli o własnym domu, o byciu u siebie. Ask musiał mieć to wszystko w jednym. Trudno im było się zdecydować, znaleźć właściwe miejsce. Cille wolałaby zostać na Frederiksbergu, znaleźć tam jakiś mniejszy dom, najlepiej z choćby mikroskopijnym ogródkiem. Ask najbardziej chciał zamieszkać w Vedbæk, Rungsted albo Gentofte, wprowadzić się do przestronnych pomieszczeń z kominkiem, kuchnią łączoną z salonem, marzył o miedzianych rynnach i wysypanych żwirem ścieżkach w ogrodzie. Dlaczego mieliby tylko się czymś zadowalać, a nie dążyć do tego, co najlepsze? Dużo światła, dużo przestrzeni, zadbane otoczenie. Interesujący sąsiedzi, odpowiedni poziom.
– Przedszkola, gdzie dzieci bawią się wśród zieleni! Dobre szkoły! Gentofte jest znane ze swoich szkół – wyliczał, na co Cille spojrzała na niego uważniej.
Przez krótki czas była także mowa o Holte, ale Cille szybko ucięła dalsze spekulacje.
– Holte jest zbyt nadęte – stwierdziła.
– Byłaś tam w ogóle?
– Przejeżdżałam tamtędy. Nie mogłabym tam oddychać.
Zatem wybrali miejsce pod względem mentalnym i geograficznym plasujące się mniej więcej w połowie drogi między Frederiksbergiem i Holte. Cille je zaproponowała.
– Czy Hellerup nie będzie dobrym kompromisem? Może nie jest tam aż tak snobistycznie, jak mówią.
Gdy wreszcie udało im się dojść do porozumienia, sprawy potoczyły się tak, jak zawsze w przypadku Aska: przesadził i kupił dom w najlepszej lokalizacji z możliwych. Spóźnił się przy tym zdecydowanie w stosunku do sytuacji rynkowej i gospodarczej. Kupili dom w samym szczycie, nie da się tego inaczej ująć. Gdyby ceny nieruchomości przyrównać do łańcucha górskiego, Ask i Cille dokonali zakupu na wierzchołku Mount Everestu. Za to nikt, po prostu nikt, nie mógł się przyczepić do lokalizacji.