- nowość
Upadek Singapuru - ebook
Upadek Singapuru - ebook
Singapur, „twierdza nie do zdobycia”, skapitulował w ciągu zaledwie siedmiu dni. Około 80 000 brytyjskich, indyjskich i australijskich żołnierzy zostało wziętych do niewoli razem z 50 000 innych żołnierzy alianckich pojmanych przez Japończyków podczas bitwy o Malaje. Brytyjski premier Winston Churchill nazwał te sromotną klęskę „najgorszą katastrofą” i „największą kapitulacją” w historii Wielkiej Brytanii.
Ten kolejny tomik z reaktywowanego legendarnego cyklu wydawniczego wydawnictwa Bellona przybliża czytelnikowi dramatyczne wydarzenia największych zmagań wojennych w historii; przełomowe, nieznane momenty walk; czujnie strzeżone tajemnice pól bitewnych, dyplomatycznych gabinetów, głównych sztabów i central wywiadu.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-17835-9 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przez sześć lat 8000 ludzi przesuwało góry i pogłębiało cieśninę. Południowe brzegi wyspy usiano betonowymi umocnieniami i najeżono lufami dalekosiężnych dział.
Tak powstał główny bastion kolonialnych interesów Anglii w Azji Południowo-Wschodniej.
Propaganda brytyjska na cały świat rzuciła tezę, która miała odstraszyć rywali Imperium: Singapur jest najpotężniejszą twierdzą świata, Singapur jest nie do zdobycia.
Rywale „Union Jack” nie dali się jednak zwieść tymi chełpliwymi zapewnieniami. Szpiedzy rozsiani wśród przeszło półmilionowej ludności wyspy penetrowali wszystkie kąty i przesyłali do swych mocodawców szczegółowe, z typowo wschodnią pedanterią opracowane raporty.
Tuż po zakończeniu głównych prac fortyfikacyjnych na sztabowych mapach wielkiego wyspiarskiego mocarstwa na Pacyfiku Singapur oznaczony został jako ten punkt, z którego zapanować można było nad południową Azją. A jej zdobycie miało być pierwszym etapem podboju połowy świata.
Nadszedł też dzień, gdy strzałki z map sztabów przeniesione zostały na mapy taktyczne dowódców bojowych jednostek lotniczych. Dowódcy wydali rozkaz startu. Atak rozpoczął się.
Co się stało dalej, opowiemy w niniejszej książeczce.
Oparta jest ona na faktach. Wykorzystano w niej m.in. zarówno brytyjską, jak i japońską historię wojny na Dalekim Wschodzie, a także liczne pamiętniki żołnierzy obu armii walczących o Malaje i Singapur.UDERZENIE NA POŁUDNIE
W grudniu 1941 roku na czele połączonych sił morskich Cesarstwa Japońskiego stał admirał Isoroku Yamamoto. Jego imię i nazwisko same w sobie stanowiły całą historię. Urodził się jako szóste dziecko, gdy ojciec jego liczył lat 56, dano mu dlatego przydomek Isoroku, który był pewnego rodzaju przenośnią określającą ten wiek. Później adoptowała go rodzina Yamamoto, nie przewidując jeszcze, ile sławy jej przyniesie, a ile nieszczęść i tragedii innym japońskim rodzinom. Niskiego wzrostu, z gładko ogoloną głową, Yamamoto sprawiał raczej wrażenie buddyjskiego kapłana niż oficera floty, a jednak już od siedemnastego roku życia związał swój los z marynarką wojenną. Podczas bitwy pod Cuszimą stracił dwa palce i uległ poparzeniom. Sprawił to granat rosyjski, który eksplodował na pokładzie krążownika „Nisziin”_._ Później sprawował Yamamoto wiele funkcji w dowództwie marynarki, tworzył lotnictwo morskie, uczestniczył w misjach dyplomatycznych, by wreszcie, w roku 1940, stanąć na czele floty.
Po czterdziestu latach służby nadchodziła dlań najdonioślejsza chwila, jaką może przeżyć dowódca: miał oto ustokrotnić swą osobowość w potężnych działaniach zbiorowych, miał wprawić w ruch całą skomplikowaną machinę floty i morskiego lotnictwa, już nie dla wykonania ćwiczeń, lecz dla działań wojennych. Radość, jakiej przy tym doznawał, nie była widoczna dla otoczenia. Długoletnie ćwiczenia buddyjskie, samurajski duch wychowania floty, słynna „szkoła milczenia” admirała Togo oblekły jego twarz w nieruchomy spokój.
W tygodniach przed owym grudniem roku czterdziestego pierwszego¹ gabinet Yamamoto w gmachu admiralicji w Tokio przypominał raczej salę do wykładów geo- i oceanografii niż miejsce, z którego miały zostać wysłane rozkazy. Yamamoto ze swym sztabem musiał rozwiązywać niełatwe problemy. Koncerny i trusty japońskie potrzebowały surowców dla produkcji wojennej. Złoża ropy naftowej, tego chleba nowoczesnej armii, znajdowały się daleko na południu, we władaniu angielskich i holenderskich monopoli, i trzeba było je zdobyć. Cesarstwo zaspokajało zaledwie 10 procent swego rocznego zapotrzebowania ropy. Nie miało nadto cyny, kauczuku, miedzi, wolframu i wielu innych surowców, bez których nie można prowadzić nowoczesnej wojny. Yamamoto był tym człowiekiem, który zgodnie z wolą wielkich koncernów japońskich, cesarza i rządu miał stworzyć warunki do zdobycia tych skarbów…
Przez pierwszą połowę roku 1941 sprzeczności między wielkimi rekinami Pacyfiku – Anglią, USA i Japonią – nabrzmiewały coraz silniej. Konflikt wchodził powoli w stadium, z którego mógł przerodzić się już tylko w otwartą wojnę. Latem i jesienią tego roku Yamamoto prowadził długie dyskusje w Cesarskim Sztabie Generalnym. Rozważano przede wszystkim podział sił lądowych i morskich na poszczególne teatry działań.
Stratedzy japońscy nie mieli łatwego zadania. Wszystkie plany, które zmierzały do osiągnięcia szybkiego i pełnego zwycięstwa, rozbijały się o jeden szkopuł. Daleko na północnym zachodzie tkwiła największa japońska grupa armii, składająca się z 13 dywizji podzielonych na dwie armie polowe oraz licznych mniejszych ugrupowań i związków taktycznych. Milion ludzi podlegało generałowi, któremu przysługiwał dźwięczny tytuł „Dowódcy Armii Kwantuńskiej”. Prócz sił lądowych rozporządzał on Drugą Armią Powietrzną liczącą w pierwszej linii setki samolotów.
Cała ta potęga stacjonowała nad granicą radziecką i japoński Sztab Generalny nie mógł żadną miarą zdecydować się na odjęcie owemu zgrupowaniu choćby jednej dywizji.
Nie mógł się również zdecydować na drugą ewentualność: agresję na Związek Radziecki, na co nalegał Hitler. Mitsui i Mitsubishi, najpotężniejsze japońskie _zaibatsu²_, oraz dowódcy cesarscy nie widzieli specjalnych korzyści w natychmiastowym ataku na Wschodnią Syberię; nie było tam ani gotowej do wydobycia ropy, ani innych potrzebnych surowców znajdujących się w obfitości na południu.
Ale nie tylko wzgląd ekonomiczny przeważał w wyborze kierunku ataku. Naprzeciw Armii Kwantuńskiej stała gotowa do odparcia napadu radziecka Armia Dalekowschodnia, która już przed dwoma laty dała „samurajskim rycerzom” dotkliwą lekcję nad rzeką Chałchin Goł.
Gdy po licznych naradach w Sztabie Generalnym Yamamoto wracał do swego gabinetu w gmachu Admiralicji, zdawało mu się czasem, że trudności, które czekają na pokonanie, przerastają go.
Cóż za odległości, cóż za strategiczne problemy! Tokio – Hawaje: 6000 kilometrów, Tokio – Singapur: 5000 kilometrów! Nigdy jeszcze teatr działań wojennych nie rozciągał się na tak ogromnym obszarze, żadna flota nie miała przed sobą takich zadań, tym trudniejszych do wykonania, że na dalekich Hawajach stacjonowała przecież amerykańska Flota Pacyfiku, a morskich wrót Malajów i Indonezji strzegła potężna morska baza brytyjska – Singapur. Yamamoto mógł nie żałować teraz, że od lat jego ulubionym „konikiem” było lotnictwo morskie. Pokładał w nim wielkie nadzieje, widząc w tej broni przyszłość wojny morskiej. Nie mógł jednak nie zdawać sobie sprawy, że samolot posiada ograniczony zasięg lotu. Nie może przecież zabrać zbyt wiele paliwa, a i człowiek, który samolotem kieruje, nie jest doskonałą maszyną, którą można eksploatować zbyt długo. Nieodpartą koniecznością wynikającą wyraźnie z map, które nadawały ton jego gabinetowi, było zbliżenie sił lotnictwa morskiego do celów ataku. Przeciw Hawajom rzuci lotniskowce, lecz nie ma ich tyle, aby równocześnie móc atakować Półwysep Malajski.
Wobec tego…
Latem i jesienią tego roku 22 Flotylla, wchodząca w skład 11 Floty Powietrznej, odbywała intensywne szkolenie na okupowanym Tajwanie. Mieszkańcy wyspy, uprawiający swoje górskie poletka, widzieli co ranka przelatujące w kierunku południowym wielkie maszyny, które ginęły gdzieś na dalekim morskim horyzoncie. Wracały, hucząc silnikami i migocąc światłami pozycyjnymi na wieczornym niebie. Rybacy słyszeli dalekie detonacje bomb; jeśli wiatr zapędził ich w tamtą stronę, wracali z pełnymi sieciami ogłuszonych ryb.
W połowie października samoloty, niczym ptaki poszukujące cieplejszych okolic, trójkami pomknęły na południe. To kontradmirał Sadaichi Matsunaga poprowadził swoją flotyllę na nowe lotniska. Powietrzny korpus Genzan, w składzie 48 bombowców, przeleciał do Sajgonu z międzylądowaniem na wyspie Hainan, korpus powietrzny Mihoro, liczący tyle samo maszyn, wylądował na lotnisku Thudaumot na północ od stolicy Indochin. Jednostkę myśliwską, składającą się z 36 samolotów typu Zeke, poprowadził sam Matsunaga ku lotnisku Soctrang, położonemu bardziej na południe.
Cesarski Sztab Generalny nie spodziewał się ze strony władz francuskich żadnych prób oporu. Pétain już 12 sierpnia zgodził się na wejście jednostek japońskich do południowych Indochin i admirał Decoux, zawzięty zwolennik rządu Vichy, wiernie wykonywał polecenia swego szefa.
Trzeciego grudnia Matsunaga otrzymał ze sztabu tokijskiego pomyślną wiadomość: pod jego rozkazy przechodziło dalsze 27 bombowców korpusu powietrznego Kanoja, które dotychczas stacjonowały na południowym Tajwanie. Yamamoto dostał meldunek o pojawieniu się w Singapurze dwóch potężnych brytyjskich okrętów liniowych i na wszelki wypadek wzmacniał uderzeniową siłę flotylli Matsunagi.
Dowódca japońskich sił powietrznych w Indochinach robił w tych dniach poprzedzających rozpoczęcie wojny to, co robi każdy dowódca lądowy, morski czy powietrzny: prowadził rozpoznanie. Jego dwusilnikowe samoloty, z charakterystycznymi podwójnymi sterami kierunku, przemierzały obszar powietrzny wokół Półwyspu Malajskiego, docierając o sto mil morskich na południe od Singapuru.
6 grudnia samoloty rozpoznawcze Matsunagi dostrzegły na morzu konwój, który składał się z trzydziestu statków eskortowanych przez okręty wojenne. Konwój spokojnie zmierzał w stronę wybrzeży malajskich, nie zwracając uwagi na znajdujące się w powietrzu samoloty. Były to własne transportowce, które pod osłoną Drugiej Floty wiceadmirała Kondo podeszły, aby wysadzić desant w pobliżu Kota Bharu. Tego samego dnia Matsunaga upewnił się co do faktu znacznie mniej przyjemnego – angielskie samoloty rozpoznawcze także dostrzegły konwój!
Na lotniskach pod Sajgonem zapanowało ogromne podniecenie. W każdej chwili mógł nadejść rozkaz startu dla eskadr bombowych, w każdej chwili mógł być określony cel ataku. Mechanicy starali się ukryć zdenerwowanie, nie bardzo jednak im się to udawało. Czekała ich ciężka i niebezpieczna praca, którą, na domiar złego, musieli wykonywać błyskawicznie i, mimo pośpiechu, niezwykle starannie. Jeśli obiektem ataku będą cele lądowe, należy natychmiast uzbroić i załadować do samolotów bomby mniejszego kalibru, jeśli będą to okręty – w grę wejdą torpedy i ciężkie bomby. Bomby bombami, a nad głową wisiało niebezpieczeństwo prewencyjnego ataku brytyjskiego, który mógł zniweczyć lub poważnie utrudnić całe przedsięwzięcie!
W nocy z 7 na 8 grudnia kontradmirał Matsunaga otrzymał zaszyfrowaną depeszę od dowódcy 11 Floty Powietrznej i na lotniskach pod Sajgonem noc stała się dniem. Załogi wspinały się po drabinkach przystawionych do kadłubów i znikały wewnątrz samolotów, z których każdy dźwigał dwie tony bomb. Obciążone maszyny jedna po drugiej kołowały na start, rycząc tysiąckonnymi silnikami. Jedna po drugiej rozpędzały się po betonowym pasie startowym i wrzynały w czerń nocy. 27 bombowców korpusu Genzan i 27 bombowców korpusu Mihoro szło ku Morzu Południowochińskiemu. Cel ich ataku leżał o 1100 kilometrów na południe od Sajgonu.
„Widoczność była tak kiepska – wspominał potem dowódca eskadry, por. Takai – że ledwo mogłem rozpoznać światła pozycyjne dwóch samolotów, które leciały przede mną. Pogoda była burzliwa. Moim samolotem rzucało i potoki deszczu biły bez przerwy o skrzydła, kadłub i szyby kabiny. Nie zmieniając kursu, począłem schodzić w dół. Za mną – raz wyżej, raz niżej – widać było mrugające żółte, czerwone i zielone światełka bombowców mojej eskadry, która starała się utrzymać szyk w tych trudnych warunkach. Raz po raz jaskrawe odblaski błyskawic odbijały się od wirujących kręgów śmigieł. Piloci walczyli desperacko o utrzymanie szyku całej formacji, nikt nie chciał się zgubić nad nocnym burzliwym morzem”. Podczas gdy bombowce korpusu Genzan walczyły z nocną burzą, 27 bombowców korpusu Mihoro, trafiwszy na lepszy pas pogody, szło zwartą formacją ku temu samemu celowi, który leżał o 1100 kilometrów od Sajgonu. Trzy dziewiątki dwumotorowców przecięły niebo nad morzem i zbliżyły się do lądu. Pod nimi zamigotały światła półwyspu. Po kwadransie lotu nad rozjaśnioną poświatą księżycowej pełni ziemią obserwatorzy i piloci ujrzeli w dole, daleko przed sobą, łunę wielkiego miasta. Tego pogodnego wieczoru Singapur oddychał spokojnie po upalnym bezchmurnym dniu. Wieczorne gazety przyniosły nową sensację: na skrzyżowaniu ulic doszło do strzelaniny między rywalizującymi gangami o niezwykle barwnych nazwach. Obyczaje chińskiej triady zostały w Singapurze wzbogacone o tzw. koloryt lokalny, który jednak w niczym nie zmieniał istoty zagadnienia. Oto poprzedniego dnia pewien znany milioner został porwany przez gangsterów i rodzina jego otrzymała list następującej treści:
„Wielce Czcigodni Państwo, jeśli nie wpłacicie w ciągu dwóch najbliższych dni trzech tysięcy dolarów, zmuszeni będziemy pozbawić waszego męża i ojca wszystkich członków, tak aby jego duch, pozbawiony powłoki cielesnej, mógł się połączyć w grobowcu rodzinnym z duchami przodków. Jeśli nie dostaniemy pieniędzy zaraz, otrzymacie pojutrze palec wskazujący jego prawej ręki…”. Ponieważ jednak wydarzenia takie były w „Mieście Lwa”³ na porządku dziennym, nikt się tym specjalnie nie przejmował. Dla mieszkańców dzielnicy chińskiej i malajskiej, którzy z trudem utrzymywali się na powierzchni życia, były to sprawy nic niemające wspólnego z ich codziennym bytowaniem. Przerażały raczej Europejczyków, zamieszkujących luksusową dzielnicę pełną białych, pseudorenesansowych pałaców; kiepski gust indyjskich i australijskich, marynarze ze świeżo przybyłych do Singapuru okrętów liniowych „Prince of Wales” i „Repulse” w poszukiwaniu rozrywek szwendali się po mieście, wstępując raz po raz na drinka.
W ekskluzywnych klubach oficerskich, do których jednak nie mieli wstępu oficerowie jednostek zamiejscowych, dyskusje obracały się wokół dwóch podstawowych zagadnień: gdzie można zawrzeć nowe znajomości z nowymi ładnymi kobietami oraz jak ci _Japs⁴_ są durni. Słowo to wymawiane jako „Dżeps” przewijało się w dyskusjach raz po raz, łącznie z takimi oto przymiotnikami: „niedorozwinięci”, „durni”, „skretyniali”. Porucznik Cobham utrzymywał, że „Dżeps” nie potrafią strzelać przyzwoicie z karabinów, ponieważ posiadają notorycznego zeza. Z tego samego powodu nigdy nie nauczą się prowadzić samolotów. Porucznik Digger z bazy floty położonej na północnym krańcu wyspy był zdania, że wybitnie im to utrudni sterowanie okrętami. Wszyscy byli nadto zgodni co do tego, że doświadczenia wojny w Chinach wskazują, iż armia japońska jest niewiele warta. W ekonomice zaś „Dżeps” pokazali tylko tyle, że potrafią kopiować zagraniczne produkty i sprzedawać je za bezcen. Nie wystarczy to jednak, by wygrać wojnę.
Do ogólnego nastroju lekceważenia przeciwnika znacznie przyczyniła się oficjalna enuncjacja generała Brooke’a-Pophama, sprawującego wówczas dowództwo wszystkich sił stacjonujących w Singapurze, który przed paroma dniami oświadczył, że „premier japoński Tojo skrobie się w czoło, rozmyślając o tym, jak wygrać wojnę”.
W tym czasie, gdy znaczna część lotników stacjonujących w Singapurze oddawała się wieczornym i nocnym uciechom, dyżurny oficer operacyjny dowództwa myśliwców odebrał arcyważny meldunek. Nad Półwyspem Malajskim znajdowała się w powietrzu bliżej niezidentyfikowana grupa samolotów, zmierzająca w kierunku południowo-wschodnim. O godzinie 3.30 w nocy grupa ta znajdowała się w odległości 140 mil od wyspy. Z całkiem prostej kalkulacji wynikało w sposób oczywisty: jeśli są to samoloty japońskie, to w ciągu najbliższej godziny winny pojawić się nad miastem! Postawiono natychmiast w stan alarmu artylerię przeciwlotniczą, wytoczono na pasy startowe lotniska Seletar myśliwce typu Buffallo. Przekazano wiadomość do władz cywilnych miasta. Jednak w trzy kwadranse później, gdy zawisł nad wyspą groźny pomruk japońskich bombowców – ten, który raczej się czuje niż słyszy, wszystko poszło inaczej, niż przewidziano. Padały już pierwsze bomby, a miasto było iluminowane jak w noworoczne święto. Dżentelmen, który miał pieczę nad włącznikami elektrowni, gdzieś się zapodział razem z kluczami i nie można go było odnaleźć.
– Halo, czy to policja – pytała przez telefon pewna Angielka – przecież najwyraźniej mamy nalot, dlaczego nie wyłączono świateł?…
– Proszę się nie denerwować, to tylko ćwiczenia…
– Hm, świetnie, ale powiedzcie im, że przesadzają, przed chwilą trafili w Plac Rafflesa i wykończyli Guthriego…
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki