Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Upadek Lewiatana. Cykl Expanse. Tom 9 - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
26 stycznia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
45,00

Upadek Lewiatana. Cykl Expanse. Tom 9 - ebook

Najlepszy cykl science-fiction ostatniej dekady osiąga niesamowite zwieńczenie w dziewiątym, ostatnim tomie będącej laureatką nagrody Hugo space opery Jamesa S.A. Coreya, która zainspirowała serię Amazon Prime Original.

Zdobywca nagrody Hugo dla najlepszego cyklu.

Imperium lakońskie upadło, uwalniając 1300 układów spod rządów Winstona Duarte. Jednak starożytny wróg, który zabił budowniczych bram, obudził się i na nowo podjął wojnę przeciwko naszemu wszechświatowi.

W martwym układzie Ardo Elvi Okoye kieruje desperacją misją naukową mającą na celu zrozumienie tego, kim byli budowniczowie wrót i co ich zniszczyło, nawet jeśli ceną jest złamanie własnych zasad i narażenie na wpół obcych dzieci, na których barki spadł ciężar badań. Pośród zasiedlonych przez ludzkość gwiezdnych układów pułkownik Aliana Tanaka poluje na zaginioną córkę Duarte... oraz samego imperatora. A na Rosynancie James Holden i jego załoga walczą o zapewnienie ludzkości przyszłości pośród strzępów i odłamków tego, co nastało wcześniej.

Gdy niemal niewyobrażalne siły przygotowują się do wymazania całego ludzkiego życia, Holden i grupa niespodziewanych sojuszników odkrywają ostatnią, desperacką szansę na zjednoczenie całej ludzkości, która w razie wygranej obiecuje stworzenie potężnej galaktycznej cywilizacji wolnej od wojen, kłamstw i tajemnic.

Jednak cena zwycięstwa może być większa od kosztu przegranej.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67023-73-3
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRO­LOG

Naj­pierw był czło­wiek nazy­wa­jący się Win­ston Duarte. A potem prze­stał być.

Ostat­nie chwile były zwy­czajne. Sie­dział na sofie w swoim gabi­ne­cie w sercu Budynku Rzą­do­wego. Ekran na biurku – z lakoń­skiego drzewa desz­czo­wego, o ziar­nie jak w ska­łach osa­do­wych – wyświe­tlał tysiąc kon­ku­ru­ją­cych o jego uwagę rapor­tów. Zegar impe­rium powoli obra­cał try­bami, z każ­dym obro­tem koła czy­niąc mecha­nizm odro­binę gład­szym i pre­cy­zyj­niej­szym. Prze­glą­dał doty­czące bez­pie­czeń­stwa raporty z Aube­ronu, gdzie w reak­cji na prze­moc sepa­ra­ty­stów guber­na­tor zaczął rekru­to­wać miej­sco­wych do ukła­do­wych sił ochrony. Jego córka Teresa wybrała się na jedną z nie­le­gal­nych przy­gód poza teren budynku. Samotna natura wycie­czek, o któ­rych sądziła, że umy­kają czuj­nemu oku lakoń­skiej ochrony, była bar­dzo ważna dla jej roz­woju, a on trak­to­wał je nie tylko z łaska­wo­ścią, ale i z dumą. Dopiero nie­dawno powie­dział jej o zwią­za­nych z nią swo­ich pla­nach: miała do niego dołą­czyć jako druga pacjentka Paola Cor­ta­zara, by roz­sze­rzyć i pogłę­bić jej świa­do­mość podob­nie jak jego, zapew­nia­jąc życie może nie wieczne, ale przy­naj­mniej bar­dzo dłu­gie. Za sto lat wciąż będą prze­wo­dzić impe­rium ludz­ko­ści. Za tysiąc. Dzie­sięć tysięcy.

Jeśli.

Tutaj kryła się potworna pre­sja. Wszech­po­tężne „jeśli”. Jeśli zwal­czy powszechne wśród ludzi samo­za­do­wo­le­nie. Jeśli prze­kona olbrzy­mią, nie­spójną masę ludz­ko­ści, że muszą pod­jąć dzia­ła­nia, by unik­nąć losu poprzed­ni­ków. Albo zro­bią, co będzie konieczne do zro­zu­mie­nia i poko­na­nia ciem­no­ści po trze­ciej stro­nie pier­ścieni wrót, albo zginą z jej ręki.

Eks­pe­ry­menty w ukła­dzie Tecoma były takie same jak wszel­kie kry­tyczne kroki w całych dzie­jach ludz­ko­ści, od kiedy tylko pierw­szy ssak posta­no­wił sta­nąć na tyl­nych nogach, by wysu­nąć głowę ponad trawę. Jeśli się uda, znowu wszystko zmieni. Wszystko zmie­niało wszystko, co było wcze­śniej. I była to naj­mniej zaska­ku­jąca rzecz w życiu.

W swo­ich ostat­nich chwi­lach się­gał po her­batę, ale dzięki jed­nemu z nowych zmy­słów otrzy­ma­nych od dok­tora Cor­ta­zara dostrzegł, że dzba­nek już wystygł. Świa­do­mość wibra­cji mole­ku­lar­nych była ana­lo­giem fizycz­nego uczu­cia cie­pła – reje­stro­wała tę samą mate­rialną rze­czy­wi­stość – ale zwy­kły ludzki zmysł był jak dziecko gra­jące na pisz­czałce w porów­na­niu z potężną, sym­fo­niczną świa­do­mo­ścią Duarte.

Nad­szedł ostatni moment.

W jed­nej chwili, mię­dzy decy­zją o wezwa­niu poko­jo­wego ze świe­żym dzban­kiem her­baty i się­gnię­ciem do przy­ci­sku inter­komu, umysł Win­stona Duarte został zdmuch­nięty jak stóg słomy w hura­ga­nie.

Był tam ból – mnó­stwo bólu – i strach. Ale nie został nikt, kto mógłby je czuć, więc szybko wyga­sły. Nie było świa­do­mo­ści, żad­nego wzoru, nikogo, kto mógłby myśleć myślami, które wzbie­rały i przy­ga­sały. Coś deli­kat­niej­szego – wdzięcz­niej­szego, bar­dziej wyszu­ka­nego – zgi­nę­łoby. Stru­mień nar­ra­cyjny uwa­ża­jący się za Win­stona Duarte został roze­rwany na strzępy, ale nie stało się tak z gosz­czą­cym go cia­łem. Deli­katne prze­pływy ener­gii w ciele wpa­dły w burzę nie­wi­docz­nych tur­bu­len­cji, która roze­rwała ich spój­ność. A potem, nie­zau­wa­żone przez nikogo, zaczęły powoli zwal­niać i się uspo­ka­jać.

Trzy­dzie­ści bilio­nów komó­rek jego ciała wciąż pobie­rało tlen ze zło­żo­nego płynu nazy­wa­nego krwią. Struk­tury będące neu­ro­nami odtwa­rzały powią­za­nia ze sobą, jak kum­ple od kie­li­cha w pod­świa­do­mej syn­chro­ni­za­cji razem uno­szący kufle. Było coś, czego nie było. Nie to co poprzed­nio, ale w pozo­sta­wio­nej pustej prze­strzeni zaczęło osia­dać coś nowego. Taniec, nie tan­cerz. Wir, nie woda. Nie osoba. Nie umysł. Ale coś.

Kiedy świa­do­mość wró­ciła, naj­pierw poja­wiła się w kolo­rach. Nie­bie­ski, choć bez słowa na nie­bie­skość. Potem czer­wień. Potem biel, która rów­nież coś zna­czyła. Frag­ment poję­cia. Śnieg.

Poja­wiła się radość i utrzy­mała się dłu­żej niż strach. Głę­bo­kie, pul­su­jące uczu­cie zachwytu nio­sło się bez niczego, co mogłoby je nieść. Wzory poja­wiały się i gasły, zbie­rały się i roz­pa­dały. Nie­liczne, które roz­pa­dały się wol­niej, cza­sami wcho­dziły w rela­cje ze sobą i cza­sami dzięki temu utrzy­my­wały się dłu­żej.

Jak dziecko powoli mapu­jące dotyk, wzrok i kine­ste­zję w coś, czego nie nazy­wano jesz­cze „stopą”, strzępki świa­do­mo­ści doty­ka­jące świata zaczęły się for­mo­wać coś w rodzaju zro­zu­mie­nia. Coś poczuło wła­sną nie­mra­wość, bru­talną fizycz­ność wpy­cha­jącą che­mi­ka­lia w olbrzy­mie prze­strze­nie mię­dzy komór­kami. Czuło surowe, otwarte wibra­cje ota­cza­jące łączące światy pier­ście­nie wrót i myślało o nich jak o otar­ciach i wrzo­dach. Coś czuło. Coś myślało. Przy­po­mniało sobie, jak pamię­tać, a potem zapo­mniało.

Był jakiś powód, jakiś cel. Coś uza­sad­niało potwor­no­ści, by unik­nąć jesz­cze gor­szych. Zdra­dził swój naród. Spi­sko­wał prze­ciwko miliar­dom. Ska­zał na śmierć lojal­nych wzglę­dem sie­bie ludzi. Był powód. Przy­po­mniał go sobie. Zapo­mniał. Na nowo odkrył wspa­niały blask żółci i poświę­cił się czy­stemu doświad­cza­niu go.

Sły­szał głosy i sym­fo­nie. Odbie­rał je jak kwa­ka­nie. Zasko­czyło go odkry­cie ist­nie­nia i że to on. Było coś, co powi­nien zro­bić. Ura­to­wać ludz­kość. Coś nie­do­rzecz­nie wiel­kiego w tym stylu.

Zapo­mniał.

„Wróć. Tatu­siu, wróć do mnie”.

Jak kiedy była nie­mow­lę­ciem i spała u jego boku, sku­pił się na niej z przy­zwy­cza­je­nia. Jego córka zakwi­liła, a on pod­niósł się, by nie musiała tego robić żona. Trzy­mała dłoń w jego dłoni. Coś powie­działa. Nie pamię­tał słów, więc cof­nął się w cza­sie do chwili, gdy je wypo­wia­dała. „Dok­tor Cor­ta­zar? On mnie zabije”.

To nie wyda­wało się wła­ściwe. Nie wie­dział dla­czego. Burza w innym miej­scu była gło­śna i cicha, i gło­śna. To było powią­zane. Miał ich ura­to­wać przed czymś kry­ją­cym się w tej burzy, przed czymś, co było burzą. Albo przed ich wła­sną, zbyt ludzką naturą. Ale jego córka była tutaj i była inte­re­su­jąca. Widział cier­pie­nie prze­pły­wa­jące przez jej mózg, przez całe ciało. Ból w jej krwi roz­no­sił się wonią w powie­trzu wokół niej i chciał. Chciał ją uspo­koić, pocie­szyć. Chciał napra­wić wszystko, co było z nią nie tak. Jed­nakże dużo cie­kaw­sze było to, że pierw­szy raz _chciał._

Dziwne wra­że­nie czu­cia takich rze­czy pobu­dziło jego uwagę i się roz­pro­szył. Trzy­mał jej dłoń i błą­dził. Kiedy wró­cił, wciąż trzy­mał jej dłoń, ale była kimś innym. „Musimy pana tylko zeska­no­wać, sir. To nie będzie bolało”.

Przy­po­mniał sobie dok­tora Cor­ta­zara. „On mnie zabije”_._ Ode­słał Cor­ta­zara, pcha­jąc puste miej­sca mię­dzy dro­bin­kami two­rzą­cymi jego fizyczny byt, a czło­wiek zawi­ro­wał jak pył. Pro­szę. Pro­blem roz­wią­zany. Wysi­łek zmę­czył go i spra­wił, że ciało zabo­lało. Pozwo­lił sobie odpły­nąć, choć zauwa­żył, że odpły­nął mniej. Jego układ ner­wowy został strza­skany, ale upar­cie się odtwa­rzał. Ciało upie­rało się, że nawet jeśli nie mógł ist­nieć, mógł ist­nieć. Podzi­wiał tę upartą odmowę pod­da­nia się śmierci, jakby to było coś nie­za­leż­nego od niego. Czy­sta bez­myśl­ność i fizyczny impuls par­cia dalej, deter­mi­na­cja każ­dej komórki do dal­szego funk­cjo­no­wa­nia, zatwar­działa potrzeba kon­ty­nu­acji egzy­sten­cji, która nawet nie wyma­gała woli. To wszystko coś zna­czyło. Było ważne. Musiał tylko przy­po­mnieć sobie jak. Miało to coś wspól­nego z jego córką. Miało jakiś zwią­zek z zapew­nie­niem jej bez­pie­czeń­stwa.

Przy­po­mniał sobie. Przy­po­mniał sobie bycie czło­wie­kiem kocha­ją­cym swoje dziecko, więc przy­po­mniał sobie bycie czło­wie­kiem. Co było liną sil­niej­szą niż ambi­cja, która zbu­do­wała impe­rium. Przy­po­mniał sobie, że uczy­nił się czymś innym niż czło­wiek. Czymś wię­cej. I zro­zu­miał, jak jego obca siła rów­nież go osła­biła. Jak pry­mi­tywna i nie­ape­tyczna glina ciała powstrzy­mała go przed ani­hi­la­cją. Miecz, który ściął miliardy anio­łów, tylko nie­znacz­nie prze­szko­dził naczel­nym w ich bań­kach metalu i powie­trza. A czło­wiek zwany Win­ston Duarte, w pół drogi mię­dzy anio­łem a małpą, został roz­bity, ale nie zabity. Odłamki odna­la­zły drogę powrotną.

Był też ktoś inny. Czło­wiek z wyschnię­tymi stru­mie­niami w umy­śle. Jesz­cze jeden zmie­niony czło­wiek. James Hol­den, wróg dzie­lący z nim wroga, jesz­cze zanim Win­ston Duarte został roz­bity, a dzięki roz­bi­ciu stał się.

Z nie­skoń­czo­nym wysił­kiem i sta­ra­niem ścią­gał nie­moż­liwy bez­miar i zło­żo­ność swo­jej świa­do­mo­ści w coraz mniej­szy obszar, sku­pia­jąc się w to, czym był. Nie­bie­ski wyblakł w kolor znany mu, gdy był czło­wie­kiem. Przy­ga­sło uczu­cie sza­le­ją­cej tuż po dru­giej stro­nie burzy, prze­mocy i zagro­że­nia. Poczuł cie­płe, pach­nące żela­zem mięso swo­jej dłoni, która niczego nie trzy­mała. Otwo­rzył oczy, zwró­cił się do ste­ro­wa­nia inter­ko­mem i otwo­rzył połą­cze­nie.

– Kelly – powie­dział. – Czy możesz przy­nieść mi świeży dzba­nek her­baty?

Cisza trwała kró­cej, niż można się było spo­dzie­wać, wziąw­szy pod uwagę oko­licz­no­ści.

– Tak jest, sir – odpo­wie­dział Kelly.

– Dzię­kuję. – Duarte się roz­łą­czył.

W jego gabi­ne­cie umiesz­czono łóżko medyczne z napo­wie­trza­nym mate­ra­cem pian­ko­wym zapo­bie­ga­ją­cym odle­ży­nom, ale sie­dział przy biurku, jakby ni­gdy go nie opusz­czał. Skon­tro­lo­wał swoje ciało, zauwa­ża­jąc jego sła­bość. Wychu­dze­nie mię­śni. Wstał, zaci­snął ręce za ple­cami i ruszył w stronę okna by spraw­dzić, czy zdoła do niego dotrzeć. Zdo­łał.

Na zewnątrz padał lekki, stu­ka­jący w szyby deszcz. Na chod­ni­kach powsta­wały kałuże, a trawa była jasna i czy­sta. Się­gnął do Teresy i ją zna­lazł. Nie było jej w pobliżu, ale nie czuła się zagro­żona. Jakby znowu obser­wo­wał ją, jak włó­czy się po oko­licy, tylko tym razem bez sztucz­nych socze­wek kamer. Odczu­wał do niej wielką miłość i sła­bość. Oce­aniczną. Ale to nie było pilne. Naj­czyst­szym wyra­zem jego miło­ści była praca, więc zwró­cił się do niej, jakby to był każdy zwy­kły dzień.

Jak zawsze na początku każ­dego dnia, Duarte wywo­łał pod­su­mo­wa­nie naj­waż­niej­szych infor­ma­cji. Zwy­kle miało jedną stronę, tym razem był to wielki tom. Prze­sor­to­wał kate­go­rie, wycią­ga­jąc wątki doty­czące sta­tusu ruchu przez prze­strzeń wrót.

Ujmu­jąc to łagod­nie, pod jego nie­obec­ność nie działo się naj­le­piej. Naukowe raporty z utraty sta­cji Medyna i _Cyklona_. Ana­lizy woj­skowe oblę­że­nia Lako­nii i utraty plat­form kon­struk­cyj­nych. Pod­su­mo­wa­nia wywia­dow­cze nasi­la­ją­cej się opo­zy­cji pośród sze­roko roz­pro­szo­nych ukła­dów zaję­tych przez ludz­kość i wysił­ków admi­rała Trejo mają­cych na celu utrzy­ma­nie impe­rium bez niego.

Nie­długo po śmierci jej mamy był taki moment, gdy Teresa posta­no­wiła zro­bić mu śnia­da­nie. Była młoda i tak nie­zdarna, zatem zawio­dła. Pamię­tał skórkę chleba z wielką stertą dżemu i kawał­kiem nie­sto­pio­nego masła na wierz­chu. Połą­cze­nie ambi­cji, uczu­cia i tra­gi­zmu było na swój spo­sób piękne. Był to rodzaj wspo­mnie­nia, które prze­trwało, bo miłość i zawsty­dze­nie tak dosko­nale do sie­bie paso­wały. Teraz było podob­nie.

W tej chwili dys­po­no­wał jasną świa­do­mo­ścią prze­strzeni wrót. Sły­szał jej echa w mate­rii rze­czy­wi­sto­ści, jakby przy­kła­dał ucho do pokładu statku, by poznać stan sil­nika. Furia wroga była teraz dla niego tak oczy­wi­sta, jakby mógł sły­szeć jego głos. Wrza­ski roz­dzie­ra­jące coś nie­bę­dą­cego powie­trzem w czymś, co nie było cza­sem.

– Admi­rale Trejo – ode­zwał się, a Anton drgnął.

***

To był piąty tydzień połą­czo­nego tournée pra­so­wego i ponow­nego pod­boju układu Sol. Sie­dział w swo­jej kabi­nie zmę­czony po całym dniu ści­ska­nia dłoni i roz­mów z lokal­nymi przy­wód­cami i urzęd­ni­kami. Był widoczną twa­rzą pra­wie oba­lo­nego impe­rium i pil­no­wał, by nikt nie zorien­to­wał się, jak bli­sko zna­leźli się utraty wszyst­kiego. Po dłu­gich tygo­dniach lotu z dużym cią­giem z Lako­nii było to wyczer­pu­jące. Pra­gnął jedy­nie moc­nego drinka i ośmiu godzin w łóżku. Albo dwu­dzie­stu. Zamiast tego pro­wa­dził roz­mowę wideo z sekre­ta­rzem gene­ral­nym Duche­tem i jego mar­sjań­skim odpo­wied­ni­kiem: obaj byli na Lunie, dosta­tecz­nie bli­sko, by opóź­nie­nie świa­tła nie prze­szka­dzało w roz­mo­wie. Poli­tycy kła­mali z sze­ro­kimi uśmie­chami, Trejo z rów­nie sze­ro­kim uśmie­chem gro­ził.

– Oczy­wi­ście rozu­miemy koniecz­ność jak naj­szyb­szego uru­cho­mie­nia stoczni orbi­tal­nych. Odbu­dowa naszej wspól­nej obrony jest klu­czowa – powie­dział Duchet. – Jed­nakże, bio­rąc pod uwagę bez­pra­wie, jakie zapa­no­wało po ostat­nim ataku na Lako­nię, naszym głów­nym prio­ry­te­tem jest zapew­nie­nie bez­pie­czeń­stwa tym pla­ców­kom. Potrze­bu­jemy jakiejś gwa­ran­cji, że pań­skie okręty będą w sta­nie ochro­nić te cenne aktywa. Nie chcemy malo­wać na sobie wiel­kich tarcz, do któ­rych będzie mogło strze­lać pod­zie­mie.

_Wła­śnie sko­pali wam tyłek, znisz­czyli fabryki i stra­ci­li­ście dwa naj­po­tęż­niej­sze okręty bojowe, a teraz sta­ra­cie się utrzy­mać impe­rium w cało­ści. Czy macie dość jed­no­stek, by zmu­sić nas do pracy dla was?_

– To prawda, że odnie­śli­śmy pewne straty – Trejo prze­cią­gał słowa, jak robił to cza­sem w gnie­wie. – Ale nie ma powodu do nie­po­koju. Mamy wię­cej, niż trzeba, nisz­czy­cieli klasy _Pul­sar_, by zapew­nić pełne bez­pie­czeń­stwo w ukła­dzie Sol.

_Wła­śnie pod­bi­łem was na nowo z dwiema dzie­siąt­kami tych okrę­tów i mam od groma wię­cej takich, które mogę tu ścią­gnąć, jeśli będzie potrzeba, więc, do cho­lery, rób­cie, co wam każę._

– Miło mi to sły­szeć – odpo­wie­dział mar­sjań­ski pre­mier. – Pro­szę prze­ka­zać wyso­kiemu kon­su­lowi, że doło­żymy wszel­kich sta­rań, by dotrzy­mać har­mo­no­gramu pro­duk­cji.

_Pro­szę nie robić nalo­tów dywa­no­wych na nasze mia­sta._

– Prze­każę mu – zapew­nił Trejo. – Wysoki kon­sul bar­dzo sobie ceni wasze wspar­cie i lojal­ność.

_Duarte to śli­niący się idiota, ale jeśli dacie mi okręty do utrzy­ma­nia impe­rium w cało­ści, nie będę musiał nisz­czyć waszych cho­ler­nych pla­net i może wszy­scy wygramy._

Trejo zamknął połą­cze­nie i odchy­lił się na krze­śle. Wzy­wała go cze­ka­jąca w szafce butelka whi­sky, choć łóżko było dużo gło­śniej­sze. Nie miał czasu na żadne z nich. Pod­zie­mie wciąż spra­wiało kło­poty w tysiąc trzy­stu ukła­dach gwiezd­nych. A to tylko ludzki pro­blem. Do tego docho­dziły wrota i coś w nich, co cią­gle wyłą­czało ludz­kie umy­sły w całych ukła­dach jed­no­cze­śnie i szu­kało spo­so­bów na znisz­cze­nie ludz­ko­ści.

Nie ma spo­czynku dla nik­czem­nych. Ani pokoju dla pra­wych.

– Połącz mnie z przed­sta­wi­cie­lem Sto­wa­rzy­sze­nia Świa­tów w ukła­dzie Sol. Nie pamię­tam jej nazwi­ska – powie­dział. Usły­szał go tylko sta­tek.

ŁĄCZĘ, bły­snęło na ekra­nie.

Czas na kolejne kłam­stwa z uśmie­chem. Kolejne zawo­alo­wane groźby. Wię­cej – użył tego słowa jak prze­kleń­stwa – dyplo­ma­cji.

– Admi­rale Trejo – roz­legł się głos za jego ple­cami.

Był zna­jomy, ale tak nie­spo­dzie­wany, że jego umysł miał pro­blem z przy­pi­sa­niem go do osoby. Na moment opa­dło go irra­cjo­nalne prze­ko­na­nie, że to jego adiu­tant sie­dział przez cały czas ukryty w tym pokoju i dopiero teraz posta­no­wił się ujaw­nić.

– Anton. – Teraz głos był niż­szy i pobrzmie­wał w nim przy­ja­ciel­ski ton.

Trejo odwró­cił się na krze­śle twa­rzą do pokoju. Koło łóżka stał Win­ston Duarte, z rękami zło­żo­nymi za ple­cami. Miał na sobie luźną koszulę, czarne spodnie i był boso. Włosy miał zmierz­wione, jakby dopiero przed chwilą się obu­dził. I wyglą­dał, jakby fak­tycz­nie tam był.

– Alarm bez­pie­czeń­stwa – rzu­cił Trejo. – Ten pokój. Pełna kon­trola.

Duarte zro­bił zbo­lałą minę.

– Anton – powtó­rzył.

Sta­tek w ciągu mili­se­kund prze­świe­tlił każdy mili­metr jego kabiny, szu­ka­jąc kogo­kol­wiek lub cze­go­kol­wiek, czego nie powinno tam być. Ekran zgło­sił, że w pomiesz­cze­niu nie ma żad­nych urzą­dzeń pod­słu­cho­wych, nie­bez­piecz­nych che­mi­ka­liów ani nie­au­to­ry­zo­wa­nej tech­no­lo­gii. Był jedyną osobą w środku. Sta­tek zapy­tał, czy chce wezwać uzbro­jony per­so­nel.

– Czy mam udar? – zapy­tał zjawę.

– Nie – zapew­nił Duarte. – Choć pew­nie powi­nie­neś tro­chę wię­cej sypiać. – Duch w jego pokoju nie­mal prze­pra­sza­jąco wzru­szył ramio­nami. – Słu­chaj, Anton. Zro­bi­łeś wszystko, o co mógł­bym cię pro­sić, by utrzy­mać impe­rium w cało­ści. Czy­ta­łem raporty. Wiem, jak trudna była ta praca.

– Cie­bie tu nie ma – oświad­czył Trejo, wspie­ra­jąc się na jedy­nej moż­li­wej rze­czy­wi­sto­ści wobec kłamstw zgła­sza­nych mu przez zmy­sły.

– Zna­cze­nie słowa „tutaj” stało się dla mnie dziw­nie ela­styczne – zgo­dził się Duarte. – I choć bar­dzo doce­niam twoją pracę, możesz teraz odpo­cząć.

– Nie, to jesz­cze nie koniec. Ja wciąż wal­czę, by utrzy­mać impe­rium w cało­ści.

– I naprawdę to doce­niam. Bar­dzo. Ale wybra­li­śmy nie­wła­ściwą drogę. Potrze­buję tro­chę spo­koju, żeby to sobie prze­my­śleć, i teraz wszystko widzę wyraź­niej. Wszystko będzie dobrze.

Potrzeba usły­sze­nia tych słów – uwie­rze­nia w nie – zalała Trejo jak powódź. Uczu­cie było potęż­niej­sze, niż gdy pierw­szy raz poca­ło­wała go kochanka.

Duarte pokrę­cił głową z roz­ba­wio­nym i melan­cho­lij­nym uśmie­chem.

– Stwo­rzy­li­śmy razem impe­rium obej­mu­jące galak­tykę. Kto by pomy­ślał, że mie­li­śmy zbyt cia­sną wizję?

Obraz, złu­dze­nie, pro­jek­cja… Cokol­wiek to było, znik­nęło nagle jak pomi­nięta klatka w fil­mie.

– Ożeż kurwa! – rzu­cił w pustkę Trejo. Na ekra­nie jego biurka wciąż bły­skał alarm bez­pie­czeń­stwa. Ude­rzył dło­nią w przy­cisk łącz­no­ści.

– Sir – zare­ago­wał ofi­cer dyżurny. – Mamy aktywny alarm z pań­skiej kajuty. Czy chce pan…?

– Macie pięć minut na przy­go­to­wa­nie mak­sy­mal­nego ciągu do wrót.

– Sir?

– Włą­czyć alarm – rzu­cił Trejo. – I umieść­cie wszyst­kich na pry­czach. Musimy wró­cić na Lako­nię. Natych­miast.ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Jim

– Namie­rzył nas – powie­dział Aleks. Zro­bił to lek­kim, nie­mal śpiew­nym gło­sem, zna­czą­cym, że jego zda­niem było już po nich.

Sie­dzący na mostku z mapą tak­tyczną układu Kro­nosa na ekra­nie i ser­cem biją­cym w przy­śpie­szo­nym tem­pie Jim pró­bo­wał się z nim nie zgo­dzić.

– To, że puka, nie zna­czy, że wie, kto sie­dzi w domu. Zacho­wujmy się dalej tak, jak się zacho­wu­jemy.

_Rosy­nant_ uda­wał mały frach­to­wiec, klasę stat­ków, któ­rych w ukła­dzie Kro­nosa było cał­kiem sporo. Naomi prze­stro­iła Epste­ina do nie­opty­mal­nego dzia­ła­nia aku­rat na tyle, by zmie­nić cha­rak­te­ry­stykę ich sil­nika bez gene­ro­wa­nia zbyt dużej ilo­ści reszt­ko­wego cie­pła. Zestaw dodat­ko­wych płyt przy­spa­wa­nych do kadłuba w stoczni ruchu oporu w ukła­dzie Har­risa zmie­nił ich syl­wetkę, a strużka cie­kłego wodoru pom­po­wa­nego powoli przez górną część statku zmie­niała ich pro­fil ter­miczny. Gdy Naomi oma­wiała z nim plan kamu­flażu, wyda­wał się wszech­stronny. Nie­stety przy groź­bie prze­mocy Jim czuł się nagi.

Fre­gata prze­ciw­nika nazy­wała się _Czarna kania_. Choć mniej­sza od nisz­czy­cieli klasy _Burza_, i tak była dobrze uzbro­jona i dys­po­no­wała samo­na­pra­wia­ją­cym się kadłu­bem, dzięki któ­remu lakoń­skie statki były trudne do znisz­cze­nia. Sta­no­wiła ele­ment grupy prze­szu­ku­ją­cej wszyst­kie zamiesz­kane układy za Teresą Duarte, zbie­głą córką wyso­kiego kon­sula Win­stona Duarte, dzie­dziczką impe­rium i, chwi­lowo, prak­ty­kantką mecha­nika na _Rosy­nan­cie_.

Nie był to pierw­szy raz, gdy fre­gata poja­wiła się w oko­licy.

– Robią coś wię­cej? – zapy­tał Jim.

– Tylko sygnał z lidaru – odpo­wie­dział Aleks. – Myślisz, że powi­nie­nem roz­grzać pukawkę, tak na wszelki wypa­dek?

„Tak, zróbmy to”, chciał już powie­dzieć Jim, gdy zamiast niego odpo­wie­działa Naomi.

– Nie. Są dowody na to, że ich czuj­niki naj­now­szej gene­ra­cji mogą roz­po­zna­wać kon­den­sa­tory dział szy­no­wych.

– To nie­spra­wie­dliwe – sko­men­to­wał Jim. – To, co załoga robi z kon­den­sa­to­rem swo­jego działa szy­no­wego w pry­wat­no­ści wła­snego statku, nie powinno nikogo obcho­dzić.

W gło­sie Naomi usły­szał uśmiech.

– Choć zga­dzam się co do zasady, zostawmy broń wyłą­czoną do czasu, aż będzie potrzebna.

– Potwier­dzam – rzu­cił Aleks.

– Wciąż żad­nego dal­szego kon­taktu? – zapy­tał Jim, choć miał dostęp do tych samych dzien­ni­ków co Aleks.

– Żad­nej łącz­no­ści.

Kro­nos nie był do końca mar­twym ukła­dem. Tutej­sza gwiazda była duża i szybko się spa­lała. Kie­dyś w jej eko­stre­fie znaj­do­wała się życio­dajna pla­neta – przy­naj­mniej miała dość życia, by pro­to­mo­le­kuła zdo­łała prze­jąć bio­masę potrzebną do zbu­do­wa­nia pier­ście­nia wrót. Jed­nakże w dziw­nych tysiąc­le­ciach, jakie upły­nęły od ich powsta­nia do odkry­cia przez ludz­kość, eko­strefa się prze­mie­ściła. Ory­gi­nalna pla­neta z miej­sco­wym życiem nie została jesz­cze do końca pochło­nięta przez gwiazdę, ale jej oce­any wygo­to­wały się w pustkę i odle­ciały razem z atmos­ferą. Jedyne miej­scowe życie w ukła­dzie Kro­nosa tliło się na mokrym księ­życu zewnętrz­nego gazo­wego olbrzyma, ale skła­dało się w zasa­dzie wyłącz­nie z zaja­dle ze sobą kon­ku­ru­ją­cych połaci ple­śni wiel­ko­ści kon­ty­nen­tów.

Ze strony ludz­ko­ści w ukła­dzie miesz­kało około dzie­się­ciu tysięcy gór­ni­ków roz­pro­szo­nych mię­dzy trzy­dzie­ści dwa aktywne ośrodki. Kor­po­ra­cje, spon­so­ro­wane przez rządy grupy inte­re­sów, nie­za­leżni skocz­ko­wie skalni i bluź­nier­cze prawne hybrydy ich wszyst­kich zbie­rały pal­lad z boga­tych w niego aste­roid i wysy­łały go do każ­dego, kto wciąż budo­wał wymien­niki powie­trza lub pra­co­wał przy pro­jek­tach ter­ra­for­ma­cji.

Czyli do każ­dego.

W daw­nych cza­sach Kro­nos znaj­do­wał się na zadu­piu Związku Trans­por­to­wego, potem na zadu­piu Impe­rium Lakoń­skiego, a teraz nikt tak na prawdę nie wie­dział, czym był. W całej sieci wrót były setki podob­nych mu ukła­dów: miej­sca jesz­cze nie­zdolne do samo­dziel­nego utrzy­ma­nia się lub wcale tego nie­pla­nu­jące, sku­pione raczej na wyko­pa­niu sobie wła­snej eko­no­micz­nej niszy niż two­rze­niu jakiejś szer­szej koali­cji. W tego typu ukła­dach pod­zie­mie zwy­kle mogło ukry­wać i napra­wiać swoje statki, pla­nu­jąc, co robić dalej. Na mapie tak­tycz­nej wokół gniew­nej gwiazdy niczym pyłki na wio­snę wiro­wały aste­ro­idy ozna­czone orbi­tami, pozio­mem zba­da­nia, skła­dem i sta­nem praw­nym. Statki dzie­siąt­kami sku­piały się w oko­li­cach ośrod­ków wydo­byw­czych i pomia­ro­wych, a do tego cał­kiem sporo leciało samot­nie mię­dzy pla­ców­kami lub z misją zebra­nia wody na masę odrzu­tową i osłonę prze­ciw pro­mie­nio­wa­niu.

_Czarna kania_ prze­le­ciała przez wrota trzy dni wcze­śniej, stor­pe­do­wała prze­kaź­nik radiowy ruchu oporu na powierzchni wrót, a potem utrzy­my­wała łagodny ciąg, by pozo­stać w miej­scu jak bram­karz przed pre­ten­sjo­nal­nym noc­nym klu­bem. Pier­ście­nie wrót nie tyle orbi­to­wały wokół gwiazd, ile utrzy­my­wały się w sta­łej pozy­cji, jakby zawie­szono je na hakach w próżni. Co nie było ich naj­dziw­niej­szą cechą. Jim pozwo­lił sobie na nadzieję, że znisz­cze­nie pod­ziem­nego prze­kaź­nika okaże się całym dzia­ła­niem _Kani_. Że wróg zakoń­czy swój akt drob­nego wan­da­li­zmu i odpie­przy się, żeby odciąć meta­fo­ryczne druty tele­grafu w jakimś innym ukła­dzie.

Został, ska­nu­jąc układ. Szu­ka­jąc ich. Szu­ka­jąc Teresy.

I Naomi, prak­tycz­nej przy­wód­czyni pod­zie­mia. Oraz jego.

Na ekra­nie łącz­no­ści poja­wiła się zie­lona kon­tro­lka nad­cho­dzą­cej trans­mi­sji i Jima ści­snęło w żołądku. Przy obec­nej odle­gło­ści bitwa nie nade­szłaby jesz­cze przez wiele godzin, ale ude­rze­nie adre­na­liny zadzia­łało, jakby ktoś wystrze­lił z pisto­letu. Strach był tak silny i prze­możny, że nie dostrzegł niczego dziw­nego.

– Trans­mi­sja sze­ro­ko­pa­smowa – zauwa­żył Aleks przez inter­kom z pokładu wyżej. – Dziwne, że to nie wiązka kie­run­kowa… Chyba nie mówi do nas.

Jim otwo­rzył kanał.

W gło­sie kobiety pobrzmie­wał pozba­wiony emo­cji for­ma­lizm, będący odpo­wied­ni­kiem akcentu lakoń­skich sił zbroj­nych.

– …Dzia­ła­nie ofen­sywne i sto­sow­nie potrak­to­wana. Wia­do­mość będzie powta­rzana. Mówi _Czarna kania_ do zare­je­stro­wa­nego frach­towca _Nie­trwały zbiór_. Z roz­kazu lakoń­skich sił zbroj­nych wyłącz­cie sil­nik i przy­go­tuj­cie się do wej­ścia na pokład i inspek­cji. Odmowa wyko­na­nia pole­ce­nia zosta­nie uznana za dzia­ła­nie ofen­sywne i sto­sow­nie potrak­to­wana. Wia­do­mość będzie powta­rzana…

Jim prze­fil­tro­wał mapę tak­tyczną. _Nie­trwały zbiór_ znaj­do­wał się około trzy­dzie­stu stopni w stronę kie­runku obrotu wzglę­dem _Rosa_ i leciał w kie­runku roz­le­głego, gniew­nego słońca. Jeśli ode­brali wia­do­mość, jesz­cze nie wyko­nali pole­ce­nia.

– Czy to jeden z naszych? – zapy­tał Jim.

– Nie – odpo­wie­działa Naomi. – Jest opi­sany jako wła­sność Davida Cal­ras­siego z Bara Gaon. Nic o nim nie wiem.

Przy aktu­al­nym opóź­nie­niu świa­tła powinni byli ode­brać roz­kazy _Czar­nej kani_ dzie­sięć minut wcze­śniej niż _Rosy­nant_. Jim wyobra­ził sobie jakieś inne załogi pani­ku­jące z powodu ode­bra­nia nie­chcia­nej wia­do­mo­ści. Cokol­wiek się teraz sta­nie, _Rosy­nant_ przy­naj­mniej na razie zszedł z celow­nika. Chciałby móc poczuć tro­chę głęb­szą ulgę.

Jim odpiął się od pry­czy prze­cią­że­nio­wej i odwró­cił. Łoży­ska zasy­czały, prze­su­wa­jąc się pod jego masą.

– Idę na chwilę do kam­buza – rzu­cił.

– Mi też przy­nieś kawę – popro­sił Aleks.

– O nie, nie kawę. Może tro­chę rumianku albo cie­płego mleka. Potrze­buję cze­goś łago­dzą­cego i nie­agre­syw­nego.

– Brzmi nie­źle – sko­men­to­wał Aleks. – Ale kiedy zmie­nisz zda­nie i weź­miesz kawę, to weź też jedną dla mnie.

W win­dzie Jim oparł się o ścianę i cze­kał, by jego serce prze­stało sza­leć. Tak wła­śnie zaczy­nały się ataki serca, prawda? Puls przy­śpie­sza­jący coraz bar­dziej i bar­dziej, aż pękało coś klu­czo­wego. Pew­nie nie miał racji, ale tak wła­śnie się czuł. I to cały czas.

Było już lepiej. Łatwiej. Auto­ma­tyczny lekarz był w sta­nie nad­zo­ro­wać odrasta­nie bra­ku­ją­cych zębów. Poza upo­ko­rze­niem wyni­ka­ją­cym z koniecz­no­ści mem­ła­nia dzią­słami jak nie­mowlę to poszło cał­kiem dobrze. Kosz­mary były już jego sta­rymi zna­jo­mymi. Zaczęły się jesz­cze na Lako­nii, gdy wciąż był więź­niem wyso­kiego kon­sula Duarte. Spo­dzie­wał się, że po uwol­nie­niu zaczną wyga­sać, ale tak naprawdę się nasi­lały. Naj­now­szą wer­sją było bycie pogrze­ba­nym żyw­cem, choć czę­ściej kosz­mary pole­gały na uko­cha­nej oso­bie mor­do­wa­nej w sąsied­nim pokoju, pod­czas gdy on nie potra­fił wpi­sać kodu do zamka dość szybko, bo ją ura­to­wać. Albo miał pod skórą paso­żyta i pró­bo­wał zna­leźć spo­sób na wycię­cie go. Albo lakoń­scy straż­nicy przy­cho­dzili go bić i znowu wybi­jali mu zęby. Jak w rze­czy­wi­sto­ści.

Z dru­giej strony przy­naj­mniej z reper­tu­aru wypa­dły stare sny o zapo­mnie­niu ubra­nia się albo nie­przy­go­to­wa­niu się do testu. Jego dziw­nie mściwe życie senne nie było jedy­nym złem.

Wciąż zda­rzały się dni, gdy nie potra­fił się pozbyć poczu­cia zagro­że­nia. Cza­sami frag­ment jego umy­słu uty­kał w nie­uza­sad­nio­nej i irra­cjo­nal­nej pew­no­ści, że grupa tor­tu­ru­ją­cych go Lakoń­czy­ków za chwilę znowu go odnaj­dzie. Kiedy indziej bywał to mniej irra­cjo­nalny lęk przed rze­czami poza wro­tami. Przed apo­ka­lipsą, która znisz­czyła twór­ców pro­to­mo­le­kuły i szu­kała spo­sobu na znisz­cze­nie ludz­ko­ści.

Jeśli spoj­rzeć na to z tej per­spek­tywy, może to nie on był zepsu­tym ele­men­tem rów­na­nia. Może szer­sza sytu­acja była na tyle zła, że obja­wem sza­leń­stwa byłoby czu­cie się całym i przy zdro­wych zmy­słach, jak czło­wiek sprzed uwię­zie­nia przez Lakoń­czy­ków. Mimo wszystko wolałby móc odróż­nić, czy fale drże­nia były efek­tem rezo­nansu roz­stro­jo­nego sil­nika, czy wzbu­dzały się tylko w nim.

Winda się zatrzy­mała i wyszedł z niej, zwra­ca­jąc się w stronę kam­buza. Ciche, ryt­miczne ude­rze­nia psiego ogona o pokład zdra­dziły mu, że była tam już Teresa i Piż­mak. Zastał też Amosa – czar­no­okiego, sza­ro­skó­rego i przy­wró­co­nego z mar­twych – sie­dzą­cego przy stole ze swoim zwy­kłym, nic nie­zna­czą­cym uśmie­chem. Jim nie widział, jak zastrze­lono go na Lako­nii, ale wie­dział o dro­nach, które zabrały czę­ści ludz­kiego ciała i połą­czyły je na nowo. Naomi wciąż nie potra­fiła zde­cy­do­wać, czy to coś, co nazy­wało się Amo­sem, wciąż było mecha­ni­kiem, z któ­rym latali przez tak wiele lat, czy też stało się obcym mecha­ni­zmem, który tylko uwa­żał się za Amosa, bo zro­biono go z jego ciała i mózgu. Jim uznał, że nawet jeśli wyglą­dał ina­czej, nawet jeśli cza­sem wie­dział rze­czy będące okru­chami sta­ro­żyt­nego świata obcych, Amos był Amo­sem. Nie miał dość ener­gii na zby­ciu, by zasta­na­wiać się nad tym jakoś głę­biej.

Zresztą pies go lubił. Co nie było dosko­na­łym wyznacz­ni­kiem, ale może naj­mniej niedosko­na­łym.

Sie­dząca przy sto­pach Teresy Piż­mak popa­trzyła na Jima z nadzieją i znowu zaczęła ude­rzać ogo­nem o pokład.

– Nie mam kieł­ba­ski – powie­dział Jim, patrząc w brą­zowe oczy. – Będą ci musiały wystar­czyć chrupki, jak pozo­sta­łym.

– Roz­pu­ści­łeś ją – sko­men­to­wała Teresa. – Ni­gdy nie pozwoli ci o tym zapo­mnieć.

– Jeśli pójdę do nieba, niech to będzie zasługą roz­pusz­cza­nia psów i dzieci – odparł Jim i ruszył do auto­matu. Odru­chowo wystu­kał bańkę kawy, a potem, uświa­da­mia­jąc sobie, co zro­bił, dodał drugą dla Aleksa.

Teresa Duarte wzru­szyła ramio­nami i zwró­ciła uwagę z powro­tem na tubę grzy­bów, aro­ma­tów i błon­nika tra­wien­nego, które skła­dały się na jej śnia­da­nie. Włosy ścią­gnęła w ciemny kucyk, a na jej ustach ryso­wał się trwale gosz­czący tam lekki gry­mas, który musiał być jakimś efek­tem budowy jej ciała albo cha­rak­teru. Jim obser­wo­wał, jak w Budynku Rzą­do­wym na Lako­nii wyra­sta z wiel­bio­nego dziecka na zbun­to­waną nasto­latkę. Miała teraz pięt­na­ście lat i otrzeź­wia­jąco dzia­łało na niego przy­po­mnie­nie sobie, kim sam był w jej wieku: ciem­no­wło­sym chłop­cem z Mon­tany bez żad­nych szcze­gól­nych ambi­cji poza świa­do­mo­ścią, że jeśli nie trafi się nic innego, będzie mógł wstą­pić do floty. Teresa wyda­wała się star­sza od Jima w jej wieku, zarówno mając więk­szą wie­dzę o świe­cie, jak i wię­cej gniewu na niego. Może te rze­czy były ze sobą powią­zane.

Kiedy był więź­niem jej ojca, bała się go. Teraz, gdy miesz­kała na statku Jima, strach chyba wypa­ro­wał. Wtedy był jej wro­giem, ale wcale nie miał pew­no­ści, że prze­szedł do kate­go­rii przy­ja­ciół. Emo­cjo­nalna zło­żo­ność nasto­latki dora­sta­ją­cej w izo­la­cji była zapewne dużo więk­sza, niż kie­dy­kol­wiek mógłby zro­zu­mieć.

Auto­mat skoń­czył dozo­wa­nie baniek dla niego i Aleksa, więc Jim wziął je, doce­nia­jąc cie­pło w dło­niach. Drże­nie już pra­wie prze­szło, a gorycz kawy zadzia­łała bar­dziej uspo­ka­ja­jąco, niż mogła to zro­bić her­bata.

– Nie­długo będziemy potrze­bo­wali uzu­peł­nie­nia zapa­sów – ode­zwał się Amos.

– Naprawdę?

– Wody mamy dość, ale przy­da­łoby się uzu­peł­nić peletki pali­wowe. A wymien­niki nie dzia­łają już tak dobrze, jak kie­dyś.

– Bar­dzo jest źle?

– Wystar­czy nam na jesz­cze kilka tygo­dni – odparł Amos.

Jim kiw­nął głową. Jego pierw­szym odru­chem było odło­żyć to jako pro­blem na inny dzień, ale to nie było dobre podej­ście. „Pie­przyć, jeśli to nie pro­blem na teraz” było rodza­jem myśle­nia kry­zy­so­wego i jeśli nie zdoła się z niego otrzą­snąć, dopro­wa­dzi to tylko do kry­zysu nieco póź­niej.

– Poroz­ma­wiam z Naomi – stwier­dził. – Coś wymy­ślimy.

Zakła­da­jąc, że nie znajdą nas Lakoń­czycy. Zakła­da­jąc, że nie zabiją nas istoty we wro­tach. Zakła­da­jąc, że zanim będzie to miało zna­cze­nie, nie zabije nas żadna z tysiąca innych kata­strof, o któ­rych nawet nie pomy­śla­łem.

Napił się jesz­cze tro­chę kawy.

– Jak się trzy­masz, kapi­ta­nie? – zapy­tał Amos. – Wyda­jesz się tro­chę ner­wowy.

– W porządku – rzu­cił Jim. – Po pro­stu ukry­wam pod lek­kim humo­rem nie­mal nie­ustanną panikę, jak każdy.

Amosa dopa­dła chwila bez­ru­chu – jedna z cha­rak­te­ry­stycz­nych cech jego nowej osoby – a potem uśmiech­nął się tro­chę sze­rzej.

– To w porządku.

Przez inter­kom statku ode­zwał się Aleks.

– Mamy coś.

– Coś dobrego?

– Coś – powie­dział Aleks. – _Nie­trwały zbiór_ wła­śnie wyrzu­cił jakie­goś rodzaju płyn i zaczął ucie­kać peł­nym cią­giem w stronę dużej sta­cji han­dlo­wej w zewnętrz­nym Pasie.

– Potwier­dzam – odpo­wie­działa Naomi, rów­nież przez inter­kom, z nowym, twar­dym spo­ko­jem, który Jim zaczął w duchu okre­ślać gło­sem koman­dor Nagaty. – Fak­tycz­nie.

– A _Czarna kania_? – zapy­tał Jim, patrząc na ścianę.

Przez chwilę pano­wała cisza, a potem odpo­wie­dział Aleks.

– Wygląda na to, że lecą za nimi.

– Odda­lają się od pier­ście­nia wrót?

– Ow­szem – potwier­dził Aleks z bar­dzo wyraźną satys­fak­cją w gło­sie.

Jim poczuł falę ulgi, ale nie trwała zbyt długo. Od razu zaczął się zasta­na­wiać nad spo­so­bami, na jakie mogła to być pułapka. Jeśli _Ros_ za szybko ruszy w stronę pier­ście­nia, ścią­gnie to na nich uwagę. Nawet jeśli zdo­łają umknąć _Czar­nej kani_, kolejna lakoń­ska jed­nostka może ryzy­ko­wać, cza­jąc się w prze­strzeni wrót, gotowa na prze­chwy­ce­nie jed­no­stek ucie­ka­ją­cych z układu.

– Czemu ucie­kają? – zapy­tała Teresa. – Chyba nie spo­dzie­wają się, że uda im się wymknąć, prawda? Bo to byłoby głu­pie.

– Nie pró­bują ura­to­wać statku – wyja­śnił Amos. Mówił takim samym cier­pli­wym, nie­mal filo­zo­ficz­nym tonem, jakiego uży­wał pod­czas wyja­śnia­nia, jak wyko­nać dobry spaw w nie­waż­ko­ści albo spraw­dzić uszczelkę rury. Był to głos nauczy­ciela prze­pro­wa­dza­ją­cego ucznia przez lek­cję doty­czącą spo­sobu dzia­ła­nia świata. – Cokol­wiek mieli na tym statku, co wku­rzy­łoby Lako­nię, nie zdo­ła­liby tego ukryć. Nie w ukła­dzie tak mało zalud­nio­nym jak ten. Nie ma też mowy, żeby wymknęli się, zmie­nia­jąc trans­pon­der, więc ich sta­tek już prze­padł. Sta­cja han­dlowa jest na tyle duża, że może im się udać wypro­wa­dzić załogę i roz­mie­ścić ją pota­jem­nie na innych jed­nost­kach, albo uda­wać, że cały czas byli na sta­cji.

– Ucie­kają tam, gdzie mogą się ukryć – powie­działa Teresa.

– A im więk­szą będą mieli prze­wagę na star­cie, tym więk­sza szansa, że uda im się ukryć – potwier­dził Amos.

To mogli­śmy być my, pomy­ślał Jim. Gdyby _Czarna kania_ uznała, że wyglą­damy tro­chę bar­dziej podej­rza­nie od _Nie­trwa­łego zbioru,_ to my poświę­ca­li­by­śmy _Rosa_ w nadziei, że uda się nam gdzieś scho­wać_._

Tylko że to nie było prawdą. W ukła­dzie Kro­nosa ani ni­gdzie indziej nie było takiego miej­sca, któ­rego Lako­nia by nie prze­szu­kała. Ich naj­więk­szą szansą było ukry­wa­nie się na widoku, bo plan B ozna­czał prze­moc.

Nie sądził, żeby powie­dział coś na głos albo żeby wydał jakiś dźwięk zdra­dza­jący jego wewnętrzny nie­po­kój, ale może to zro­bił, bo Teresa popa­trzyła na niego z wyra­zem twa­rzy gdzieś w pół drogi mię­dzy iry­ta­cją a współ­czu­ciem.

– Wiesz, że nie pozwolę im was skrzyw­dzić.

– Wiem, że spró­bu­jesz – odparł Jim.

– Wciąż jestem córką wyso­kiego kon­sula – przy­po­mniała. – I w prze­szło­ści wycią­ga­łam was z kło­po­tów.

– Nie zamie­rzam pole­gać na tej sztuczce. – Jim odpo­wie­dział ostrzej, niż zamie­rzał.

Piż­mak poru­szyła się i dźwi­gnęła na nogi, po czym z nie­po­ko­jem popa­trzyła na Jima, Teresę i z powro­tem. Spoj­rze­nie Teresy stward­niało.

– Wydaje mi się, że kapi­tan chce powie­dzieć, że uży­cie cie­bie jako tar­czy nie jest czymś, co mu wewnętrz­nie odpo­wiada – wtrą­cił się Amos. – Nie, że ty byś tego nie zro­biła, bo już tak było. Ale ludzie z pal­cem na spu­ście tej broni? Nie znamy ich, mogą nie być bar­dzo solidni, i im mniej będziemy musieli na nich pole­gać, tym lepiej.

Teresa na­dal marsz­czyła czoło, ale sła­biej.

– Tak – potwier­dził Jim. – To było dużo bar­dziej elo­kwentne.

– Cza­sami mi to wycho­dzi – stwier­dził Amos, i mógł to być żart, ale nie musiał. – Mamy przy­go­to­wać sta­tek do szyb­kiego startu? Masy odrzu­to­wej wystar­czy nam na przy­zwo­ity ciąg.

– Myśla­łem, że potrze­bu­jemy pele­tek pali­wo­wych.

– Potrze­bu­jemy, ale możemy je zużyć na wydo­sta­nie się z Kro­nosa, dodać wodę do listy zaku­pów i uznać, że jest w porządku. Tak naprawdę czyn­ni­kiem ogra­ni­cza­ją­cym będą wymien­niki.

Myśli cią­gnęły moc­niej od cią­że­nia. Włą­czyć sil­nik, skie­ro­wać dziób w stronę pier­ście­nia wrót i wynieść się stąd w cho­lerę, zanim wróg zdoła ich zła­pać. Jim świa­do­mym wysił­kiem polu­zo­wał dło­nie zaci­śnięte na bań­kach.

– Naomi. Co o tym myślisz?

Chwila ciszy.

– Prze­pra­szam, nie słu­cha­łam. Jak brzmiało pyta­nie?

– Czy powin­ni­śmy przy­go­to­wać _Rosa_ do sza­lo­nej ucieczki stąd? Mogli­by­śmy zwiać, gdy tylko _Czarna kania_ tro­chę bar­dziej się roz­pę­dzi.

– Nie – odpo­wie­działa, czego się spo­dzie­wał. – Nie ziden­ty­fi­ko­wali nas, ale jeśli ruszymy za szybko, nabiorą podej­rzeń. Lepiej wyglą­dać na zwy­kłych gapiów. Aleks? Wykreśl lot na spo­tka­nie z _Bia­łym dębem_. To ten duży lodow­co­wiec przy dru­gim gazo­wym olbrzy­mie.

– Mam go – potwier­dził Aleks.

Amos poru­szył się na ławce.

– Kapi­ta­nie?

– Wszystko w porządku.

– Jeśli będziemy musieli ucie­kać, uciek­niemy – ode­zwała się Naomi.

Zawsze musimy ucie­kać. Już ni­gdy nie odpocznę, pomy­ślał Jim. Ale uznał, że nie warto tego mówić na głos.ROZ­DZIAŁ PIĄTY

Tanaka

Pan­cerz zwiadu lakoń­skiej pie­choty zme­cha­ni­zo­wa­nej, przy­jaź­nie nazy­wany Stal­ke­rem, był cudem inży­nie­rii. Zbu­do­wany do dłu­go­trwa­łych misji zwia­dow­czych był lżej­szy i szyb­szy od stan­dar­do­wych pan­ce­rzy wspo­ma­ga­nych, a zamiast mnó­stwa uzbro­je­nia pokry­wały go czuj­niki i sys­temy śle­dze­nia. Nie był prze­zna­czony do walki w pierw­szym sze­regu, jego zada­niem było wnik­nię­cie, wykry­cie wroga i ozna­cze­nie celów, a potem wymknię­cie się z powro­tem, nim sprawą zajmą się sil­nie uzbro­jone oddziały ude­rze­niowe. Mało­ka­li­browe, szyb­ko­strzelne działko Gatlinga na pra­wym przed­ra­mie­niu pan­ce­rza ozna­czało, że Stal­ker mógł też samo­dziel­nie pora­dzić sobie z pro­ble­mami, jeśli zaszła taka potrzeba.

Pod­czas wielu dzie­się­cio­leci służby, naj­pierw w kor­pu­sie mari­nes jako człon­kini eli­tar­nego bata­lionu zwiadu bojo­wego w bazie Hekate, póź­niej jako ofi­cer bojowa w nowo utwo­rzo­nych lakoń­skich mari­nes, Tanaka nosiła chyba wszyst­kie modele dostęp­nych pan­ce­rzy bojo­wych. Stal­ker był jej ulu­bio­nym. Długi i zgrabny, szybki jak chart i twardy jak orzech. Zawsze uwa­żała, że pan­cerz wyglą­dał jak mecha­niczna wer­sja jej samej.

Ten, który miała teraz na sobie, był aktu­al­nie w lek­kie zie­lone cętki, ze zmie­nia­jącą kolory powierzch­nią dosto­so­wu­jącą się do lakoń­skiego lasu i krze­wów reje­stro­wa­nych przez obej­mu­jącą całe oto­cze­nie optykę pan­ce­rza. Nie czy­niło jej to nie­wi­dzialną, ale ozna­czało, że kamu­flaż pan­ce­rza zawsze dosto­so­wy­wał się do oto­cze­nia. Na ple­cach nio­sła dwa duże zestawy aku­mu­la­to­rów zapew­nia­jące jej dzie­więć­dzie­siąt godzin zasięgu. Działko zała­do­wała mie­szanką poci­sków wybu­cho­wych i prze­ciw­pan­cer­nych. Bie­gła przez las z łatwą do utrzy­ma­nia pręd­ko­ścią dwu­dzie­stu kilo­me­trów na godzinę, stra­sząc roz­pierz­cha­jące się przed nią zwie­rzęta. Nie miała powodu, by zacho­wy­wać ostroż­ność. O ile nie znaj­dzie tu samego wyso­kiego kon­sula, nic w oko­licy nie sta­no­wiło dla niej zagro­że­nia.

Zada­nie zaczęła od zapo­zna­nia się z nie­któ­rymi doku­men­tami i wcze­śniej nie­do­stęp­nymi dla niej infor­ma­cjami.

Fak­tyczne dane doty­czące życia oso­bi­stego wyso­kiego kon­sula były bar­dzo skromne, nawet pomimo przy­dzie­lo­nego jej sta­tusu Omega. Jego doku­men­ta­cja medyczna była nie­pełna i ogól­ni­kowa. Przez lata udało mu się zacho­wać sporo pry­wat­no­ści dzięki temu, że po pro­stu ni­gdy nie reje­stro­wał danych. Z dru­giej strony wszy­scy inni na Lako­nii byli dobrze udo­ku­men­to­wani. Wycią­gnęła brudne rze­czy wyso­kiego kon­sula i zamknęła je w pokoju z zesta­wem czuj­ni­ków swo­jego pan­ce­rza na czas przy­go­to­wa­nia się do wyprawy. Kiedy wło­żyła pan­cerz, ziden­ty­fi­ko­wał znacz­niki che­miczne wszyst­kich ludzi, któ­rzy sty­kali się z tka­niną. I miała dane wszyst­kich, oprócz jed­nego. Zwy­kły pro­ces eli­mi­na­cji ozna­czał, że ten sygnał nale­żał do wyso­kiego kon­sula. Ujemna prze­strzeń dla zwie­rzyny łow­nej.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: