Upadek Lewiatana. Cykl Expanse. Tom 9 - ebook
Upadek Lewiatana. Cykl Expanse. Tom 9 - ebook
Najlepszy cykl science-fiction ostatniej dekady osiąga niesamowite zwieńczenie w dziewiątym, ostatnim tomie będącej laureatką nagrody Hugo space opery Jamesa S.A. Coreya, która zainspirowała serię Amazon Prime Original.
Zdobywca nagrody Hugo dla najlepszego cyklu.
Imperium lakońskie upadło, uwalniając 1300 układów spod rządów Winstona Duarte. Jednak starożytny wróg, który zabił budowniczych bram, obudził się i na nowo podjął wojnę przeciwko naszemu wszechświatowi.
W martwym układzie Ardo Elvi Okoye kieruje desperacją misją naukową mającą na celu zrozumienie tego, kim byli budowniczowie wrót i co ich zniszczyło, nawet jeśli ceną jest złamanie własnych zasad i narażenie na wpół obcych dzieci, na których barki spadł ciężar badań. Pośród zasiedlonych przez ludzkość gwiezdnych układów pułkownik Aliana Tanaka poluje na zaginioną córkę Duarte... oraz samego imperatora. A na Rosynancie James Holden i jego załoga walczą o zapewnienie ludzkości przyszłości pośród strzępów i odłamków tego, co nastało wcześniej.
Gdy niemal niewyobrażalne siły przygotowują się do wymazania całego ludzkiego życia, Holden i grupa niespodziewanych sojuszników odkrywają ostatnią, desperacką szansę na zjednoczenie całej ludzkości, która w razie wygranej obiecuje stworzenie potężnej galaktycznej cywilizacji wolnej od wojen, kłamstw i tajemnic.
Jednak cena zwycięstwa może być większa od kosztu przegranej.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67023-73-3 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Najpierw był człowiek nazywający się Winston Duarte. A potem przestał być.
Ostatnie chwile były zwyczajne. Siedział na sofie w swoim gabinecie w sercu Budynku Rządowego. Ekran na biurku – z lakońskiego drzewa deszczowego, o ziarnie jak w skałach osadowych – wyświetlał tysiąc konkurujących o jego uwagę raportów. Zegar imperium powoli obracał trybami, z każdym obrotem koła czyniąc mechanizm odrobinę gładszym i precyzyjniejszym. Przeglądał dotyczące bezpieczeństwa raporty z Auberonu, gdzie w reakcji na przemoc separatystów gubernator zaczął rekrutować miejscowych do układowych sił ochrony. Jego córka Teresa wybrała się na jedną z nielegalnych przygód poza teren budynku. Samotna natura wycieczek, o których sądziła, że umykają czujnemu oku lakońskiej ochrony, była bardzo ważna dla jej rozwoju, a on traktował je nie tylko z łaskawością, ale i z dumą. Dopiero niedawno powiedział jej o związanych z nią swoich planach: miała do niego dołączyć jako druga pacjentka Paola Cortazara, by rozszerzyć i pogłębić jej świadomość podobnie jak jego, zapewniając życie może nie wieczne, ale przynajmniej bardzo długie. Za sto lat wciąż będą przewodzić imperium ludzkości. Za tysiąc. Dziesięć tysięcy.
Jeśli.
Tutaj kryła się potworna presja. Wszechpotężne „jeśli”. Jeśli zwalczy powszechne wśród ludzi samozadowolenie. Jeśli przekona olbrzymią, niespójną masę ludzkości, że muszą podjąć działania, by uniknąć losu poprzedników. Albo zrobią, co będzie konieczne do zrozumienia i pokonania ciemności po trzeciej stronie pierścieni wrót, albo zginą z jej ręki.
Eksperymenty w układzie Tecoma były takie same jak wszelkie krytyczne kroki w całych dziejach ludzkości, od kiedy tylko pierwszy ssak postanowił stanąć na tylnych nogach, by wysunąć głowę ponad trawę. Jeśli się uda, znowu wszystko zmieni. Wszystko zmieniało wszystko, co było wcześniej. I była to najmniej zaskakująca rzecz w życiu.
W swoich ostatnich chwilach sięgał po herbatę, ale dzięki jednemu z nowych zmysłów otrzymanych od doktora Cortazara dostrzegł, że dzbanek już wystygł. Świadomość wibracji molekularnych była analogiem fizycznego uczucia ciepła – rejestrowała tę samą materialną rzeczywistość – ale zwykły ludzki zmysł był jak dziecko grające na piszczałce w porównaniu z potężną, symfoniczną świadomością Duarte.
Nadszedł ostatni moment.
W jednej chwili, między decyzją o wezwaniu pokojowego ze świeżym dzbankiem herbaty i sięgnięciem do przycisku interkomu, umysł Winstona Duarte został zdmuchnięty jak stóg słomy w huraganie.
Był tam ból – mnóstwo bólu – i strach. Ale nie został nikt, kto mógłby je czuć, więc szybko wygasły. Nie było świadomości, żadnego wzoru, nikogo, kto mógłby myśleć myślami, które wzbierały i przygasały. Coś delikatniejszego – wdzięczniejszego, bardziej wyszukanego – zginęłoby. Strumień narracyjny uważający się za Winstona Duarte został rozerwany na strzępy, ale nie stało się tak z goszczącym go ciałem. Delikatne przepływy energii w ciele wpadły w burzę niewidocznych turbulencji, która rozerwała ich spójność. A potem, niezauważone przez nikogo, zaczęły powoli zwalniać i się uspokajać.
Trzydzieści bilionów komórek jego ciała wciąż pobierało tlen ze złożonego płynu nazywanego krwią. Struktury będące neuronami odtwarzały powiązania ze sobą, jak kumple od kielicha w podświadomej synchronizacji razem unoszący kufle. Było coś, czego nie było. Nie to co poprzednio, ale w pozostawionej pustej przestrzeni zaczęło osiadać coś nowego. Taniec, nie tancerz. Wir, nie woda. Nie osoba. Nie umysł. Ale coś.
Kiedy świadomość wróciła, najpierw pojawiła się w kolorach. Niebieski, choć bez słowa na niebieskość. Potem czerwień. Potem biel, która również coś znaczyła. Fragment pojęcia. Śnieg.
Pojawiła się radość i utrzymała się dłużej niż strach. Głębokie, pulsujące uczucie zachwytu niosło się bez niczego, co mogłoby je nieść. Wzory pojawiały się i gasły, zbierały się i rozpadały. Nieliczne, które rozpadały się wolniej, czasami wchodziły w relacje ze sobą i czasami dzięki temu utrzymywały się dłużej.
Jak dziecko powoli mapujące dotyk, wzrok i kinestezję w coś, czego nie nazywano jeszcze „stopą”, strzępki świadomości dotykające świata zaczęły się formować coś w rodzaju zrozumienia. Coś poczuło własną niemrawość, brutalną fizyczność wpychającą chemikalia w olbrzymie przestrzenie między komórkami. Czuło surowe, otwarte wibracje otaczające łączące światy pierścienie wrót i myślało o nich jak o otarciach i wrzodach. Coś czuło. Coś myślało. Przypomniało sobie, jak pamiętać, a potem zapomniało.
Był jakiś powód, jakiś cel. Coś uzasadniało potworności, by uniknąć jeszcze gorszych. Zdradził swój naród. Spiskował przeciwko miliardom. Skazał na śmierć lojalnych względem siebie ludzi. Był powód. Przypomniał go sobie. Zapomniał. Na nowo odkrył wspaniały blask żółci i poświęcił się czystemu doświadczaniu go.
Słyszał głosy i symfonie. Odbierał je jak kwakanie. Zaskoczyło go odkrycie istnienia i że to on. Było coś, co powinien zrobić. Uratować ludzkość. Coś niedorzecznie wielkiego w tym stylu.
Zapomniał.
„Wróć. Tatusiu, wróć do mnie”.
Jak kiedy była niemowlęciem i spała u jego boku, skupił się na niej z przyzwyczajenia. Jego córka zakwiliła, a on podniósł się, by nie musiała tego robić żona. Trzymała dłoń w jego dłoni. Coś powiedziała. Nie pamiętał słów, więc cofnął się w czasie do chwili, gdy je wypowiadała. „Doktor Cortazar? On mnie zabije”.
To nie wydawało się właściwe. Nie wiedział dlaczego. Burza w innym miejscu była głośna i cicha, i głośna. To było powiązane. Miał ich uratować przed czymś kryjącym się w tej burzy, przed czymś, co było burzą. Albo przed ich własną, zbyt ludzką naturą. Ale jego córka była tutaj i była interesująca. Widział cierpienie przepływające przez jej mózg, przez całe ciało. Ból w jej krwi roznosił się wonią w powietrzu wokół niej i chciał. Chciał ją uspokoić, pocieszyć. Chciał naprawić wszystko, co było z nią nie tak. Jednakże dużo ciekawsze było to, że pierwszy raz _chciał._
Dziwne wrażenie czucia takich rzeczy pobudziło jego uwagę i się rozproszył. Trzymał jej dłoń i błądził. Kiedy wrócił, wciąż trzymał jej dłoń, ale była kimś innym. „Musimy pana tylko zeskanować, sir. To nie będzie bolało”.
Przypomniał sobie doktora Cortazara. „On mnie zabije”_._ Odesłał Cortazara, pchając puste miejsca między drobinkami tworzącymi jego fizyczny byt, a człowiek zawirował jak pył. Proszę. Problem rozwiązany. Wysiłek zmęczył go i sprawił, że ciało zabolało. Pozwolił sobie odpłynąć, choć zauważył, że odpłynął mniej. Jego układ nerwowy został strzaskany, ale uparcie się odtwarzał. Ciało upierało się, że nawet jeśli nie mógł istnieć, mógł istnieć. Podziwiał tę upartą odmowę poddania się śmierci, jakby to było coś niezależnego od niego. Czysta bezmyślność i fizyczny impuls parcia dalej, determinacja każdej komórki do dalszego funkcjonowania, zatwardziała potrzeba kontynuacji egzystencji, która nawet nie wymagała woli. To wszystko coś znaczyło. Było ważne. Musiał tylko przypomnieć sobie jak. Miało to coś wspólnego z jego córką. Miało jakiś związek z zapewnieniem jej bezpieczeństwa.
Przypomniał sobie. Przypomniał sobie bycie człowiekiem kochającym swoje dziecko, więc przypomniał sobie bycie człowiekiem. Co było liną silniejszą niż ambicja, która zbudowała imperium. Przypomniał sobie, że uczynił się czymś innym niż człowiek. Czymś więcej. I zrozumiał, jak jego obca siła również go osłabiła. Jak prymitywna i nieapetyczna glina ciała powstrzymała go przed anihilacją. Miecz, który ściął miliardy aniołów, tylko nieznacznie przeszkodził naczelnym w ich bańkach metalu i powietrza. A człowiek zwany Winston Duarte, w pół drogi między aniołem a małpą, został rozbity, ale nie zabity. Odłamki odnalazły drogę powrotną.
Był też ktoś inny. Człowiek z wyschniętymi strumieniami w umyśle. Jeszcze jeden zmieniony człowiek. James Holden, wróg dzielący z nim wroga, jeszcze zanim Winston Duarte został rozbity, a dzięki rozbiciu stał się.
Z nieskończonym wysiłkiem i staraniem ściągał niemożliwy bezmiar i złożoność swojej świadomości w coraz mniejszy obszar, skupiając się w to, czym był. Niebieski wyblakł w kolor znany mu, gdy był człowiekiem. Przygasło uczucie szalejącej tuż po drugiej stronie burzy, przemocy i zagrożenia. Poczuł ciepłe, pachnące żelazem mięso swojej dłoni, która niczego nie trzymała. Otworzył oczy, zwrócił się do sterowania interkomem i otworzył połączenie.
– Kelly – powiedział. – Czy możesz przynieść mi świeży dzbanek herbaty?
Cisza trwała krócej, niż można się było spodziewać, wziąwszy pod uwagę okoliczności.
– Tak jest, sir – odpowiedział Kelly.
– Dziękuję. – Duarte się rozłączył.
W jego gabinecie umieszczono łóżko medyczne z napowietrzanym materacem piankowym zapobiegającym odleżynom, ale siedział przy biurku, jakby nigdy go nie opuszczał. Skontrolował swoje ciało, zauważając jego słabość. Wychudzenie mięśni. Wstał, zacisnął ręce za plecami i ruszył w stronę okna by sprawdzić, czy zdoła do niego dotrzeć. Zdołał.
Na zewnątrz padał lekki, stukający w szyby deszcz. Na chodnikach powstawały kałuże, a trawa była jasna i czysta. Sięgnął do Teresy i ją znalazł. Nie było jej w pobliżu, ale nie czuła się zagrożona. Jakby znowu obserwował ją, jak włóczy się po okolicy, tylko tym razem bez sztucznych soczewek kamer. Odczuwał do niej wielką miłość i słabość. Oceaniczną. Ale to nie było pilne. Najczystszym wyrazem jego miłości była praca, więc zwrócił się do niej, jakby to był każdy zwykły dzień.
Jak zawsze na początku każdego dnia, Duarte wywołał podsumowanie najważniejszych informacji. Zwykle miało jedną stronę, tym razem był to wielki tom. Przesortował kategorie, wyciągając wątki dotyczące statusu ruchu przez przestrzeń wrót.
Ujmując to łagodnie, pod jego nieobecność nie działo się najlepiej. Naukowe raporty z utraty stacji Medyna i _Cyklona_. Analizy wojskowe oblężenia Lakonii i utraty platform konstrukcyjnych. Podsumowania wywiadowcze nasilającej się opozycji pośród szeroko rozproszonych układów zajętych przez ludzkość i wysiłków admirała Trejo mających na celu utrzymanie imperium bez niego.
Niedługo po śmierci jej mamy był taki moment, gdy Teresa postanowiła zrobić mu śniadanie. Była młoda i tak niezdarna, zatem zawiodła. Pamiętał skórkę chleba z wielką stertą dżemu i kawałkiem niestopionego masła na wierzchu. Połączenie ambicji, uczucia i tragizmu było na swój sposób piękne. Był to rodzaj wspomnienia, które przetrwało, bo miłość i zawstydzenie tak doskonale do siebie pasowały. Teraz było podobnie.
W tej chwili dysponował jasną świadomością przestrzeni wrót. Słyszał jej echa w materii rzeczywistości, jakby przykładał ucho do pokładu statku, by poznać stan silnika. Furia wroga była teraz dla niego tak oczywista, jakby mógł słyszeć jego głos. Wrzaski rozdzierające coś niebędącego powietrzem w czymś, co nie było czasem.
– Admirale Trejo – odezwał się, a Anton drgnął.
***
To był piąty tydzień połączonego tournée prasowego i ponownego podboju układu Sol. Siedział w swojej kabinie zmęczony po całym dniu ściskania dłoni i rozmów z lokalnymi przywódcami i urzędnikami. Był widoczną twarzą prawie obalonego imperium i pilnował, by nikt nie zorientował się, jak blisko znaleźli się utraty wszystkiego. Po długich tygodniach lotu z dużym ciągiem z Lakonii było to wyczerpujące. Pragnął jedynie mocnego drinka i ośmiu godzin w łóżku. Albo dwudziestu. Zamiast tego prowadził rozmowę wideo z sekretarzem generalnym Duchetem i jego marsjańskim odpowiednikiem: obaj byli na Lunie, dostatecznie blisko, by opóźnienie światła nie przeszkadzało w rozmowie. Politycy kłamali z szerokimi uśmiechami, Trejo z równie szerokim uśmiechem groził.
– Oczywiście rozumiemy konieczność jak najszybszego uruchomienia stoczni orbitalnych. Odbudowa naszej wspólnej obrony jest kluczowa – powiedział Duchet. – Jednakże, biorąc pod uwagę bezprawie, jakie zapanowało po ostatnim ataku na Lakonię, naszym głównym priorytetem jest zapewnienie bezpieczeństwa tym placówkom. Potrzebujemy jakiejś gwarancji, że pańskie okręty będą w stanie ochronić te cenne aktywa. Nie chcemy malować na sobie wielkich tarcz, do których będzie mogło strzelać podziemie.
_Właśnie skopali wam tyłek, zniszczyli fabryki i straciliście dwa najpotężniejsze okręty bojowe, a teraz staracie się utrzymać imperium w całości. Czy macie dość jednostek, by zmusić nas do pracy dla was?_
– To prawda, że odnieśliśmy pewne straty – Trejo przeciągał słowa, jak robił to czasem w gniewie. – Ale nie ma powodu do niepokoju. Mamy więcej, niż trzeba, niszczycieli klasy _Pulsar_, by zapewnić pełne bezpieczeństwo w układzie Sol.
_Właśnie podbiłem was na nowo z dwiema dziesiątkami tych okrętów i mam od groma więcej takich, które mogę tu ściągnąć, jeśli będzie potrzeba, więc, do cholery, róbcie, co wam każę._
– Miło mi to słyszeć – odpowiedział marsjański premier. – Proszę przekazać wysokiemu konsulowi, że dołożymy wszelkich starań, by dotrzymać harmonogramu produkcji.
_Proszę nie robić nalotów dywanowych na nasze miasta._
– Przekażę mu – zapewnił Trejo. – Wysoki konsul bardzo sobie ceni wasze wsparcie i lojalność.
_Duarte to śliniący się idiota, ale jeśli dacie mi okręty do utrzymania imperium w całości, nie będę musiał niszczyć waszych cholernych planet i może wszyscy wygramy._
Trejo zamknął połączenie i odchylił się na krześle. Wzywała go czekająca w szafce butelka whisky, choć łóżko było dużo głośniejsze. Nie miał czasu na żadne z nich. Podziemie wciąż sprawiało kłopoty w tysiąc trzystu układach gwiezdnych. A to tylko ludzki problem. Do tego dochodziły wrota i coś w nich, co ciągle wyłączało ludzkie umysły w całych układach jednocześnie i szukało sposobów na zniszczenie ludzkości.
Nie ma spoczynku dla nikczemnych. Ani pokoju dla prawych.
– Połącz mnie z przedstawicielem Stowarzyszenia Światów w układzie Sol. Nie pamiętam jej nazwiska – powiedział. Usłyszał go tylko statek.
ŁĄCZĘ, błysnęło na ekranie.
Czas na kolejne kłamstwa z uśmiechem. Kolejne zawoalowane groźby. Więcej – użył tego słowa jak przekleństwa – dyplomacji.
– Admirale Trejo – rozległ się głos za jego plecami.
Był znajomy, ale tak niespodziewany, że jego umysł miał problem z przypisaniem go do osoby. Na moment opadło go irracjonalne przekonanie, że to jego adiutant siedział przez cały czas ukryty w tym pokoju i dopiero teraz postanowił się ujawnić.
– Anton. – Teraz głos był niższy i pobrzmiewał w nim przyjacielski ton.
Trejo odwrócił się na krześle twarzą do pokoju. Koło łóżka stał Winston Duarte, z rękami złożonymi za plecami. Miał na sobie luźną koszulę, czarne spodnie i był boso. Włosy miał zmierzwione, jakby dopiero przed chwilą się obudził. I wyglądał, jakby faktycznie tam był.
– Alarm bezpieczeństwa – rzucił Trejo. – Ten pokój. Pełna kontrola.
Duarte zrobił zbolałą minę.
– Anton – powtórzył.
Statek w ciągu milisekund prześwietlił każdy milimetr jego kabiny, szukając kogokolwiek lub czegokolwiek, czego nie powinno tam być. Ekran zgłosił, że w pomieszczeniu nie ma żadnych urządzeń podsłuchowych, niebezpiecznych chemikaliów ani nieautoryzowanej technologii. Był jedyną osobą w środku. Statek zapytał, czy chce wezwać uzbrojony personel.
– Czy mam udar? – zapytał zjawę.
– Nie – zapewnił Duarte. – Choć pewnie powinieneś trochę więcej sypiać. – Duch w jego pokoju niemal przepraszająco wzruszył ramionami. – Słuchaj, Anton. Zrobiłeś wszystko, o co mógłbym cię prosić, by utrzymać imperium w całości. Czytałem raporty. Wiem, jak trudna była ta praca.
– Ciebie tu nie ma – oświadczył Trejo, wspierając się na jedynej możliwej rzeczywistości wobec kłamstw zgłaszanych mu przez zmysły.
– Znaczenie słowa „tutaj” stało się dla mnie dziwnie elastyczne – zgodził się Duarte. – I choć bardzo doceniam twoją pracę, możesz teraz odpocząć.
– Nie, to jeszcze nie koniec. Ja wciąż walczę, by utrzymać imperium w całości.
– I naprawdę to doceniam. Bardzo. Ale wybraliśmy niewłaściwą drogę. Potrzebuję trochę spokoju, żeby to sobie przemyśleć, i teraz wszystko widzę wyraźniej. Wszystko będzie dobrze.
Potrzeba usłyszenia tych słów – uwierzenia w nie – zalała Trejo jak powódź. Uczucie było potężniejsze, niż gdy pierwszy raz pocałowała go kochanka.
Duarte pokręcił głową z rozbawionym i melancholijnym uśmiechem.
– Stworzyliśmy razem imperium obejmujące galaktykę. Kto by pomyślał, że mieliśmy zbyt ciasną wizję?
Obraz, złudzenie, projekcja… Cokolwiek to było, zniknęło nagle jak pominięta klatka w filmie.
– Ożeż kurwa! – rzucił w pustkę Trejo. Na ekranie jego biurka wciąż błyskał alarm bezpieczeństwa. Uderzył dłonią w przycisk łączności.
– Sir – zareagował oficer dyżurny. – Mamy aktywny alarm z pańskiej kajuty. Czy chce pan…?
– Macie pięć minut na przygotowanie maksymalnego ciągu do wrót.
– Sir?
– Włączyć alarm – rzucił Trejo. – I umieśćcie wszystkich na pryczach. Musimy wrócić na Lakonię. Natychmiast.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Jim
– Namierzył nas – powiedział Aleks. Zrobił to lekkim, niemal śpiewnym głosem, znaczącym, że jego zdaniem było już po nich.
Siedzący na mostku z mapą taktyczną układu Kronosa na ekranie i sercem bijącym w przyśpieszonym tempie Jim próbował się z nim nie zgodzić.
– To, że puka, nie znaczy, że wie, kto siedzi w domu. Zachowujmy się dalej tak, jak się zachowujemy.
_Rosynant_ udawał mały frachtowiec, klasę statków, których w układzie Kronosa było całkiem sporo. Naomi przestroiła Epsteina do nieoptymalnego działania akurat na tyle, by zmienić charakterystykę ich silnika bez generowania zbyt dużej ilości resztkowego ciepła. Zestaw dodatkowych płyt przyspawanych do kadłuba w stoczni ruchu oporu w układzie Harrisa zmienił ich sylwetkę, a strużka ciekłego wodoru pompowanego powoli przez górną część statku zmieniała ich profil termiczny. Gdy Naomi omawiała z nim plan kamuflażu, wydawał się wszechstronny. Niestety przy groźbie przemocy Jim czuł się nagi.
Fregata przeciwnika nazywała się _Czarna kania_. Choć mniejsza od niszczycieli klasy _Burza_, i tak była dobrze uzbrojona i dysponowała samonaprawiającym się kadłubem, dzięki któremu lakońskie statki były trudne do zniszczenia. Stanowiła element grupy przeszukującej wszystkie zamieszkane układy za Teresą Duarte, zbiegłą córką wysokiego konsula Winstona Duarte, dziedziczką imperium i, chwilowo, praktykantką mechanika na _Rosynancie_.
Nie był to pierwszy raz, gdy fregata pojawiła się w okolicy.
– Robią coś więcej? – zapytał Jim.
– Tylko sygnał z lidaru – odpowiedział Aleks. – Myślisz, że powinienem rozgrzać pukawkę, tak na wszelki wypadek?
„Tak, zróbmy to”, chciał już powiedzieć Jim, gdy zamiast niego odpowiedziała Naomi.
– Nie. Są dowody na to, że ich czujniki najnowszej generacji mogą rozpoznawać kondensatory dział szynowych.
– To niesprawiedliwe – skomentował Jim. – To, co załoga robi z kondensatorem swojego działa szynowego w prywatności własnego statku, nie powinno nikogo obchodzić.
W głosie Naomi usłyszał uśmiech.
– Choć zgadzam się co do zasady, zostawmy broń wyłączoną do czasu, aż będzie potrzebna.
– Potwierdzam – rzucił Aleks.
– Wciąż żadnego dalszego kontaktu? – zapytał Jim, choć miał dostęp do tych samych dzienników co Aleks.
– Żadnej łączności.
Kronos nie był do końca martwym układem. Tutejsza gwiazda była duża i szybko się spalała. Kiedyś w jej ekostrefie znajdowała się życiodajna planeta – przynajmniej miała dość życia, by protomolekuła zdołała przejąć biomasę potrzebną do zbudowania pierścienia wrót. Jednakże w dziwnych tysiącleciach, jakie upłynęły od ich powstania do odkrycia przez ludzkość, ekostrefa się przemieściła. Oryginalna planeta z miejscowym życiem nie została jeszcze do końca pochłonięta przez gwiazdę, ale jej oceany wygotowały się w pustkę i odleciały razem z atmosferą. Jedyne miejscowe życie w układzie Kronosa tliło się na mokrym księżycu zewnętrznego gazowego olbrzyma, ale składało się w zasadzie wyłącznie z zajadle ze sobą konkurujących połaci pleśni wielkości kontynentów.
Ze strony ludzkości w układzie mieszkało około dziesięciu tysięcy górników rozproszonych między trzydzieści dwa aktywne ośrodki. Korporacje, sponsorowane przez rządy grupy interesów, niezależni skoczkowie skalni i bluźniercze prawne hybrydy ich wszystkich zbierały pallad z bogatych w niego asteroid i wysyłały go do każdego, kto wciąż budował wymienniki powietrza lub pracował przy projektach terraformacji.
Czyli do każdego.
W dawnych czasach Kronos znajdował się na zadupiu Związku Transportowego, potem na zadupiu Imperium Lakońskiego, a teraz nikt tak na prawdę nie wiedział, czym był. W całej sieci wrót były setki podobnych mu układów: miejsca jeszcze niezdolne do samodzielnego utrzymania się lub wcale tego nieplanujące, skupione raczej na wykopaniu sobie własnej ekonomicznej niszy niż tworzeniu jakiejś szerszej koalicji. W tego typu układach podziemie zwykle mogło ukrywać i naprawiać swoje statki, planując, co robić dalej. Na mapie taktycznej wokół gniewnej gwiazdy niczym pyłki na wiosnę wirowały asteroidy oznaczone orbitami, poziomem zbadania, składem i stanem prawnym. Statki dziesiątkami skupiały się w okolicach ośrodków wydobywczych i pomiarowych, a do tego całkiem sporo leciało samotnie między placówkami lub z misją zebrania wody na masę odrzutową i osłonę przeciw promieniowaniu.
_Czarna kania_ przeleciała przez wrota trzy dni wcześniej, storpedowała przekaźnik radiowy ruchu oporu na powierzchni wrót, a potem utrzymywała łagodny ciąg, by pozostać w miejscu jak bramkarz przed pretensjonalnym nocnym klubem. Pierścienie wrót nie tyle orbitowały wokół gwiazd, ile utrzymywały się w stałej pozycji, jakby zawieszono je na hakach w próżni. Co nie było ich najdziwniejszą cechą. Jim pozwolił sobie na nadzieję, że zniszczenie podziemnego przekaźnika okaże się całym działaniem _Kani_. Że wróg zakończy swój akt drobnego wandalizmu i odpieprzy się, żeby odciąć metaforyczne druty telegrafu w jakimś innym układzie.
Został, skanując układ. Szukając ich. Szukając Teresy.
I Naomi, praktycznej przywódczyni podziemia. Oraz jego.
Na ekranie łączności pojawiła się zielona kontrolka nadchodzącej transmisji i Jima ścisnęło w żołądku. Przy obecnej odległości bitwa nie nadeszłaby jeszcze przez wiele godzin, ale uderzenie adrenaliny zadziałało, jakby ktoś wystrzelił z pistoletu. Strach był tak silny i przemożny, że nie dostrzegł niczego dziwnego.
– Transmisja szerokopasmowa – zauważył Aleks przez interkom z pokładu wyżej. – Dziwne, że to nie wiązka kierunkowa… Chyba nie mówi do nas.
Jim otworzył kanał.
W głosie kobiety pobrzmiewał pozbawiony emocji formalizm, będący odpowiednikiem akcentu lakońskich sił zbrojnych.
– …Działanie ofensywne i stosownie potraktowana. Wiadomość będzie powtarzana. Mówi _Czarna kania_ do zarejestrowanego frachtowca _Nietrwały zbiór_. Z rozkazu lakońskich sił zbrojnych wyłączcie silnik i przygotujcie się do wejścia na pokład i inspekcji. Odmowa wykonania polecenia zostanie uznana za działanie ofensywne i stosownie potraktowana. Wiadomość będzie powtarzana…
Jim przefiltrował mapę taktyczną. _Nietrwały zbiór_ znajdował się około trzydziestu stopni w stronę kierunku obrotu względem _Rosa_ i leciał w kierunku rozległego, gniewnego słońca. Jeśli odebrali wiadomość, jeszcze nie wykonali polecenia.
– Czy to jeden z naszych? – zapytał Jim.
– Nie – odpowiedziała Naomi. – Jest opisany jako własność Davida Calrassiego z Bara Gaon. Nic o nim nie wiem.
Przy aktualnym opóźnieniu światła powinni byli odebrać rozkazy _Czarnej kani_ dziesięć minut wcześniej niż _Rosynant_. Jim wyobraził sobie jakieś inne załogi panikujące z powodu odebrania niechcianej wiadomości. Cokolwiek się teraz stanie, _Rosynant_ przynajmniej na razie zszedł z celownika. Chciałby móc poczuć trochę głębszą ulgę.
Jim odpiął się od pryczy przeciążeniowej i odwrócił. Łożyska zasyczały, przesuwając się pod jego masą.
– Idę na chwilę do kambuza – rzucił.
– Mi też przynieś kawę – poprosił Aleks.
– O nie, nie kawę. Może trochę rumianku albo ciepłego mleka. Potrzebuję czegoś łagodzącego i nieagresywnego.
– Brzmi nieźle – skomentował Aleks. – Ale kiedy zmienisz zdanie i weźmiesz kawę, to weź też jedną dla mnie.
W windzie Jim oparł się o ścianę i czekał, by jego serce przestało szaleć. Tak właśnie zaczynały się ataki serca, prawda? Puls przyśpieszający coraz bardziej i bardziej, aż pękało coś kluczowego. Pewnie nie miał racji, ale tak właśnie się czuł. I to cały czas.
Było już lepiej. Łatwiej. Automatyczny lekarz był w stanie nadzorować odrastanie brakujących zębów. Poza upokorzeniem wynikającym z konieczności memłania dziąsłami jak niemowlę to poszło całkiem dobrze. Koszmary były już jego starymi znajomymi. Zaczęły się jeszcze na Lakonii, gdy wciąż był więźniem wysokiego konsula Duarte. Spodziewał się, że po uwolnieniu zaczną wygasać, ale tak naprawdę się nasilały. Najnowszą wersją było bycie pogrzebanym żywcem, choć częściej koszmary polegały na ukochanej osobie mordowanej w sąsiednim pokoju, podczas gdy on nie potrafił wpisać kodu do zamka dość szybko, bo ją uratować. Albo miał pod skórą pasożyta i próbował znaleźć sposób na wycięcie go. Albo lakońscy strażnicy przychodzili go bić i znowu wybijali mu zęby. Jak w rzeczywistości.
Z drugiej strony przynajmniej z repertuaru wypadły stare sny o zapomnieniu ubrania się albo nieprzygotowaniu się do testu. Jego dziwnie mściwe życie senne nie było jedynym złem.
Wciąż zdarzały się dni, gdy nie potrafił się pozbyć poczucia zagrożenia. Czasami fragment jego umysłu utykał w nieuzasadnionej i irracjonalnej pewności, że grupa torturujących go Lakończyków za chwilę znowu go odnajdzie. Kiedy indziej bywał to mniej irracjonalny lęk przed rzeczami poza wrotami. Przed apokalipsą, która zniszczyła twórców protomolekuły i szukała sposobu na zniszczenie ludzkości.
Jeśli spojrzeć na to z tej perspektywy, może to nie on był zepsutym elementem równania. Może szersza sytuacja była na tyle zła, że objawem szaleństwa byłoby czucie się całym i przy zdrowych zmysłach, jak człowiek sprzed uwięzienia przez Lakończyków. Mimo wszystko wolałby móc odróżnić, czy fale drżenia były efektem rezonansu rozstrojonego silnika, czy wzbudzały się tylko w nim.
Winda się zatrzymała i wyszedł z niej, zwracając się w stronę kambuza. Ciche, rytmiczne uderzenia psiego ogona o pokład zdradziły mu, że była tam już Teresa i Piżmak. Zastał też Amosa – czarnookiego, szaroskórego i przywróconego z martwych – siedzącego przy stole ze swoim zwykłym, nic nieznaczącym uśmiechem. Jim nie widział, jak zastrzelono go na Lakonii, ale wiedział o dronach, które zabrały części ludzkiego ciała i połączyły je na nowo. Naomi wciąż nie potrafiła zdecydować, czy to coś, co nazywało się Amosem, wciąż było mechanikiem, z którym latali przez tak wiele lat, czy też stało się obcym mechanizmem, który tylko uważał się za Amosa, bo zrobiono go z jego ciała i mózgu. Jim uznał, że nawet jeśli wyglądał inaczej, nawet jeśli czasem wiedział rzeczy będące okruchami starożytnego świata obcych, Amos był Amosem. Nie miał dość energii na zbyciu, by zastanawiać się nad tym jakoś głębiej.
Zresztą pies go lubił. Co nie było doskonałym wyznacznikiem, ale może najmniej niedoskonałym.
Siedząca przy stopach Teresy Piżmak popatrzyła na Jima z nadzieją i znowu zaczęła uderzać ogonem o pokład.
– Nie mam kiełbaski – powiedział Jim, patrząc w brązowe oczy. – Będą ci musiały wystarczyć chrupki, jak pozostałym.
– Rozpuściłeś ją – skomentowała Teresa. – Nigdy nie pozwoli ci o tym zapomnieć.
– Jeśli pójdę do nieba, niech to będzie zasługą rozpuszczania psów i dzieci – odparł Jim i ruszył do automatu. Odruchowo wystukał bańkę kawy, a potem, uświadamiając sobie, co zrobił, dodał drugą dla Aleksa.
Teresa Duarte wzruszyła ramionami i zwróciła uwagę z powrotem na tubę grzybów, aromatów i błonnika trawiennego, które składały się na jej śniadanie. Włosy ściągnęła w ciemny kucyk, a na jej ustach rysował się trwale goszczący tam lekki grymas, który musiał być jakimś efektem budowy jej ciała albo charakteru. Jim obserwował, jak w Budynku Rządowym na Lakonii wyrasta z wielbionego dziecka na zbuntowaną nastolatkę. Miała teraz piętnaście lat i otrzeźwiająco działało na niego przypomnienie sobie, kim sam był w jej wieku: ciemnowłosym chłopcem z Montany bez żadnych szczególnych ambicji poza świadomością, że jeśli nie trafi się nic innego, będzie mógł wstąpić do floty. Teresa wydawała się starsza od Jima w jej wieku, zarówno mając większą wiedzę o świecie, jak i więcej gniewu na niego. Może te rzeczy były ze sobą powiązane.
Kiedy był więźniem jej ojca, bała się go. Teraz, gdy mieszkała na statku Jima, strach chyba wyparował. Wtedy był jej wrogiem, ale wcale nie miał pewności, że przeszedł do kategorii przyjaciół. Emocjonalna złożoność nastolatki dorastającej w izolacji była zapewne dużo większa, niż kiedykolwiek mógłby zrozumieć.
Automat skończył dozowanie baniek dla niego i Aleksa, więc Jim wziął je, doceniając ciepło w dłoniach. Drżenie już prawie przeszło, a gorycz kawy zadziałała bardziej uspokajająco, niż mogła to zrobić herbata.
– Niedługo będziemy potrzebowali uzupełnienia zapasów – odezwał się Amos.
– Naprawdę?
– Wody mamy dość, ale przydałoby się uzupełnić peletki paliwowe. A wymienniki nie działają już tak dobrze, jak kiedyś.
– Bardzo jest źle?
– Wystarczy nam na jeszcze kilka tygodni – odparł Amos.
Jim kiwnął głową. Jego pierwszym odruchem było odłożyć to jako problem na inny dzień, ale to nie było dobre podejście. „Pieprzyć, jeśli to nie problem na teraz” było rodzajem myślenia kryzysowego i jeśli nie zdoła się z niego otrząsnąć, doprowadzi to tylko do kryzysu nieco później.
– Porozmawiam z Naomi – stwierdził. – Coś wymyślimy.
Zakładając, że nie znajdą nas Lakończycy. Zakładając, że nie zabiją nas istoty we wrotach. Zakładając, że zanim będzie to miało znaczenie, nie zabije nas żadna z tysiąca innych katastrof, o których nawet nie pomyślałem.
Napił się jeszcze trochę kawy.
– Jak się trzymasz, kapitanie? – zapytał Amos. – Wydajesz się trochę nerwowy.
– W porządku – rzucił Jim. – Po prostu ukrywam pod lekkim humorem niemal nieustanną panikę, jak każdy.
Amosa dopadła chwila bezruchu – jedna z charakterystycznych cech jego nowej osoby – a potem uśmiechnął się trochę szerzej.
– To w porządku.
Przez interkom statku odezwał się Aleks.
– Mamy coś.
– Coś dobrego?
– Coś – powiedział Aleks. – _Nietrwały zbiór_ właśnie wyrzucił jakiegoś rodzaju płyn i zaczął uciekać pełnym ciągiem w stronę dużej stacji handlowej w zewnętrznym Pasie.
– Potwierdzam – odpowiedziała Naomi, również przez interkom, z nowym, twardym spokojem, który Jim zaczął w duchu określać głosem komandor Nagaty. – Faktycznie.
– A _Czarna kania_? – zapytał Jim, patrząc na ścianę.
Przez chwilę panowała cisza, a potem odpowiedział Aleks.
– Wygląda na to, że lecą za nimi.
– Oddalają się od pierścienia wrót?
– Owszem – potwierdził Aleks z bardzo wyraźną satysfakcją w głosie.
Jim poczuł falę ulgi, ale nie trwała zbyt długo. Od razu zaczął się zastanawiać nad sposobami, na jakie mogła to być pułapka. Jeśli _Ros_ za szybko ruszy w stronę pierścienia, ściągnie to na nich uwagę. Nawet jeśli zdołają umknąć _Czarnej kani_, kolejna lakońska jednostka może ryzykować, czając się w przestrzeni wrót, gotowa na przechwycenie jednostek uciekających z układu.
– Czemu uciekają? – zapytała Teresa. – Chyba nie spodziewają się, że uda im się wymknąć, prawda? Bo to byłoby głupie.
– Nie próbują uratować statku – wyjaśnił Amos. Mówił takim samym cierpliwym, niemal filozoficznym tonem, jakiego używał podczas wyjaśniania, jak wykonać dobry spaw w nieważkości albo sprawdzić uszczelkę rury. Był to głos nauczyciela przeprowadzającego ucznia przez lekcję dotyczącą sposobu działania świata. – Cokolwiek mieli na tym statku, co wkurzyłoby Lakonię, nie zdołaliby tego ukryć. Nie w układzie tak mało zaludnionym jak ten. Nie ma też mowy, żeby wymknęli się, zmieniając transponder, więc ich statek już przepadł. Stacja handlowa jest na tyle duża, że może im się udać wyprowadzić załogę i rozmieścić ją potajemnie na innych jednostkach, albo udawać, że cały czas byli na stacji.
– Uciekają tam, gdzie mogą się ukryć – powiedziała Teresa.
– A im większą będą mieli przewagę na starcie, tym większa szansa, że uda im się ukryć – potwierdził Amos.
To mogliśmy być my, pomyślał Jim. Gdyby _Czarna kania_ uznała, że wyglądamy trochę bardziej podejrzanie od _Nietrwałego zbioru,_ to my poświęcalibyśmy _Rosa_ w nadziei, że uda się nam gdzieś schować_._
Tylko że to nie było prawdą. W układzie Kronosa ani nigdzie indziej nie było takiego miejsca, którego Lakonia by nie przeszukała. Ich największą szansą było ukrywanie się na widoku, bo plan B oznaczał przemoc.
Nie sądził, żeby powiedział coś na głos albo żeby wydał jakiś dźwięk zdradzający jego wewnętrzny niepokój, ale może to zrobił, bo Teresa popatrzyła na niego z wyrazem twarzy gdzieś w pół drogi między irytacją a współczuciem.
– Wiesz, że nie pozwolę im was skrzywdzić.
– Wiem, że spróbujesz – odparł Jim.
– Wciąż jestem córką wysokiego konsula – przypomniała. – I w przeszłości wyciągałam was z kłopotów.
– Nie zamierzam polegać na tej sztuczce. – Jim odpowiedział ostrzej, niż zamierzał.
Piżmak poruszyła się i dźwignęła na nogi, po czym z niepokojem popatrzyła na Jima, Teresę i z powrotem. Spojrzenie Teresy stwardniało.
– Wydaje mi się, że kapitan chce powiedzieć, że użycie ciebie jako tarczy nie jest czymś, co mu wewnętrznie odpowiada – wtrącił się Amos. – Nie, że ty byś tego nie zrobiła, bo już tak było. Ale ludzie z palcem na spuście tej broni? Nie znamy ich, mogą nie być bardzo solidni, i im mniej będziemy musieli na nich polegać, tym lepiej.
Teresa nadal marszczyła czoło, ale słabiej.
– Tak – potwierdził Jim. – To było dużo bardziej elokwentne.
– Czasami mi to wychodzi – stwierdził Amos, i mógł to być żart, ale nie musiał. – Mamy przygotować statek do szybkiego startu? Masy odrzutowej wystarczy nam na przyzwoity ciąg.
– Myślałem, że potrzebujemy peletek paliwowych.
– Potrzebujemy, ale możemy je zużyć na wydostanie się z Kronosa, dodać wodę do listy zakupów i uznać, że jest w porządku. Tak naprawdę czynnikiem ograniczającym będą wymienniki.
Myśli ciągnęły mocniej od ciążenia. Włączyć silnik, skierować dziób w stronę pierścienia wrót i wynieść się stąd w cholerę, zanim wróg zdoła ich złapać. Jim świadomym wysiłkiem poluzował dłonie zaciśnięte na bańkach.
– Naomi. Co o tym myślisz?
Chwila ciszy.
– Przepraszam, nie słuchałam. Jak brzmiało pytanie?
– Czy powinniśmy przygotować _Rosa_ do szalonej ucieczki stąd? Moglibyśmy zwiać, gdy tylko _Czarna kania_ trochę bardziej się rozpędzi.
– Nie – odpowiedziała, czego się spodziewał. – Nie zidentyfikowali nas, ale jeśli ruszymy za szybko, nabiorą podejrzeń. Lepiej wyglądać na zwykłych gapiów. Aleks? Wykreśl lot na spotkanie z _Białym dębem_. To ten duży lodowcowiec przy drugim gazowym olbrzymie.
– Mam go – potwierdził Aleks.
Amos poruszył się na ławce.
– Kapitanie?
– Wszystko w porządku.
– Jeśli będziemy musieli uciekać, uciekniemy – odezwała się Naomi.
Zawsze musimy uciekać. Już nigdy nie odpocznę, pomyślał Jim. Ale uznał, że nie warto tego mówić na głos.ROZDZIAŁ PIĄTY
Tanaka
Pancerz zwiadu lakońskiej piechoty zmechanizowanej, przyjaźnie nazywany Stalkerem, był cudem inżynierii. Zbudowany do długotrwałych misji zwiadowczych był lżejszy i szybszy od standardowych pancerzy wspomaganych, a zamiast mnóstwa uzbrojenia pokrywały go czujniki i systemy śledzenia. Nie był przeznaczony do walki w pierwszym szeregu, jego zadaniem było wniknięcie, wykrycie wroga i oznaczenie celów, a potem wymknięcie się z powrotem, nim sprawą zajmą się silnie uzbrojone oddziały uderzeniowe. Małokalibrowe, szybkostrzelne działko Gatlinga na prawym przedramieniu pancerza oznaczało, że Stalker mógł też samodzielnie poradzić sobie z problemami, jeśli zaszła taka potrzeba.
Podczas wielu dziesięcioleci służby, najpierw w korpusie marines jako członkini elitarnego batalionu zwiadu bojowego w bazie Hekate, później jako oficer bojowa w nowo utworzonych lakońskich marines, Tanaka nosiła chyba wszystkie modele dostępnych pancerzy bojowych. Stalker był jej ulubionym. Długi i zgrabny, szybki jak chart i twardy jak orzech. Zawsze uważała, że pancerz wyglądał jak mechaniczna wersja jej samej.
Ten, który miała teraz na sobie, był aktualnie w lekkie zielone cętki, ze zmieniającą kolory powierzchnią dostosowującą się do lakońskiego lasu i krzewów rejestrowanych przez obejmującą całe otoczenie optykę pancerza. Nie czyniło jej to niewidzialną, ale oznaczało, że kamuflaż pancerza zawsze dostosowywał się do otoczenia. Na plecach niosła dwa duże zestawy akumulatorów zapewniające jej dziewięćdziesiąt godzin zasięgu. Działko załadowała mieszanką pocisków wybuchowych i przeciwpancernych. Biegła przez las z łatwą do utrzymania prędkością dwudziestu kilometrów na godzinę, strasząc rozpierzchające się przed nią zwierzęta. Nie miała powodu, by zachowywać ostrożność. O ile nie znajdzie tu samego wysokiego konsula, nic w okolicy nie stanowiło dla niej zagrożenia.
Zadanie zaczęła od zapoznania się z niektórymi dokumentami i wcześniej niedostępnymi dla niej informacjami.
Faktyczne dane dotyczące życia osobistego wysokiego konsula były bardzo skromne, nawet pomimo przydzielonego jej statusu Omega. Jego dokumentacja medyczna była niepełna i ogólnikowa. Przez lata udało mu się zachować sporo prywatności dzięki temu, że po prostu nigdy nie rejestrował danych. Z drugiej strony wszyscy inni na Lakonii byli dobrze udokumentowani. Wyciągnęła brudne rzeczy wysokiego konsula i zamknęła je w pokoju z zestawem czujników swojego pancerza na czas przygotowania się do wyprawy. Kiedy włożyła pancerz, zidentyfikował znaczniki chemiczne wszystkich ludzi, którzy stykali się z tkaniną. I miała dane wszystkich, oprócz jednego. Zwykły proces eliminacji oznaczał, że ten sygnał należał do wysokiego konsula. Ujemna przestrzeń dla zwierzyny łownej.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki