- W empik go
Upalne lato Gabrieli - ebook
Upalne lato Gabrieli - ebook
Ponadczterdziestoletnia Gabriela Kern ugruntowała swoją pozycję w świecie literackim, postanowiła więc opuścić Warszawę i wyjechać na Mazury, gdzie prowadzi spokojne życie. Okazjonalnie wchodzi w przelotne romanse, ale nigdy nie rozmawia o uczuciach. Ceni sobie wolność i niezależność oraz czas spędzony tylko we własnym towarzystwie.
Gdy nadchodzi kolejne upalne lato, na rynku pojawia się szokująca dla opinii publicznej powieść Gabrieli o jej ojcu. Wydanie książki zbiega się w czasie z trudnym okresem w życiu kobiety. Gabriela będzie musiała podjąć ważne decyzje, wrócić do matki, Kaliny, z którą od lat nie utrzymywała kontaktów, a nawet rozwikłać wielką tajemnicę rodzinną.
„Upalne lato Gabrieli” Katarzyny Zyskowskiej to trzeci tom serii „Upalne lato”. Tym razem Autorka przenosi nas do współczesności, ale przeszłość nie daje o sobie zapomnieć.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-91-8076-246-5 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kalina
Każda noc kiedyś się kończy.
Przez opuszczone żaluzje do pokoju wsączają się pierwsze promienie słońca. Rysują na ścianach i podłodze świetliste smugi. Przestrzeń wypełniają szum aparatury medycznej oraz dochodzące z korytarza odgłosy porannej krzątaniny personelu szpitala. Na białych ścianach pulsują różnobarwne włączniki, guziki, a obok łóżka wije się plątanina przewodów. Z butelki umieszczonej na stojaku cienką rurką, kropla po kropli, spływa bezbarwny roztwór soli fizjologicznej, kończąc swój bieg pod plastrem przytrzymującym wenflon na przegubie dłoni; jej wierzch znaczą ostre linie ścięgien i sine wypukłości żył, wyraźnie kontrastujące z bladą jak pergamin skórą. Szczupłe palce zaciśnięte na prześcieradle zdają się wyjątkowo kruche. Podobnie jak ich właścicielka. Jej pozostające w bezruchu przykurczone ciało przypomina balonik, z którego spuszczono powietrze. Sprawia wrażenie, jakby już nie było w nim życia. Jednak chora – chociaż płytko – nadal oddycha. Śpi. A właściwie od jakiegoś czasu trwa w półśnie; nerwowy ruch gałek ocznych pod powiekami zdradza, że jej nocna wędrówka po drugiej stronie świadomości właśnie dobiegła końca.
Kalina ma ostatnio kłopoty ze snem. W ciemnościach zazwyczaj długo wpatruje się w sufit, rano wybudza ją najdrobniejszy szelest, a jeżeli Morfeusz zamknie ją wreszcie w kojących objęciach, o niczym nie śni. Zapada się w miękką, bezbarwną pustkę, bez kształtów i właściwości, odartą z uniesień i lęków. A przecież sen bez efemerycznej przyjemności śnienia, bez treści, pozbawiony jest swej istoty i trochę przypomina śmierć. Śmierć… Jeszcze przyjdzie na nią czas. Kalina nie jest na razie na nią gotowa i szkoda jej tracić czasu na sen.
Zamiast spać, przez długie szare godziny rozmyśla. Bezosobowy entourage separatki jest idealnym tłem dla rachunku sumienia, analizy tego, co było, co jest. Tym, co będzie, Kalina nie zawraca już sobie głowy. W jej przypadku czas przyszły zapewne stanie się czasem niedokonanym.
Powoli otwiera oczy. Mimo że nie budzi się we własnym łóżku, nawet przez chwilę nie towarzyszy jej uczucie dezorientacji. Doskonale zna tutejsze dekoracje, każdy szczegół otoczenia. Rozpoznaje odgłosy szpitala – specyficznej ciszy pełnej przytłumionych dźwięków przenikających ściany. Powietrze przesycone jest chemicznym odorem leków, środków do dezynfekcji i do czyszczenia podłóg. Wokół biel. Mimo że za oknem wstał już dzień, pod sufitem wciąż kompulsywnie mruga żarnik świetlówki. Upływ czasu akcentuje zielona linia tętna, rytmicznie drgająca na monitorze. Linia wraz z przebudzeniem się Kaliny nieznacznie przyspiesza.
Wszystkie separatki świata wyglądają i pachną tak samo.
Ta, w której leży Kalina, w niewielkiej klinice przy rondzie de Montferrat w prowincjonalnym Draguignan, wydaje się bliźniaczo podobna do tamtej w Marsylii, gdzie spędziła kilka tygodni w ubiegłym roku. Ale też do tamtej w Zakopanem, sprzed ponad czterdziestu lat. Szpitalne sale, bez względu na miejsce i czas, sprawiają wrażenie, jakby zostały przerysowane przez kalkę. Nawet twarze pracowników – ubranych w jednakowe uniformy – zdają się zlewać. Wszystkie bowiem wyrażają ten sam wachlarz emocji: zmęczenie i zobojętnienie. Czasami gości na nich cień wymuszonego uśmiechu, który świadczy o resztkach empatii, lecz zazwyczaj oczy pozostają puste.
Młodziutka Claudette, urodzona we Francji córka emigrantów z Algierii, stanowi wyjątek. Jest pielęgniarką od niedawna. Zaczęła pracę mniej więcej w tym samym czasie, kiedy do kliniki trafiła Kalina. Uśmiech dziewczyny wciąż jest prawdziwy. Nadal przepełniają ją entuzjazm i wiara. Uważa, że ze śmiercią da się wygrać. A przynajmniej należy próbować.
Może dlatego Kalina darzy pielęgniarkę sympatią i rozpogadza się, widząc ją w drzwiach pokoju.
– Bonjour, Madame Kalina. Nous avons une belle journée – wita ją od progu dziewczyna, chwaląc piękny dzień. Gasi górną lampę dającą upiornie zimne światło i nie czekając na reakcję pacjentki, podchodzi do łóżka. Z energią bierze się do poprawiania wiszącej na stojaku butelki z kroplówką. Sprawdza worek stomijny. – Comment allez-vous? – pyta o samopoczucie pacjentki w typowy dla siebie sposób: na cały głos, serdecznie.
Kalina zamiast odpowiedzieć, ucisza pielęgniarkę, unosząc rękę i przystawiając palec do ust. Wskazuje na zacieniony kąt pokoju, gdzie w fotelu śpi mężczyzna. Na szczęście sen ma mocny, albo po prostu zmęczyło go nocne czuwanie, ponieważ mimo hałasu nawet nie drgnie.
Dziewczyna usprawiedliwia się szeptem:
– Przepraszam, nie wiedziałam, że pani mąż został dzisiaj na noc.
Kalina, widząc jej spłoszoną minę, uśmiecha się wyrozumiale i szybko zmienia temat:
– Która godzina?
– Kwadrans po szóstej.
– Po szóstej… – powtarza za pielęgniarką nieobecnym tonem. Po czym przenosi spojrzenie na szczelnie zasłonięte okno i milknie.
Claudette zerka na chorą. Nawet ona, niepoprawna optymistka, dostrzega, że w ostatnich dniach pacjentka nie wygląda najlepiej. Właściwie można powiedzieć, że jej stan z dnia na dzień się pogarsza. Coraz częściej zdarza jej się odpływać, tracić kontakt z otoczeniem, nawet podczas rozmowy. To przez leki. Kalina dostaje końskie dawki środków przeciwbólowych. Pewnie już niedługo lekarze zdecydują się podać jej morfinę, a później… Później Kalina wybierze się w ostatnią podróż. Do Tulonu, gdzie znajduje się najbliższe hospicjum. Chyba że jej mąż zdecyduje się zabrać ją do domu. Chociaż tutaj nikt tego raczej nie praktykuje. Umierać pod własnym dachem, we własnym łóżku, w otoczeniu bliskich, to dzisiaj romantyczna fanaberia. Rodziny wolą odsuwać od siebie opiekę nad obłożnie chorymi, zostawiać ją właściwym służbom medycznym.
Kalinę najpewniej czeka podobny los. Wyda ostatnie tchnienie pośród obcych ścian. Na obcym łóżku. W miejscu tak dokładnie zdezynfekowanym, że wokoło nie pachnie już niczym oprócz śmierci. A w ostatniej chwili będzie przy niej lekarz lub pielęgniarka, bowiem mąż – zmęczony jej kilkudniową agonią – zechce chwilę odpocząć i akurat w tym najważniejszym momencie pojedzie na pół godziny do domu…
Właśnie taki scenariusz wydaje się dziewczynie najbardziej prawdopodobny. Prawdopodobny i dojmująco smutny. Mimowolnie zalewa ją fala współczucia dla Kaliny. Polubiła tę dziwną Polkę. W szkole pielęgniarskiej uczą, że nie należy się wiązać emocjonalnie z pacjentem, ale ona nie umie i na razie jeszcze nie chce się dystansować. Odczłowieczać. Kalina jest w wieku jej babci – mieszkającej tysiące kilometrów stąd czarnej kobiety o spracowanych dłoniach i suchych oczach. Claudette jej nie poznała, gdyż matka jej matki nigdy nie była we Francji, a może nawet nie wiedziała, że istnieje jakiś świat poza granicami jej algierskiej wioski, poza złotymi piaskami pustyni. Swojej babci Claudette nie pomoże w chorobie, nie będzie przy niej w potrzebie, nie potrzyma jej za rękę, więc pragnie wesprzeć chociaż tę umierającą kobietę.
Kalina nadal patrzy w okno zamyślona. Pielęgniarka zabiera się do pracy. Starając się zachowywać jak najciszej, metodycznie wykonuje czynności przy pacjentce: wygładza pościel, poprawia poduszkę, a później także jedwabną chustkę, którą Kalina ma obwiązaną wokół pozbawionej włosów głowy. Sprawdza, czy plaster wenflonu dobrze się trzyma nadgarstka, rzuca okiem na zapis tętna.
– Może jednak czegoś pani potrzeba? – dopytuje na koniec.
Kalina odrywa wreszcie spojrzenie od okna.
Czy czegoś jej potrzeba? Chętnie zjadłaby truskawki, które o tej porze roku sprzedawane są na rynku w Draguignan. Napiłaby się kawy z mlekiem, pogryzając ciepłego jeszcze rogalika w pobliskiej braserii. A później poszłaby na spacer wąskimi ulicami miasteczka. Tego właśnie potrzebuje, chociaż wie, że pielęgniarka nie może zaspokoić żadnego z tych pragnień. Może natomiast zrobić coś innego.
– Właściwie… – Dopiero teraz we francuski Kaliny wkrada się ledwie słyszalne echo wschodniego akcentu. – Czy mogłabyś, ma chérie, na chwilę wyłączyć klimatyzator i otworzyć okno?
Dziewczyna patrzy z wahaniem na kobietę.
– Doktor Bédier nie byłby tym zachwycony – mówi z ociąganiem. – Uważa, że powinna pani unikać przeciągów. Infekcja w pani stanie…
– Doktora Bédiera tu nie ma – przerywa łagodnie Kalina, chwytając dziewczynę za rękę. Na bladych wargach rysuje się cień sztubackiej przekory. Poszarzała twarz na krótką chwilę pięknieje. Młodnieje. Oczy błyszczą, jakby należały do kogoś innego. – Bardzo proszę. – Nie ustępuje. – Mnie naprawdę już nic nie może zaszkodzić.
Claudette wzdycha głęboko. Kapituluje. Wie, że Kalina ma rację – co jej może zrobić odrobina świeżego powietrza? Pal licho przepisy.
– No dobrze, ale tylko na kilka minut. A jeżeli ktoś nas przyłapie, do niczego się nie przyznam – zastrzega, próbując zachować poważną minę.
Kalina uśmiecha się jeszcze szerzej. Wygrała swoją małą bitwę.
– Jeżeli doktor Bédier się dowie, w co wątpię, zrzucimy winę na mojego męża. – Mruga porozumiewawczo.
Pielęgniarka podnosi żaluzje i otwiera okna na oścież. Przekręca znajdujące się tuż obok pokrętło sterownika klimatyzacji i wycofuje się do drzwi.
Do pokoju wpada pierwszy powiew powietrza z zewnątrz. Kalina bierze głęboki oddech.
– Dziękuję, Claudette.
– Już dobrze, dobrze. – Pielęgniarka na odchodnym ukazuje w uśmiechu rząd białych zębów. – Proszę się tylko nie odkrywać, bo na dworze trochę dzisiaj wieje. Niedługo wrócę – rzuca i zamyka za sobą drzwi.
Kalina zostaje sama. Patrzy na śpiącego nadal męża. A później w jasny prostokąt okna.
To jedyny element sterylnego wnętrza zapewniający jej kontakt ze światem. Ze wszystkimi jego kolorami, zapachami, dźwiękami. Z normalnością. Plastikowe ramy wypełnia obraz bezchmurnego nieba. Lazurowego i czystego; z miejsca, gdzie stoi łóżko, nie widać nic poza tą kojącą barwą. Ciepły letni wiatr wpada do środka. Zapach pól i rozgrzanej ziemi wypiera specyficzną woń choroby. Za sprawą aromatów Prowansji pod zmrużonymi powiekami Kaliny rozkwitają znajome obrazy: równe, ciągnące się aż po horyzont szpalery krzaków winorośli, falujące wstążki pól poznaczone zielonymi wyspami gajów oliwnych. Zamykają się w okiennych ramach jak w soczewce obiektywu. Aż trudno uwierzyć, że to wszystko znajduje się na wyciagnięcie ręki, tuż za murami Centre Hospitalier de la Dracénie. Jest bliskie, namacalne, a jednak nieosiągalne.
Początek lata to zły moment na zakończenie, na odchodzenie, śmierć. Pewnie łatwiej się umiera jesienią, kiedy wszystko tonie w deszczu, mgle i melancholii. Kalina wolałaby poczekać ze śmiercią choć kilka miesięcy, lecz nie trzyma się życia kurczowo. Już nie. Los nauczył ją godzenia się ze stratą, przechodzenia bez sentymentu z jednego rozdziału istnienia w drugi. Poza tym prawie wszystkie rachunki ze światem ma już rozliczone.
Kalina bezwiednie się uśmiecha, wokół przywiędłych ust malują się cienkie zmarszczki typowe dla palaczy, chociaż ona nie pali od lat. Przymyka oczy, a jej myśli wędrują ku oknu i dalej, ponad znajomą okolicą, gdzie cichnie uliczny gwar, a przedmieścia zastępuje pejzaż wsi. Tam, przy nieutwardzonej drodze, stoi dom – otoczony niskim murem w kolorze ochry. Dach parterowego budynku pokrywa wypalona południowym słońcem ruda dachówka, a po ścianach wije się pnącze dzikiego wina. Wysokie platanowce rzucają cień na wysypany żwirem taras. Promienie połyskują w wodach kamiennego basenu. Dom… Nie sądziła, że właśnie tak będzie wyglądał, że tutaj zakończy się wspólna droga jej i Maćka.
Do żadnego z mieszkań i domów, w których na chwilę się zatrzymywali, Kalina nie zdążyła się przywiązać. Ani tutaj, ani w Polsce. Nie czuła potrzeby, aby gdziekolwiek zagrzać miejsce. Niezbyt skrupulatnie rozpakowywała pudła z ubraniami, książkami, z całym tym życiowym majdanem, który niepostrzeżenie gromadzi się przez lata. Nie chowała walizek na dno szaf; zostawiała je przy drzwiach, aby w każdej chwili móc wyruszyć w dalszą podróż. Kolejne adresy, krajobrazy za oknem, zapachy i smaki. Ludzie. Twarze nowych znajomych, bliższych, dalszych – zazwyczaj dalszych – pozostawiły w niej jedynie uczucie przyjemnego niedosytu. Przez ponad trzy dekady los Kaliny przypominał obrazki z dziecięcego kalejdoskopu; takiego, jaki otrzymała niegdyś od swojej opiekunki Gabrieli.
W staromodnej zabawce chodziło o to, aby nieznacznie – czasami celowo, czasami przez przypadek – potrząsnąć mechanizmem, a wówczas wielobarwne szkiełka układały się w nową konfigurację. Za każdym razem równie ciekawą i niepowtarzalną, chociaż jednocześnie niestałą, trwającą do momentu, gdy kolejny ruch niszczył pierwotny układ, dając szansę zaistnienia kolejnemu. Zazwyczaj równie niezwykłemu.
Z perspektywy czasu Kalina podobnie postrzega swoje podróże i bezustanne przeprowadzki. Były szansą na odkrycie czegoś niezbadanego, fascynującego. Emigranci zazwyczaj zagrzebują się we wspomnieniach – tęsknią za starym światem, za porzuconą przeszłością, pozostają rozdarci. Nie potrafią czerpać radości z życia w nowym miejscu. Kalina znała wiele podobnych osób, jednak sama do nich nie należała. Wraz z opuszczeniem kraju nieoczekiwanie obudziła się w niej niespokojna natura nomady. W niekończących się zmianach odnalazła spełnienie i inspirację. Dopiero w podróży całkiem się rozwinął jej zmysł fotograficznej percepcji. Dzięki podróżom zrozumiała, co naprawdę chce robić w życiu. Świat widziany przez obiektyw należał do niej bez względu na to, gdzie się znalazła. Świat był tam, gdzie była ona. Co równie ważne, im bardziej oddalała się od Polski, tym mniej wyraźne okazywały się projekcje dzieciństwa oraz wczesnej młodości. Traciły ostrość i kontury. Kalina niemal zapomniała, jak wyglądał leżący na obrzeżach mazowieckiej wsi stary drewniany dom, w którym przyszła na świat. Schowała w zakamarkach świadomości obraz skromnego pokoju w internacie przy liceum sióstr nazaretanek, a wreszcie odziedziczonego po matce mieszkania w centrum Warszawy – jego ściany, odrapane z przedwojennego przepychu, stały się na chwilę tłem dla smutnych scen małżeńskich. Na chwilę… Kalina starała się nigdy nie wracać do tego, co złe. Świat był tylko tu, w miejscu, gdzie właśnie się znalazła. Był tu, gdzie akurat znalazł się Maciej.
On.
Kalina wsłuchuje się w równy oddech drzemiącego w fotelu mężczyzny, a na jej twarzy rysuje się spokój.
Maciek splótł dłonie na piersi, wyciągnął przed siebie skrzyżowane nogi. Głowa opadła mu na pierś. Niegdyś kruczoczarna, dzisiaj zupełnie siwa. Srebrna. Mąż przekroczył już siedemdziesiątkę, ale dobrze się trzyma, ładnie się zestrzał. Ostre rysy twarzy wraz z wiekiem wyszlachetniały, a cera w południowym słońcu nabrała oliwkowego odcienia. Do tego zachował młodzieńczą sylwetkę; przez lata się wspinał, niezmordowanie przemierzał górskie szlaki, a kiedy wreszcie zrezygnował z pracy przewodnika, z równą pasją zaczął biegać. Nadal stara się być aktywny i tylko czasami skarży się na kręgosłup i kolana. Starość nikogo nie oszczędza. Nawet jego. Chociaż to wciąż ten sam mężczyzna, który ponad czterdzieści lat temu czuwał przy jej łóżku.
Kalina ze wzruszeniem patrzy na męża i przypomina jej się pewna scena sprzed lat; Maciek tak samo jak dzisiaj był przy niej w szpitalu. Dokładnie tak samo… Przymyka oczy.
To było tak dawno, a jednak pamięta wszystko, jakby zdarzyło się wczoraj. Pamięta pierwszy dzień swojego nowego życia. Metaforyczny moment przebudzenia, kiedy zrozumiała, co się wydarzyło i jakie przyniesie konsekwencje. I wciąż ma przed oczami obraz Maćka. Widzi go, jak siedzi skulony na krześle pod oknem. Ona leży na łóżku, starym, żeliwnym, pomalowanym olejną farbą na biało, z wiszącym nad głową trójkątem wyciągu. Wokół nie ma nowoczesnej aparatury, migających diod, prztyczków, guziczków. Jest jedynie odręcznie sporządzona lekarska notatka umieszczona w metalowej ramce w nogach łóżka. Pod ścianą stoi metalowa szafka, na podłodze pokrytej szaroburym linoleum opróżniony metalowy basen. Są też metalowe śruby i szyny tworzące klatkę wokół nóg Kaliny. Panuje cisza. Bo to czasy, gdy w szpitalnych salach nie grają jeszcze telewizory, nie postękują respiratory. Bo to nie Francja-elegancja, tylko biedny kraj za żelazną kurtyną. Świat, po którym nic nie zostało. A Maciek włosy ma gęste i kruczoczarne. Błyszczą w zimnych promieniach słońca. Światło przebija przez poranne mgły, które spływają spokojnie z ośnieżonych zboczy Tatr widocznych za oknem.
Właśnie tamtą chwilę widzi teraz Kalina.
Dzień dopiero się budzi. Jest około siódmej, a Maciej śpi na krześle z głową opartą o parapet. Śpi głęboko. Pewnie jest wyczerpany po wielogodzinnej podróży pociągiem. Musiał tu przyjść prosto z dworca, kiedy Kalina jeszcze spała. Zazwyczaj pielęgniarki nikogo nie wpuszczają do chorych poza godzinami odwiedzin, lecz dla niego robią wyjątek. Przystojny jest, no i taki szarmancki, po prostu uroczy. Damskiej części personelu oczy aż iskrzą na jego widok. I zawsze a to czekoladki od Wedla przywiezie z Warszawy, a to parę pończoch – produkt deficytowy – albo jakiś koniaczek. Takim mężczyznom, czarującym i z gestem, wiele się wybacza, a na jeszcze więcej im się pozwala. Dlatego Maciek zawsze może liczyć, że zostanie wpuszczony do Kaliny.
Za oknem poranek w kolorze pruskiego błękitu. Powietrze jest tak szkliste, przejrzyste, jak potrafi być jedynie podczas dużych mrozów. Zima. Już zima? Za kilka dni minie pięć miesięcy od wypadku. Kalina dopiero niedawno zaczęła wykonywać proste czynności. Uczy się ich tak, jak uczą się małe dzieci – powoli, krok po kroku. Każdy dzień jest teraz zmaganiem się z samą sobą.
Najpierw zaczęła ruszać powiekami, palcami, później odpowiadać na proste pytania lekarzy, a teraz trzyma już nawet samodzielnie łyżkę podczas jedzenia. Zaczęło do niej docierać, co zdarzyło się latem. Równocześnie powracają wspomnienia. Kalina stara się rozwiązać ich splataną nić. Idzie to opornie, ale ona się nie poddaje. Zawzięcie walczy o odzyskanie tożsamości, przeszłości, bowiem w ostatnich miesiącach nie ból był jej największym wrogiem, nawet nie obawa przed śmiercią. Kalinę napawała lękiem przede wszystkim pustka wypełniająca jej głowę – ponura, mętna nicość, w którą zapadła się na długie tygodnie za sprawą aplikowanych jej leków. Może bez nich nie zniosłaby bólu, lecz skutki uboczne okazały się okropne. Medykamenty powodowały całkowite otępienie i dezorientację. Potęgowały narkotyczne poczucie osamotnienia, sprawiały, że każdy poranek wydawał się identyczny z poprzednim. Dni zlewały się w jedno, płynnie przechodziły w noce wypełnione sennymi majakami. Wszystko dookoła było obce, nieprzyjazne – nieznajome twarze, nowe miejsca, niezrozumiałe słowa… Jednak teraz Kalina powoli składa rozbitą układankę swojego życia. Co prawda nadal nie do końca wie, jak i dlaczego znalazła się w górach, ale pozostałe kadry wydarzeń formują się już na taśmach wspomnień w zwarty, logiczny ciąg. Wraca zamglony obraz Jerzego i małej Gabi: męża i córeczki. A także pejzaż odległych mazowieckich równin. I tylko ostatnich tygodni przed wypadkiem i samego zdarzenia Kalina nadal nie pamięta. Majaczy jej przed oczami tylko zamazany kadr zbliżającej się szybko kremowej maski samochodu – pamięta chłodny dotyk karoserii, echo uderzenia, czyjeś krzyki, porozrzucane wokół kartki listu i krople deszczu, a może krwi, spływające po twarzy.
W tym miejscu uliczna scena się urywa. A później jest już tylko szpitalna sala. Mrok i cierpienie. Czyjaś chmurna postać – chyba Jerzego. Jerzy jest na nią zły. Dlaczego jest zły? Pojawia się nad łóżkiem tylko raz. Jeden jedyny raz, a później znika na zawsze. Kalina się tym martwi, ale też szybko zapomina, bowiem wcale nie zostaje sama. Miejsce Jurka zajmuje ktoś inny. Ten ktoś się do niej uśmiecha. Ona nie może tego zobaczyć, ale wie. Słyszy ciepło w jego głosie. Ten głos opowiada o różnych rzeczach, których Kalina nie rozumie. Zresztą nawet gdyby rozumiała, nie może odpowiedzieć. Bo śpi. Jest trochę tutaj, a trochę po drugiej stronie lustra. Zawieszona między życiem a śmiercią. Więc ten ktoś czeka. I uśmiecha się. Są chwile, kiedy wydaje jej się, że on nie jest prawdziwy, że pochodzi z innego świata i trwa przy niej tylko po to, żeby nie była samotna w chwili, gdy wyruszy w ostatnią podróż. Długo trwa ów półsen. I dopiero po jakimś czasie Kalina zaczyna rozumieć, że to nie anioł śmierci ją odwiedza, lecz ktoś, kto nie chce pozwolić, żeby odeszła. Zaczyna rozumieć, że to Maciek.
Czas płynie, liście spadły z drzew, a ona coraz częściej czeka na jego przyjazd. Otumaniona lekami, chce tylko usłyszeć jego głos. Czeka, aż on znowu opowie o drewnianym domu, w którym stara kobieta z dzieckiem na rękach wypatruje powrotu Kaliny. Maciek już tam był i obiecał, że ona też kiedyś tam pojedzie.
Musi tylko wyzdrowieć.
Musi się obudzić.
Nie wolno jej się poddać.
Więc któregoś dnia się budzi, ale Macieja akurat wtedy przy niej nie ma. Pielęgniarki, kiedy o niego pyta, zapewniają, że wkrótce się zjawi. Na pewno przyjedzie. Wciąż przyjeżdża, choć z tak daleka. Kalina musi być cierpliwa. Teraz musi się skupić na samej sobie. I ciężko pracować. Więc czeka i przez następne zimowe tygodnie wyszarpuje śmierci kolejne elementy swojego kruchego istnienia. Uważnie słucha lekarzy. A potem wykonuje ich zalecenia. Najpierw otwiera oczy. Później usta. I wreszcie z ust zaczynają płynąć słowa. Pierwsze, nieporadne, nieskładne, z trudem dobywają się z suchego gardła i chrzęszczą piaskiem na języku. Ale są. A następnego dnia może uda jej się poruszyć palcami, unieść jedną rękę. Później drugą. Chociaż jej ciało jest dziwnie obce, sztywne, odrętwiałe. Nie chce słuchać Kaliny.
Jednak każdego dnia Kalina odnosi małe zwycięstwa. Lekarze uśmiechają się teraz częściej. Ze zdumieniem, z uznaniem – ileż siły i determinacji jest w tej drobnej dziewczynie. Nachylają się nad łóżkiem, a ich twarze wydają się mniej obce, mniej straszne. Może dlatego, że Kalina już nie bierze tylu leków, a może dlatego, że się z nimi oswoiła? Oswoiła się też ze szpitalem. Zaczyna żyć jego rytmem. Rozpoznawać dźwięki, zapachy, kolory. I z coraz większą niecierpliwością czeka na kolejne spotkanie z Maćkiem. Kimkolwiek on jest. Kimkolwiek jest ten jej anioł stróż. Chce go zaskoczyć, chce się pochwalić postępami, zupełnie jak dziecko, które nabywszy nowej umiejętności, zanudza otoczenie ciągłymi prezentacjami.
Dlatego tak ją cieszy, kiedy w chłodny, zimowy poranek dostrzega postać skuloną na krześle przy oknie. To na pewno Maciej. Kalina niezbyt dokładnie go pamięta. Nie przypomina sobie, skąd i dlaczego się znają, ale wie, że właśnie on czuwał w najgorszych chwilach przy jej łóżku. On do niej mówił. On trzymał ją za rękę.
Przygląda mu się, ale nie chce go obudzić. Zamiast tego podnosi dłoń i dotyka twarzy, jakby sprawdzała, czy oczy, usta i nos wciąż znajdują się na swoim miejscu. Robi to pierwszy raz od chwili odzyskania przytomności. Świadomość, jak wyglądała, nie miała dla niej dotąd znaczenia. Lecz teraz coś się zmieniło. Widząc śpiącego Maćka, Kalina pierwszy raz od dawna uzmysławia sobie swój stan. Ta myśl uderza ją niespodziewanie i na chwilę wywołuje panikę.
Maciek jest mężczyzną i jest taki doskonały. A jak ona wygląda? Jej nogi, ręce, głowa – poszczególne członki wyglądają, jakby należały do nieudolnie pozszywanej lalki. Kalina kiedyś czytała książkę, która opowiadała historię szalonego naukowca. Doktor stworzył monstrum. I ona przypomina tamtego potwora, tak teraz wygląda jej ciało – z lękiem przesuwa dłonią po głowie. Włosy są krótkie, ostre, ktoś je musiał jakiś czas temu ogolić. Od prawej skroni półkoliście ciągnie się linia blizny po trepanacji czaszki. Nie powinno jej tam być. Kto jej to zrobił? Dlaczego?! Obecność blizny napawa Kalinę obrzydzeniem. Może kiedy włosy odrosną, ślad po skalpelu nie będzie aż tak widoczny? Kiedyś. Jednak na razie kilkucentymetrowy jasny puch nie jest w stanie zakryć grubej pręgi.
Jakże ona musi strasznie wyglądać. Kim się stała? Do kogo należy to potrzaskane ciało?
Jej palce zaczynają drżeć. Opuszcza rękę z odrazą, a jej spojrzenie pada na unieruchomione nogi, z których wystają metalowe śruby. Patrzy na nie jak zahipnotyzowana. Oczy jej wilgotnieją. Stara się powstrzymać łzy, ale te same zaczynają spływać po policzkach. Uczucie bezradności i rozpaczy odbiera jej oddech, dławi ją w gardle… Dopiero teraz zauważa, że Maciej już nie śpi. Oparty o ścianę, wpatruje się w nią z uwagą.
Kalina nerwowo ociera oczy – chciałaby się schować przed jego wzrokiem. Jest zawstydzona jego obecnością i tym, jak na nią patrzy. Wszystko było prostsze, gdy spała, kiedy myśli zagłuszało działanie leków. Nie jest łatwo stanąć twarzą w twarz ze sobą, z życiem, z rzeczywistością. Ciężko znieść stan, w którym się znalazła, a przy Maćku dodatkowo przytłacza ją świadomość, że jest kobietą. A raczej tym, co z niej pozostało.
– Co pan tu robi? – szepcze głucho.
Osobliwy wyraz, ni to ulgi, ni radości, pojawia się na twarzy mężczyzny. Nie odrywając od niej wzroku, Maciej wstaje i podchodzi bliżej łóżka.
– A więc już mówisz? Nikt mi nie powiedział. Nie miałem jeszcze okazji porozmawiać z lekarzem. Słyszałem tylko, że zaczęłaś reagować na pytania. Nawet nie wiesz, jak się cieszę. Wiedziałem, że dasz radę. Dlaczego płaczesz? Aż tak boli? Mam iść po siostrę?
– Po co pan tu przyszedł?
– Pan? Kalino, nie pamiętasz mnie? Nie wiesz, kim jestem? – Dotyka jej ręki, ale ona cofa ją zmieszana.
– Ty jesteś… Maciek.
– Tak. Maciek Warecki. – Niezniechęcony jej dystansem, wciąż się uśmiecha. – Poznaliśmy się pół roku temu, podczas wakacji. Mieszkaliśmy razem w pensjonacie Mary Boldowej. Byłaś tam z mężem i przyjaciółmi. Później dołączyłem ja. Chodziliśmy razem po górach. Rozmawialiśmy. Pamiętasz?
– Nie. Nie wiem, skąd się znamy, ale wiem, że pan tu był, kiedy spałam. – Słowa przychodzą jej z trudem. Często robi pauzy. Połyka końcówki zdań, jakby brakowało jej powietrza. – Chociaż nie rozumiem, dlaczego pan, a nie...
– Jerzy? – Maciek poważnieje. – Twój mąż jest w Warszawie.
– Jerzy… – Zamyśla się. – Dlaczego w Warszawie? Ja nic nie rozumiem, nie pamiętam.
Maciek mruży oczy. Przechyla głowę. Przez kilka sekund coś rozważa, a wreszcie zabiera krzesło spod okna i stawia je przy łóżku. Siada. Patrzy wprost w oczy dziewczyny. Znowu chwyta ją za rękę, lecz tym razem nie pozwala jej uciec, przytrzymuje stanowczo. Zaczyna mówić. Spokojnie, łagodnie, chociaż to, co musi wyznać, nie przychodzi mu łatwo.
Opowiada jej, jak się poznali i jak podczas ubiegłych wakacji stawali się sobie coraz bliżsi. Mówi, że mieszkali w jednym pensjonacie i że chodzili razem po górach – opisuje szum potoku, chłód skał, cień smreczyn i zapach hal. Mówi, że Jerzy pisał jakąś naukową rozprawę, a oni spędzali ze sobą coraz więcej czasu. A im częściej Kalina przebywała z Maćkiem, tym bardziej oddalała się od męża. Lato było takie upalne, Tatry takie majestatyczne, kuszące, niezwykłe. I coś się wydarzyło między nimi. Między słowami, między spojrzeniami. Coś nieoczekiwanego, czego żadne z nich się nie spodziewało, nie oczekiwało, nie chciało. Lecz dzięki temu Kalina uzmysłowiła sobie, że nie musi trwać przy człowieku, z którym nic jej nie łączy, do którego nic już nie czuje, a może nie czuła nigdy. Zrozumiała, że między nią a Jerzym wszystko umarło, wypaliło się, przepadło. Wszystko skończone. A ona ma prawo do szczęścia.
I nadszedł ten feralny dzień. Dzień sądu, dzień gniewu. Dies irae. Padły słowa ostateczne. Pieczętujące los, przecinające więzy. Kalina postanowiła odejść, uciec. Żeby odnaleźć siebie. Podjęła decyzję i zrzuciła z siebie ciężar. Zostawiła Jerzego. I wszystko mogłoby wyglądać inaczej, gdyby nie deszcz, gdyby nie emocje, gdyby Kalina rozejrzała się na boki, przebiegając przez ulicę. Dotarłaby wtedy, zgodnie z planem, na dworzec kolejowy i wsiadłaby do pociągu. Pojechałaby do Warszawy, a później do córki. Wzięłaby ją na ręce, zanurzyła twarz w miękkich dziecięcych włosach i wreszcie odnalazła miłość. A może później zechciałaby wpuścić do swojego życia kogoś nowego. Kogoś, kto już czekał, kto bardzo chciał zostać do jej świata przyjęty.
Lecz tak się nie stało.
Los zakpił z Kaliny. Napisał inny scenariusz i rozdzielił role w dramacie na nowo, po swojemu. Nikt nie ma prawa drwić z przeznaczenia. Przed przeznaczeniem nie ma ucieczki. Kremowa syrena, deszcz, krzyk, połamane kości, asfalt w kolorze maków porastających nieurodzajne podhalańskie pola i sygnał ambulansu. Kalina nie wsiadła do pociągu, nie dotarła do domu, nie wzięła córki w ramiona i nie dowiedziała się, co to miłość. Zamiast tego poznała wszystkie odcienie bólu.
Maciek był przy niej. Był wtedy na ulicy, trzymał jej popękaną głowę w dłoniach. A później pobiegł za karetką do szpitala. Zamiast siedzieć w pociągu, siedział na korytarzu wyłożonym seledynowymi płytkami PCV. I wpatrywał się w lampę świecącą na czerwono napisem „Nie przeszkadzać, operacja!”. W tym czasie zespół chirurgów kroił jej ciało. Piłował, szatkował i składał na nowo. Jedni lekarze wchodzili, inni wychodzili. W pokrwawionych kitlach przypominających rzeźnicze fartuchy, z lśniącymi od potu czołami, z pustym wzrokiem. Wypalali papierosa lub dwa i wracali na salę. Do Maćka co jakiś czas podchodziła siostra i prosiła: „Pan pójdzie do domu, prześpi się, wypocznie, z tego chyba i tak nic nie będzie”. A on uparcie czekał. Ogarnięty stuporem, przesiedział na twardym krześle, nie zmieniwszy pozycji, wiele godzin. I przez cały czas się zastanawiał, co czuje do Kaliny. Co go tu trzyma? Dlaczego nie odjechał w swoją stronę? Co jest takiego w tej dziwnej, introwertycznej dziewczynie o aparycji zagubionego dziecka, że zamiast wrócić do swojego dawnego życia – pełnego rozrywek i niewymagających kobiet – trafił tutaj, pod drzwi sali operacyjnej? On, taki zadowolony ze swojego losu, rozpaskudzony adoracją. On – lekkoduch, on – król życia. Po co tu siedzi, dla kogo? I wtedy zrozumiał, że tam, na stole, waży się jego los – chociaż to, co czuł, było irracjonalne, niewygodne i zupełnie mu nie na rękę. Lecz jeżeli Kalina nie wyjdzie z tego cało, on bezpowrotnie coś utraci.
Kiedy to zrozumiał, operacja wreszcie dobiegła końca. Lekarze wyszli z sali w grobowych nastrojach. Zrobili, co mogli, ale żadnej gwarancji nie dają. Nie za bardzo było co zbierać. Przeprowadzili trepanację, zatrzymali krwotok. Ale nogi są w takim stanie, że nawet jeżeli Kalina przeżyje, to raczej chodzić już nie będzie. A może niedługo wda się martwica i trzeba będzie amputować. Trzeba do świętego Judy się pomodlić, bo tu już na nic się nie zda żadna ludzka siła.
I wtedy do szpitala wpadł Jerzy. Pan mąż. Pan i władca. Władca zdetronizowany. Minął rywala w drzwiach, na jego widok twarz mu spochmurniała, pociemniała, oczy nabiegły krwią. Maciek od razu zrozumiał, co zaszło między nim i Kaliną na chwilę przed wypadkiem.
Stanęli na dworze, żeby nie urządzać widowiska w środku. Krótko rozmawiali: po męsku i bardzo nieprzyjemnie. Podeptana duma przesłoniła Jerzemu rozum. On, wyważony, kulturalny, racjonalny naukowiec, krzyczał pod szpitalem tak, że echo się niosło od Gubałówki po Butorowy Wierch. Krzyczał, że jeżeli Kalina chce odejść, jeśli taka jej wola i oddanego męża porzuca dla jakiejś przelotnej miłostki, dla zaspokojenia brudnych żądz – dla Macieja! – to niech idzie precz. Niech sobie Maciek teraz jej truchło zabiera. On wiarołomnej żonie nie wybaczy. Nigdy nie zapomni zdradzonych uczuć i niedotrzymanych obietnic. Wynik operacji nie jest już ważny, bo Kalina przestała dla niego istnieć, z chwilą gdy zamknęła za sobą drzwi. Jeżeli żona chce wolności, bardzo proszę, on jej tę wolność daje!
Widać nie umiał się Jerzy nawet w tak strasznej chwili wznieść ponad urażoną dumę. Tylko raz odwiedził nieprzytomną żonę w szpitalu, a później wyjechał do Warszawy. Dla niego sprawa była definitywnie skończona. Dla Maćka wszystko dopiero miało się zacząć…
Mężczyzna milknie. Wpatruje się w Kalinę, bada jej reakcję. Nie wie, czy nie powiedział za dużo, za szybko. Ona oczy ma szeroko otwarte, wystraszone. Może dawka emocji była zbyt duża? Przyjdzie czas, żeby opowiedzieć więcej, ale nie wszystko na raz.
Tymczasem ona chyba wcale nie ma dosyć, ponieważ nieznacznie zaciska dłoń na jego dłoni i szepcze:
– A co z moją córką? Co z Gabrysią?
Maciek próbuje się uśmiechnąć. Czy można odmówić matce informacji o dziecku?
– Byłem u twojej córeczki i widziałem się z panią Gabrielą. W pierwszych tygodniach, w momentach, kiedy na chwilę odzyskiwałaś świadomość, często ją wołałaś. Od naszej wspólnej przyjaciółki, Baśki Kownackiej, dostałem adres twojego rodzinnego domu. Po tym, jak Jerzy wyjechał do Warszawy, czułem się w obowiązku, żeby spotkać się z twoimi bliskimi i wyjaśnić, co tu zaszło. Powiedziałem im, że Jerzy cię opuścił i że teraz ja się wszystkim zajmę. Pani Gabriela raz tutaj przyjechała, ale ty pewnie tego nie pamiętasz. Chciała przyjechać znowu, ale odwiodłem ją od tego pomysłu. To już przecież starsza kobieta, taka podróż musi być dla niej męcząca. No i bardziej potrzebna jest teraz w domu. Powinna oszczędzać siły dla małej Gabi, póki ty nie wyzdrowiejesz.
Oczy Kaliny znowu wypełniają się łzami.
– Wyzdrowieję? – Patrzy na nieruchome ciało zamknięte od pasa w dół w stalowym potrzasku. Odruchowo dotyka wolną dłonią blizny na głowie.
Maciek podąża za jej wzrokiem.
– Pomogę ci.
– Ale kim ja dla pana jestem?
– Kalino, ja nie jestem dla ciebie żaden pan. Ja… – urywa i nachyla się nad łóżkiem. Dotyka kciukiem jej policzka. Wyciera spływające po twarzy łzy. – Wszystko się ułoży. Poradzimy sobie. Razem. Najważniejsze, że się obudziłaś, że zaczynasz zdrowieć. Ja cię nie zostawię. Razem przez to przejdziemy. Wszystko ci opowiem, przypomnisz sobie.
– Ale ja nie wiem, co do… ciebie czuję. Nie wiem, kim dla ciebie jestem. Kim ty jesteś dla mnie. Nie pamiętam. – W jej głos wkrada się panika. – Mam w głowie wielką pustkę. Boję się.
On wciąż jest spokojny. Uśmiecha się kojąco. Nawet jeśli się martwi, niczego po sobie nie pokazuje.
– Wszystko się ułoży. Tylko daj sobie czas. Daj go nam.
– Czas?
– Tak, przecież mamy przed sobą mnóstwo czasu.
Czterdzieści pięć lat.
To rzeczywiście długo. Los okazał się łaskawy, pozwalając, aby Kalina spędziła ten czas razem z Maćkiem. Przeżyć tyle lat z człowiekiem, którego się kocha, to wielki dar.
Zerka na stolik przy łóżku. W szklanej butelce stoją kwiaty. Polne, pachnące słońcem i latem. Zostały zerwane pod jej domem. Claudette i inne siostry skrzywią się, że nie powinno ich tu być – bo pyłki szkodzą chorym, bo wymogi sanitarne, bo szpitalne normy i takie tam. Lecz za każdym razem, gdy Maciek przynosi nowy bukiet, obłaskawia pielęgniarki jednym ze swoich najpiękniejszych uśmiechów – tak samo, jak kiedyś czynił w Zakopanem – i kwiaty znowu zamiast w koszu lądują przy łóżku chorej. Dzięki temu nieprzyjazny wystrój sali nabiera ludzkiego charakteru, a Kalina ma wrażenie, jakby znowu siedziała w wiklinowym fotelu na tarasie.
Tuż obok kwiatów leży książka. Nadeszła pocztą zaledwie kilka dni temu, wprost z paryskiej księgarni internetowej, która w swojej ofercie ma także polskojęzyczne tytuły. Nowości, bestsellery znad Wisły. Kalina przez lata była zmuszona zamawiać je przez znajomych z Polski, ale dużo było z tym kłopotu. Teraz, dzięki internetowi, jest wygodniej i szybciej. To dobrze, bo bardzo chce być na bieżąco. Książki w ojczystym języku stanowią ostatni łącznik z dawnym życiem, ze światem, który musiała porzucić. I przede wszystkim z nią.
Z nią!
Kalina przygląda się okładce. Intrygującej, minimalistycznej. Pozbawionej jakichkolwiek elementów graficznych. Jedyną ozdobę matowej czarnej obwoluty stanowi zamaszysty, jakby odręczny krój fontu, którym złożono nazwisko autora: Gabriela Kern, a poniżej tytuł: Profesor.
Chociaż książka ukazała się zaledwie trzy dni temu, dzięki zamówieniu tytułu w przedsprzedaży Kalina otrzymała ją równocześnie z polską premierą. Zdążyła już nawet przeczytać. Mimo że nie przyszło to łatwo, bo każde kolejne zdanie wprawiało ją w zdumienie, a od chwili skończenia lektury nie może się otrząsnąć. Konsternacja miesza się z niedowierzaniem, ponieważ historia, którą opisuje autorka, nie powinna być prawdą, a zapewne nią jest. Tym razem Gabriela Kern na pewno nie dała się ponieść fantazji.
Kalina sięga po książkę. Kładzie ją sobie na brzuchu. Wpatruje się w jaśniejący napis. Linia tętna nieznacznie podskakuje, wzmagając rytm impulsów. Kalina głaszcze opuszkami palców śliską okładkę. Długo, z namaszczeniem. Wiedzie nimi po wytłoczonych literach. Oczy zaczynają ją szczypać. Nie wszystko w życiu dokończyła. Jest jeden rachunek, którego nie zapłaciła.
A teraz, być może, jest już za późno.
– Kalino.
Na dźwięk głosu Maćka nieruchomieje, jej dłoń zastyga w pół gestu. Jak długo mąż jej się przygląda?
On nieznacznie się przeciąga. Wstaje z fotela i podchodzi do łóżka. Przysiada na krawędzi. Odbiera książkę z jej ręki i odkłada na szafkę. Sam chwyta obie dłonie żony i ściska pokrzepiająco.
– Znowu płaczesz? Niepotrzebnie to czytałaś. To nie jest najlepszy czas na podobne wzruszenia, na rozdrapywanie ran i grzebanie się w przeszłości.
– To jest właśnie najodpowiedniejszy czas. Wkrótce może mi go zabraknąć.
Maciek milczy. Nie będzie zaprzeczał. Żona doskonale zdaje sobie sprawę ze swojego stanu.
– To jedyna rzecz, jakiej w życiu żałuję. Cały czas mi się wydawało, że się jakoś wreszcie dogadamy. Tak po prostu, zwyczajnie. Przecież ludzie często się rozstają, a później godzą. Łudziłam się, że ona mi wybaczy, że któregoś dnia się odezwie i spróbujemy odzyskać to, co straciłyśmy. Że poskładamy wszystko na nowo, że może Gabrysia zechce chociaż poznać Jakuba. Sądziłam, że kiedy umrze Jerzy… Przecież nikt nie chce być na świecie sam. – Kalina przełyka ślinę. – Ale Jerzy nie żyje już trzy lata, a ona nadal milczy.
– Sądzę, że dla Gabrysi to był wyjątkowo trudny czas. – Maciej ruchem głowy wskazuje na spoczywającą obok książkę. – Jeżeli historia, którą opisała, jest prawdą, musiała po śmierci ojca bardzo cierpieć.
– Widzisz! Ja też tak myślałam. A jednak się nie odezwała. Boże, jak ja ją skrzywdziłam.
– To nie była tylko twoja wina. Gabrysia miała swój udział w tym, co się stało.
– Dziecko nigdy nie jest winne – mówi twardo Kalina.
– Gabrysia nie jest w pełni winna, ale też nie jest zupełnie bez winy. Obie jesteście. Obie byłyście najpierw zbyt dumne, a później zbyt uparte. Urażona duma to nie najlepszy doradca.
Wielkie, ciężkie łzy pęcznieją w kącikach oczu Kaliny. Wzbierają, połyskując jak drogie kamienie, a wreszcie zaczynają się przelewać przez zaczerwienione brzegi powiek.
– Nie chcę umrzeć, nie usłyszawszy, że mi wybaczyła, rozumiesz? Nie zniosę tego. Nie chodzi o jakieś ckliwe pożegnanie, hollywoodzkie sceny przedśmiertnego pojednania. To nie w jej ani nie w moim stylu. Chciałabym tylko jeszcze raz ją zobaczyć. Po prostu zobaczyć! Powiedzieć, że ją kochałam. Czy wiesz, że ja jej tego nie powiedziałam, kiedy tu do nas przyjechała? Pisałam w listach, gdy była mała, ale później się już na to nie zdobyłam. Własnej córce nie umiałam powiedzieć kilku prostych słów! Tak bardzo chciałabym to naprawić. Opowiedzieć jej, dlaczego… I że nigdy się nie pogodziłam z tym, co się stało.
Kalina już zupełnie nie hamuje łez. Ciurkiem leją się po policzkach. Głośno pociąga nosem. Maciek podaje jej chusteczkę. Kalina wyciera twarz. Próbuje nad sobą zapanować, ale bez skutku.
– A teraz zostało niewiele czasu. Zobaczysz, Bédier wkrótce mnie wypisze. To koniec. Przestanie zamęczać mnie chemią, lekami. Wszyscy wiemy, że mój dalszy pobyt w szpitalu nie ma sensu. Może to i lepiej. Jestem starą, zmęczoną kobietą, chciałabym już być w domu, odpocząć.
Milknie. Milczą oboje.
Maciek odzywa się jako pierwszy:
– Jeśli chcesz, mogę do niej zadzwonić.
Kalina podnosi na niego zdziwione oczy.
– Ona nie przyjedzie. Czuję, że jest już za późno. – Zaciska w drżącej dłoni zupełnie mokrą chusteczkę.
– Nie jest za późno.