- W empik go
Upiorni - ebook
Upiorni - ebook
Po masakrze antyterrorystów pod Krakowem upiorne rodzeństwo Kutzów znika bez śladu. Życie Wilhelma Borsztajna, kiedyś detektywa, obecnie „krawężnika” w katowickiej drogówce, powoli wraca do normalności. Młoda analityczka finansowa o niezwykłej intuicji, Zuzanna Fuchs, wraz z ocalałym z eksperymentów w kopułach Quantum-Fuel Filipem Jankowskim próbują zrozumieć zjawisko splątania pozwalające na manipulowanie rzeczywistością. Fenomen nazywany przez samego Alberta Einsteina „upiornym oddziaływaniem na odległość”.
Tymczasem w szpitalu psychiatrycznym w Rybniku po latach śpiączki budzi się Gustaw Klemer, porywacz, którego los związał już na zawsze z Wilhelmem. Jego pojawienie się na szachownicy zdarzeń burzy dotychczasowy porządek. Na Śląsku rozpoczyna się polowanie, którego finał wstrząśnie życiem bohaterów.
„Upiorni” to kontynuacja, a zarazem zakończenie dylogii rozpoczętej świetnie przyjętym thrillerem kryminalnym „Splątani”.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8293-050-4 |
Rozmiar pliku: | 789 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Splątanie kwantowe należy do najbardziej tajemniczych i niezbadanych zjawisk świata nauki. Dwie splątane cząstki oddziałują na siebie w zaskakujący sposób. Zmieniając stan jednej z nich, wpływamy natychmiastowo na stan drugiej – niezależnie od dzielących je odległości.
Przez dekady uczeni zastanawiali się, z czego wynika ta zaskakująca korelacja. Czy cząstki w splątanej parze zawierają ukryte zmienne, instrukcje determinujące ich wzajemne oddziaływanie? Sam Albert Einstein nazywał to zjawisko „upiornym oddziaływaniem na odległość”. Genialny fizyk nie wierzył w prawdziwość splątania.
W październiku 2022 roku Królewska Szwedzka Akademia Nauk ogłosiła laureatów w dziedzinie fizyki. Alain Aspect, John F. Clauser i Anton Zeilinger otrzymali Nagrodę Nobla za prace związane ze splątaniem kwantowym. Naukowcy dowiedli, że stan splątanych cząstek nie jest z góry zdeterminowany. Komunikacja między splątanymi cząstkami to „upiorne oddziaływanie na odległość”, jest więc faktem naukowym. Odkrycia te mogą przyczynić się do rozwoju kryptografii kwantowej, komputerów kwantowych i nowoczesnych czujników. Technologii wykraczających daleko poza naszą wyobraźnię.PROLOG
Obecnie
Jest noc i lunął deszcz.
Krople, długie jak łuski pocisków, zacinają pod kątem prostym. Dostają się wszędzie: do oczu, ust, nosa. Ubranie nieprzyjemnie lepi się do ciała. Dziewczyna mocniej ściska rozłożysty parasol. Brnie dalej. Byle szybciej, byle zdążyć. Ulica przed nią ciągnie się po horyzont. Na jej końcu kamienica, schronienie. Obietnica wytchnienia. Wzdłuż ulicy sporadycznie rozstawione latarnie. Świecą tylko niektóre, rzucając mdłe, ledwie widoczne światło. Smutne mleczne kule schowane za ścianą wody.
Szkielet z lichego metalu odkształca się raz po raz pod naporem wiatru, wody i zimna. Przemoknięty materiał łopocze niczym chorągiew. Parasol już nie chroni. Przypomina wędkę, napręża się, wyrywa na boki, wyślizguje. Drobna kobieca dłoń gorączkowo próbuje go złapać, ale przedmiot wiruje przez chwilę niczym dziecięcy, zabawkowy bąk. Ulatuje wysoko. Dziewczyna zadziera głowę. Nie ma gwiazd. Jest deszcz i wiatr. Ołów nieba. I ciemność. Nikt nie patrzy, nikt nie widzi.
Z jękiem wypuszcza powietrze z ust. Obłoczki pary spływają po policzkach. Odwraca głowę. Gdzieś za nią przemknął cień. Cień? Nie, nie jeden. Dwa. Jest ich dwóch. Przyśpiesza kroku. Skórzane buty na grubej kauczukowej podeszwie ślizgają się jak narty na oblodzonym stoku. Łydki kurczą się z zimna, ciało zalewa fala adrenaliny. Ostatni wysiłek napędza strach i bliskość schronienia. Budynek na końcu ulicy jest na wyciągnięcie ręki. Fasada, kiedyś jasna i błyszcząca, dzisiaj szara i chropowata od smogu, brudu. Dom.
Na ramieniu, okrytym skórzaną kurtką, czuje kościstą dłoń. Jej ciałem wstrząsa dreszcz. Serce niezdecydowane – zatrzymać się, czy przeciwnie, rozsadzić pierś i wydostać się na zewnątrz? Palce napastnika zaciskają się niczym stalowe obcęgi. Dziewczyna w panice próbuje się wyszarpać, wyrwać, schronić w czarnej jamie bramy, od której dzielą ją zaledwie kroki. Drogę zastępuje jej drugi cień. Wie, że nie zdąży. Gdzieś w głębi podwórka syczy kot. Słyszy zgrzyt zamykanych drzwi, ryglowanych zamków. I obłąkańczy śmiech. Kto się śmieje w ten sposób?! W taką pogodę, w takim miejscu?
– Agata Frela… – Zachrypnięty głos bardziej oznajmia, niż pyta.
Dziewczyna nie odpowiada. Nie potrafi wydusić z siebie słowa. Powietrze uchodzi z płuc jak z dziurawego worka przebitego zimnym ostrzem strachu.
Cienie są teraz na wyciągnięcie ręki, a ona czuje zapach naftaliny i taniej wody toaletowej. Zapach starości. W bladym świetle latarni twarze napastników mają brzydki, niezdrowy kolor. Dziewczynie kojarzą się ze świecą nagrobkową na opuszczonym cmentarzu. Strąki rzadkich włosów, zwykle nastroszone jak u gwiazd glamrocka, lepią się do wychudzonych czaszek, wiją jak rzeki na starych mapach. Rozpoznaje ich twarze. Widziała je wcześniej na policyjnych zdjęciach. Wtedy mężczyźni byli dużo młodsi, jednak trudno pomylić tych szaleńców z kimkolwiek innym. Trudno zapomnieć o ich nieoczywistych zainteresowaniach, ich nieoczywistych umiejętnościach. Zapomnieć o rodzeństwie, któremu wiernie służą. Agata nie zastanawia się, jak ją znaleźli, nie analizuje przyczyny spotkania. Na to wszystko jest już za późno, a ona przecież zna odpowiedzi na te pytania.
Chaos w jej głowie galopuje w innym kierunku. Myśli o nim. O koledze z pracy i jego wizycie w pewną sobotnią noc. Wizycie, która miała miejsce tak dawno temu, że równie dobrze mogła odbyć się w innej epoce. W odrębnej, równoległej rzeczywistości. Wszystko, co wydarzyło się do tej pory, wszystko, co wydarzy się zaraz, jest prostą konsekwencją tamtej nocy.
Nie wini go. Potrzebował jej pomocy, zwrócił się do niej, a ona przyjęła wyzwanie. Nie potrafiła inaczej. Nie w stosunku do Wilhelma. Namierzyła dla niego kominiarzy. Odnalazła ich kryjówkę pod Krakowem. Teraz przyszedł czas zapłaty.
– Trzymaj tę małą sukę, Romuś, trzymaj! – Mężczyzna uśmiecha się do kompana, lubieżnie oblizując wargi. Głos ma przepity, drażniący. Krzywe, żółte zęby kłapią przy jej uchu jak paszcza aligatora. Odór zgnilizny bijący od napastnika odrzuca, żołądek pulsuje w niekontrolowanych spazmach. Drugi mężczyzna chwyta ją pod pachy i przyciąga do siebie jak szmacianą lalkę. Na udzie czuje jego erekcję, do oczu napływają łzy, a może to tylko deszcz zacinający jeszcze mocniej? Kości ramion zatrzeszczały, wygięte pod nienaturalnym kątem. Ciałem wstrząsa ból.
Agata traci przytomność.
Ciemność.Rozdział 1
Grudzień 2005 roku, Śląsk
– Młody, zgłoś się…
Cisza.
– Młody, halo!
Szum.
– Kurwa jego mać! Jesteś tam? – Trzask radia przypiętego do paska bojówek wyrwał go z odległych krain zawodów miłosnych i nieograniczonych możliwości, które niosła ze sobą przyszłość. Ze świata głębokich rozmyślań, którym zawsze się oddawał, patrolując Bogucice.
Wbrew obiegowej opinii ta dzielnica nie była mekką katowickiego świata przestępczego, jedynym w swoim rodzaju naturalnym środowiskiem wszelkiej maści mętów i przekręciarzy. Gangsterzy nie przesiadywali na ławkach w parku, grając w skata i planując grafiki rozbojów na nadchodzący tydzień. Nie każda kobieta trudniła się nierządem, a nie każde dziecko rodziło się z uzależnieniem od gorzały i środków nasennych. Była to raczej zwykła dzielnica ludzi pracy, jakich pełno w innych miastach na Śląsku.
Jeśli dobrze się nad tym zastanowić, to właściwie wolał patrolować tę okolicę niż ścisłe centrum miasta, a przytyki starszych kolegów naśmiewających się z chlewu, w którym przyszło mu pracować, traktował raczej jako frycowe. „Młody, nie zapomnij kupić flaszki” albo „Schowaj kajdanki, jeszcze pomyślą, że srebro i zapierdolą”. Coś, co w tej czy innej formie musiał zapłacić każdy szanujący się „krawężnik” niższego szczebla.
Tak, lubił tę okolicę. Niewielkie zielone skwerki wciśnięte w krajobraz blokowisk i familoków, poukrywane tu i ówdzie fikuśne kapliczki, które jakimś cudem nie obrażały uczuć religijnych wszystkich dookoła, kasztanowce dające schronienie w upalne dni czy babiny spędzające wolny czas na lustracji okolicy przez okna służbówek. Urok epoki, która z pewnością szybko przeminie pod naporem szkła, stali i nowoczesnych idei.
Podniósł wzrok, uświadamiając sobie, że zupełnie bezwiednie przeszedł już parę przecznic. Otaczały go biało-brązowe bloki, wybudowane ciasno, jeden przy drugim. I gęsto zastawione parkingi.
Przyłożył do ust wytarty plastik krótkofalówki.
– Dawaj – rzucił krótko.
– Młody, nie śpij!
– Dobra, dobra. Co jest?
– Gdzie jesteś?
– Osiedle Kukuczki. Co się dzieje?
– Bierz dupę w troki i leć na Markiefki. Jest napad na kantor! – Głos dyspozytora, zwykle opanowany, wręcz lekceważący, zdradzał ten szczególny rodzaj zdenerwowania, zarezerwowany dla rzeczy nadzwyczajnych.
– Co z chłopakami? Jadą?
– Leć!
– Ale ja jestem sam!
– Ja też. Leć, kurwa!
Jakiś bajtel zaplątał mu się pod nogi, biegnąc po piłeczkę tenisową, która sunęła po śniegu wprost pod zaparkowane wzdłuż ulicy auta. Za nim, na oblodzonym parkingu stała grupka łebków z hokejowymi kijami Polsportu. Prowizoryczne bramki sklecono z plecaków i tornistrów, rzuconych niedbale po przeciwległych stronach placu. Dzieciaki krzyczały głośno w kierunku malca, próbując nakierować go na zgubę, cały czas przemieszczającą się pod samochodami.
„Młody” ominął dzieciaki niczym łyżwiarz wykonujący toe loopa i wprawnym ruchem wsunął radio za pasek. Niewiele myśląc, puścił się biegiem w dół ulicy Podhalańskiej. Spod czarnych opinaczy wystrzeliły grudki śnieżnej brei, śnieg zatrzeszczał. Ledwie utrzymywał równowagę na oblodzonym chodniku, symbolicznie tylko posypanym czarnym żużlem przez oszczędnego dozorcę. Zostawił za sobą podniesione głosy hokeistów amatorów, kłócących się o ostatnią bramkę.
Minął zielone, łuszczące się ogrodzenie, oddzielające boisko pobliskiej szkoły podstawowej od ruchliwej drogi, i ruszył dalej przed siebie.
Prawie ślizgiem wpadł w krótką i ciemną uliczkę Normy, łączącą się bezpośrednio z Markiefki.
Miejsce przypominało bardziej osnuty mgłą Londyn z czasów Sherlocka Holmesa niż współczesne Katowice. Wyłożone kocimi łbami, otoczone murem XIX-wiecznego Szpitala Zakonu Bonifratrów z prawej i rozpadającymi się kamienicami z lewej strony.
Odruchowo odwrócił głowę, słysząc świdrujący dźwięk karetki, jadącej na sygnale w kierunku bocznej bramy szpitala. Budynek niezmiennie przypominał mu zakład dla obłąkanych, a nie jedną z lepszych placówek w mieście.
Jak spod ziemi wyrósł przed nim jakiś dziadyga, taszczący w górę ulicy siaty z zakupami. Stary mruczał coś pod nosem w sobie tylko zrozumiałym języku. Wokół ogorzałej, zasuszonej twarzy unosiła się mgiełka odoru alkoholowego i potu.
„Młody” próbował wyminąć go z prawej strony, ale przybysz bezbłędnie wyczuł ten zamiar i ruszył mu naprzeciw z przerażeniem w oczach. Mruczenie przerodziło się w równie niezrozumiały lament.
– Panie! Uważaj pan! Uważaj! – syknął „Młody”, ale było już za późno.
Jego noga natrafiła na stwardniałą bryłę lodu. Podeszwy krótko szurnęły. Wycie karetki było teraz tak blisko, że wypełniało całą przestrzeń wokół. Kocie łby, gładsze od wypolerowanego szkła, zrobiły swoje i „Młody” runął wprost pod koła sanitarki.
Kątem oka dostrzegł jeszcze reklamówki, które staruszek wypuścił z dłoni.
– Jezu… Jezu… – szeptał stary z przerażeniem, rozglądając się dookoła.
Bochen ciemnego chleba, kiełbasa zawinięta w biały papier i parę butelek piwa wytoczyły się na zalegającą na chodniku śnieżną breję.
– Uwaga! – krzyknął stary, patrząc w kierunku jezdni.
Kierowca karetki instynktownie odbił w lewo, ale tego wypadku nie dało się uniknąć. Koło najechało na nogę mężczyzny, która trzasnęła jak sucha gałąź pod ciężkim butem.
„Młody” jęknął, spróbował wstać, ale zaraz upadł niczym bokser pokonany liczeniem po ostatecznym ciosie. Staruszek, widząc to, chwycił się za głowę i mrucząc pod nosem przekleństwa, rzucił się do zbierania rozrzuconych dookoła delikatesów, zupełnie ignorując nogę policjanta.
„Młody” pomyślał, że wreszcie się doigrał i chłopaki na komisariacie będą mieli niezłe używanie. Nie dość, że pozwolił spierdolić złodziejaszkom pędzlującym kantor, to jeszcze wpadł pod cholerną karetkę. Idealne podsumowanie krótkiej i burzliwej kariery krawężnika. Nogi, zapewne złamanej, nawet nie liczył. Ona, w przeciwieństwie do dumy, zrośnie się prędzej czy później.
Jak na zawołanie zza rogu wyłoniło się dwóch zakapturzonych mężczyzn, taszczących płócienne worki, które próbowali ukryć pod rozpiętymi puchowymi kurtkami. Spod kapturów luźno zwisały bawełniane czapki, upodobniając tę dwójkę do lumpów z amerykańskich hiphopowych klipów, tak popularnych w latach dziewięćdziesiątych. Biegnąc w górę ulicy, co chwilę odwracali się za siebie, jakby ścigała ich sfora wilków. Zajęci gubieniem wyimaginowanego pościgu, nie zauważyli mężczyzny leżącego na ulicy tuż obok karetki. Chwilę później policjant rzucił się pod nogi temu biegnącemu zewnętrzną częścią chodnika. Złapany w pasie stracił równowagę i wyrżnął z hukiem o ziemię, łamiąc przy okazji nos. Łebek parę razy jęknął, próbując zatamować buchającą z nosa juchę, ale szybko stracił przytomność. Z płóciennego worka wysypały się banknoty jak karty z dłoni niezręcznego krupiera. Drugi odskoczył w bok, chcąc ratować się ucieczką w pobliską bramę, ale policjant podniósł się, chwycił rozbitą butelkę piwa i skacząc na jednej nodze ruszył za nim w pościg. Łebek wyciągnął nóż motylkowy i naparł na policjanta. Cięcie, świst powietrza, cięcie. Repeta. I znów cięcie, świst. Policjant zrobił unik na jednej nodze, przepuścił rękę z nożem i fachowo zdzielił napastnika butelką w łeb. Obłoczek krwi buchnął niczym pył z puderniczki.
– Nawet nie drgnij, gnoju! – wrzasnął do oprycha leżącego w śnieżnej brei, cały czas podskakując na jednej nodze. Gdzieś z oddali dobiegł go sygnał zbliżającego się radiowozu.
***
Mężczyzna oparł kule o ścianę i zapukał dwa razy w dębowe drzwi, pomalowane ciemną bejcą. Przez pusty korytarz niósł się charakterystyczny dźwięk maszyny do pisania. Powietrze pachniało pastą polerską i fajkami. Mężczyzna nerwowo pokręcił głową. Przełknął ślinę. Zarost na szyi, otoczony sztywnym, wykrochmalonym kołnierzykiem świeżej koszuli, palił niczym szkarłatne piętno.
– Wejść!
Wszedł.
– Panie komendancie?
Gabinet wyglądał jak przeniesiony z poprzedniej, słusznie minionej epoki nieustających sukcesów. Mężczyźnie przeszło przez myśl, że był również co najmniej tak długo niesprzątany. Rozstawione na parapecie paprocie uginały się pod tłustą warstwą kurzu. Wiszący na ścianie kalendarz, nieudolnie maskujący zerwaną w tym miejscu tapetę, był aktualny jakąś dekadę temu. W stojącej na przezroczystym spodeczku szklance z cienkiego szkła zalegały fusy z kawy, przypominające ziemię wulkaniczną. Siedzący za biurkiem barczysty, łysy mężczyzna nie podniósł nawet wzroku znad rozłożonej przed nim gazety. Choć usta miał puste, mlaskał, jakby zajadał się jakimś wybornym frykasem.
Gość odchrząknął.
– Miałem się zgłosić do pana komendanta. Polecenie bezpośredniego zwierzchnika.
Łysa głowa drgnęła z zaciekawieniem. Okulary zsunięte nisko na nosie powędrowały wyżej, a czerwone usta się wydęły.
– Tak, tak. Pamiętam, oczywiście, pamiętam. To ty rozbroiłeś tych partaczy z kantoru w Bogucicach, zgadza się?
– Tak, proszę pana.
Komendant wstał zza biurka i zlustrował aluminiowe kule, na których wspierał się jego gość. Na pierwszy rzut oka wyglądało na to, że sprzęt pochodzi z demobilu. Prawa kula był pokrzywiona w połowie wysokości, a w lewej gumowa osłonka pękła na pół i trzymała się tylko na brązowej taśmie, którą ktoś szczelnie owinął końcówkę. Mężczyzna stał jednak wyprostowany niczym struna, prawą nogę, owinięta w grubą warstwę gipsu, cały czas trzymając w powietrzu.
– I zrobiłeś to ze złamaną nogą?
– Na to wygląda, proszę pana.
– Panie komendancie.
– Na to wygląda, panie komendancie.
– Przypomnij mi, jak się nazywasz? – Wbił w niego spojrzenie przekrwionych oczu.
– Borsztajn. Wilhelm Borsztajn, proszę pana.
– Ha, ha, ha! – Mężczyzna zaniósł się śmiechem i jeszcze parę razy mlasnął. Łapska spoczęły na bokach, wylewających się ze spodni niczym budyń z salaterki. – Borsztajn? Nazywasz się Borsztajn? Tak jak krawężnik po naszymu?
– Ja. To znaczy tak, panie komendancie. Właśnie tak.
– No dobrze, panie krawężnik. Będą z ciebie ludzie. Mam do tego nosa i mówię ci, że będą z ciebie ludzie. – Tłuścioch wydął usta. Zakręcił językiem, jakby szukał jakichś ukrytych skarbów w okolicach ósemek. – Wychodząc, weź od Basi z sekretariatu kopertę. Premia za szczególne zasługi. Tylko ciii… – wydusił wreszcie i przyłożył tłusty paluch do szkarłatnych warg.
Borsztajn wyszczerzył zęby, zgarniając z czoła trochę zbyt długie czarne włosy.