Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Upalne lato Kaliny - ebook

Data wydania:
3 lipca 2024
Ebook
39,90 zł
Audiobook
42,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Upalne lato Kaliny - ebook

Marianna nigdy nie kochała swojej córki Kaliny. Nosi w sercu tajemnicę, która jest dla niej ciężarem, utrudniającym relacje z rodziną i światem.

Dorosła Kalina odczuwa konsekwencje zachowania matki. Nie wierzy w siebie, sama nie potrafi kochać i najchętniej pozostałaby niezauważona. Nie odnajduje się w rolach żony i matki, które narzuca jej los. Dopiero gdy na jej drodze staje Maciej, Kalina postanawia skonfrontować się ze sobą i swoją przeszłością.

Jak potoczą się losy bohaterki, gdy dorastanie bez miłości rodziców wciąż daje o sobie znać? Czy uda jej się w końcu zrozumieć postępowanie matki?

„Upalne lato Kaliny” to drugi tom serii Katarzyny Zyskowskiej, nawiązujący do „Upalnego lata Marianny”, choć książka jest odrębną całością. Tym razem Autorka przenosi nas do końca lat sześćdziesiątych, w których wciąż pobrzmiewają echa wojennej i stalinowskiej przeszłości.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-91-8076-346-2
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział I

Ma­rianna

Czas zdaje się trwać w miej­scu, nie­wzru­sze­nie, za­wie­szony w du­cho­cie wy­peł­nia­ją­cej po­kój i tylko serce sta­rego ze­gara wi­szą­cego na ścia­nie wciąż po­wol­nie od­mie­rza se­kundy i sen­nie pły­nące mi­nuty. Ci­che ty­ka­nie daje świa­dec­two przej­ścia ich ulot­nego ist­nie­nia z „te­raz” do „kie­dyś”. Tik-tak, tik-tak… Me­cha­nizm za­mknięty w ma­ho­nio­wej skrzynce wpra­wia wa­ha­dło w jed­no­stajny ruch – jakby w ocze­ki­wa­niu na wy­bi­cie ko­lej­nej, upra­gnio­nej go­dziny, by raz na za­wsze za­koń­czyć ży­cie tej obec­nej, nud­nej, mo­no­ton­nej i nic nie­zna­czą­cej. Byle tylko prze­trwać tę chwilę – do czasu, gdy słońce cał­ko­wi­cie schowa swoją roz­pa­loną twarz za po­kru­szo­nymi da­chów­kami znisz­czo­nych przez wojnę ka­mie­nic po dru­giej stro­nie ulicy. Tylko w tym świe­tle – cie­płym, nie­mal po­ma­rań­czo­wym – ich po­ra­nione fa­sady wy­dają się piękne. Do­sko­nałe w swo­jej mrocz­nej nie­do­sko­na­ło­ści. Do­stojne, choć na­dal w du­żej czę­ści nie­odre­mon­to­wane. Odarte z daw­nego prze­py­chu przez odłamki z moź­dzie­rzy, które z wi­bru­ją­cym, zło­wro­gim świ­stem pięt­na­ście lat temu wy­ma­lo­wały na nich trwałe bli­zny – odzie­ra­jąc nie tylko z tyn­ków, ale i ze złu­dzeń. Te­raz, w po­świa­cie koń­czą­cego się dnia, w grze pół­cieni, wo­jenne szramy blakną, a bu­dynki znowu przez krótką chwilę wy­glą­dają jak daw­niej – za­nim wszystko się skoń­czyło.

Ale tak na­prawdę do­piero wraz z na­dej­ściem wie­czoru, kiedy mrok i szpe­tota na nowo ogarną War­szawę, wy­da­rzy się to, na co każda cząstka sta­rego miesz­ka­nia jakby tylko cze­kała. I ze­gar, i okrą­gły stół, sto­jący w cen­tral­nym punk­cie po­koju. Wy­tarty per­ski dy­wan przy­kry­wa­jący znisz­czoną mo­za­ikę par­kietu, który przed laty mi­ster­nie uło­żono z róż­nych ga­tun­ków drewna w kształt ro­zety – o jej ist­nie­niu dzi­siaj już nikt nie pa­mięta. I rzeź­biona ko­moda z lekko nad­pa­lo­nym ro­giem jed­nej z szu­flad. Nie­duże, ide­al­nie za­słane łóżko sto­jące w naj­ciem­niej­szym ką­cie. I zie­lony piec ka­flowy z że­liw­nymi drzwicz­kami. A na­wet wy­pło­wiałe ta­pety, brzydko od­sta­jące przy wy­so­kim su­fi­cie, na któ­rym w paru miej­scach łusz­czy się przy­bru­dzona farba.

Każdy ele­ment tej ma­łej prze­strzeni wy­daje się za­wie­szony w nie­mym ocze­ki­wa­niu – po­dob­nie jak scena te­atralna przed roz­po­czę­ciem pierw­szego aktu przed­sta­wie­nia. Każda cząstka tego po­koju czeka. Czeka. Ale przede wszyst­kim czeka ona, główna ak­torka, nie­od­zowny ele­ment tu­tej­szej sce­no­gra­fii – ko­bieta sto­jąca nie­ru­chomo przy oknie.

Cho­ciaż jest znie­cier­pli­wiona, może tro­chę roz­draż­niona, gdy prze­nosi spoj­rze­nie z gry świa­teł za oknem w głąb po­miesz­cze­nia, stara się za­cho­wać obo­jętny wy­raz twa­rzy. W końcu jest przy­zwy­cza­jona do tego stanu. Do bez­u­stan­nego za­wie­sze­nia, do wstrzy­my­wa­nia od­de­chu. Do cze­ka­nia. Za­nim na­dej­dzie wie­czór. Za­nim przyj­dzie noc. Za­nim przyj­dzie on.

Tym­cza­sem jej wzrok pada na ja­sną głowę chło­paka, który w sku­pie­niu no­tuje coś w bru­lio­nie, sie­dząc przy stole przy­kry­tym szy­deł­kową ser­wetą. Ma­rianna nie­znacz­nie się uśmie­cha, ob­ser­wu­jąc jego sku­pie­nie. Dys­kret­nie wo­dzi wzro­kiem po szczu­płych opa­lo­nych przed­ra­mio­nach wy­glą­da­ją­cych spod pod­wi­nię­tych rę­ka­wów ko­szuli. Choć pod gładką skórą za­czy­nają się ry­so­wać mię­śnie, chło­piec na­dal wy­daje się nie­winny, nie­doj­rzały. Chło­piec, bo jesz­cze nie męż­czy­zna – do­piero w przy­szłym roku zda ma­turę. Tak mało ma w gło­wie, gdy tym­cza­sem jego ciało ofe­ruje już tak wiele. Wciąż nie jest do­ro­sły, cho­ciaż prze­stał już być dziec­kiem. O tylu spra­wach do­piero się do­wie. Tylu sma­ków ży­cia jesz­cze za­kosz­tuje. A może już za­kosz­to­wał? – za­sta­na­wia się Ma­rianna. Co ja wie­dzia­łam o świe­cie w jego wieku?

– Fra­nçois, czy już? – pyta po fran­cu­sku.

– Je n’ai pas… en­core fini, Ma­dame – duka chło­pak, uno­sząc głowę znad za­da­nego ćwi­cze­nia, nieco się przy tym czer­wie­niąc. „Jesz­cze nie skoń­czy­łem, pro­szę pani”.

Jest za­kło­po­tany swoją opie­sza­ło­ścią, nie­do­sta­teczną zna­jo­mo­ścią ję­zyka, ak­cen­tem? Czy może jej spoj­rze­niem? Spe­szony wy­ra­zem oczu na­uczy­cielki?

Ma­rianna ma trzy­dzie­ści osiem lat, ale na­dal jest nie­zwy­kle atrak­cyjna, choć może nieco zbyt szczu­pła, na­zbyt wiotka, ete­ryczna, jakby miała się roz­paść przy moc­niej­szym uści­sku, roz­sy­pać pod do­tknię­ciem dłoni. Po­do­bna do je­sien­nej róży, któ­rej płatki po­woli za­czy­nają więd­nąć, choć wła­śnie te­raz pach­nie naj­in­ten­syw­niej, odu­rza­jąco.

Złote włosy do ra­mion za­zwy­czaj upina z tyłu głowy – wśród ja­snych fal nie sre­brzy się ani je­den siwy włos, ale czoło prze­cina kilka po­je­dyn­czych zmarsz­czek. Po­do­bne, nie­zbyt głę­bo­kie, cią­gną się od ust w kie­runku brody, na­da­jąc twa­rzy su­rowy wy­raz. Ma­rianna, mimo że tak doj­rzale piękna, przez te bruzdy spra­wia wra­że­nie przed­wcze­śnie po­sta­rza­łej. A może to nie czas, a po pro­stu gry­mas nie­za­do­wo­le­nia albo za­wodu, który zbyt czę­sto go­ścił na jej peł­nych ustach, wy­żło­bił te mi­miczne znaki? Zmarszczki uśmie­chu, które po­wstały z zu­peł­nie in­nego po­wodu.

Po­do­bne wra­że­nie – choć w ja­kiś spo­sób nie­ostre, nie­jed­no­znaczne – wy­wiera wielu lu­dzi jej po­ko­le­nia. Wszy­scy za szybko mu­sieli doj­rzeć, za dużo wi­dzieli, za mocno czuli. Więc może dla­tego te­raz sznu­rują wargi w mil­cze­niu? By nie mó­wić, nie opo­wia­dać o tym, co prze­szli, nie roz­dra­py­wać sło­wami sta­rych ran, nie na­zy­wać prze­szło­ści po imie­niu. Za­my­kają ją w ci­szy nie­wy­krzy­cza­nego cier­pie­nia – po­zor­nie nie­do­po­wie­dze­nie boli mniej niż słowa. Ob­razy wra­cają, do­piero gdy wy­rzuci się je w prze­strzeń, wy­ar­ty­ku­łuje na głos. Dla­tego Ma­rianna i jej ró­wie­śnicy tak nie­wiele mó­wią.

Pod oczami lek­torki ry­sują się ciemne pół­kola. Może to przez rzęsy? – za­sta­na­wia się chło­pak. Za­wsze są tak do­kład­nie wy­tu­szo­wane, dłu­gie i gę­ste. Czy to one rzu­cają cień na po­liczki? A może wra­że­nie zmę­cze­nia po­wo­dują odro­binę opuch­nięte po­wieki, które na­dają spoj­rze­niu Ma­rianny le­niwy, koci cha­rak­ter? Albo to nie­wy­spa­nie? Albo Ma­dame zbyt czę­sto pła­cze? Czy ma ja­kieś pro­blemy? Któż w dzi­siej­szych cza­sach ich nie ma? Może jest sa­motna – nie nosi ob­rączki i chyba nie ma żad­nej ro­dziny – lub nie­szczę­śli­wie za­ko­chana? Tego uczeń może się tylko do­my­ślać, bo w rze­czy­wi­sto­ści nie­wiele wie o swo­jej na­uczy­cielce i jej ży­ciu. O smut­kach, pra­gnie­niach i tę­sk­no­tach tej ko­biety.

Spo­ty­kają się za­wsze w czwartki i piątki, co dwa ty­go­dnie, na­wet pod­czas wa­ka­cji, i spę­dzają w tym nie­wiel­kim po­miesz­cze­niu go­dzinę wy­peł­nioną kon­wer­sa­cją i pi­sa­niem wy­pra­co­wań. Fran­cu­ski… Po co mu ten cały fran­cu­ski? Te­raz trzeba znać ro­syj­ski, ewen­tu­al­nie nie­miecki. Ale fran­cu­ski? Fra­nek nie wi­dzi w tym sensu – z wy­jąt­kiem ta­kiego, że może za­im­po­no­wać dziew­czy­nom. Nie wie­dzieć czemu, one uwa­żają ję­zyk Vol­ta­ire’a za wy­jąt­kowo ro­man­tyczny. No i ro­dzice uparli się na te lek­cje. Oj­ciec się uparł. Po­do­bno wszy­scy ko­le­dzy z pre­zy­dium po­sy­łają dzieci na lek­cje ję­zy­ków „zgni­łego Za­chodu”. Wło­ski, an­giel­ski, fran­cu­ski – obo­wiąz­kowy re­per­tuar przed­wo­jen­nych elit. Ich zna­jo­mość do ni­czego się te­raz nie przyda, jed­nak na­dal no­bi­li­tuje. Dla­tego na­leży zna­leźć lek­tora. I znaj­duje się Ma­rianna. Ja­kiś zna­jomy zna­jo­mego ją po­le­cił, więc chło­pak od dwóch lat uczęsz­cza na pry­watne za­ję­cia. Z mo­zo­łem brnie po­przez me­an­dry gra­ma­tyki – która spra­wia mu trud­no­ści – przez gąszcz słó­wek, od­po­wied­niego sta­wia­nia ak­cen­tów, przez gar­dłowe „r”. Ale to wszystko nie­zmier­nie go nuży… Na­uka go nie in­te­re­suje, za to lubi ob­ser­wo­wać swoją ta­jem­ni­czą na­uczy­cielkę.

Mimo że znacz­nie od niego star­sza – chyba w po­dob­nym wieku co jego matka – wy­daje mu się sza­le­nie atrak­cyjna. A naj­bar­dziej po­cią­ga­jąca w chwi­lach za­dumy, gdy są­dzi, że chło­pak od­ra­bia za­daną pracę. Wów­czas emo­cje biorą górę nad wy­stu­dio­wa­nym uśmie­chem, a Ma­rianna wy­daje się bar­dziej praw­dziwa. Cho­ciaż rów­no­cze­śnie w prze­dziwny spo­sób nie­oczy­wi­sta – niby współ­cze­sna, a jed­nak jakby wy­jęta z in­nej epoki, z in­nego świata, do któ­rego już nikt nie zna drogi.

Fran­ci­szek koń­czy wy­pra­co­wa­nie, a tym­cza­sem Ma­rianna opiera się o wy­szczer­biony pa­ra­pet, za­pala pa­pie­rosa, po­woli się za­ciąga i znowu za­ta­pia spoj­rze­nie w wi­doku za oknem. Za­raz skoń­czy lek­cję – to już ostat­nia dzi­siej­szego dnia – za­mknie drzwi za uczniem, a po­tem…

Do środka wpada ko­lejna fala go­rą­cego po­wie­trza wraz z dźwię­kami ulicy. Z dołu do­cho­dzą urywki roz­mów prze­chod­niów, czyjś iry­tu­jąco wy­soki śmiech, stu­kot ob­ca­sów – które ja­kaś dziew­czyna wło­żyła w ten piąt­kowy letni wie­czór, spie­sząc się na spo­tka­nie z męż­czy­zną – a także dud­nie­nie sil­ni­ków nie­licz­nych sa­mo­cho­dów i od­le­gły, me­ta­liczny po­głos tram­wa­jów do­cie­ra­jący tu aż z Mar­szał­kow­skiej.

Gdzieś tam, po­śród ulic ską­pa­nych w cie­płym świe­tle, za­pewne klu­czy on. My­śląc o tym, Ma­rianna od­ru­chowo po­pra­wia apaszkę na szyi. Może ku­puje kwiaty lub jej ulu­bio­nego rie­slinga na wie­czór, może z nie­cier­pli­wo­ścią zerka na ze­ga­rek, ma­rząc, by wy­biła wła­ściwa go­dzina? Prze­cież jego ży­cie – po­dob­nie jak Ma­rianny – jest nie­ustan­nym ocze­ki­wa­niem. Na te wie­czory, na spo­tka­nia. I na noce – ich wspólne noce… Kiedy w za­ci­szu miesz­ka­nia przez chwilę na­leżą tylko do sie­bie.

Jed­nak ten stan za­wie­sze­nia już wkrótce się skoń­czy. Wszystko się zmieni. Ma­rianna to czuje. Wie, że jest już bar­dzo bli­sko upra­gnio­nego mo­mentu, gdy będą mo­gli być ra­zem. Na­prawdę ra­zem.

– Et vo­ilà, Ma­dame! – głos Franka wy­rywa ją z roz­my­ślań.

– Bien. Do­brze.

Ma­rianna gasi pa­pie­rosa w krysz­ta­ło­wej po­piel­niczce sto­ją­cej na pa­ra­pe­cie i pod­cho­dzi do ucznia. Przy­staje tuż za jego ple­cami i na­chyla się nad otwar­tym ze­szy­tem. Chło­pak czuje na ple­cach cie­pło bi­jące od jej ciała, wdy­cha ciężki za­pach piż­mo­wych per­fum mie­sza­jący się z wo­nią ty­to­nio­wego dymu. Przy­myka po­wieki. Bez­wied­nie za­ci­ska spo­cone dło­nie. Udaje, że czeka na jej wer­dykt, choć ocena wy­pra­co­wa­nia zu­peł­nie go nie ob­cho­dzi.

Tym­cza­sem ko­bieta zdaje się nie do­strze­gać re­ak­cji ucznia. Jej oczy szybko bie­gną po tek­ście. Czyta za­my­ślona, po czym bez słowa, de­li­kat­nym, zmy­sło­wym ge­stem wyj­muje z jego dłoni pióro, a na­stęp­nie za­ma­szy­ście za­zna­cza błędy. Skon­cen­tro­wana, lekko przy­gryza wargi, na jej czole ry­suje się po­zioma zmarszczka.

Po chwili wy­raz sku­pie­nia znika, bruzda się wy­gła­dza. Ma­rianna cier­pli­wie wy­mie­nia ko­lejne po­tknię­cia chło­paka – bez cie­nia wy­rzutu, jakby i jej nie za­le­żało na po­stę­pach ucznia.

– Tu i tu. Wi­dzisz? Źle od­mie­ni­łeś. Ale reszta… ir­répro­acha­ble, bez za­rzutu. Ro­bisz co­raz mniej błę­dów. – De­li­kat­nie do­tyka jego ra­mie­nia. – Na dziś to już wszystko.

Pro­stuje się. Od­kłada pióro obok ze­szytu i od­suwa się od krze­sła, po­zwa­la­jąc chłopcu wstać. Fran­ci­szek nie­po­rad­nie, w mil­cze­niu, zbiera przy­bory do pi­sa­nia, słow­nik w wy­tar­tych okład­kach, fiszki z no­tat­kami. Gdy się pro­stuje, jest wyż­szy od Ma­rianny o głowę, ma sze­ro­kie ra­miona, bez trudu mógłby ją pod­nieść, a mimo tego pod ja­sno­orze­cho­wym spoj­rze­niem ko­biety wy­daje się mniej­szy. Czuje się za­że­no­wany.

Ma­rianna wi­dzi wy­raz jego oczu i stara się po­krze­pia­jąco uśmiech­nąć. Udaje, że nie do­strzega zmie­sza­nej miny chło­paka, że nie zdaje so­bie sprawy, w jaki spo­sób jej bli­skość działa na młodą wy­ob­raź­nię. Sztu­backa ad­o­ra­cja Franka na­wet nieco ją bawi, ale te­raz chcia­łaby, żeby dzie­ciak so­bie po­szedł, żeby nie pa­trzył w taki spo­sób, bo prze­cież my­śli Ma­rianny krążą już tylko wo­kół męż­czy­zny, który wkrótce się tu zjawi.

Od­pro­wa­dza ucznia do przed­po­koju. Być może te­raz jest ten mo­ment, kiedy na­le­ża­łoby za­mie­nić z nim kilka bar­dziej oso­bi­stych zdań. Czas na kur­tu­azyjne py­ta­nia. Ot, choćby o to, jak Fra­nek spę­dza wa­ka­cje albo czy pod­czas upa­łów cha­dza z ko­le­gami na plażę nad Wi­słą. Jed­nak Ma­rianna o nic nie za­pyta, bo nie chce roz­su­nąć za­słony ano­ni­mo­wo­ści, którą ce­lowo od­gra­dza się od uczniów. Im mniej o nich wie, im mniej oni wie­dzą o niej, tym le­piej. Dla­tego te­raz, w ciem­nym, wą­skim ko­ry­ta­rzu rzuca krótko na po­że­gna­nie:

– Do zo­ba­cze­nia za dwa ty­go­dnie.

I za­myka za nim drzwi.

Ze­gar w po­koju wy­bija ósmą, a wraz z ostat­nim ude­rze­niem miesz­ka­nie znowu wy­peł­nia ci­sza.

Ma­rianna przez chwilę pa­trzy na swoje od­bi­cie w lu­strze, po czym roz­wią­zuje je­dwabną apaszkę pod szyją, zdej­muje buty na nie­wy­so­kim ob­ca­sie i zrzuca su­kienkę – nie­świeżą po ca­łym dniu no­sze­nia. W sa­mej bie­liź­nie, na bo­saka prze­cho­dzi do kuchni, gdzie w ką­cie, za za­słonką po­wie­szoną na sznu­rze, znaj­duje się za­im­pro­wi­zo­wana ła­zienka.

Ko­bieta już dawno przy­wy­kła do spar­tań­skich wa­run­ków. Do cia­snoty miesz­ka­nia, do znisz­czo­nych me­bli i odra­pa­nych ścian – które ja­kimś cu­dem oca­lały z po­wsta­nia. Do kuchni, w któ­rej bra­kuje wielu sprzę­tów, do cią­głych pro­ble­mów z do­sta­wami bie­żą­cej wody i prądu – jest przy­go­to­wana na po­do­bne nie­wy­gody. Dba, by w wia­drze przy drzwiach za­wsze znaj­do­wała się świeża woda, a w ku­chen­nej szafce za­pas świec. Zresztą wszystko, co ją ota­cza – wszech­obecna by­le­ja­kość tego miej­sca – wy­daje się zu­peł­nie po­zba­wione zna­cze­nia.

Prze­cież cze­ka­łaby na niego, na­wet gdyby mu­siała spać na pod­ło­dze i żyć bez żad­nych wy­gód. I nie od­da­łaby ani dnia spę­dzo­nego w miesz­kanku przy Kre­dy­to­wej za tamte – po­zor­nie bar­dziej do­stat­nie – które upły­wają jej w Ka­mień­czyku. Po­nie­waż do­piero tu, w ma­łej służ­bówce wy­dzie­lo­nej z ogrom­nego przed­wo­jen­nego miesz­ka­nia ciotki We­ro­niki, Ma­rianna czuje się speł­niona. Tak szczę­śliwa, jak była w swoim ży­ciu za­le­d­wie kilka razy.

To je­dyne miej­sce na ziemi, gdzie żyje na­prawdę i może być sobą. Ale te­raz, kiedy od­szedł oj­ciec, na­resz­cie bę­dzie mo­gła tak żyć cały czas. We dwoje. Ma­rianna już pod­jęła de­cy­zję, a i on wkrótce ją po­dej­mie. Zro­zu­mie, że tego, co ich po­łą­czyło, nie da się po­wstrzy­mać. Że dla mi­ło­ści na­leży wszystko po­świę­cić. I że on dla Ma­rianny musi po­święć swój spo­kój – tak jak ona uczy­niła to dla niego.

Tyle że wszy­scy męż­czyźni, któ­rych zna – łącz­nie z tym, któ­rego ko­cha – wbrew po­zor­nej sile wy­dają się bar­dziej de­li­katni, za­cho­waw­czy. Nie lu­bią się mie­rzyć z trud­nymi de­cy­zjami. Doj­rze­wają do nich dłu­żej niż ko­biety i być może bar­dziej oba­wiają się zbu­rzyć raz usta­lony po­rzą­dek świata. Ale ona da mu czas, bo wciąż nie stra­ciła na­dziei. Tylko musi być cier­pliwa. Cze­kała tak długo, że może po­cze­kać jesz­cze kilka dni, ty­go­dni, mie­sięcy.

A je­śli lat?

Ile ich upły­nęło od dnia, w któ­rym znowu się spo­tkali? Pięć czy może już sześć? Sześć cu­dow­nych lat, od kiedy Ma­rianna po­dzie­liła swoje ży­cie na „tu” i „tam”. Sześć lat udzie­la­nia lek­cji fran­cu­skiego, sześć lat kłamstw i nie­do­mó­wień. Go­rą­cych nocy i zim­nych po­ran­ków. A mimo wszystko nie zmie­ni­łaby ni­czego.

Tak do­sko­nale pa­mięta tam­ten mo­ment, tę chwilę, gdy po wielu la­tach roz­łąki po­now­nie się spo­tkali. W cza­sie kiedy już pra­wie udało jej się za­po­mnieć o prze­szło­ści, gdy nie­mal zdo­łała wy­ma­zać dawne uczu­cie z serca, uwie­rzyć, że jego nie ma wśród ży­wych.

Do­strze­gła go wtedy w tłu­mie, w do­piero co od­bu­do­wa­nym ko­ściele Świę­tego Krzyża – w chłod­nym wnę­trzu na­dal pach­niało za­prawą mu­rar­ską i świeżą farbą.

Ma­rianna sie­działa w jed­nej z ostat­nich ła­wek, wpa­tru­jąc się w fi­gurę przy­ja­ciółki, ca­łej w bieli, klę­czą­cej przed oł­ta­rzem. Kry­styna wy­glą­dała ni­czym anioł w au­re­oli ja­snych wło­sów. Obok ob­lu­bie­niec – speł­nie­nie jej ma­rzeń – który pod nie­na­gan­nym za­cho­wa­niem skru­pu­lat­nie ukry­wał brudne my­śli. Ale Kry­styna ni­gdy nie po­znała ciem­nej strony Ta­de­usza. Choć może cze­goś się do­my­ślała. Jed­nak gdy ksiądz wią­zał ich dło­nie stułą, na pewno miała na­dzieję, że przy­sięga przed ob­li­czem Naj­wyż­szego spły­nie na wy­branka ni­czym lecz­ni­czy bal­sam. Za­sklepi dziury w nie­do­stat­kach cha­rak­teru i mimo wszystko stwo­rzą do­bre i zgodne mał­żeń­stwo.

Ma­rianna rów­nież pra­gnęła szczę­ścia dla daw­nej przy­ja­ciółki – mimo że los Kry­styny już od wielu lat prze­stał się spla­tać z jej wła­snym. Bli­skość się wy­pa­liła, lecz po­zo­stał sen­ty­ment i ta nie­wielka garść tak przy­jem­nych wspól­nych wspo­mnień. Więc niech ży­cie Krysi po­to­czy się le­piej niż ży­cie Ma­rianny. Niech u boku męża schyla kark przed świa­tem, który Ma­rian­nie tak trudno za­ak­cep­to­wać.

Cie­pły so­pran wi­bro­wał po­nad gło­wami ze­bra­nych słod­kim Ave Ma­ria i wznosi się ku wy­so­kiemu skle­pie­niu. I wtedy Ma­rianna po­czuła na so­bie czy­jeś spoj­rze­nie. Po­czuła i na­wet przez uła­mek se­kundy nie miała wąt­pli­wo­ści, kto na nią pa­trzy. A prze­cież nie dała so­bie prawa, by wie­rzyć, że on także prze­żył. Nie chciała już go szu­kać – ze stra­chu, że mo­głaby ni­gdy nie od­na­leźć. Ale on tu jest!

Po­woli od­wró­ciła głowę w tam­tym kie­runku – wy­soki męż­czy­zna w sza­rym gar­ni­tu­rze stał w prze­ciw­le­głym rzę­dzie ła­wek, a jego po­stać od­ci­nała się od pół­mroku ko­ścioła.

Ja­sne źre­nice wbi­jały się in­ten­syw­nie w twarz Ma­rianny i było w nich wszystko, co chcia­łaby uj­rzeć po tych dłu­gich la­tach – czu­łość, ra­dość z nie­zwy­kłego spo­tka­nia, pra­gnie­nie, tę­sk­nota… Mi­łość?

Oczy twoje mnie ca­łują. Oczy twoje mnie mi­łują…

Jakby od tam­tego sierp­nio­wego dnia, gdy że­gnali się w za­sy­pa­nej gru­zami piw­nicy – w krwa­wią­cej War­sza­wie, przy akom­pa­nia­men­cie wy­bu­chów – nie mi­nęło dzie­więć dłu­gich lat, a je­dy­nie krótka, nic nie­zna­cząca go­dzina. Te­raz pa­trzyli na sie­bie i na­gle prze­stał ich dzie­lić czas. Nie wi­dzieli już tłumu ze­bra­nych w ko­ściele go­ści, prze­stali sły­szeć słowa pie­śni do­cho­dzą­cej z chóru, nie czuli dusz­nego za­pa­chu świec i kwia­tów. W jed­nej chwili wy­ma­zali lata roz­łąki, a ich serca znowu za­częły wy­bi­jać wspólny rytm. Roz­ma­wiali bez słów. Za­pa­dali się w so­bie, a świat wo­kół prze­stał ist­nieć. Stali się jedną tę­sk­notą i jed­nym pra­gnie­niem – te­raz już nic nie miało być tak jak wcze­śniej, już nic nie zdoła ich roz­dzie­lić…

Sto­jąca tuż przy męż­czyź­nie zgrabna bru­netka, na którą Ma­rianna nie zwra­cała do­tąd uwagi, wło­żyła po­ufa­łym ge­stem dłoń pod jego ra­mię. A on, jakby zbu­dził się z le­targu, ode­rwał wzrok – te­raz chyba za­wsty­dzony – od Ma­rianny. Chwila in­tym­no­ści roz­pada się jak do­mek z kart za sprawą uśmie­chu tej trze­ciej, która wpa­tru­jąc się w parę no­wo­żeń­ców su­ną­cych po­woli w kie­runku wyj­ścia, od­ru­chowo gła­skała dłoń part­nera. Każdy ruch pal­ców ko­biety prze­su­wa­ją­cych się po skó­rze jego ręki Ma­rianna od­czu­wała jak cios, po­li­czek. Roz­go­ry­cze­nie cen­ty­metr po cen­ty­me­trze roz­le­wało się w jej ciele. Na­iwna, głu­pia Ma­rianno, czego się spo­dzie­wa­łaś?

Prze­cież wie­działa o tam­tej. Prze­cież już raz mu­siała ustą­pić jej pola, od­dać wszystko, co na­le­żało wy­łącz­nie do Ma­rianny. Obec­ność tej ko­biety tu­taj, u boku męża, nie po­winna jej dzi­wić. I nie dzi­wiła, a jed­nak nad­spo­dzie­wa­nie bo­lała. Ma­rianna z ca­łej siły pró­bo­wała sku­pić się tylko na tym, co przed chwilą do­strze­gła w spoj­rze­niu sta­lo­wych oczu, na tym, co wy­czy­tała z uko­cha­nej twa­rzy. Czy ko­bieta przy jego boku może za­trzeć to wra­że­nie? Czy znowu wy­rwie go ze spra­gnio­nych rąk Ma­rianny?

Msza do­bie­gła końca. Lu­dzie za­częli się wy­le­wać na ze­wnątrz, tło­czyć wo­kół mło­dej pary, prze­ci­skać pod drew­nia­nymi rusz­to­wa­niami, które ota­czały re­kon­stru­owaną wła­śnie fa­sadę ko­ścioła. Ma­riannę ude­rzyło w po­liczki roz­grzane po­wie­trze wi­szące mię­dzy ka­mie­ni­cami Kra­kow­skiego Przed­mie­ścia. Prze­peł­nił od­głos bi­ją­cych po­nad głową dzwo­nów – ja­kimś cu­dem oca­la­łych w po­wstań­czej za­wie­ru­sze. Świat zda­wał się wi­bro­wać od tego dźwięku i ona także w środku drżała. Jak w tran­sie po­dą­żała wzro­kiem za czło­wie­kiem w sza­rym gar­ni­tu­rze idą­cym pod ra­mię z ko­bietą w cha­bro­wej su­kience, aż w końcu stra­ciła ich z oczu, gdy wto­pili się w resztę tłumu. Kro­pelki ryżu wzle­ciały w po­wie­trzy, po czym upa­dły bez­gło­śnie na stop­nie scho­dów, na głowy ze­bra­nych, na zmę­czone ciało Chry­stusa ugi­na­ją­cego się pod cię­ża­rem krzyża. Ktoś wi­wa­to­wał, ktoś inny się śmiał. We­sel­nicy cier­pli­wie cze­kali na swoją ko­lej, by zło­żyć ży­cze­nia Kry­sty­nie i Ta­de­uszowi. I Ma­rianna rów­nież chciała im po­wie­dzieć coś wy­jąt­ko­wego, w gło­wie ukła­dała ży­cze­nia – ją mał­żeń­stwo roz­cza­ro­wało, ale może tej dwójce się uda.

W końcu do­tarła do no­wo­żeń­ców. Na­chy­liła się do po­liczka przy­ja­ciółki, po­ca­ło­wała i szep­tała wprost do jej ucha słowa na­dziei – za­kli­nała rze­czy­wi­stość, mó­wiąc o świe­tla­nej przy­szło­ści, o zdro­wych dzie­ciach. Ści­snęła rękę Ta­de­usza, zer­ka­jąc prze­lot­nie w jego zie­lone oczy – tylko one wy­glą­dały jak przed laty, pod­czas gdy reszta ciała pod­dała się upły­wowi czasu i wy­da­wała się Ma­rian­nie zu­peł­nie obca.

Ta­dek już nie był tam­tym szczu­płym chłop­cem, który za­pa­mię­tale ca­ło­wał ją pew­nej sierp­nio­wej nocy. Jego twarz się za­okrą­gliła, a ru­chy stały się ospałe – przy­wo­dziły na myśl nieco ru­basz­nego Sa­tyra, który w swoim na­zbyt wy­god­nym i do­stat­nim ży­ciu za­po­mniał o umiar­ko­wa­niu.

Te­raz, tak jak przez wszyst­kie mi­nione lata, ani jed­nym ge­stem nie zdra­dzili przed świa­tem, że kie­dyś, na krótką chwilę, coś ich po­łą­czyło. Ubie­rali słowa w grzecz­no­ściową formę, a twa­rze za­sło­nili ma­skami ser­decz­nej obo­jęt­no­ści. Dziś i tak już ni­kogo nie in­te­re­so­wały dawne hi­sto­rie. Ni­kogo. Na­wet ich sa­mych. A może tam­tego lata nic szcze­gól­nego nie za­szło? Nie było nieba usia­nego gwiaz­dami nad al­taną, ukry­tych pra­gnień i osta­tecz­nie… roz­cza­ro­wań. Ma­rianna sama już nie wie­działa, co było prawdą, a co tylko wy­two­rem mło­dzień­czej wy­ob­raźni, bo przez długi czas sta­rała się wy­ma­zać tamto wspo­mnie­nie z pa­mięci. Zresztą jej póź­niej­sze ży­cie ob­fi­to­wało w tyle zda­rzeń, że upalne wa­ka­cje sprzed kil­ku­na­stu lat wy­da­wały się te­raz pra­wie nie­re­alne. Nie­ostre i wy­bla­kłe, jak stare fo­to­gra­fie. I pew­nie Ta­dek wi­dział to po­dob­nie, bo wy­mie­nia­jąc grzecz­no­ści z Ma­rianną u boku świeżo po­ślu­bio­nej żony za­pro­po­no­wał:

– A może jed­nak ze­chce pani do nas do­łą­czyć przy obie­dzie? Nie wi­dzie­li­śmy się szmat czasu. Kry­sia na pewno chcia­łaby z pa­nią w spo­koju po­roz­ma­wiać. By­łoby nam bar­dzo miło.

Ma­rianna znie­ru­cho­miała. Gdy Kry­styna za­pra­szała ją na swój ślub kilka ty­go­dni wcze­śniej, Ma­rianna grzecz­nie od­mó­wiła uczest­nic­twa w przy­ję­ciu we­sel­nym. Już swoją obec­ność w ko­ściele uwa­żała za nieco krę­pu­jącą – w końcu od lat nie utrzy­my­wały ze sobą kon­taktu. No i Ta­de­usz... Ale te­raz, po nie­spo­dzie­wa­nym spo­tka­niu w ko­ściele, wszystko na­brało no­wego wy­miaru. Gdzieś w tłu­mie kłę­bią­cym się za jej ple­cami stał męż­czy­zna w sza­rym gar­ni­tu­rze. A je­śli on także zo­stał za­pro­szony? Je­żeli też tam bę­dzie?

Kry­styna po­pa­trzyła na dawną przy­ja­ciółkę.

– Ser­decz­nie cię za­pra­szamy. – Uśmiech­nęła się. – Ma­rianno, nie daj się pro­sić.

Ma­rianna za­ci­snęła drżące z emo­cji dło­nie na be­żo­wej ko­per­tówce. A może ta pro­po­zy­cja to zwy­kła kur­tu­azja ze strony mło­dej pary? Albo co gor­sza – wy­raz dziw­nie po­ję­tej li­to­ści wo­bec osoby, która tak bar­dzo nie współ­grała z ich obec­nym to­wa­rzy­stwem, z ich świa­tem?

– Ale tak w ostat­niej chwili…? – po­wie­działa stłu­mio­nym gło­sem. – Na­ro­bi­ła­bym wam tylko pro­ble­mów z miej­scami przy stole.

– Co ty opo­wia­dasz? Ja­kich pro­ble­mów? – Kry­sia ob­jęła ją po przy­ja­ciel­sku. – Je­steś jak czło­nek ro­dziny. Nie przyjmę od­mowy. Więc jak, zgoda?

Ma­rianna po­czuła do­tyk dłoni ko­biety, z którą po­nad de­kadę temu żyła jak z sio­strą, i miała wra­że­nie, że ra­zem z tym ge­stem spły­nęło na nią nie­zwy­kłe cie­pło. Choć prze­cież wszystko się zmie­niło – one się zmie­niły – wy­da­wało się, że Kry­styna wciąż jest tamtą do­brą, ser­deczną dziew­czyną sprzed lat.

– Dzię­kuję i… z przy­jem­no­ścią wy­piję za wa­sze zdro­wie.

Pół go­dziny póź­niej Ma­rianna sie­działa przy dłu­gim stole – a przed nią roz­ta­czały swe wdzięki nóżki w ga­la­re­cie, pie­czony schab, ta­tar i prze­piór­cze jajka ubrane w po­ły­sku­jące zia­renka ka­wioru. A wszystko to w opa­rach luk­susu do­stęp­nego wy­łącz­nie w „skle­pach za żół­tymi fi­ran­kami”, taj­nych przy­byt­kach peł­nych wszel­kiego do­bra, prze­zna­czo­nego tylko dla po­li­tycz­nych elit.

Ma­riannę ota­czali lu­dzie, któ­rych zu­peł­nie nie znała. Uda­wała, że słu­cha roz­mów, które nic jej nie ob­cho­dziły. Wie­działa, że gdzieś w dru­gim końcu sali sie­dzi on, jed­nak sta­rała się nie od­wra­cać głowy w jego stronę. Te­raz, gdy miała go na wy­cią­gnię­cie ręki, kiedy znowu zna­leźli się tak bli­sko, na­gle ogar­nął ją strach. Tak wiele miała do po­wie­dze­nia temu męż­czyź­nie, ale nie wie­działa, jak to wy­ra­zić po tylu la­tach. Czy w obec­no­ści jego żony w ogóle zdoła coś z sie­bie wy­du­sić? Czy ma prawo wy­ko­nać ja­ki­kol­wiek gest? A może to on po­wi­nien go uczy­nić?

Nie, Ma­rianna nie po­winna była przyj­mo­wać za­pro­sze­nia na ten obiad. Nie po­winna była tu przy­cho­dzić. Choć tyle razy wy­obra­żała so­bie, jak by to było, gdyby on prze­żył i gdyby znowu się spo­tkali. Te­raz nie po­tra­fiła się zmie­rzyć z tym, co znowu po­czuła, nie po­tra­fiła za­pa­no­wać nad drże­niem rąk i nie­zno­śnym, zbyt szybko bi­ją­cym ser­cem. Więc może na­le­ża­łoby czym prę­dzej stąd wyjść? Po pro­stu uspra­wie­dli­wić się czym­kol­wiek przed Kry­styną, ład­nie po­dzię­ko­wać za za­pro­sze­nie i po­je­chać pro­sto na dwo­rzec. Uciec z po­wro­tem do świata, który – choć Ma­rianna tak bar­dzo go nie­na­wi­dziła – nie krył w so­bie żad­nej nie­wia­do­mej. Tak. Ma­rianna po­sta­no­wiła, że bez zwłoki opu­ści to miej­sce. Wróci do domu, do ojca. Do męża. Do dziecka.

Jed­nak coś ją trzy­mało przy stole. Ciało nie słu­chało głosu roz­sądku. Wszy­scy pod­nie­śli się z krze­seł do to­a­stu. Wstała i ona. Wraz z in­nymi nie­mal bez­wied­nie unio­sła kie­li­szek.

Zdro­wie mło­dej pary! Zdro­wie pani dok­tor! Zdro­wie pana dok­tora! Za Kry­się! Za Ta­dzia! Gorzko!

To­a­stom i śmie­chom nie było końca, a wresz­cie wszy­scy znowu usie­dli – sala wy­peł­niła się od­gło­sem szu­ra­ją­cych po pod­ło­dze krze­seł. Ma­rianna mu­siała te­raz od­na­leźć siłę, by prze­rwać tę mękę. Nie może wró­cić na miej­sce. Po­winna po­dejść do mło­dej pary. Po­że­gnać się, po­dzię­ko­wać, wyjść. I o wszyst­kim za­po­mnieć. Po­winna…

Męż­czy­zna zaj­mu­jący przy stole tuż obok, wi­dząc, że są­siadka na­dal stoi, uprzej­mie pod­su­nął jej krze­sło, za­chę­cił, by usia­dła. Ma­rianna przez chwilę pa­trzyła na niego ze skon­ster­no­wa­nym uśmie­chem, aż wresz­cie za­jęła miej­sce. Znowu zna­la­zła się w punk­cie wyj­ścia, w oto­cze­niu nó­żek i ka­wioru, fran­cu­skich win i pol­skiej wódki. I roz­mów, w któ­rych uczest­ni­czyła tylko cia­łem.

Przy­tulna sala w nie­wiel­kiej re­stau­ra­cji, któ­rej progi na co dzień mo­gły prze­kro­czyć nie­liczni wy­brańcy, znowu wy­peł­nia się we­so­łymi gło­sami, po­brzę­ki­wa­niem szkła i sztuć­ców. Było duszno i Ma­rian­nie nie­przy­jem­nie krę­ciło się w gło­wie. Ale sta­rała się za­cho­wać wy­raz twa­rzy pa­su­jący do ra­do­snej at­mos­fery wo­kół. Nie po­tra­fiła stąd uciec, nie po­tra­fiła się oprzeć po­ku­sie, i te­raz nie po­zo­stało jej nic in­nego, jak uda­wać, że świet­nie się bawi. Dla­tego uśmie­chała się przez stół do Krysi – po­liczki przy­ja­ciółki pod wpły­wem emo­cji, a może wy­pi­tej wódki, były mocno za­ró­żo­wione. A póź­niej prze­nio­sła wzrok na owdo­wia­łego dok­tora Wie­ru­szew­skiego, który przez ostat­nie lata wy­jąt­kowo się po­sta­rzał. Wy­glą­dał, jakby przy we­sel­nym stole córki roz­my­ślał nie o tej ra­do­snej chwili, a o zmar­łym przed laty synu. Jakby do dziś ubo­le­wał nad stratą, któ­rej nie po­we­tuje mu ni­gdy Kry­styna – bez względu na to, jak wy­soką po­zy­cję w przy­szło­ści osią­gnie jako le­karka. To na­dal tylko ko­bieta i nikt już nie prze­każe jego na­zwi­ska na­stęp­nemu po­ko­le­niu.

Tuż obok te­ścia sie­dział Ta­de­usz, który mó­wił zbyt gło­śno, zbyt in­ten­syw­nie ge­sty­ku­lo­wał i na­zbyt mocno, osten­ta­cyj­nie, obej­mo­wał żonę. Ma­riannę zło­ścił wy­raz sa­mo­za­do­wo­le­nia ry­su­jący się na jego twa­rzy – a może po pro­stu fakt, że Ta­dek tak do­sko­nale wpa­so­wy­wał się w oto­cze­nie i czas, w któ­rym przy­szło im żyć. Pan dok­tor bez pro­blemu od­na­lazł się w po­wo­jen­nych re­aliach, bez uszczerbku prze­trwał za­wi­ro­wa­nia hi­sto­rii i szybko za­ak­cep­to­wał nowy ustrój oraz wła­dzę. Być może na dnie ja­kiejś szu­flady le­kar­skiego biurka już od dawna spo­czy­wała par­tyjna le­gi­ty­ma­cja?

Z roz­mowy z Kry­sią Ma­rianna wie­działa, że swego czasu pod skal­pel Ta­de­usza tra­fiła pewna pro­mi­nentna osoba, a to mło­demu le­ka­rzowi otwo­rzyło furtkę do szyb­kiego awansu w szpi­talu, w któ­rym pra­co­wał. Za­le­d­wie trzy­dzie­sto­kil­ku­letni, ob­jął sta­no­wi­sko or­dy­na­tora na od­dziale or­to­pe­dii. Więc czy miałby po­wody do na­rze­ka­nia? Za­prze­da­nie się apa­ra­towi wła­dzy nie wy­da­wało się wy­gó­ro­waną ceną, wszak dzięki temu za­wo­dowo uzy­skał wszystko, o czym ma­rzył. Żyje we względ­nym do­bro­by­cie, zdo­był uzna­nie jako le­karz, a gdy po­sta­no­wił się wresz­cie ustat­ko­wać, w za­sięgu ręki zna­la­zła się ko­bieta, która przez całe ży­cie cze­kała na jego mi­łość. Wierna, za­śle­piona, bez­kry­tyczna, która na pewno za­ak­cep­tuje ka­wa­ler­skie na­wyki, nie­zbyt hi­gie­niczny tryb ży­cia czy nie­jed­no­znaczne mo­ral­nie wy­bory. A w przy­szło­ści może na­wet ko­chanki? Więc czemu Ta­dek nie miałby być z sie­bie za­do­wo­lony?

Ma­rianna dys­kret­nie zer­k­nęła na jego na­laną twarz i gorzko się uśmiech­nęła. Czy Kry­styna rów­nież do­strzega, jak bar­dzo jej uko­chany się zmie­nił, czy mi­łość ode­brała jej zdol­ność trzeź­wego osądu do tego stop­nia, że wciąż wi­dzi w tym or­dy­nar­nym męż­czyź­nie zgrab­nego, we­so­łego chłopca? A może uczu­cia za­wsze od­bie­rają moż­li­wość uj­rze­nia prawdy? Może przez pry­zmat mi­ło­ści, którą ob­da­rzamy dru­giego czło­wieka, wi­dzimy go wy­łącz­nie ta­kim, ja­kim chcemy go zo­ba­czyć? Znie­kształ­camy wi­ze­ru­nek zgod­nie z wła­snym wy­obra­że­niem? Z wła­snymi pra­gnie­niami? For­mu­jemy rze­czy­wi­stość, by pa­so­wała do wy­ide­ali­zo­wa­nego ob­razu, jaki rzeźbi serce?

Ma­rianna roz­my­ślała nad ży­ciem przy­ja­ciółki – a może i nad wła­snym lo­sem? – a w końcu ze­brała się na od­wagę i zer­k­nęła na parę sie­dzącą w od­le­głej czę­ści stołu.

Bru­netka w cha­bro­wej su­kience za­an­ga­żo­wana w roz­mowę z są­sia­dem od­ru­chowo, w dwóch pal­cach ob­ra­cała nóżkę kie­liszka. Jej mąż, choć wpa­trzony w osobę sie­dzącą na­prze­ciwko – która o czymś pe­ro­ro­wała – wy­da­wał się nie­obecny. Jakby my­ślami był gdzie in­dziej. Z kimś in­nym.

Ką­ciki ust Ma­rianny bez­wied­nie się unio­sły.

Choć tym ra­zem ich wzrok się nie spo­tkał, to Ma­rianna już wie­działa, że nie tylko ona biła się z my­ślami. Tyle wspo­mnień. Tyle wspól­nie spę­dzo­nych nocy – naj­cu­dow­niej­szych nocy. I prze­cież wszystko mo­gło się po­to­czyć ina­czej, gdyby... Mo­gli te lata prze­żyć ra­zem. Szczę­śli­wie. Czy jest już za późno, by znowu o sie­bie za­wal­czyć? Czy te­raz, gdy los po­wtór­nie skrzy­żo­wał ich ścieżki, mogą bez­kar­nie zi­gno­ro­wać ten znak? Czy ko­lejny raz sprze­nie­wie­rzą się prze­zna­cze­niu?

Z każdą mi­nutą at­mos­fera co­raz bar­dziej się roz­luź­niała, a w bu­tel­kach uby­wało wódki. We­sel­nicy roz­ma­wiali ze sobą co­raz gło­śniej i trudno im było po­zo­stać na miej­scach. Cho­ciaż tań­ców nie pla­no­wano, to pod wpły­wem at­mos­fery je­den z go­ści za­pro­po­no­wał, by włą­czyć mu­zykę. W końcu cóż to za we­sele bez tańca?

Panna młoda przez chwilę krę­ciła no­sem, ale Ta­de­usz – już na lek­kim rau­szu – chyba nie po­dzie­lał jej obiek­cji, więc Kry­styna ule­gła proś­bom. Do sali wnie­siono ad­ap­ter, ob­sługa re­stau­ra­cji przy­nio­sła wi­ny­lowe płyty. Przy­wo­łany przez pana mło­dego kel­ner dys­kret­nie szep­tał z nim o czymś na ucho i chwilę póź­niej świa­tła przy­ga­sły, a prze­strzeń wy­peł­niły dźwięki na­stro­jo­wego tanga. Ta­de­usz wy­cią­gnął dłoń do żony. Szli ra­zem wzdłuż sto­łów i za­trzy­mali się na końcu po­miesz­cze­nia, w je­dy­nym wol­nym miej­scu, które od biedy mo­gło po­słu­żyć za par­kiet. Przez chwilę pa­trzyli na sie­bie, po czym ru­szyli do tańca. Głę­boki ba­ry­ton no­stal­gicz­nie wy­śpie­wy­wał mi­ło­sne wy­zna­nie:

Jest jedna je­dyna,

Którą ko­cham naj­wię­cej,

Dla niej wszystko po­święcę,

Wszyst­kie noce i dni.

O ca­łym świe­cie za­po­mi­nam,

Gdy na mnie spoj­rzy ta dziew­czyna

Ta moja jedna i je­dyna.

A tą je­dyną je­steś Ty.

Ma­rianna przy­glą­dała się świeżo upie­czo­nym mał­żon­kom wi­ru­ją­cym w na­stro­jo­wym bla­sku lamp. Kry­sia w ślicz­nej, bar­dzo mod­nej, roz­klo­szo­wa­nej su­kience za ko­lano wy­gląda nie­mal jak na­sto­latka, a w przy­tłu­mio­nym świe­tle Ta­dek był tro­chę bar­dziej po­do­bny do daw­nego sie­bie. Wszystko, na­wet cie­pły głos Fogga, przy­po­mi­nało Ma­rian­nie uro­czy, cie­pły dzień sprzed lat, kiedy przy­ja­ciółka tań­czyła z Ta­de­uszem po raz pierw­szy.

Kry­styna, Ta­de­usz.

Ma­rianna i... odu­rza­jący za­pach sierp­nio­wej nocy, za­pach nie­speł­nio­nych pra­gnień. Czy te­raz nie było pra­wie jak wtedy? Pra­wie. Te­raz serca Ma­rianny nie prze­peł­niała już wi­zja wspa­nia­łej przy­szło­ści. Ide­ały dawno pry­sły, roz­tarte na mia­zgę przez co­dzien­ność tak różną od tej, którą so­bie wy­ma­rzyła. Nic nie zo­stało z mło­dzień­czych mrzo­nek.

Po pierw­szym utwo­rze par­kiet za­peł­nił się ko­lej­nymi pa­rami. Na sali za­pa­no­wał roz­gar­diasz. Jedni pa­lili, inni pili, jesz­cze inni roz­cho­dzili się po ką­tach, by po­roz­ma­wiać to z tym, to z owym. Ja­kiś pod­pity je­go­mość z ga­lan­te­rią pa­jaca po­pro­sił Ma­riannę do tańca, jed­nak ona od­mó­wiła. Za­częła się na­stępna pio­senka i do tań­czą­cych do­łą­cza ko­lejna dwójka – bru­netka z mę­żem. Tań­czyli sztywno, nie pa­trząc na sie­bie, ale ich bli­skość była dla Ma­rianny nie do znie­sie­nia. Po­trze­bo­wała po­wie­trza. Może ni­ko­tyna ukoi nerwy, ostu­dzi emo­cje? Omi­nęła tań­czą­cych, zo­sta­wiła za sobą ha­łas, mu­zykę, śmie­chy i wy­szła z sali.

Sierp­niowe słońce po­woli chy­liło się ku za­cho­dowi i tylko nie­liczni prze­chod­nie spa­ce­ro­wali ulicą. Wśród ka­mie­nic cu­dem nie­na­ru­szo­nych przez bom­bar­do­wa­nia na­dal tkwiły te, któ­rym za­bra­kło szczę­ścia. Nie­które bu­dynki wciąż nie miały da­chów, inne ziały pu­stymi oczo­do­łami wy­bi­tych okien. Cze­kały na swoją ko­lejkę, aż war­sza­wiacy od­bu­dują ka­mień po ka­mie­niu całe mia­sto.

Ma­rianna oparła się o ścianę bramy, w głębi któ­rej znaj­do­wała się re­stau­ra­cja – od mu­rów studni ota­cza­ją­cej po­dwórko od­bi­jały się te­raz dźwięki Pio­senki o Se­kwa­nie. Se­kwana, Pa­ryż… Ma­rianna uśmiech­nęła się sar­ka­stycz­nie, pa­trząc na odartą z daw­nej świet­no­ści ulicę. Choć to­wa­rzysz Sta­lin od nie­mal pół roku spał w ob­ję­ciach nocy czar­nej jak smoła, po­dróż do Pa­ryża można było od­być, wy­łącz­nie wo­dząc pal­cem po ma­pie. Pa­ryż Pół­nocy. Też coś.

Przed jej oczami sta­nęły jesz­cze żywe ob­razy z owego lata, gdy jako łącz­niczka prze­kra­dała się mię­dzy sto­sami gruzu, ba­ry­ka­dami usy­pa­nymi z nad­pa­lo­nych ce­gieł, me­bli wy­rzu­co­nych z miesz­kań, po­tłu­czo­nej ku­chen­nej za­stawy, z dzie­cię­cych za­ba­wek. Całe ulice w za­sie­kach zbu­do­wa­nych z ar­te­fak­tów daw­nego ży­cia. Wszę­dzie trupy i usy­pane na­prędce bez­i­mienne mo­giły. Pa­ryż Pół­nocy w ogniu.

A jed­nak, pa­ra­dok­sal­nie, w tym bez­kre­sie okru­cień­stwa, wśród tylu tra­ge­dii ona sama czuła się szczę­śliwa, bo w końcu, po raz pierw­szy, mo­gli być ra­zem. I tylko dla sie­bie. Śmierć nie wy­da­wała się Ma­rian­nie rze­czą straszną, bo je­śliby zgi­nęła, to u jego boku. Przy nim i w pew­nym sen­sie: dla niego. Prze­cież tylko dla niego zo­stała w War­sza­wie i po­sta­no­wiła przy­łą­czyć się do wal­czą­cych. Tam­tego lata było jej wszystko jedno, czy zgi­nie. I może dla wszyst­kich by­łoby le­piej, gdyby kula, która ra­niła ją w szyję, prze­szła cen­ty­metr da­lej? To, co wy­da­rzyło się póź­niej, zda­wało się Ma­rian­nie nie­prze­rwa­nym pa­smem bólu. Ży­cie bez niego nie miało sensu.

A te­raz, po la­tach, znowu stała na jed­nej z tych ulic, które były świad­kiem roz­kwitu ich mi­ło­ści. Domy, ulice, po­mniki nie prze­trwały, a oni tak i znowu byli bli­sko, na wy­cią­gnię­cie ręki – Ma­rianna wdy­chała wie­czorne po­wie­trze, wy­jęła z to­rebki pa­pie­rosa. Przy­pa­liła go. Przy­mknęła oczy.

Je­śli te­raz do niej wyj­dzie, je­śli się od­waży, wszytko dla niego po­rzuci.

Mocno za­ci­snęła po­wieki – po­li­czy do stu. Je­żeli on się do tego czasu nie po­jawi, ona wróci do domu. Je­den, dwa, trzy… Cze­kała. Z ota­cza­ją­cych ją od­gło­sów wie­czor­nego mia­sta pró­bo­wała wy­łu­skać ten je­den – otwie­ra­ją­cych się drzwi re­stau­ra­cji w głębi po­dwó­rza.

Cztery, pięć, sześć… Jej serce zwol­niło rytm. Czas zwol­nił bieg. Pa­pie­ros za­czął pa­rzyć palce. Sie­dem…

– Wi­taj, Ma­rianno.

Otwo­rzyła oczy. Nie­do­pa­łek wy­padł z ręki.

– Cze­ka­łam na cie­bie … – po­wie­działa ci­cho.

Pa­trzyli na sie­bie. Wą­ska prze­strzeń bramy od­cięła ich od reszty świata. Oboje wie­dzieli, że ostat­nich dzie­więć lat ich ży­cia wła­śnie ode­szło w nie­byt. Byli na sie­bie ska­zani. Taki to już los ich bę­dzie…

W mied­nicy sto­ją­cej na sto­jaku za pa­ra­wa­nem po­ły­skuje ta­fla wody, którą Ma­rianna wlała tu jesz­cze przed przyj­ściem pierw­szego ucznia. Te­raz jest przy­jem­nie chłodna, cu­dow­nie koi ciało.

Choć twarz Ma­rianny zdra­dza prze­różne nie­po­koje, lęki i fru­stra­cje – ma na niej wy­pi­sany każdy rok ży­cia – jej skóra wciąż jest sprę­ży­sta, fi­gura kształtna, nie­mal mło­dzień­cza. I tylko je­den nie­wielki de­fekt za­kłóca ide­alny ob­raz – brzydka, gruba bli­zna cią­gnąca się w po­przek szyi. Pa­miątka z po­wsta­nia. Styg­mat dnia, o któ­rym chcia­łaby za­po­mnieć.

Ma­rianna czuje jej nie­rów­ność pod pal­cami – ale wie, że kiedy roz­pu­ści włosy, nic nie bę­dzie wi­dać. Z sa­tys­fak­cją do­tyka nie­wiel­kich piersi – on także wkrótce ich do­tknie. Weź­mie je w swoje dło­nie, a póź­niej przy­gar­nie Ma­riannę do sie­bie. I nie wy­pu­ści z ra­mion przez dłu­gie go­dziny.

Koń­czy się wy­cie­rać, prze­cho­dzi do je­dy­nego w tym miesz­ka­niu po­koju i po­woli się ubiera. Wkłada nową let­nią su­kienkę, którą ku­piła za pie­nią­dze z udzie­la­nych lek­cji fran­cu­skiego. Na stopy wsuwa naj­lep­sze buty. Wyj­muje szpilki, które do­tąd przy­trzy­my­wały kok, i do­kład­nie szczot­kuje włosy do mo­mentu, aż za­czy­nają się ukła­dać w fale. Na ko­niec przed lu­strem ma­luje usta, które dzięki temu stają się peł­niej­sze i bar­dziej zmy­słowe.

Te­raz jest już go­towa na przyj­ście Zyg­munta.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: