Ulica Przyjazna 8 - ebook
Ulica Przyjazna 8 - ebook
Okraszona humorem powieść obyczajowa przeplatana wątkiem miłosnym. Roksana i Szymon są studentami, którzy mierzą się z wysokimi oczekiwaniami ich bliskich. Pewnego dnia oboje wygrywają dom w konkursie. Radość szybko przechodzi w rozczarowanie, bo miał być jeden zwycięzca, a Roksana i Szymon właściwie są sobie obcy. Oboje chcą nagrody tylko dla siebie. Postanawiają zamieszkać razem w wygranym domu i każde z nich jest przekonane, że swoimi nieczystymi działaniami skłoni drugą osobę do wyprowadzki.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8351-193-1 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Szanowna Pani Remiszewska,_
_dziękujemy za zainteresowanie naszą kancelarią. Niestety, obecnie nie mamy wolnych miejsc dla praktykantów. Życzymy powodzenia w dalszych poszukiwaniach._
_Z serdecznymi pozdrowieniami_
_Marta Kościelniak_
_Sekretariat Kancelarii Notarialnej Marek Kozioł_
_Szanowny Panie Urbaniak,_
_z żalem informuję, że obecnie nie kwalifikuje się Pan na stanowisko korektora, dziennikarza, sekretarza ani zastępcę redaktora naczelnego naszego czasopisma. Radzę również na przyszłość, aby nie zaczynał Pan listu motywacyjnego od słów: „Odpiszcie mi w końcu, leniwe gnojki!”._
_Karina Karter_
_Zastępca redaktora naczelnego tygodnika „In Fact”_Rozdział 1
Mijał luty, a z nim druga sobota miesiąca. Wiał zimny, wieczorny wiatr. Szymon zdarł z klamki furtki ulotkę reklamową najpopularniejszego parabanku w kraju. „Weź pożyczkę w Goldbanc i wygraj dom w swoim województwie!” — krzyczały drukowane litery. Wszedł na podwórko, cisnął ją do kubła i zakradł się do garażu, żeby ukryć swoje bagaże.
Poprzedniego dnia powiedział matce przez telefon, że złoży jej krótką wizytę, ale tak naprawdę zamierzał wrócić do domu rodzinnego na stałe. Ponadto miał dla niej parę kiepskich wieści. Nie chciał się z tym zdradzać już od progu, więc schował rzeczy i spięty wszedł do domu, z zamiarem stwarzania pozorów, że wpadł w odwiedziny.
Zamknął drzwi, zagłuszany jazgoczącą muzyką talk-show. Rozebrał się z kurtki, zdjął ośnieżone kozaki, a potem wciąż niezauważony przemierzył korytarz i stanął w progu kuchni. Matylda właśnie wypakowywała na stół zakupy z dwóch dużych reklamówek.
— Cześć, mamuś — przywitał się, a ona drgnęła z zaskoczenia. — Dlaczego nie powiedziałaś, żebym wstąpił do sklepu?
— Hej — odparła, bardzo ucieszona jego widokiem; Podeszli do siebie i przytulili się. — Nie chciałam pokazywać, że mam pustki w lodówce — oznajmiła luźnym tonem.
Szymon zrobił zmartwioną minę.
— Co ty na co dzień jesz? Sałatki z pudełek i zupki błyskawiczne?
Mruknęła na potwierdzenie, tak jakby była z siebie zadowolona.
— Nie opłaca mi się przyrządzać posiłków dla jednej osoby — uznała, po czym wróciła do wypakowywania zakupów.
Szymon ruszył jej z pomocą i zażartował, żeby wybadać grunt:
— No to, może powinienem tu na stałe wrócić.
— Broń Boże. — Matka się zaśmiała.
Zrzedła mu mina, choć udał wesołość. W duchu zaczął wywierać na siebie presję, żeby mówić dalej, ale coś mu zablokowało język. Wyznanie ukrywanej prawdy okazało się trudniejsze niż przypuszczał.
Matka beztrosko ugościła syna, przygotowała kolację i usiedli razem przy stole w kuchni. Posiłek upłynął im w miłej atmosferze. Odbyli lekką pogawędkę o pogodzie czy najnowszych wiadomościach z kraju i ze świata. Po kolacji Szymon włożył brudne naczynia do zmywarki i wyprostował ramiona, ponownie szykując się do właściwej rozmowy. Kiedy jednak zobaczył, że matka pospiesznie przeszła do salonu, żeby obejrzeć powtórki odcinków telenoweli kostiumowej, które przeoczyła z powodu pracy, postanowił zaczekać na lepsze okoliczności. Dołączył do matki, położył się na kanapie i uciął sobie drzemkę.
Kiedy się obudził, poczuł, że spał o wiele za długo. Z trudem uchylił oporne powieki i zobaczył, że leży pod kanapową narzutą. Pod głową wymacał poduszkę, której sam sobie nie podłożył. Zegar ścienny wskazywał godzinę dziewiątą, a przez zasłony przenikały ostre promienie porannego słońca. Szymon poruszył nogami i zdał sobie sprawę z tego, że ma na sobie dżinsy z poprzedniego dnia.
Wydał z siebie przeciągłe, leniwe ziewnięcie, po czym usiadł otępiały i zdjął nogi z kanapy.
— O, w końcu dajesz jakieś znaki życia — rozległ się głos Matyldy.
Weszła do salonu, niosąc tacę z ciepłymi bagietkami, marmoladą, sałatką warzywną i herbatą malinową. Postawiła wszystko na stoliku przed synem, życząc mu smacznego. Odsłoniła okna, a potem uchyliła jedno z nich, żeby pozbyć się z pokoju intensywnej woni majonezu.
— Brakuje tu chyba tylko ogórka w czekoladzie — zażartował Szymon, bo śniadania matki przypominały mu zawsze posiłki dla ciężarnych kobiet.
— Nie musisz jeść wszystkiego. Ale powinieneś, bo schudłeś — skwitowała z troską.
— Przeczą temu zielone sztruksy, które dostałem od ciebie na urodziny.
— Pewnie wyprałeś je w zbyt wysokiej temperaturze i się skurczyły.
— Wypraszam sobie. — Udał oburzenie. — Potrafię obsługiwać pralkę.
— Twoje kolorowe koszule, które były białe, gdy ci je pakowałam do walizki, mówią co innego — odparła Matylda nieco chłodniejszym tonem i rzuciła synowi badawcze spojrzenie.
Szymon wydał odgłos zdradzający niemiłe zaskoczenie, przełknął nerwowo kęs bagietki, a resztę odłożył na talerz. Był przekonany, że matka nie zajrzy zbyt prędko do garażu, bo ten pełnił funkcję graciarni, odkąd rodzinny fiat trafił na złom.
— Mamuś, muszę ci coś powiedzieć — wypalił z rezygnacją.
Matylda struchlała. Doskonale pamiętała moment, gdy Szymon, mający wtedy sześć lat, zaczął w ten sam sposób, zanim powiedział jej, że pogryzł go pies sąsiada, a potem pokazał ukrywaną wcześniej za plecami rozharataną lewą dłoń. Po trzech operacjach zostało na niej parę blizn i Szymon nie mógł już swobodnie zginać dwóch ostatnich palców.
Innym razem oświadczył, że podpalił nauczycielowi skuter za to, że tamten upokorzył go przed klasą, krytykując kolorowy szlaczek, choć w jego rysowanie chłopak włożył dużo serca. Początkowo nie mogła w to uwierzyć, bo uciekł wtedy ze szkoły i poinformował ją o zajściu osobiście, przez co odebrał ten przywilej wściekłej dyrektorce.
W późniejszych latach często wdawał się w bójki, a nawet sam inicjował solówki za szkołą, co nieraz skutkowało podbitym okiem czy krwiakami i siniakami, którymi od razu chwalił się w domu.
Za to ostatnio po wstępie „Mamuś, muszę ci coś powiedzieć” oznajmił, że po trzech latach studiów rzucił inżynierię produkcji i przenosi się na psychologię. Matylda przebolałaby to, gdyby chociaż wrócił do domu. Przecież w rodzinnym mieście też miał uniwersytet. Niestety, Szymonowi spodobało się życie w stolicy i rzadko odwiedzał stare śmieci.
— Ania zaszła w ciążę, tak? — wydukała pierwsze, co jej przyszło do głowy. — Chcecie u mnie zamieszkać? Będziesz kontynuował studia tutaj?
— Nie, nikt w nic nie zaszedł. — Szymon machnął uspokajająco ręką i upił łyk herbaty.
— Zachorowałeś? Wiedziałam, że coś ci dolega!
— Nic mi nie jest. Usiądź.
— No mów! — ponagliła Matylda.
Wziął głęboki oddech.
— Rzuciłem psychologię po drugim roku, bo była nudna — wyznał w końcu. — Ankę też, bo się okazało, że jest mężatką. Dla równego rachunku mnie wywalili z pracy i z kawalerki. Więc wróciłem tutaj, żeby studiować dziennikarstwo. Pomieszkiwałem przez jakiś czas u kumpli, a w weekendy zahaczałem się jako kelner w klubach albo…
— Zaraz, zaraz, zaraz. — Matka patrzyła na niego zdębiała, próbując nadążyć za tym, co właśnie usłyszała. — O czym ty mówisz? Jak to rzuciłeś psychologię? Przecież bronisz się w czerwcu!
— No, pewnie w którymś czerwcu obronę będę miał. — Parsknął, szybko jednak spoważniał pod piorunującym spojrzeniem matki. — Ale wcale nie z psychologii — dodał pod nosem.
— Czy ty sobie żartujesz?! — wrzasnęła. — Rzuciłeś kolejne studia i okłamywałeś mnie przez cały czas?
Westchnął ciężko, żałując, że nie dołożył starań, by jego wyznanie zabrzmiało pozytywniej.
— Nim się obejrzysz, przyjdę z dyplomem — stwierdził z przekonaniem. — Jestem już na trzecim roku.
— Miałeś być magistrem za kilka miesięcy!
— Słuchaj, mamuś. Wiem, że jesteś wściekła, ale… przerabialiśmy to. — Uśmiechnął się krzepiąco.
— Co w tym zabawnego?! Masz dwadzieścia siedem lat, a wciąż nie skończyłeś studiów! Jeszcze w święta patrzyłeś mi prosto w oczy i mówiłeś, że jechałeś tu osiem godzin pociągiem! Dzwoniłeś, żeby pochwalić się piątkami z kolokwiów! — Matylda urwała, żeby zaczerpnąć powietrza, a potem dodała przez zaciśnięte zęby: — Niedawno opowiadałeś o odwiedzinach u Anki. Dlaczego kłamałeś, że nadal jesteście razem?!
— Obracamy się w tych samych kręgach, więc wiedziała, że pomieszkuję u kolegów. — Szymon rozłożył ręce w obronnym geście. — Nie chciałem ryzykować, że pójdziesz jej wygarnąć, a ona ci wszystko wygada.
— No tak, w końcu nic mi do twojego życia — odparła Matylda zawiedzionym tonem.
— Wcale tego nie powiedziałem.
— Wnioski nasuwają się same.
— Dobra. Źle zrobiłem, że kłamałem, ale za późno odkryłem, że to dziennikarstwo mnie kręci — wyjaśnił na odczepnego i wrócił do jedzenia sałatki. — Chcę się tym zajmować, ale nigdzie nie chcą mnie zatrudnić bez kierunkowego dyplomu.
— Przypuszczam, że chodzi raczej o brak jakiegokolwiek dyplomu — wytknęła ponuro i zaraz dodała oschle: — Wiesz, gdzie jest twój pokój.
Nie zamierzała kontynuować rozmowy i zaczęła się szykować do wyjścia do kościoła. Szymon stracił apetyt. Rzucił widelec na talerz i obruszony oparł się plecami o kanapę. Matka zareagowała ostrzej, niż się spodziewał, a nie powiedział jej jeszcze wszystkiego. Jednak teraz uznał, że zachowa część wieści dla siebie. W związku z tym sam będzie musiał zająć się pewną kwestią finansową. Po krótkim namyśle popędził na dwór i wygrzebał ulotkę ze śmieci.
— Panie władzo… Dlaczego nie uświadomił pan koledze, że skargi moich trzepniętych sąsiadek są bezzasadne? — spytała Roksana zniecierpliwionym tonem i otuliła się mocniej wełnianym, niebieskim szlafrokiem.
Policjanci zapukali do jej drzwi, gdy paradowała po mieszkaniu w samej bieliźnie, szukała rajstop i ściągała wałki z włosów. Musiała wkrótce wyjść, a była w rozsypce. Przez niespodziewaną awarię prądu nie zadzwonił elektroniczny budzik, tak samo jak telefon komórkowy, który się nie naładował. A to wszystko już w poniedziałek.
Szczęście w nieszczęściu, że Roksanę obudziły hałasy za oknem. Okazało się, że straciła ponad pół godziny. Z jednej strony niewiele, bo i tak miała wstać trzy godziny przed wyjściem. Z drugiej — szlag trafił plany: miała sobie przygotować na śniadanie pyszny omlet, co wymagało czasu, oraz wyglądać jak milion dolarów.
Sąd administracyjny, prokuratura rejonowa, kancelaria radcowska, notarialna oraz komornicza — to miejsca, w których odbywała praktyki studenckie. Żadnych nie ukończyła, ponieważ albo godzinami siedziała przy biurku i czekała, aż zostanie jej przydzielone jakieś zadanie, albo biegała po kawę, z miotłą czy na pocztę. Wolała siedzieć przed telewizorem i oglądać reklamy, niż być dziewuszką na posyłki.
Wraz z rozpoczęciem dziesiątego semestru musiała jednak znaleźć nowe miejsce i szybko zaliczyć praktyki, bo wisiała nad nią groźba skreślenia z listy studentów. Początkowo podejmowała takie, na które skierowała ją uczelnia, ale teraz musiała znaleźć coś na własną rękę.
Nie było to takie łatwe, jak sądziła. Po kilkunastu niepowodzeniach dostała się jednak na prosty test praktykancki w renomowanej Kancelarii Adwokackiej Florczewski & Zygmunciak, specjalizującej się w prawie cywilnym, finansowym i ubezpieczeniowym. Roksana dałaby sobie rękę uciąć, że zostanie tam na dłużej. Byle tylko dotarła na czas, ale dwaj niespodziewani goście w granatowych mundurach kradli jej właśnie drogocenne minuty.
— Pani Remiszewska… Informowałem, ale tak czy siak, musimy interweniować — odpowiedział znudzonym głosem starszy posterunkowy Dziemioszek.
— Rozumiem, ale dlaczego pana nowy partner od razu na mnie naskoczył, że zakłócam porządek publiczny?
— Młodszy posterunkowy Radłowski, pani obywatelko — wtrącił tamten. — Ignorowanie policjanta na służbie to zniewaga. A w każdym donosie tkwi ziarno prawdy. Otrzymaliśmy zgłoszenie, że od piątej rano gra u pani głośna muzyka. Zakaz przekraczania pewnych immisji obowiązuje nie tylko w nocy — mędrkował.
— O ile mnie słuch nie myli, panuje cisza — odburknęła Roksana.
— Zapewne domyśliła się pani, że tu zmierzamy.
— Nie, proszę pana. W środku nocy wysiadł prąd. Uprzedzam od razu, że nie mam tu żadnego radia na baterie.
— A jakiegoś laptopa? — zapytał natarczywie.
— Nie działa bez zasilacza — wyjaśniła zniecierpliwiona. — A teraz przepraszam, ale spieszę się do wyjścia.
— Dobrze, pani obywatelko. Zostawimy wezwanie na komendę. Proszę po południu złożyć wyjaśnienia.
— Moja współlokatorka składała je tydzień temu. Panie władzo, niech pan potwierdzi. — Roksana zwróciła się do starszego posterunkowego, z którym łączyły ją dość przyjacielskie stosunki.
Ten posłał jej przepraszające spojrzenie i bezradnie wzruszył ramionami. Młodszy funkcjonariusz wręczył jej pismo, a potem obaj ledwo rzucili pożegnanie i odeszli. Roksana szybko zamknęła drzwi, oparła się o nie plecami i westchnęła ciężko.
Kiedy wprowadzała się do kamienicy na ulicy Cukrowej, czuła, jakby wygrała los na loterii. Zadbane, w pełni wyposażone dwupokojowe mieszkanko, bardzo niski czynsz, piękna okolica i najlepsza przyjaciółka jako współlokatorka były spełnieniem jej marzeń.
Później poznała złośliwą naturę nowych sąsiadek, które nie mogły przeboleć, że właścicielka wynajęła lokal dwóm studentkom zamiast pewnej starszej pani z chórku kościelnego. Od tamtej pory dziewczyny regularnie dostawały obraźliwe anonimowe liściki oraz były nachodzone przez policję, która bardziej się przejmowała wyimaginowanymi skargami sąsiadek niż zakrawającymi o groźby anonimowymi liścikami.
Roksana nadal liczyła, że jakoś zdoła to wytrzymać do ostatniego dnia studiów. W poprzednim mieszkaniu albo brakowało wody, albo zalewało łazienkę. Czasami dymiło z gniazdek w ścianach, z sufitu odpadał tynk, a przez nieszczelne okna przeraźliwie wiało. Bała się, że następne lokum przebiłoby wady poprzednich. Wolała nie ryzykować, póki zalety mieszkania wynagradzały jej zatargi z sąsiadkami.
Wznowiła przygotowania do wyjścia. Dzień zaczął się źle i nic nie wskazywało na to, że później będzie lepiej, ale starała się myśleć pozytywnie. Poczuła nawet cień podekscytowania. Wciąż miała szansę na powodzenie w Kancelarii Adwokackiej Florczewski & Zygmunciak i nie zamierzała jej zmarnować.
Roksana uwielbiała zimową porą park śródmiejski, słynący z bogatej kolekcji rzadkich krzewów. Zawsze zachwycała się pokrytymi białym puchem drzewkami, przypominającymi muzealne rzeźby. Tym razem jednak gnała zaśnieżoną ścieżką, gorączkowo szukając w jednokomorowej torbie biletu tramwajowego. Przez poranne zamieszanie zapomniała portmonetki, musiała więc go znaleźć, żeby uniknąć czasochłonnej pogawędki z kanarem i upokorzenia związanego z przyjmowaniem mandatu. Mijając slalomem przechodniów, których dostrzegała ledwie kątem oka, coraz niżej schylała głowę, aby wypatrzyć bilet. Ilekroć mignął na gdzieś na dnie, zaraz znikał pod resztą podskakujących szpargałów.
Roksana nie chciała przerywać biegu, odpuściła więc sobie chwilowo poszukiwania i zarzuciła torbę na ramię, przez co boleśnie przycisnęła sobie rozpuszczone włosy. Jednocześnie poczuła, że wełniana czapka zsuwa się jej na oczy. Nim zdążyła coś z tym zrobić, zderzyła się z czymś gwałtownie i z impetem grzmotnęła plecami o chodnik.
— Czy ty jesteś ślepa? — dobiegł ją zaraz rozdrażniony męski głos.
Oszołomiona, najpierw nie zareagowała, a potem poprawiła czapkę i odgarnęła pasmo włosów z twarzy. Zobaczyła nad sobą wysokiego bruneta z groźnie zmarszczonymi brwiami.
— Zniszczyłaś mi kwiaty. — Wskazał gniewnym gestem tulipany leżące w śniegu.
— Mógł pan uważać.
— Kpisz sobie? Biegłaś po tamtej stronie chodnika i to ty na mnie wpadłaś. Oddawaj mi trzy dychy.
— Mógł pan uważać — powtórzyła z naciskiem, zniesmaczona jego manierami.
Zawsze ją irytowało, gdy ktoś obcy zwracał się do niej na ty, a obrażanie od samego początku i arogancja tylko pogarszały sytuację. Z takimi osobami ani myślała dyskutować, nie mówiąc o rekompensowaniu czegokolwiek.
Wstała, strząsnęła z siebie śnieg i zaczęła pospiesznie zbierać to, co wysypało się z torby. Na pobliski przystanek wjeżdżał właśnie tramwaj, który dowiózłby Roksanę pod samą kancelarię.
— Wybieraj — warknął mężczyzna. — Mam dzwonić na policję czy oddasz za kwiaty?
— Nie jesteśmy na ty!
— Typowa baba. Mówisz o jednym, ta pieprzy o drugim.
Roksanę zapiekły policzki.
— Pan jest bezczelny!
— Walczę o swoje, blondi.
— Powodzenia — fuknęła z wyższością, po czym ruszyła w stronę tramwaju.
Tamten jednak wyszarpnął jej torbę z ręki i bezceremonialnie zaczął ją przetrząsać, mamrocząc nieprzyjaźnie pod nosem. Roksana doskoczyła do niego, żeby odzyskać swoją własność, przez co wywiązała się nerwowa szarpanina. Przechodzący obok ludzie udawali, że nic nie widzą.
— Oddawaj moją torebkę, bucu! — Szlag trafił ogładę Roksany.
— A ty mi kasę za kwiaty!
— Zapomnij! Pewnie jesteś wyłudzaczem i specjalnie stanąłeś mi na drodze! — wykrzyknęła odkrywczo.
— To ty mnie staranowałaś, ślepa krowo!
Prychnęła i zaparła się mocniej nogami, z całej siły ciągnąc torebkę. Wtedy on niespodziewanie ją puścił, uniósł za to triumfalnie legitymację studencką Roksany. Ona zachwiała się niebezpiecznie, zamachała rozpaczliwie rękami, upuszczając torebkę na ziemię, a potem wyrwała mężczyźnie dokument z dłoni i pognała przed siebie ile sił w nogach.
Do tramwaju wślizgnęła się tuż przed tym, jak zasunęły się drzwi. Ciężko dysząc, opadła na najbliższe siedzenie i wyjrzała przez okno. Awanturnik zniknął. W parku zostały po nim tylko kwiaty, wdeptywane przez spacerowiczów w śnieg. Przez chwilę zrobiło jej się żal, że nie trafią do rąk jego wybranki.
Tramwaj szarpnął. Roksana spojrzała na elektroniczny zegar obok kabiny motorniczego. Zostało dwadzieścia minut do rozpoczęcia testu. Uspokojona, usiadła wygodniej, rozpięła płaszcz pod szyją i strzepnęła resztki białych płatków z eleganckich spodni. Przesunęła wzrokiem po innych pasażerach i zatrzymała wzrok na kobiecie, która szukała czegoś w torebce. Roksanę ogarnął dziwny niepokój, a kiedy zobaczyła kontrolera biletów, uświadomiła sobie z trwogą, że choć legitymację odzyskała, to… reszta jej rzeczy została w rękach parkowego przyjemniaczka.
Para dużych notatników, cztery terminarze, pobazgrane tylko na pierwszych stronach, dwa notesy zapisane adresami i numerami telefonów, czterystustronicowa książka kucharska, kilka bransoletek, pierścionków i łańcuszków, lakier do paznokci, błyszczyk, spinacz do papieru, kombinerki, garść breloczków przypiętych do jednego kompletu kluczy, antyperspirant, tabletki przeciwbólowe, szczoteczka do zębów, nadgryzione jabłko, karta płatnicza, bilety komunikacji miejskiej oraz niezliczona ilość ulotek reklamowych — to wszystko ukazało się oczom Szymona, gdy wysypał zawartość torby na stół.
— Baby — westchnął z politowaniem, a potem złapał za notesy i zaczął je wertować w poszukiwaniu adresu lub numeru ich właścicielki.
Z kuchni wrócił Rafał, niosąc w ręce pajdę chleba, posmarowaną grubą warstwą smalcu.
— Co tam znalazłeś? — zapytał wesoło i ugryzł wielki kęs.
Choć miał kilkanaście kilogramów nadwagi, nigdy nie odmawiał sobie dobrego jedzenia. Zwłaszcza cudzego, bo upierał się, że takie nie tuczy. Szymon zmierzył kumpla krytycznym spojrzeniem i spytał z przekąsem:
— Zostawiłeś kuchnię taką, jaką zastałeś?
— O co ci chodzi? — Rafał podniósł brwi w zdziwieniu.
— O to, że wysprzątałem mojej mamie cały dom, a teraz pewnie jakiś upaćkany nóż leży w zlewie.
— Spadaj, co? Mogłem iść na lunch, a przyszedłem, żeby oddać ci ładowarkę, którą sam u mnie zostawiłeś — wytknął zbulwersowany Rafał i usiadł ciężko na kanapie.
— Pamiętałem o niej. Odebrałbym ją w weekend.
— Jezu, zaraz wyliżę całą kuchnię, jeśli aż tak cię to boli.
— Dobra. — Szymon machnął ręką.
Zrobiło mu się głupio, że naskoczył na najlepszego kumpla, który wiele razy, i to bez kręcenia nosem, ratował go z opałów, a do tego często zapewniał mu wikt i opierunek. Popatrzył niego przepraszająco i wyjaśnił powód swojego zdenerwowania:
— Mama traktuje mnie jak powietrze.
— Przejdzie jej — stwierdził Rafał.
— Wątpię. Wkurzyła się bardziej niż poprzednio.
Rafał ugryzł kęs pajdy i popatrzył w zamyśleniu na kumpla. Szukał pocieszenia, ale nic mu nie przychodziło do głowy.
— Namierzyłeś tę laskę z parku? — zapytał nagle z błyskiem w oku.
Szymon pokręcił głową.
— W notesach nie ma żadnego wpisu w rodzaju „mój numer” czy „mój adres”.
Przeszło mu przez myśl, żeby zadzwonić do kogoś z listy kontaktów i zapytać, gdzie mieszka blondynka ze wzrokiem tęskniącym za rozumem. Już chciał podzielić się tym pomysłem z kumplem, gdy ten zawyrokował:
— Pewnie widziałeś coś na legitymacji i ze złości wyparłeś to z pamięci.
— Nic nie wyparłem.
— Oglądałem wczoraj filmik o hipnozie. Może jednak spróbujemy…
— Nie — uciął stanowczo Szymon.
Rafał zrobił zawiedzioną minę, przeczesał dłonią modnie przystrzyżone włosy i sięgnął po jeden z notesów. Ledwo zerknął na pierwszą zapisaną stronę i grzmotnął nim o stół, a potem wskazał palcem dół kartki. Szymon podążył za nim wzrokiem i wzruszył ramionami, ponieważ nie zauważył tam niczego znaczącego.
— Podpisane „mama” — uświadomił mu kumpel. — Udaj kuriera, może sypnie adresem.
Szymon przez chwilę pomyślał, a potem uśmiechnął się cwaniacko.
— Mam lepszy pomysł. — Sięgnął po komórkę, żeby wstukać numer.
Ustawił tryb głośnomówiący i położył telefon na stole. W salonie rozbrzmiał refren pieśni kościelnej, sygnalizujący oczekiwanie na połączenie. Kumple spojrzeli na siebie wymownie, z trudem hamując śmiech.
— Słucham? — rozległ się piskliwy kobiecy głos.
— Dzień dobry. Pani córka przypadkiem zostawiła u mnie swój notes — zaczął Szymon. — Znalazłem w nim pani numer. Czy mogę wiedzieć, gdzie mam odnieść zgubę?
— Która córka? Jaki notes?
— Wie pani co, nie znam imienia tej słodkiej blondyneczki. Kiedy jej płacę i idziemy do łóżka, używamy jej pseudonimu.
Rafał zakrył usta dłonią, a potem uciekł na koniec salonu, nie mogąc dłużej powstrzymywać głośnego śmiechu.
— Co pan wygaduje? — burknęła opryskliwie kobieta. — To pomyłka!
— Proszę nie udawać. Mówiła mi, że pani pozwala jej zarabiać w taki sposób na studia.
W słuchawce rozległ się świst wciąganego powietrza. Rafał wrócił szybko do stołu i obaj przyjaciele pochylili się nad telefonem, czekając w napięciu na odpowiedź.
— Mówi pan o Roksanie? — zapytała w końcu kobieta słabym głosem, a Szymon uniósł triumfalnie ręce. — To jakieś bzdury!
— Da mi pani jej adres czy nie? — naciskał, szczerząc szeroko zęby. — Może zdążę oddać notes, zanim przyjmie następnego klienta.
W głośniku coś trzasnęło, po czym zabrzmiał sygnał przerwania połączenia. Kumple wybuchnęli niepohamowanym śmiechem. Trochę trwało, zanim Szymon postarał się już nie śmiać, a Rafał uspokoił się na tyle, żeby dojeść pajdę i zapytać:
— No i co teraz?
— Niech weźmie mój numer od swojej mamusi i się ze mną skontaktuje.
— A jeśli Roksana to nie nasza dziewczyna? Może właśnie narobiłeś kłopotów jej siostrze?
Szymon wzruszył ramionami. Uważał, że numer dotrze do Roksany w ten czy inny sposób. Zadowolony rozparł się na kanapie i założył ręce za kark. W tym momencie rozdzwoniła się komórka. Kumple spojrzeli na siebie, zaskoczeni tak szybkim odzewem, i razem do niej doskoczyli. Okazało się jednak, że to Arek, kuzyn Szymona, chciał przekazać wiadomość, na którą od dawna czekali.
Kilkoma susami pokonała schody i wpadła jak burza do mieszkania. Zerwała z siebie marynarkę i rzuciła ją na stolik, na którym stał kieliszek z winem. Gwałtownie rozpięła suwak spodni, żeby zsunąć je z nóg. Klara odłożyła na bok książkę, zmierzyła przyjaciółkę spłoszonym spojrzeniem i chwyciła kieliszek, żeby osłonić go przed kolejnym rzutem. Roksana zamachnęła się, spodnie trąciły żyrandol, a potem upadły na środek salonu. Warknęła i bez słowa poszła do łazienki.
Kiedy bardzo długo nie wracała, zaniepokojona Klara wstała z sofy z trunkiem w ręce i wyszła na korytarz. Zza drzwi łazienki dobiegał szum wody.
— Ana? Robisz siku? — spytała ostrożnie.
— Nie, zaraz wezmę kąpiel.
— To mnie wpuść i wyjaśnij ten nieudany atak na moje wino.
Roksana przekręciła klucz w zamku, uchyliła drzwi i pokazała głowę w szparze między futryną a ich krawędzią. W jej oczach tliło się z trudem hamowane wzburzenie. Klara popatrzyła na nią z udawaną urazą.
— Wolisz demolować mieszkanie, niż mi się zwierzyć? — zapytała lekko.
— Muszę ochłonąć.
Klara wślizgnęła się do środka. Usiadła na brzegu wanny i wpatrzyła się w rosnącą pianę, pachnącą cytrusami. Zamruczała, urzeczona zapachem. Roksana też zaciągnęła się przyjemną wonią, a potem, już dość uspokojona, przysiadła obok przyjaciółki.
— Zaspałam przez awarię prądu — oznajmiła znużonym tonem i zakręciła wodę. — Kiedy biegłam na tramwaj, jakiś palant zaszedł mi drogę, przewrócił mnie i ukradł mi torebkę.
— Co?! Czekaj, zaraz wracam — zarządziła Klara.
Dopiła szybko resztę wina i wybiegła z łazienki. Wróciła nie z jednym, lecz z dwoma kieliszkami oraz butelką ajerkoniaku domowej roboty, trzymanego na specjalną okazję. A zapowiadało się na to, że taka właśnie nadeszła
Roksana, już rozebrana i zanurzona w wodzie, skosztowała trunku i westchnęła rozanielona.
— Mów dalej, co z tym złodziejem, to dostaniesz więcej tego cuda — zachęciła podekscytowana przyjaciółka.
Roksana oparła głowę o brzeg wanny i półgębkiem przedstawiła przebieg parkowej potyczki. Nie siliła się przy tym zbytnio na bezstronność, toteż z satysfakcją wysłuchała zaraz litanii obelg pod adresem rzekomego napastnika.
— Trzeba było kopnąć go w jaja tak, by do końca życia mówił falsetem — powiedziała twardo Klara.
— Mógł mi oddać. Przypominam, że nikt nie reagował, gdy on mnie szarpał.
— Zadzwoniłaś na policję?
Roksana pokręciła głową.
— Nie wzięłam komórki. Ale wstąpiłam na komendę w drodze do domu. Zgłosiłam kradzież, a potem poszłam składać wyjaśnienia, bo rano przyszedł Dziemioszek z jakimś nowym służbistą. Zielińska poskarżyła im się, że jej palma przestaje skakać dopiero wtedy, gdy wyjdę z domu.
Klara zmarszczyła czoło, skonsternowana.
— Jaka palma?
— No, kwiat. W doniczce.
— Już myślałam, że się zdobyła na szczerość i przyznała, że jej odbiła.
Roksana parsknęła śmiechem, ale zaraz głośno westchnęła i opowiedziała o stawianych im licznych zarzutach — większości przesadzonych bądź całkiem zmyślonych. Aż dziw, że dzielnicowy za każdym razem brał wszystko na serio i śmiertelnie poważnym tonem udzielał młodym współlokatorkom pouczeń, a potem prosił, by nie dawały sąsiadkom powodów do skarg. Upiła łyk ajerkoniaku i wróciła do tematu skradzionej torebki.
— Powiedzieli mi, żebym nie liczyła na to, że coś odzyskam. Podałam rysopis złodzieja, a nawet wskazałam kamery w okolicy parku, ale to za mało.
Klara prychnęła z niezadowoleniem.
— Skandal.
— Wyobrażasz sobie? Miałam tam tyle ważnych rzeczy. Klucze, kosmetyki, kartę przedpłaconą… — wyliczyła z żalem Roksana. — Na domiar złego kanar mnie dopadł, a bilet oczywiście też został uprowadzony.
Klara przełknęła głośno alkohol i zmierzyła przyjaciółkę przejętym wzrokiem.
— Wróć! Jaką kartę? Chyba nie mówisz o tej, którą dałam ci na urodziny?
Roksana zanurzyła się w wodzie po same usta i zrobiła przepraszającą minę.
— Powinnam ci kupować książki — rzekła z żalem Klara. — Kasa zawsze przepada.
— Wybacz, oddam ci.
— Przestań. To był prezent. Zresztą wściekam się bardziej na niego niż na ciebie. A dokumenty? Musisz wyrabiać nowe?
— Tylko dowód.
— O, w końcu jakieś dobre wieści.
— Ale nie przyjęli mnie na praktyki — dodała z wyraźnym zawodem Roksana.
— Dobry Jezu. Czarny kot przebiegł ci drogę czy co? — wyjęczała Klara. — Co się stało?
— Na parterze budynku kancelarii trwa remont i cała podłoga była ubłocona od piachu i śniegu. Trochę oczyściłam buty, zanim pojechałam windą na górę, ale szanowny adwokat Florczewski i tak uznał, że nie spełniam warunków.
— Jakich warunków?
— Po prostu. Spytałam go, czy mogę przystąpić do testu, a on mnie zlustrował i wyraził pogardę.
— Seksistowski łajdak — syknęła Klara. — Szuka bardzo osobistej praktykantki.
— O czym ty mówisz? — zdziwiła się Roksana i postawiła kieliszek na brzegu wanny. — Może po prostu woli pracować z ludźmi wyglądającymi schludnie.
— Każdy facet ma swój typ dziewczyny, którą chciałby oczyścić z błota. Tylko niektórzy kryją się z tym bardziej niż ten prawniczek.
Roksana ściągnęła brwi zniesmaczona i spytała z powątpiewaniem:
— Wciąż mówimy o wybrudzeniu butów i spodni?
— Tak myślisz?
— Czy tobie wszystko musi się kojarzyć? — Westchnęła i pokręciła głową z dezaprobatą.
— O Jezu! — Klara zakryła dłonią usta.
— Co jest?
— Chwilę przed tym, jak wróciłaś, dzwoniła do mnie twoja mama. Powiedziała, że masz włączyć telefon, pakować dupę w pociąg i natychmiast wracać do domu.
— Słucham?! — Roksana uniosła się w wannie i sięgnęła po ręcznik. — Ktoś umarł, a ty mi dopiero teraz o tym mówisz?
— Chyba nie, bo nazwała cię kłamczuchą.
— W którym miejscu?
— Między włączeniem telefonu a wsiadaniem do pociągu — odrzekła lekko Klara.
Roksana zmrużyła gniewnie oczy.
— A już myślałam, że moja mama naprawdę użyła brzydkiego słowa.
— Potrafię czytać między wierszami, więc…
Klara zamilkła pod naporem spojrzenia przyjaciółki, które krzyczało: „Spływaj!”. Posłała jej buziaka dla żartu, a potem zabrała kieliszki, butelkę i wyszła z łazienki.
Roksana wyskoczyła z wanny, wytarła się ręcznikiem i narzuciła szlafrok. Próbowała sobie przypomnieć kłamstwa, których dopuściła się w ostatnim czasie, jednak nie przychodziło jej do głowy żadne istotne.
Kilka minut później, już po nerwowej rozmowie z matką, siedziała sztywno na tapczanie w salonie. Wpatrywała się w małą zieloną karteczkę, na której widniał dziewięciocyfrowy numer. Zapisując go, Roksana dociskała długopis tak mocno, że zostawił ślady na blacie stolika. Po chwili złapała za komórkę i zadzwoniła do największego prostaka, jakiego w życiu spotkała. Klara przytknęła ucho do drugiej strony urządzenia.
Odebrał przed ostatnim sygnałem, choć na pewno czekał na ten telefon.
— Słucham?
Roksana próbowała zachować stoicki spokój, ale nagle zapomniała języka w gębie. Spojrzała stropiona na przyjaciółkę, a potem zerknęła na przedziurawioną karteczkę. Odtworzyła szybko w pamięci rozmowę z matką i skrzywiła się brzydko, zalana kolejną falą złości.
— Ty podły draniu — wycedziła.
— Miło mi. Ja jestem Szymon. — Zarechotał szyderczo.
— Niech się pan śmieje, póki może. — Przeszła na formalny ton, bo pożałowała, że zniżyła się do poziomu tego człowieka. — Pożałuje pan tego, co zrobił.
— Groźbami nie odzyskasz torebki, blondi.
— Per pani, proszę! — syknęła, zaciskając mocniej dłoń na komórce. — Gdzie pan mieszka?
— Chciałabyś wiedzieć, per pańciu. — W jego głosie zabrzmiał prześmiewczy ton. — Spotkajmy się w tym samym miejscu, co ostatnio. Ja oddam ci torbę, a ty mi kasę.
— Ma pan jakiś dowód, że tamte tulipany kosztowały trzydzieści złotych? Wyglądały na znacznie tańsze — rzuciła z udawaną obojętnością.
— Tak jak ty, gdy leżałaś w śniegu — odparował szyderczo.
— Burak — warknęła, pąsowiejąc ze złości.
— Przepraszam. Faktycznie przesadziłem. Taniej wyglądać już się nie dało.
— Dla pana wciąż za drogo — odrzekła przesłodzonym głosem.
— Gdy zechcę, będzie taniej — zadrwił. — Czekam w czwartek o jedenastej rano. — Rozłączył się, zanim Roksana zdołała wymyślić jakąkolwiek ripostę.
W jej oczach malowało się oburzenie. Klara odsunęła ucho od telefonu i rzuciła niecenzuralnym komentarzem.
— Co teraz? — spytała załamana Roksana.
— Zapłać mu. Trzydzieści złotych to nie majątek, a ty będziesz miała święty spokój.
— Tak bym zrobiła, gdyby mnie nie obrażał.
Klara machnęła ręką i oznajmiła z niepasującą do niej powagą:
— Ja cisnęłabym mu kasę w twarz, zabrała torebkę i odeszła z godnością. Czasami trzeba ustąpić głupszemu.
Roksana pokiwała głową i wróciła do łazienki. Zamyślona, zmyła makijaż i popatrzyła ponuro w lustro. Wtedy zaświtał jej w głowie niecny plan — zorganizuje obławę na grabieżcę torebki. Dzięki współpracy z policją mogłaby zaoszczędzić pieniądze, odzyskać własność i, co najważniejsze, utrzeć nosa pyskatemu złodziejowi. Dumna z siebie, uśmiechnęła się mściwie.
Podstawianie posiłków pod nos, ostentacyjne zmienianie wody w wazonie pełnym świeżych tulipanów oraz pucowanie każdego kąta w domu w końcu się opłaciło. We środowy poranek matka wyrwała Szymonowi ścierkę, którą przecierał ceratę na stole w kuchni, i pogroziła mu palcem:
— Tylko spróbuj mnie znów okłamać. Starczy tego podlizywania się.
— No co ty, mamo! Po co umawiałem cię w spa na weekend? Nie sądziłem, że przejdzie ci tak szybko. — Wyszczerzył zęby i zrobił unik przed szmatą.
— Weź się za jakąś robotę, zamiast dowcipkować.
— A wziąłem się, wziąłem.
— Czyżby? — zapytała sceptycznie.
— Arek i ja wpadliśmy na genialny pomysł.
Matylda spojrzała na syna z ukosa, zaniepokojona jego ożywieniem.
— Zakładamy firmę. Będziemy tworzyć i wydawać własną miejską gazetę — oznajmił dumnie.
— Czyś ty oszalał?! — krzyknęła z niedowierzaniem wypisanym na twarzy.
— Skądże znowu!
— Mało jest gazet w kioskach? — zapytała kąśliwie.
— Ale nasza będzie najlepsza. Obiektywna, ciekawa, przyciągnie miliony czytelników. — Szymon mówił, co mu ślina na język przynosiła.
— Niby skąd weźmiecie na to pieniądze?
— Wczoraj dostaliśmy dofinansowanie z urzędu pracy — wyjawił z zadowoleniem. — A jutro idę po pożyczkę. Część wszystkich funduszy przeznaczę na kupno motocykla, bo potrzebuję transportu, a za resztę założę redakcję.
— Szymon, ty chyba nie mówisz poważnie. — Matylda usiadła przy stole, jakby zrobiło jej się słabo. — Idź do normalnej pracy i nie pakuj się w kłopoty.
— To będzie normalna praca, wielu ludzi tak zaczyna.
— Ale mają wykształcenie, plecy i pieniądze do przepuszczenia — odparowała najeżona. — Nie porywają się z motyką na słońce. Zabraniam ci realizowania tego pomysłu.
— Jestem dorosły.
— Nie wygląda na to. Znowu coś przede mną zataiłeś. — W jej oczach zalśnił żal. — Zacznij się w końcu zachowywać rozsądnie.
— Dzięki za wsparcie.
— Dzięki za zrozumienie, że jesteś studentem, a co za tym idzie, potrzebujesz mało absorbującej pracy! Chcesz zmarnować kolejne lata studiów i jeszcze popaść w długi? — Matylda załamała ręce.
— Do licha! Przecież będę działać z Arkiem!
— I znowu wyjdziesz na tym jak Zabłocki na mydle! — wypomniała ostro, choć bez satysfakcji.
Szymon uderzył pięścią w stół i wyszedł z kuchni, tłumiąc przekleństwa cisnące się na usta, a potem zniknął w swoim pokoju. Doskonale pamiętał, że dotychczas marnie wychodził na współpracy z kuzynem. Kiedyś dał mu się namówić na wspólny wyjazd za granicę, by zbierać truskawki. Po kilku tygodniach harówy nie dostali wypłaty. Ale jakoś to przebolał. Innym razem uwierzył Arkowi, że ten dokładnie przeczytał umowę na zlecenie, które mieli zrealizować. Okazała się jednak bardzo niekorzystna. Musieli w ciągu trzech dni pomalować wszystkie ściany w nowym biurowcu. W razie jakichkolwiek opóźnień groziła im ogromna kara finansowa. Pracowali z krótkimi tylko przerwami na sen, jedzenie i toaletę, natyrali się za sześciu, a dostali haniebnie mało. Po fakcie Arek przyznał, że szef to jego dobry znajomy i dlatego nie przeczytał całej umowy.
Mimo tego wszystkiego Szymon lubił kuzyna, szanował go za pracowitość i wiedział, że mogliby razem konie kraść. Dlatego nie miał ochoty wysłuchiwać wyrzutów matki. W końcu to on ryzykował czas i pieniądze. Matylda jednak ani myślała odpuścić. Przyszła do niego i pogroziła mu palcem.
— Zostaw zabawę w gazetę Arkowi.
— Wbiłbym mu nóż w plecy — jęknął.
— Zwróćcie więc dofinansowanie. Nie nadajecie się do prowadzenia własnego biznesu — stwierdziła oschle.
Sprzeczkę przerwał dzwonek domofonu. Wyszli razem na korytarz i Matylda otworzyła drzwi sąsiadowi, który przyprowadził dwójkę dzieci pod jej opiekę. Dorabiała sobie jako niania, odkąd zredukowano jej dyżury w szpitalu. Kiedy zaczęła zdejmować maluchom kurtki, Szymona ogarnęły wyrzuty sumienia, że nie zdołał zapewnić matce lżejszego życia. Pożałował, że tyle jej dotąd napsuł krwi.
Zamknął drzwi za sąsiadem, przekręcił klucz w zamku i odłożył go na półkę, żeby nie dosięgły go dzieci, a potem położył dłoń na ramieniu matki i powiedział uspokajająco:
— Masz rację. Odpuszczam.
Na twarzy Matyldy odmalowała się ulga. Kiwnęła głową i ruszyła z dziećmi do salonu. Nawet nie podejrzewała, że syn ją okłamał. Zamknął się w swoim pokoju, usiadł przed laptopem, przejrzał uważnie oferty lokali do wynajęcia. Zaczął się umawiać na obejrzenie wybranych. Jeden z potencjalnych najemców zaproponował mu, żeby się spotkali następnego dnia o jedenastej rano, czyli wtedy, kiedy miał się spotkać z damulką od torebki. Szymon zgodził się bez wahania, bo przyszła kariera była dla niego ważniejsza niż osobiste porachunki. Zakończył rozmowę z najemcą, wybrał w telefonie nowy numer i usłyszał znajomą kościelną melodyjkę.
Roksanie środowy poranek jawił się brzydko i ponuro. Słońce chowało się za ciemnymi chmurami i odnosiła wrażenie, że zapadł już zmierzch, a zmiana ciśnienia przyprawiła ją o ból głowy. Wypiła dwie kawy, a gdy po nich nie poczuła się lepiej, postanowiła, że tego dnia zostanie w mieszkaniu. Śmiało mogła zrobić sobie wolne od samych nieobowiązkowych wykładów, które zaczynały się w południe. Co prawda istniało ryzyko, że nikt się z nią nie podzieli notatkami przydatnymi na wiosenne egzaminy, ale w ostateczności wolała wkuwać na pamięć podręczniki, niż mierzyć się z trudami trwającego dnia.
Kiedy już leżała leniwie wyciągnięta na kanapie, oglądając serial za serialem, z korytarza dobiegły skrzypnięcie otwieranych drzwi i czyjeś krzyki. Zgramoliła się z kanapy i wyszła na korytarz, skąd słyszała kłótnię Klary z nabzdyczoną sąsiadką z mieszkania naprzeciwko. Każda stała w progu własnych drzwi, a ich wzajemne pretensje przecinały powietrze na klatce schodowej.
— Może jeszcze pani powie, że za głośno oddychamy?! — przygadywała Klara.
— Pewnie, że tak! — Sąsiadka wygrażała jej pięścią. — Słychać was nawet na drugim końcu miasta!
Kłóciły się dalej, a tymczasem ku swojemu zaskoczeniu Roksana spostrzegła, że Klara trzyma jej skradzioną torbę. Nie wierzyła własnym oczom. Podeszła do przyjaciółki i obejrzała torbę z bliska.
Wtedy zauważyła, że do paska była przyczepiona duża kartka z wiadomością: „Sorry, jednak nie mam czasu na randkę. Sprzedam twoje łańcuszki. Są sztuczne, więc nie powinnaś za nimi tęsknić. A jeśli jednak za nimi zatęsknisz, to szukaj ich w necie. Do rychłego niezobaczenia”.
Wpatrywała się z niedowierzaniem w słowa, aż w końcu z odrętwienia wyrwał ją głos sąsiadki:
— Szatańskie nasienie!
Pociągnęła Klarę za ramię i szybko zatrzasnęła drzwi, nie chcąc zaostrzać konfliktu. Ta jęknęła rozżalona, bo to ona zawsze musiała mieć ostatnie słowo. Roksana obrzuciła ją wzburzonym spojrzeniem i zabrała jej torbę.
— Skąd to się tu wzięło? — zapytała napastliwie.
— Znalazłam ją pod drzwiami.
Roksana przez chwilę stała w bezruchu i patrzyła zdezorientowana na nie mniej skołowaną przyjaciółkę. Potem przeniosła się do salonu, żeby sprawdzić zawartość torby. Wysypała wszystko na kanapę i przeskakiwała wzorkiem od rzeczy do rzeczy.
Klara szybko ściągnęła kurtkę i poszła za przyjaciółką.
— Brakuje czegoś? — zapytała.
— Chyba tylko łańcuszków — w głosie Roksany zabrzmiał zawód. — Mieliśmy się spotkać jutro w parku. Planowałam, że wezwę policję.
Klara przesunęła dłonią po wysypanych rzeczach.
— Ana, oddał ci wszystko, co cenne, a do tego nie użył karty. — Pomachała kolorowym plastikiem przed nosem przyjaciółki. — Powinnyśmy świętować.
— Przez niego przepadły mi praktyki — burknęła naburmuszona Roksana.
— Znajdziesz lepsze.
Po jej twarzy przemknęło powątpiewanie. Prześlizgnęła wzrokiem po swoich rzeczach. Była ciekawa, skąd ten facet wiedział, gdzie odnieść torebkę. Po chwili jej spojrzenie padło na telefon leżący na stoliku. Coś ją tknęło, żeby do niego zajrzeć, i zaraz się okazało, że miała wiadomość od matki: „Zostań dziś w domu, kolega odda Ci zgubioną torebkę”. Roksanę aż skręciło na widok słowa „kolega”. Nie powiedziała matce o tym, co zaszło w parku, i wmówiła jej, że jakiś pijany znajomy znajomych stroił sobie głupie żarty przez telefon. Nawet nie chciała wiedzieć, co ten drań powiedział tym razem.
Klara położyła kartę na podłokietniku kanapy.
— Wykorzystaj tę kartę, zanim znowu cię okradną — zażartowała.
Roksana westchnęła z przejęciem i rzuciła:
— Idziemy na lodowisko.
— Słucham? Przecież nie lubisz jeździć na łyżwach — przypomniała Klara zaniepokojonym tonem.
— Ale ty tak.
— Chyba zapomniałaś, o co chodzi w dawaniu prezentu. Ma zadowolić obdarowanego, a nie tego, kto go wręczył.
— Chcę zrobić coś miłego — bąknęła Roksana.
Klara mruknęła z wahaniem. Czuła się niezręcznie, że przyjaciółka właściwie zwracała otrzymany prezent.
— No dobra. — W końcu ugięła się pod twardym spojrzeniem. — Zaczekaj chwilkę. Muszę do toalety.
Roksana uśmiechnęła się z wdzięcznością. Posprzątała szybko swoje rzeczy i przeszła do korytarza. Założyła kozaki, a potem usiadła na okrągłym pufie i w zamyśleniu zaczęła gładzić palcami pierścionek zaręczynowy. Przyglądała się, jak brylanty, tworzące mijające się linie, błyszczą magicznie w świetle, jak pięknie współgrają z białym złotem.
Zacisnęła pięść i westchnęła z tęsknoty za narzeczonym.