- W empik go
Upalne lato Kaliny - ebook
Upalne lato Kaliny - ebook
Marianna nigdy nie kochała swojej córki Kaliny. Nosi w sercu tajemnicę, która jest dla niej ciężarem, utrudniającym relacje z rodziną i światem.
Dorosła Kalina odczuwa konsekwencje zachowania matki. Nie wierzy w siebie, sama nie potrafi kochać i najchętniej pozostałaby niezauważona. Nie odnajduje się w rolach żony i matki, które narzuca jej los. Dopiero gdy na jej drodze staje Maciej, Kalina postanawia skonfrontować się ze sobą i swoją przeszłością.
Jak potoczą się losy bohaterki, gdy dorastanie bez miłości rodziców wciąż daje o sobie znać? Czy uda jej się w końcu zrozumieć postępowanie matki?
„Upalne lato Kaliny” to drugi tom serii Katarzyny Zyskowskiej, nawiązujący do „Upalnego lata Marianny”, choć książka jest odrębną całością. Tym razem Autorka przenosi nas do końca lat sześćdziesiątych, w których wciąż pobrzmiewają echa wojennej i stalinowskiej przeszłości.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-91-8076-346-2 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Marianna
Czas zdaje się trwać w miejscu, niewzruszenie, zawieszony w duchocie wypełniającej pokój i tylko serce starego zegara wiszącego na ścianie wciąż powolnie odmierza sekundy i sennie płynące minuty. Ciche tykanie daje świadectwo przejścia ich ulotnego istnienia z „teraz” do „kiedyś”. Tik-tak, tik-tak… Mechanizm zamknięty w mahoniowej skrzynce wprawia wahadło w jednostajny ruch – jakby w oczekiwaniu na wybicie kolejnej, upragnionej godziny, by raz na zawsze zakończyć życie tej obecnej, nudnej, monotonnej i nic nieznaczącej. Byle tylko przetrwać tę chwilę – do czasu, gdy słońce całkowicie schowa swoją rozpaloną twarz za pokruszonymi dachówkami zniszczonych przez wojnę kamienic po drugiej stronie ulicy. Tylko w tym świetle – ciepłym, niemal pomarańczowym – ich poranione fasady wydają się piękne. Doskonałe w swojej mrocznej niedoskonałości. Dostojne, choć nadal w dużej części nieodremontowane. Odarte z dawnego przepychu przez odłamki z moździerzy, które z wibrującym, złowrogim świstem piętnaście lat temu wymalowały na nich trwałe blizny – odzierając nie tylko z tynków, ale i ze złudzeń. Teraz, w poświacie kończącego się dnia, w grze półcieni, wojenne szramy blakną, a budynki znowu przez krótką chwilę wyglądają jak dawniej – zanim wszystko się skończyło.
Ale tak naprawdę dopiero wraz z nadejściem wieczoru, kiedy mrok i szpetota na nowo ogarną Warszawę, wydarzy się to, na co każda cząstka starego mieszkania jakby tylko czekała. I zegar, i okrągły stół, stojący w centralnym punkcie pokoju. Wytarty perski dywan przykrywający zniszczoną mozaikę parkietu, który przed laty misternie ułożono z różnych gatunków drewna w kształt rozety – o jej istnieniu dzisiaj już nikt nie pamięta. I rzeźbiona komoda z lekko nadpalonym rogiem jednej z szuflad. Nieduże, idealnie zasłane łóżko stojące w najciemniejszym kącie. I zielony piec kaflowy z żeliwnymi drzwiczkami. A nawet wypłowiałe tapety, brzydko odstające przy wysokim suficie, na którym w paru miejscach łuszczy się przybrudzona farba.
Każdy element tej małej przestrzeni wydaje się zawieszony w niemym oczekiwaniu – podobnie jak scena teatralna przed rozpoczęciem pierwszego aktu przedstawienia. Każda cząstka tego pokoju czeka. Czeka. Ale przede wszystkim czeka ona, główna aktorka, nieodzowny element tutejszej scenografii – kobieta stojąca nieruchomo przy oknie.
Chociaż jest zniecierpliwiona, może trochę rozdrażniona, gdy przenosi spojrzenie z gry świateł za oknem w głąb pomieszczenia, stara się zachować obojętny wyraz twarzy. W końcu jest przyzwyczajona do tego stanu. Do bezustannego zawieszenia, do wstrzymywania oddechu. Do czekania. Zanim nadejdzie wieczór. Zanim przyjdzie noc. Zanim przyjdzie on.
Tymczasem jej wzrok pada na jasną głowę chłopaka, który w skupieniu notuje coś w brulionie, siedząc przy stole przykrytym szydełkową serwetą. Marianna nieznacznie się uśmiecha, obserwując jego skupienie. Dyskretnie wodzi wzrokiem po szczupłych opalonych przedramionach wyglądających spod podwiniętych rękawów koszuli. Choć pod gładką skórą zaczynają się rysować mięśnie, chłopiec nadal wydaje się niewinny, niedojrzały. Chłopiec, bo jeszcze nie mężczyzna – dopiero w przyszłym roku zda maturę. Tak mało ma w głowie, gdy tymczasem jego ciało oferuje już tak wiele. Wciąż nie jest dorosły, chociaż przestał już być dzieckiem. O tylu sprawach dopiero się dowie. Tylu smaków życia jeszcze zakosztuje. A może już zakosztował? – zastanawia się Marianna. Co ja wiedziałam o świecie w jego wieku?
– François, czy już? – pyta po francusku.
– Je n’ai pas… encore fini, Madame – duka chłopak, unosząc głowę znad zadanego ćwiczenia, nieco się przy tym czerwieniąc. „Jeszcze nie skończyłem, proszę pani”.
Jest zakłopotany swoją opieszałością, niedostateczną znajomością języka, akcentem? Czy może jej spojrzeniem? Speszony wyrazem oczu nauczycielki?
Marianna ma trzydzieści osiem lat, ale nadal jest niezwykle atrakcyjna, choć może nieco zbyt szczupła, nazbyt wiotka, eteryczna, jakby miała się rozpaść przy mocniejszym uścisku, rozsypać pod dotknięciem dłoni. Podobna do jesiennej róży, której płatki powoli zaczynają więdnąć, choć właśnie teraz pachnie najintensywniej, odurzająco.
Złote włosy do ramion zazwyczaj upina z tyłu głowy – wśród jasnych fal nie srebrzy się ani jeden siwy włos, ale czoło przecina kilka pojedynczych zmarszczek. Podobne, niezbyt głębokie, ciągną się od ust w kierunku brody, nadając twarzy surowy wyraz. Marianna, mimo że tak dojrzale piękna, przez te bruzdy sprawia wrażenie przedwcześnie postarzałej. A może to nie czas, a po prostu grymas niezadowolenia albo zawodu, który zbyt często gościł na jej pełnych ustach, wyżłobił te mimiczne znaki? Zmarszczki uśmiechu, które powstały z zupełnie innego powodu.
Podobne wrażenie – choć w jakiś sposób nieostre, niejednoznaczne – wywiera wielu ludzi jej pokolenia. Wszyscy za szybko musieli dojrzeć, za dużo widzieli, za mocno czuli. Więc może dlatego teraz sznurują wargi w milczeniu? By nie mówić, nie opowiadać o tym, co przeszli, nie rozdrapywać słowami starych ran, nie nazywać przeszłości po imieniu. Zamykają ją w ciszy niewykrzyczanego cierpienia – pozornie niedopowiedzenie boli mniej niż słowa. Obrazy wracają, dopiero gdy wyrzuci się je w przestrzeń, wyartykułuje na głos. Dlatego Marianna i jej rówieśnicy tak niewiele mówią.
Pod oczami lektorki rysują się ciemne półkola. Może to przez rzęsy? – zastanawia się chłopak. Zawsze są tak dokładnie wytuszowane, długie i gęste. Czy to one rzucają cień na policzki? A może wrażenie zmęczenia powodują odrobinę opuchnięte powieki, które nadają spojrzeniu Marianny leniwy, koci charakter? Albo to niewyspanie? Albo Madame zbyt często płacze? Czy ma jakieś problemy? Któż w dzisiejszych czasach ich nie ma? Może jest samotna – nie nosi obrączki i chyba nie ma żadnej rodziny – lub nieszczęśliwie zakochana? Tego uczeń może się tylko domyślać, bo w rzeczywistości niewiele wie o swojej nauczycielce i jej życiu. O smutkach, pragnieniach i tęsknotach tej kobiety.
Spotykają się zawsze w czwartki i piątki, co dwa tygodnie, nawet podczas wakacji, i spędzają w tym niewielkim pomieszczeniu godzinę wypełnioną konwersacją i pisaniem wypracowań. Francuski… Po co mu ten cały francuski? Teraz trzeba znać rosyjski, ewentualnie niemiecki. Ale francuski? Franek nie widzi w tym sensu – z wyjątkiem takiego, że może zaimponować dziewczynom. Nie wiedzieć czemu, one uważają język Voltaire’a za wyjątkowo romantyczny. No i rodzice uparli się na te lekcje. Ojciec się uparł. Podobno wszyscy koledzy z prezydium posyłają dzieci na lekcje języków „zgniłego Zachodu”. Włoski, angielski, francuski – obowiązkowy repertuar przedwojennych elit. Ich znajomość do niczego się teraz nie przyda, jednak nadal nobilituje. Dlatego należy znaleźć lektora. I znajduje się Marianna. Jakiś znajomy znajomego ją polecił, więc chłopak od dwóch lat uczęszcza na prywatne zajęcia. Z mozołem brnie poprzez meandry gramatyki – która sprawia mu trudności – przez gąszcz słówek, odpowiedniego stawiania akcentów, przez gardłowe „r”. Ale to wszystko niezmiernie go nuży… Nauka go nie interesuje, za to lubi obserwować swoją tajemniczą nauczycielkę.
Mimo że znacznie od niego starsza – chyba w podobnym wieku co jego matka – wydaje mu się szalenie atrakcyjna. A najbardziej pociągająca w chwilach zadumy, gdy sądzi, że chłopak odrabia zadaną pracę. Wówczas emocje biorą górę nad wystudiowanym uśmiechem, a Marianna wydaje się bardziej prawdziwa. Chociaż równocześnie w przedziwny sposób nieoczywista – niby współczesna, a jednak jakby wyjęta z innej epoki, z innego świata, do którego już nikt nie zna drogi.
Franciszek kończy wypracowanie, a tymczasem Marianna opiera się o wyszczerbiony parapet, zapala papierosa, powoli się zaciąga i znowu zatapia spojrzenie w widoku za oknem. Zaraz skończy lekcję – to już ostatnia dzisiejszego dnia – zamknie drzwi za uczniem, a potem…
Do środka wpada kolejna fala gorącego powietrza wraz z dźwiękami ulicy. Z dołu dochodzą urywki rozmów przechodniów, czyjś irytująco wysoki śmiech, stukot obcasów – które jakaś dziewczyna włożyła w ten piątkowy letni wieczór, spiesząc się na spotkanie z mężczyzną – a także dudnienie silników nielicznych samochodów i odległy, metaliczny pogłos tramwajów docierający tu aż z Marszałkowskiej.
Gdzieś tam, pośród ulic skąpanych w ciepłym świetle, zapewne kluczy on. Myśląc o tym, Marianna odruchowo poprawia apaszkę na szyi. Może kupuje kwiaty lub jej ulubionego rieslinga na wieczór, może z niecierpliwością zerka na zegarek, marząc, by wybiła właściwa godzina? Przecież jego życie – podobnie jak Marianny – jest nieustannym oczekiwaniem. Na te wieczory, na spotkania. I na noce – ich wspólne noce… Kiedy w zaciszu mieszkania przez chwilę należą tylko do siebie.
Jednak ten stan zawieszenia już wkrótce się skończy. Wszystko się zmieni. Marianna to czuje. Wie, że jest już bardzo blisko upragnionego momentu, gdy będą mogli być razem. Naprawdę razem.
– Et voilà, Madame! – głos Franka wyrywa ją z rozmyślań.
– Bien. Dobrze.
Marianna gasi papierosa w kryształowej popielniczce stojącej na parapecie i podchodzi do ucznia. Przystaje tuż za jego plecami i nachyla się nad otwartym zeszytem. Chłopak czuje na plecach ciepło bijące od jej ciała, wdycha ciężki zapach piżmowych perfum mieszający się z wonią tytoniowego dymu. Przymyka powieki. Bezwiednie zaciska spocone dłonie. Udaje, że czeka na jej werdykt, choć ocena wypracowania zupełnie go nie obchodzi.
Tymczasem kobieta zdaje się nie dostrzegać reakcji ucznia. Jej oczy szybko biegną po tekście. Czyta zamyślona, po czym bez słowa, delikatnym, zmysłowym gestem wyjmuje z jego dłoni pióro, a następnie zamaszyście zaznacza błędy. Skoncentrowana, lekko przygryza wargi, na jej czole rysuje się pozioma zmarszczka.
Po chwili wyraz skupienia znika, bruzda się wygładza. Marianna cierpliwie wymienia kolejne potknięcia chłopaka – bez cienia wyrzutu, jakby i jej nie zależało na postępach ucznia.
– Tu i tu. Widzisz? Źle odmieniłeś. Ale reszta… irréproachable, bez zarzutu. Robisz coraz mniej błędów. – Delikatnie dotyka jego ramienia. – Na dziś to już wszystko.
Prostuje się. Odkłada pióro obok zeszytu i odsuwa się od krzesła, pozwalając chłopcu wstać. Franciszek nieporadnie, w milczeniu, zbiera przybory do pisania, słownik w wytartych okładkach, fiszki z notatkami. Gdy się prostuje, jest wyższy od Marianny o głowę, ma szerokie ramiona, bez trudu mógłby ją podnieść, a mimo tego pod jasnoorzechowym spojrzeniem kobiety wydaje się mniejszy. Czuje się zażenowany.
Marianna widzi wyraz jego oczu i stara się pokrzepiająco uśmiechnąć. Udaje, że nie dostrzega zmieszanej miny chłopaka, że nie zdaje sobie sprawy, w jaki sposób jej bliskość działa na młodą wyobraźnię. Sztubacka adoracja Franka nawet nieco ją bawi, ale teraz chciałaby, żeby dzieciak sobie poszedł, żeby nie patrzył w taki sposób, bo przecież myśli Marianny krążą już tylko wokół mężczyzny, który wkrótce się tu zjawi.
Odprowadza ucznia do przedpokoju. Być może teraz jest ten moment, kiedy należałoby zamienić z nim kilka bardziej osobistych zdań. Czas na kurtuazyjne pytania. Ot, choćby o to, jak Franek spędza wakacje albo czy podczas upałów chadza z kolegami na plażę nad Wisłą. Jednak Marianna o nic nie zapyta, bo nie chce rozsunąć zasłony anonimowości, którą celowo odgradza się od uczniów. Im mniej o nich wie, im mniej oni wiedzą o niej, tym lepiej. Dlatego teraz, w ciemnym, wąskim korytarzu rzuca krótko na pożegnanie:
– Do zobaczenia za dwa tygodnie.
I zamyka za nim drzwi.
Zegar w pokoju wybija ósmą, a wraz z ostatnim uderzeniem mieszkanie znowu wypełnia cisza.
Marianna przez chwilę patrzy na swoje odbicie w lustrze, po czym rozwiązuje jedwabną apaszkę pod szyją, zdejmuje buty na niewysokim obcasie i zrzuca sukienkę – nieświeżą po całym dniu noszenia. W samej bieliźnie, na bosaka przechodzi do kuchni, gdzie w kącie, za zasłonką powieszoną na sznurze, znajduje się zaimprowizowana łazienka.
Kobieta już dawno przywykła do spartańskich warunków. Do ciasnoty mieszkania, do zniszczonych mebli i odrapanych ścian – które jakimś cudem ocalały z powstania. Do kuchni, w której brakuje wielu sprzętów, do ciągłych problemów z dostawami bieżącej wody i prądu – jest przygotowana na podobne niewygody. Dba, by w wiadrze przy drzwiach zawsze znajdowała się świeża woda, a w kuchennej szafce zapas świec. Zresztą wszystko, co ją otacza – wszechobecna bylejakość tego miejsca – wydaje się zupełnie pozbawione znaczenia.
Przecież czekałaby na niego, nawet gdyby musiała spać na podłodze i żyć bez żadnych wygód. I nie oddałaby ani dnia spędzonego w mieszkanku przy Kredytowej za tamte – pozornie bardziej dostatnie – które upływają jej w Kamieńczyku. Ponieważ dopiero tu, w małej służbówce wydzielonej z ogromnego przedwojennego mieszkania ciotki Weroniki, Marianna czuje się spełniona. Tak szczęśliwa, jak była w swoim życiu zaledwie kilka razy.
To jedyne miejsce na ziemi, gdzie żyje naprawdę i może być sobą. Ale teraz, kiedy odszedł ojciec, nareszcie będzie mogła tak żyć cały czas. We dwoje. Marianna już podjęła decyzję, a i on wkrótce ją podejmie. Zrozumie, że tego, co ich połączyło, nie da się powstrzymać. Że dla miłości należy wszystko poświęcić. I że on dla Marianny musi poświęć swój spokój – tak jak ona uczyniła to dla niego.
Tyle że wszyscy mężczyźni, których zna – łącznie z tym, którego kocha – wbrew pozornej sile wydają się bardziej delikatni, zachowawczy. Nie lubią się mierzyć z trudnymi decyzjami. Dojrzewają do nich dłużej niż kobiety i być może bardziej obawiają się zburzyć raz ustalony porządek świata. Ale ona da mu czas, bo wciąż nie straciła nadziei. Tylko musi być cierpliwa. Czekała tak długo, że może poczekać jeszcze kilka dni, tygodni, miesięcy.
A jeśli lat?
Ile ich upłynęło od dnia, w którym znowu się spotkali? Pięć czy może już sześć? Sześć cudownych lat, od kiedy Marianna podzieliła swoje życie na „tu” i „tam”. Sześć lat udzielania lekcji francuskiego, sześć lat kłamstw i niedomówień. Gorących nocy i zimnych poranków. A mimo wszystko nie zmieniłaby niczego.
Tak doskonale pamięta tamten moment, tę chwilę, gdy po wielu latach rozłąki ponownie się spotkali. W czasie kiedy już prawie udało jej się zapomnieć o przeszłości, gdy niemal zdołała wymazać dawne uczucie z serca, uwierzyć, że jego nie ma wśród żywych.
Dostrzegła go wtedy w tłumie, w dopiero co odbudowanym kościele Świętego Krzyża – w chłodnym wnętrzu nadal pachniało zaprawą murarską i świeżą farbą.
Marianna siedziała w jednej z ostatnich ławek, wpatrując się w figurę przyjaciółki, całej w bieli, klęczącej przed ołtarzem. Krystyna wyglądała niczym anioł w aureoli jasnych włosów. Obok oblubieniec – spełnienie jej marzeń – który pod nienagannym zachowaniem skrupulatnie ukrywał brudne myśli. Ale Krystyna nigdy nie poznała ciemnej strony Tadeusza. Choć może czegoś się domyślała. Jednak gdy ksiądz wiązał ich dłonie stułą, na pewno miała nadzieję, że przysięga przed obliczem Najwyższego spłynie na wybranka niczym leczniczy balsam. Zasklepi dziury w niedostatkach charakteru i mimo wszystko stworzą dobre i zgodne małżeństwo.
Marianna również pragnęła szczęścia dla dawnej przyjaciółki – mimo że los Krystyny już od wielu lat przestał się splatać z jej własnym. Bliskość się wypaliła, lecz pozostał sentyment i ta niewielka garść tak przyjemnych wspólnych wspomnień. Więc niech życie Krysi potoczy się lepiej niż życie Marianny. Niech u boku męża schyla kark przed światem, który Mariannie tak trudno zaakceptować.
Ciepły sopran wibrował ponad głowami zebranych słodkim Ave Maria i wznosi się ku wysokiemu sklepieniu. I wtedy Marianna poczuła na sobie czyjeś spojrzenie. Poczuła i nawet przez ułamek sekundy nie miała wątpliwości, kto na nią patrzy. A przecież nie dała sobie prawa, by wierzyć, że on także przeżył. Nie chciała już go szukać – ze strachu, że mogłaby nigdy nie odnaleźć. Ale on tu jest!
Powoli odwróciła głowę w tamtym kierunku – wysoki mężczyzna w szarym garniturze stał w przeciwległym rzędzie ławek, a jego postać odcinała się od półmroku kościoła.
Jasne źrenice wbijały się intensywnie w twarz Marianny i było w nich wszystko, co chciałaby ujrzeć po tych długich latach – czułość, radość z niezwykłego spotkania, pragnienie, tęsknota… Miłość?
Oczy twoje mnie całują. Oczy twoje mnie miłują…
Jakby od tamtego sierpniowego dnia, gdy żegnali się w zasypanej gruzami piwnicy – w krwawiącej Warszawie, przy akompaniamencie wybuchów – nie minęło dziewięć długich lat, a jedynie krótka, nic nieznacząca godzina. Teraz patrzyli na siebie i nagle przestał ich dzielić czas. Nie widzieli już tłumu zebranych w kościele gości, przestali słyszeć słowa pieśni dochodzącej z chóru, nie czuli dusznego zapachu świec i kwiatów. W jednej chwili wymazali lata rozłąki, a ich serca znowu zaczęły wybijać wspólny rytm. Rozmawiali bez słów. Zapadali się w sobie, a świat wokół przestał istnieć. Stali się jedną tęsknotą i jednym pragnieniem – teraz już nic nie miało być tak jak wcześniej, już nic nie zdoła ich rozdzielić…
Stojąca tuż przy mężczyźnie zgrabna brunetka, na którą Marianna nie zwracała dotąd uwagi, włożyła poufałym gestem dłoń pod jego ramię. A on, jakby zbudził się z letargu, oderwał wzrok – teraz chyba zawstydzony – od Marianny. Chwila intymności rozpada się jak domek z kart za sprawą uśmiechu tej trzeciej, która wpatrując się w parę nowożeńców sunących powoli w kierunku wyjścia, odruchowo głaskała dłoń partnera. Każdy ruch palców kobiety przesuwających się po skórze jego ręki Marianna odczuwała jak cios, policzek. Rozgoryczenie centymetr po centymetrze rozlewało się w jej ciele. Naiwna, głupia Marianno, czego się spodziewałaś?
Przecież wiedziała o tamtej. Przecież już raz musiała ustąpić jej pola, oddać wszystko, co należało wyłącznie do Marianny. Obecność tej kobiety tutaj, u boku męża, nie powinna jej dziwić. I nie dziwiła, a jednak nadspodziewanie bolała. Marianna z całej siły próbowała skupić się tylko na tym, co przed chwilą dostrzegła w spojrzeniu stalowych oczu, na tym, co wyczytała z ukochanej twarzy. Czy kobieta przy jego boku może zatrzeć to wrażenie? Czy znowu wyrwie go ze spragnionych rąk Marianny?
Msza dobiegła końca. Ludzie zaczęli się wylewać na zewnątrz, tłoczyć wokół młodej pary, przeciskać pod drewnianymi rusztowaniami, które otaczały rekonstruowaną właśnie fasadę kościoła. Mariannę uderzyło w policzki rozgrzane powietrze wiszące między kamienicami Krakowskiego Przedmieścia. Przepełnił odgłos bijących ponad głową dzwonów – jakimś cudem ocalałych w powstańczej zawierusze. Świat zdawał się wibrować od tego dźwięku i ona także w środku drżała. Jak w transie podążała wzrokiem za człowiekiem w szarym garniturze idącym pod ramię z kobietą w chabrowej sukience, aż w końcu straciła ich z oczu, gdy wtopili się w resztę tłumu. Kropelki ryżu wzleciały w powietrzy, po czym upadły bezgłośnie na stopnie schodów, na głowy zebranych, na zmęczone ciało Chrystusa uginającego się pod ciężarem krzyża. Ktoś wiwatował, ktoś inny się śmiał. Weselnicy cierpliwie czekali na swoją kolej, by złożyć życzenia Krystynie i Tadeuszowi. I Marianna również chciała im powiedzieć coś wyjątkowego, w głowie układała życzenia – ją małżeństwo rozczarowało, ale może tej dwójce się uda.
W końcu dotarła do nowożeńców. Nachyliła się do policzka przyjaciółki, pocałowała i szeptała wprost do jej ucha słowa nadziei – zaklinała rzeczywistość, mówiąc o świetlanej przyszłości, o zdrowych dzieciach. Ścisnęła rękę Tadeusza, zerkając przelotnie w jego zielone oczy – tylko one wyglądały jak przed laty, podczas gdy reszta ciała poddała się upływowi czasu i wydawała się Mariannie zupełnie obca.
Tadek już nie był tamtym szczupłym chłopcem, który zapamiętale całował ją pewnej sierpniowej nocy. Jego twarz się zaokrągliła, a ruchy stały się ospałe – przywodziły na myśl nieco rubasznego Satyra, który w swoim nazbyt wygodnym i dostatnim życiu zapomniał o umiarkowaniu.
Teraz, tak jak przez wszystkie minione lata, ani jednym gestem nie zdradzili przed światem, że kiedyś, na krótką chwilę, coś ich połączyło. Ubierali słowa w grzecznościową formę, a twarze zasłonili maskami serdecznej obojętności. Dziś i tak już nikogo nie interesowały dawne historie. Nikogo. Nawet ich samych. A może tamtego lata nic szczególnego nie zaszło? Nie było nieba usianego gwiazdami nad altaną, ukrytych pragnień i ostatecznie… rozczarowań. Marianna sama już nie wiedziała, co było prawdą, a co tylko wytworem młodzieńczej wyobraźni, bo przez długi czas starała się wymazać tamto wspomnienie z pamięci. Zresztą jej późniejsze życie obfitowało w tyle zdarzeń, że upalne wakacje sprzed kilkunastu lat wydawały się teraz prawie nierealne. Nieostre i wyblakłe, jak stare fotografie. I pewnie Tadek widział to podobnie, bo wymieniając grzeczności z Marianną u boku świeżo poślubionej żony zaproponował:
– A może jednak zechce pani do nas dołączyć przy obiedzie? Nie widzieliśmy się szmat czasu. Krysia na pewno chciałaby z panią w spokoju porozmawiać. Byłoby nam bardzo miło.
Marianna znieruchomiała. Gdy Krystyna zapraszała ją na swój ślub kilka tygodni wcześniej, Marianna grzecznie odmówiła uczestnictwa w przyjęciu weselnym. Już swoją obecność w kościele uważała za nieco krępującą – w końcu od lat nie utrzymywały ze sobą kontaktu. No i Tadeusz... Ale teraz, po niespodziewanym spotkaniu w kościele, wszystko nabrało nowego wymiaru. Gdzieś w tłumie kłębiącym się za jej plecami stał mężczyzna w szarym garniturze. A jeśli on także został zaproszony? Jeżeli też tam będzie?
Krystyna popatrzyła na dawną przyjaciółkę.
– Serdecznie cię zapraszamy. – Uśmiechnęła się. – Marianno, nie daj się prosić.
Marianna zacisnęła drżące z emocji dłonie na beżowej kopertówce. A może ta propozycja to zwykła kurtuazja ze strony młodej pary? Albo co gorsza – wyraz dziwnie pojętej litości wobec osoby, która tak bardzo nie współgrała z ich obecnym towarzystwem, z ich światem?
– Ale tak w ostatniej chwili…? – powiedziała stłumionym głosem. – Narobiłabym wam tylko problemów z miejscami przy stole.
– Co ty opowiadasz? Jakich problemów? – Krysia objęła ją po przyjacielsku. – Jesteś jak członek rodziny. Nie przyjmę odmowy. Więc jak, zgoda?
Marianna poczuła dotyk dłoni kobiety, z którą ponad dekadę temu żyła jak z siostrą, i miała wrażenie, że razem z tym gestem spłynęło na nią niezwykłe ciepło. Choć przecież wszystko się zmieniło – one się zmieniły – wydawało się, że Krystyna wciąż jest tamtą dobrą, serdeczną dziewczyną sprzed lat.
– Dziękuję i… z przyjemnością wypiję za wasze zdrowie.
Pół godziny później Marianna siedziała przy długim stole – a przed nią roztaczały swe wdzięki nóżki w galarecie, pieczony schab, tatar i przepiórcze jajka ubrane w połyskujące ziarenka kawioru. A wszystko to w oparach luksusu dostępnego wyłącznie w „sklepach za żółtymi firankami”, tajnych przybytkach pełnych wszelkiego dobra, przeznaczonego tylko dla politycznych elit.
Mariannę otaczali ludzie, których zupełnie nie znała. Udawała, że słucha rozmów, które nic jej nie obchodziły. Wiedziała, że gdzieś w drugim końcu sali siedzi on, jednak starała się nie odwracać głowy w jego stronę. Teraz, gdy miała go na wyciągnięcie ręki, kiedy znowu znaleźli się tak blisko, nagle ogarnął ją strach. Tak wiele miała do powiedzenia temu mężczyźnie, ale nie wiedziała, jak to wyrazić po tylu latach. Czy w obecności jego żony w ogóle zdoła coś z siebie wydusić? Czy ma prawo wykonać jakikolwiek gest? A może to on powinien go uczynić?
Nie, Marianna nie powinna była przyjmować zaproszenia na ten obiad. Nie powinna była tu przychodzić. Choć tyle razy wyobrażała sobie, jak by to było, gdyby on przeżył i gdyby znowu się spotkali. Teraz nie potrafiła się zmierzyć z tym, co znowu poczuła, nie potrafiła zapanować nad drżeniem rąk i nieznośnym, zbyt szybko bijącym sercem. Więc może należałoby czym prędzej stąd wyjść? Po prostu usprawiedliwić się czymkolwiek przed Krystyną, ładnie podziękować za zaproszenie i pojechać prosto na dworzec. Uciec z powrotem do świata, który – choć Marianna tak bardzo go nienawidziła – nie krył w sobie żadnej niewiadomej. Tak. Marianna postanowiła, że bez zwłoki opuści to miejsce. Wróci do domu, do ojca. Do męża. Do dziecka.
Jednak coś ją trzymało przy stole. Ciało nie słuchało głosu rozsądku. Wszyscy podnieśli się z krzeseł do toastu. Wstała i ona. Wraz z innymi niemal bezwiednie uniosła kieliszek.
Zdrowie młodej pary! Zdrowie pani doktor! Zdrowie pana doktora! Za Krysię! Za Tadzia! Gorzko!
Toastom i śmiechom nie było końca, a wreszcie wszyscy znowu usiedli – sala wypełniła się odgłosem szurających po podłodze krzeseł. Marianna musiała teraz odnaleźć siłę, by przerwać tę mękę. Nie może wrócić na miejsce. Powinna podejść do młodej pary. Pożegnać się, podziękować, wyjść. I o wszystkim zapomnieć. Powinna…
Mężczyzna zajmujący przy stole tuż obok, widząc, że sąsiadka nadal stoi, uprzejmie podsunął jej krzesło, zachęcił, by usiadła. Marianna przez chwilę patrzyła na niego ze skonsternowanym uśmiechem, aż wreszcie zajęła miejsce. Znowu znalazła się w punkcie wyjścia, w otoczeniu nóżek i kawioru, francuskich win i polskiej wódki. I rozmów, w których uczestniczyła tylko ciałem.
Przytulna sala w niewielkiej restauracji, której progi na co dzień mogły przekroczyć nieliczni wybrańcy, znowu wypełnia się wesołymi głosami, pobrzękiwaniem szkła i sztućców. Było duszno i Mariannie nieprzyjemnie kręciło się w głowie. Ale starała się zachować wyraz twarzy pasujący do radosnej atmosfery wokół. Nie potrafiła stąd uciec, nie potrafiła się oprzeć pokusie, i teraz nie pozostało jej nic innego, jak udawać, że świetnie się bawi. Dlatego uśmiechała się przez stół do Krysi – policzki przyjaciółki pod wpływem emocji, a może wypitej wódki, były mocno zaróżowione. A później przeniosła wzrok na owdowiałego doktora Wieruszewskiego, który przez ostatnie lata wyjątkowo się postarzał. Wyglądał, jakby przy weselnym stole córki rozmyślał nie o tej radosnej chwili, a o zmarłym przed laty synu. Jakby do dziś ubolewał nad stratą, której nie powetuje mu nigdy Krystyna – bez względu na to, jak wysoką pozycję w przyszłości osiągnie jako lekarka. To nadal tylko kobieta i nikt już nie przekaże jego nazwiska następnemu pokoleniu.
Tuż obok teścia siedział Tadeusz, który mówił zbyt głośno, zbyt intensywnie gestykulował i nazbyt mocno, ostentacyjnie, obejmował żonę. Mariannę złościł wyraz samozadowolenia rysujący się na jego twarzy – a może po prostu fakt, że Tadek tak doskonale wpasowywał się w otoczenie i czas, w którym przyszło im żyć. Pan doktor bez problemu odnalazł się w powojennych realiach, bez uszczerbku przetrwał zawirowania historii i szybko zaakceptował nowy ustrój oraz władzę. Być może na dnie jakiejś szuflady lekarskiego biurka już od dawna spoczywała partyjna legitymacja?
Z rozmowy z Krysią Marianna wiedziała, że swego czasu pod skalpel Tadeusza trafiła pewna prominentna osoba, a to młodemu lekarzowi otworzyło furtkę do szybkiego awansu w szpitalu, w którym pracował. Zaledwie trzydziestokilkuletni, objął stanowisko ordynatora na oddziale ortopedii. Więc czy miałby powody do narzekania? Zaprzedanie się aparatowi władzy nie wydawało się wygórowaną ceną, wszak dzięki temu zawodowo uzyskał wszystko, o czym marzył. Żyje we względnym dobrobycie, zdobył uznanie jako lekarz, a gdy postanowił się wreszcie ustatkować, w zasięgu ręki znalazła się kobieta, która przez całe życie czekała na jego miłość. Wierna, zaślepiona, bezkrytyczna, która na pewno zaakceptuje kawalerskie nawyki, niezbyt higieniczny tryb życia czy niejednoznaczne moralnie wybory. A w przyszłości może nawet kochanki? Więc czemu Tadek nie miałby być z siebie zadowolony?
Marianna dyskretnie zerknęła na jego nalaną twarz i gorzko się uśmiechnęła. Czy Krystyna również dostrzega, jak bardzo jej ukochany się zmienił, czy miłość odebrała jej zdolność trzeźwego osądu do tego stopnia, że wciąż widzi w tym ordynarnym mężczyźnie zgrabnego, wesołego chłopca? A może uczucia zawsze odbierają możliwość ujrzenia prawdy? Może przez pryzmat miłości, którą obdarzamy drugiego człowieka, widzimy go wyłącznie takim, jakim chcemy go zobaczyć? Zniekształcamy wizerunek zgodnie z własnym wyobrażeniem? Z własnymi pragnieniami? Formujemy rzeczywistość, by pasowała do wyidealizowanego obrazu, jaki rzeźbi serce?
Marianna rozmyślała nad życiem przyjaciółki – a może i nad własnym losem? – a w końcu zebrała się na odwagę i zerknęła na parę siedzącą w odległej części stołu.
Brunetka w chabrowej sukience zaangażowana w rozmowę z sąsiadem odruchowo, w dwóch palcach obracała nóżkę kieliszka. Jej mąż, choć wpatrzony w osobę siedzącą naprzeciwko – która o czymś perorowała – wydawał się nieobecny. Jakby myślami był gdzie indziej. Z kimś innym.
Kąciki ust Marianny bezwiednie się uniosły.
Choć tym razem ich wzrok się nie spotkał, to Marianna już wiedziała, że nie tylko ona biła się z myślami. Tyle wspomnień. Tyle wspólnie spędzonych nocy – najcudowniejszych nocy. I przecież wszystko mogło się potoczyć inaczej, gdyby... Mogli te lata przeżyć razem. Szczęśliwie. Czy jest już za późno, by znowu o siebie zawalczyć? Czy teraz, gdy los powtórnie skrzyżował ich ścieżki, mogą bezkarnie zignorować ten znak? Czy kolejny raz sprzeniewierzą się przeznaczeniu?
Z każdą minutą atmosfera coraz bardziej się rozluźniała, a w butelkach ubywało wódki. Weselnicy rozmawiali ze sobą coraz głośniej i trudno im było pozostać na miejscach. Chociaż tańców nie planowano, to pod wpływem atmosfery jeden z gości zaproponował, by włączyć muzykę. W końcu cóż to za wesele bez tańca?
Panna młoda przez chwilę kręciła nosem, ale Tadeusz – już na lekkim rauszu – chyba nie podzielał jej obiekcji, więc Krystyna uległa prośbom. Do sali wniesiono adapter, obsługa restauracji przyniosła winylowe płyty. Przywołany przez pana młodego kelner dyskretnie szeptał z nim o czymś na ucho i chwilę później światła przygasły, a przestrzeń wypełniły dźwięki nastrojowego tanga. Tadeusz wyciągnął dłoń do żony. Szli razem wzdłuż stołów i zatrzymali się na końcu pomieszczenia, w jedynym wolnym miejscu, które od biedy mogło posłużyć za parkiet. Przez chwilę patrzyli na siebie, po czym ruszyli do tańca. Głęboki baryton nostalgicznie wyśpiewywał miłosne wyznanie:
Jest jedna jedyna,
Którą kocham najwięcej,
Dla niej wszystko poświęcę,
Wszystkie noce i dni.
O całym świecie zapominam,
Gdy na mnie spojrzy ta dziewczyna
Ta moja jedna i jedyna.
A tą jedyną jesteś Ty.
Marianna przyglądała się świeżo upieczonym małżonkom wirującym w nastrojowym blasku lamp. Krysia w ślicznej, bardzo modnej, rozkloszowanej sukience za kolano wygląda niemal jak nastolatka, a w przytłumionym świetle Tadek był trochę bardziej podobny do dawnego siebie. Wszystko, nawet ciepły głos Fogga, przypominało Mariannie uroczy, ciepły dzień sprzed lat, kiedy przyjaciółka tańczyła z Tadeuszem po raz pierwszy.
Krystyna, Tadeusz.
Marianna i... odurzający zapach sierpniowej nocy, zapach niespełnionych pragnień. Czy teraz nie było prawie jak wtedy? Prawie. Teraz serca Marianny nie przepełniała już wizja wspaniałej przyszłości. Ideały dawno prysły, roztarte na miazgę przez codzienność tak różną od tej, którą sobie wymarzyła. Nic nie zostało z młodzieńczych mrzonek.
Po pierwszym utworze parkiet zapełnił się kolejnymi parami. Na sali zapanował rozgardiasz. Jedni palili, inni pili, jeszcze inni rozchodzili się po kątach, by porozmawiać to z tym, to z owym. Jakiś podpity jegomość z galanterią pajaca poprosił Mariannę do tańca, jednak ona odmówiła. Zaczęła się następna piosenka i do tańczących dołącza kolejna dwójka – brunetka z mężem. Tańczyli sztywno, nie patrząc na siebie, ale ich bliskość była dla Marianny nie do zniesienia. Potrzebowała powietrza. Może nikotyna ukoi nerwy, ostudzi emocje? Ominęła tańczących, zostawiła za sobą hałas, muzykę, śmiechy i wyszła z sali.
Sierpniowe słońce powoli chyliło się ku zachodowi i tylko nieliczni przechodnie spacerowali ulicą. Wśród kamienic cudem nienaruszonych przez bombardowania nadal tkwiły te, którym zabrakło szczęścia. Niektóre budynki wciąż nie miały dachów, inne ziały pustymi oczodołami wybitych okien. Czekały na swoją kolejkę, aż warszawiacy odbudują kamień po kamieniu całe miasto.
Marianna oparła się o ścianę bramy, w głębi której znajdowała się restauracja – od murów studni otaczającej podwórko odbijały się teraz dźwięki Piosenki o Sekwanie. Sekwana, Paryż… Marianna uśmiechnęła się sarkastycznie, patrząc na odartą z dawnej świetności ulicę. Choć towarzysz Stalin od niemal pół roku spał w objęciach nocy czarnej jak smoła, podróż do Paryża można było odbyć, wyłącznie wodząc palcem po mapie. Paryż Północy. Też coś.
Przed jej oczami stanęły jeszcze żywe obrazy z owego lata, gdy jako łączniczka przekradała się między stosami gruzu, barykadami usypanymi z nadpalonych cegieł, mebli wyrzuconych z mieszkań, potłuczonej kuchennej zastawy, z dziecięcych zabawek. Całe ulice w zasiekach zbudowanych z artefaktów dawnego życia. Wszędzie trupy i usypane naprędce bezimienne mogiły. Paryż Północy w ogniu.
A jednak, paradoksalnie, w tym bezkresie okrucieństwa, wśród tylu tragedii ona sama czuła się szczęśliwa, bo w końcu, po raz pierwszy, mogli być razem. I tylko dla siebie. Śmierć nie wydawała się Mariannie rzeczą straszną, bo jeśliby zginęła, to u jego boku. Przy nim i w pewnym sensie: dla niego. Przecież tylko dla niego została w Warszawie i postanowiła przyłączyć się do walczących. Tamtego lata było jej wszystko jedno, czy zginie. I może dla wszystkich byłoby lepiej, gdyby kula, która raniła ją w szyję, przeszła centymetr dalej? To, co wydarzyło się później, zdawało się Mariannie nieprzerwanym pasmem bólu. Życie bez niego nie miało sensu.
A teraz, po latach, znowu stała na jednej z tych ulic, które były świadkiem rozkwitu ich miłości. Domy, ulice, pomniki nie przetrwały, a oni tak i znowu byli blisko, na wyciągnięcie ręki – Marianna wdychała wieczorne powietrze, wyjęła z torebki papierosa. Przypaliła go. Przymknęła oczy.
Jeśli teraz do niej wyjdzie, jeśli się odważy, wszytko dla niego porzuci.
Mocno zacisnęła powieki – policzy do stu. Jeżeli on się do tego czasu nie pojawi, ona wróci do domu. Jeden, dwa, trzy… Czekała. Z otaczających ją odgłosów wieczornego miasta próbowała wyłuskać ten jeden – otwierających się drzwi restauracji w głębi podwórza.
Cztery, pięć, sześć… Jej serce zwolniło rytm. Czas zwolnił bieg. Papieros zaczął parzyć palce. Siedem…
– Witaj, Marianno.
Otworzyła oczy. Niedopałek wypadł z ręki.
– Czekałam na ciebie … – powiedziała cicho.
Patrzyli na siebie. Wąska przestrzeń bramy odcięła ich od reszty świata. Oboje wiedzieli, że ostatnich dziewięć lat ich życia właśnie odeszło w niebyt. Byli na siebie skazani. Taki to już los ich będzie…
W miednicy stojącej na stojaku za parawanem połyskuje tafla wody, którą Marianna wlała tu jeszcze przed przyjściem pierwszego ucznia. Teraz jest przyjemnie chłodna, cudownie koi ciało.
Choć twarz Marianny zdradza przeróżne niepokoje, lęki i frustracje – ma na niej wypisany każdy rok życia – jej skóra wciąż jest sprężysta, figura kształtna, niemal młodzieńcza. I tylko jeden niewielki defekt zakłóca idealny obraz – brzydka, gruba blizna ciągnąca się w poprzek szyi. Pamiątka z powstania. Stygmat dnia, o którym chciałaby zapomnieć.
Marianna czuje jej nierówność pod palcami – ale wie, że kiedy rozpuści włosy, nic nie będzie widać. Z satysfakcją dotyka niewielkich piersi – on także wkrótce ich dotknie. Weźmie je w swoje dłonie, a później przygarnie Mariannę do siebie. I nie wypuści z ramion przez długie godziny.
Kończy się wycierać, przechodzi do jedynego w tym mieszkaniu pokoju i powoli się ubiera. Wkłada nową letnią sukienkę, którą kupiła za pieniądze z udzielanych lekcji francuskiego. Na stopy wsuwa najlepsze buty. Wyjmuje szpilki, które dotąd przytrzymywały kok, i dokładnie szczotkuje włosy do momentu, aż zaczynają się układać w fale. Na koniec przed lustrem maluje usta, które dzięki temu stają się pełniejsze i bardziej zmysłowe.
Teraz jest już gotowa na przyjście Zygmunta.