Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Uporczywe echo - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
5 marca 2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,00

Uporczywe echo - ebook

Theo Richmond, Anglik o żydowskim rodowodzie, słowo Konin znał tylko ze słyszenia. Tam urodzili się jego rodzice. On postanowił dotrzeć do historii tego miasta i zarazem swojej rodziny...

Książka Theo Richmonda to wyprawa w przeszłość jednego z polskich miast – Konina. Autor wychowywał się w Anglii, dokąd wyemigrowali jego rodzice krótko przed I wojną światową. Pamięć o ich ukochanym mieście okazała się jednak tak silna, że Richmond postanowił wyruszyć na poszukiwanie prawdy o swojej przeszłości.

Rozpoczął poszukiwania dokumentów, map, zachowanych śladów historii. Wyprawa w przeszłość, próba rekonstrukcji najdrobniejszych elementów życia codziennego, swoistej topografii miasta z jego wszystkimi obiektami – rynkiem, synagogą, biblioteką, szkołą publiczną stała się tak frapująca, że z planowanych sześciu miesięcy poświęcił książce aż siedem lat.

W efekcie powstało dzieło zdumiewające, głęboko poruszające, pozwalające czytelnikom poznać obszary historii, o których istnieniu nie mieli pojęcia. Książka obok pochlebnych recenzji krytyków zdobyła wiele prestiżowych nagród, m.in. Heinemann Award Królewskiego Towarzystwa Literatury i Nagrodę za Najlepszą Książkę Faktograficzną kwartalnika „Jewish Quarterly”, a także włoską nagrodę Omegna. Ponadto została uznana przez „The New York Times” za jedną z najlepszych książek 1995 r.

Kategoria: Historia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7278-583-1
Rozmiar pliku: 10 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Nie twoją jest rzeczą dokończyć dzieło,

ale i nie wolno ci w nim ustawać.

Sentencje praojców

Ta książka opowiada o mojej powrotnej podróży do miejsca, w którym nigdy nie byłem, o którym nie wiedziałem nic. Może tylko tyle, że było częścią mojej przeszłości, a także z dziwną mocą narzucało się teraźniejszości. Nazwa tego miejsca powracała do mnie przez dzieciństwo i lata dojrzałe, to z oddali, gdy ledwie słyszałem echo jej szeptu, to znowu natrętnie, o ponurej i rozpaczliwie wczesnej godzinie — zawsze bliska, zawsze obecna w zakamarkach podświadomości, nie dająca o sobie zapomnieć. To miejsce nazywa się Konin.

Moi rodzice wychowali się w owym sztetlu, czyli prowincjonalnym polskim miasteczku, przy którym przebiegała wówczas zachodnia granica carskiego imperium. Rodzice wyemigrowali tuż przed pierwszą wojną światową do Anglii, zabierając Konin ze sobą: nie tyle tamtejszy styl życia, ile pamięć o nim. Pod wieloma względami rodzice odstawali od ówczesnych wschodnioeuropejskich imigrantów, osiedlających się w Anglii. Byli indywidualistami, nie dawali się łatwo pomieścić w gotowych szufladkach. Jednak ich korzenie trzymały mocno, nie ukrywali swojej przeszłości ani nie starali się o niej zapomnieć. Wielu krewnych ojca nadal mieszkało w Koninie, stamtąd przybyła do Londynu duża i zwarta rodzina mojej matki. Wszyscy oni podtrzymywali kontakty ze znajomymi z Konina. Założyli Konińskie Towarzystwo Pomocy, by wspierać ubogich Żydów, którzy tam pozostali. Nawet podczas odwiedzin wujów i ciotek — kiedy bawiłem się zabawkami na podłodze, nie zwracając uwagi na rozmowy dorosłych — słyszałem, jak jedno słowo powtarza się nieustannie: Konin, Konin, Konin.

Większą część życia spędziłem w moim rodzinnym Londynie. Tu studiowałem, ożeniłem się, tu wychowałem dzieci. Tu mieszkam od ponad ćwierć wieku, w domu niedaleko Tamizy. A jednak tamto drugie miasto, również położone nad rzeką, zawsze współistniało obok Londynu — niczym nieoficjalne miasto bliźniacze. W jakimś sensie czułem się byłym obywatelem tamtego miasta, wygnańcem. Nie wiedziałem jednak, że pewnego dnia upomni się o mnie i że jego wołanie będzie zbyt silne, żebym mógł mu się oprzeć.

Swoją obecność potwierdziło z posępną mocą już po Szoa (wolę nazywać Holocaust jego hebrajską nazwą), gdy jako uczeń dowiedziałem się, jaki los spotkał moich konińskich krewnych. Nigdy nie poznałem tych osób, które w obozach i gettach spotkała niedająca się opowiedzieć słowami śmierć. Wiedziałem o nich niewiele albo zgoła nic. Prześladowała mnie jednak świadomość, że zostali starci z powierzchni ziemi. Żydowski Konin zniknął. Przyszedł czas, żeby się od niego uwolnić. Ale ja nie byłem w stanie.

Na początku lat sześćdziesiątych grupa konińskich Żydów w Izraelu — a między nimi ocalali z Szoa i pionierzy-weterani z czasów mandatu brytyjskiego — zorganizowała komitet redakcyjny Konińskiej Księgi Pamięci, mającej uczcić pamięć utraconych rodzin i współmieszkańców. Na prośbę ojca podpisałem subskrypcję i przestałem myśleć o całej sprawie.

Komitet redakcyjny, ubogi w fundusze i doświadczenie, zaczął zbierać informacje z różnych stron świata, lecz ciężka praca wydała owoc dopiero po latach. Zdążyłem już zapomnieć o tym przedsięwzięciu, gdy pewnego dnia w 1968 roku listonosz dostarczył mi ciężką paczkę: Konińską Księgę Pamięci. Otworzyłem opasły tom w niebieskiej oprawie. Przy okładce umieszczono składany plan miasta z polskimi nazwami ulic, na których można było połamać sobie język. Wijące się równolegle linie wyznaczały bieg Warty. W pobliżu rzeki zauważyłem prostokąt o nic mi nie mówiącej nazwie „plac Wolności”, w którym domyśliłem się głównego placu miasta. Numery widniejące na planie oznaczały miejsca związane z Żydami, ale nie potrafiłem odczytać legendy. Czarne linie układały się we wzór dla mnie niepojęty, nie rozróżniałem w nim punktów odniesienia ani kierunków. To był plan dla osób, które przy tych ulicach urodziły się i wychowały. Tylko tacy ludzie wśród kresek wypatrzyliby rodzinne domy i podwórka, na których się bawili, synagogę, w której się modlili, i rynki, na których kupowali i sprzedawali. Zrzucając z siebie dziesiątki lat, znowu zobaczyliby siebie, utracone rodziny i przyjaciół — takimi, jakimi byli, zanim zapadły ciemności.

Księga zawierała niemal osiemset stron informacji o historii i geografii miasta, wspomnień, szkiców biograficznych i innych faktów. Nie umiałem jej jednak przeczytać. Z wyjątkiem kilku stron w języku angielskim, była dla mnie równie niedostępna jak rękopisy znad Morza Martwego. Patrząc na strony numerowane od końca, zapisane od prawej do lewej, uznałem, że książkę w całości napisano po hebrajsku. Dopiero później dowiedziałem się, że w istocie większa jej część powstała w jidysz, w którym używa się alfabetu hebrajskiego. Tylko jeden rozdział nie wymagał wyjaśnień ani tłumaczenia: listy nazwisk, zajmujące stronę za stroną, każda z nich otoczona czarną, żałobną ramką.

Przez lata trzymałem tę książkę na półce obok biurka. Co pewien czas ulegałem sile jej przyciągania, sięgałem po nią i oglądałem fotografie: zewnętrzna ściana synagogi, brukowana ulica, kościół z cebulastą kopułą nad drewnianym mostem, wszystko z czasów caratu. Z kart wyglądali dawno zmarli rabini i chasydzi o długich brodach, młodzi żołnierze armii niepodległej Polski, żydowski strażak, amatorskie kółko teatralne, trio mandolinistów, wąsaci dostojnicy, syjonistyczni sportowcy, młodzież na majówce, ciężarówka do gazowania ludzi, Żydzi kopiący własne groby.

Pewnego dnia w styczniu 1987 roku, leniwie przerzucając kartki, natrafiłem znowu na spisy okolone czarną obwódką — dwadzieścia pięć stron zawierających ponad dwa tysiące nazwisk, z których biła mrożąca, chorobliwa moc. Choć z trudem, to jednak potrafiłem odcyfrować nazwiska ofiar. Było to możliwe dzięki paradoksowi w moim wychowaniu (paradoks i Żydzi zawsze jakoś idą w parze). Moi rodzice wolnomyśliciele — matka, która jako dziecku cytowała mi wolteriańską refutację istnienia Boga, ojciec, który uznawał (wówczas) judaizm za przeszkodę w osiągnięciu zbawienia — posyłali mnie każdego niedzielnego poranka do religijnej szkoły, czyli chederu, gdzie wpojono mi zupełnie elementarną umiejętność czytania po hebrajsku, choć połączoną z brakiem zrozumienia choćby jednego słowa w czytanym tekście.

Dlatego właśnie mogłem brnąć po omacku przez alfabetycznie ułożoną listę umarłych, aż dotarłem do hebrajskiej litery resz i odnalazłem nazwisko „Ryczke”, bo tak nazywał się mój ojciec przed zmianą nazwiska na bardziej angielsko brzmiące Richmond. Nazwisko powtarzało się raz za razem: RYCZKE, Dawid (mój dziadek), RYCZKE, Gitl (jego żona), RYCZKE, Abram (stryj), RYCZKE, Chana (szwagierka), RYCZKE, Icek Hirsz (stryj), RYCZKE, Szymszon (stryj), RYCZKE, Lejb (stryj)... — a z nimi liczni inni członkowie klanu Ryczków z Konina. Uważnie wpatrywałem się w hebrajską transliterację słowa RYCZKE: . Czy te starożytne, orientalne znaki odnosiły się w jakiś sposób do mnie? Co łączyło je z moim światem, z moim obecnym życiem?

Przewertowałem jeszcze kilka stron, wiedząc, że stoję przed już podjętą za mnie decyzją: będę musiał napisać własną książkę o Żydach i Żydówkach z Konina, w której przeszłość będzie się splatać z teraźniejszością, i zbiegną się dwie rzeki, Tamiza i Warta. Że będę się uczył jidysz, aby odszyfrować treść Księgi Pamięci. Że wyruszę na poszukiwanie społeczności, której już nie ma.

Przyjaciele orzekli, że „poszukuję swoich korzeni”. Odrzucałem tę sugestię, nie tylko dlatego, że „poszukiwanie korzeni” — praktykowane dzisiaj na skalę niemal przemysłową — zaczęło pobrzmiewać wyświechtanym, sentymentalnym tonem, przed którym chciałem się bronić. Również dlatego, że moje poszukiwania najwyraźniej nie wypływały z potrzeby odkrycia tożsamości rasowej. Nie byłem zasymilowany do takiego stopnia, by nie wiedzieć o swoim pochodzeniu, czy też czuć się z jego powodu nieswojo. Jeśli odczuwałem jakieś obawy — czy jest gdzieś Żyd, który nie ma żadnych obaw? — to nie dlatego, żeby niejasny był dla mnie styl życia sztetlu, który pozostawili za sobą moi rodzice. Znałem życie getta z opowiadanych historii i z literatury, ze sztuk, musicali i filmów, nieraz odpacykowanych ckliwą tandetą. Moją ciekawość rozpalała chęć poznania jednego małego zakątka tamtego świata. Nie kusiła mnie szeroka panorama pod tytułem „Żydzi w Polsce”, lecz raczej interesowali mnie Żydzi z jednej określonej gminy, codzienność, którą niegdyś żyła moja rodzina wraz z sąsiadami w tak bliskim mi miasteczku nad Wartą. Pragnąłem zbadać rzeczne brzegi, łąki, sady i lasy. Chciałem poznać samo miasto, każdą ulicę, każdy róg, każdy dom w Koninie, gdzie omal nie urodziłem się ja sam, w Koninie, na który mogłem przecież sam rzucić ostatnie spojrzenie przez szparę w deskach bydlęcego wagonu.

Chciałem skupić się na mieście takim, jakie było niegdyś, jego mieszkańcach, na zasadach i wartościach, które kształtowały ich życie, ich instytucjach, a przede wszystkim na smaku i kolorycie ich codziennego życia. Popychała mnie małomiasteczkowa ciekawość. Pragnąłem poznać tych ludzi tak, żebym umiał rozpoznać ich na ulicy. Jak świętowano ich śluby i opłakiwano ich śmierć? Jakie mieli dzieciństwo? Jak zarabiali na życie i jak spędzali wolny czas? I dziesiątki innych pytań. Chciałem wiedzieć, jaki koniec spotkał gminę i czy pozostało cokolwiek z pięćsetletniej obecności Żydów w miasteczku. Naturalnie czułem też rodzinną ciekawość, zastanawiałem się, czy uda mi się odsłonić nowe fakty dotyczące rodzin moich rodziców i ich życia w Koninie — rodziny Ryczków ze strony ojca i rodziny Sarnów ze strony matki.

Czy kierowałem się wyłącznie ciekawością? Niekoniecznie. Być może liczyłem, że zaspokajając ciekawość, zdołam zarazem, choćby nieporadnie, zachować pamięć o umarłych. Miał to być sposób na zachowanie ich wśród żywych. Chciałem też opowiedzieć własnym dzieciom o ich przodkach, ponieważ podzielam odczucie pisarza, który spisał dzieje swoich rosyjskich antenatów: „Nie da się przewidzieć, co moje dzieci pomyślą o pradziadach z czasów zapylonych gościńców i długich popołudni spędzanych na cienistej werandzie gdzieś na zapadłej rosyjskiej wsi. Chcę jednak, żeby została po mnie oznakowana i oświetlona droga, tak by jak ja mogły wyruszyć przed siebie w ciemność, ale spokojne o to, że znajdą drogę powrotną”^().

Moja znajomość Pisma Świętego jest nikła, ale mam świadomość niezwykłej wagi nakazu pamiętania, wciąż powracającego zwrotu w hebrajskiej liturgii: le dor wa dor — z pokolenia na pokolenie. Dla Żydów przekazywanie tradycji zawsze równało się pamiętaniu o niej. Od pamięci zależało zachowanie tożsamości etnicznej i praktyk religijnych. Pamiętam, więc jestem. Baal Szem Tow, założyciel chasydyzmu^(), powiedział kiedyś: „Zapomnienie jest wygnaniem, pamięć — ścieżką do zbawienia”. Mając na uwadze historię dwudziestego wieku, sprostowałbym tę maksymę: zapomnienie nie jest wygnaniem, zapomnienie to Ostateczne Rozwiązanie.

Wyruszając w powrotną drogę do Konina, poszukiwałem sposobu na odratowanie przeszłości nie tylko przez szperanie w archiwach, ale i rozmowy z tymi, którzy ocaleli, jeśli tylko kogoś spośród nich udałoby się odnaleźć. Kiedy w końcu ich spotkałem, odkryłem, jak nierozerwalnie byłem związany z nimi i ich miasteczkiem, niekiedy w sposób nieoczekiwany i niezwykły. Wypytując ich o to, co było kiedyś, uświadamiałem sobie stopniowo, że w rozmowie o ich losach nie dojdziemy do punktu, w którym da się nagle tę opowieść uciąć. Zrozumiałem, że poniosą mnie z Konina do chwili obecnej, dowiem się, jak ocalili zdruzgotane życie, wypuścili nowe korzenie, znaleźli nową nadzieję w krajach odległych od miejsca, w którym przyszli na świat: na Brooklynie, w izraelskim kibucu, na Florydzie, londyńskim przedmieściu... Odkryłem, że przysłuchuję się historii o odnowie, nie tylko o unicestwieniu.

------------------------------------------------------------------------

^() Michael Ignatieff, The Russian Album, Londyn 1987, s. 2.

^() Rabi Izrael Ben Eliezer (ok. 1700-1760), znany jako Baal Szem Tow (Pan Dobrego Imienia).Moi rodzice pochodzili z Konina. Ja urodziłem się w Londynie. Ich wyprawa w czasach caratu z małego polskiego miasteczka do angielskiej stolicy połączyła i splotła dwa różne światy. Przyjechali bez grosza, nie znali słowa po angielsku. Jako nastoletni imigranci znaleźli się w niezdrowych slumsach wschodniego Londynu, skąd wyrwali się dzięki ciężkiej pracy i sprzyjającym okolicznościom. Zanim przyszedłem na świat, warunki poprawiły się, choć przyszłość nadal nie wyglądała pewnie. Dzieciństwo przeżyłem w przyzwoitej, zielonej dzielnicy na typowym angielskim przedmieściu. Sąsiedzi nie byli Żydami. Nawet jeśli do szkoły chodziły ze mną inne żydowskie dzieci, ja nie zdawałem sobie z tego sprawy. W domu rozmawialiśmy po angielsku: ojciec stopniowo pozbył się obcej wymowy, aż zaczęto go brać za rodowitego Anglika; matka miała wyraźny akcent polsko-niemiecki ( w młodości spędziła kilka lat w Berlinie).

Jako młoda dziewczyna, matka uczyła się w prywatnej szkole w Koninie, gdzie zaczęła się jej trwająca przez całe życie miłość do języka polskiego. Ojciec chodził do szkoły religijnej mieszczącej się w jednej izbie, gdzie uczono w jidysz, więc polski znał znacznie gorzej. Matka nie umiała oprzeć się pokusie wykazywania językowej wyższości i przy byle okazji przechodziła na polski — kiedy do domu trafił mówiący po polsku gość (który nieodmiennie komplementował jej piękną polszczyznę), kiedy czytała na głos urywki z Mickiewicza czy Sienkiewicza, albo kiedy przypominała sobie młode lata, śpiewając polską piosenkę. W ten sposób się wychowałem — nie znając polskiego, ale potrafiąc go w jednej chwili rozpoznać. Zawsze odczuwałem specjalną więź z tymi niezrozumiałymi dźwiękami, bliskość, której nie znali moi szkolni przyjaciele.

Moje polskie słownictwo było, powiedzmy, cokolwiek ograniczone. Obejmowało dwa zwroty: „dzień dobry, wujku” oraz „która godzina”. Jak nauczyłem się tego pierwszego powitania, nie mam pojęcia. Nie pamiętam z dzieciństwa żadnego wuja, który mówiłby po polsku. „Która godzina?” to polski zwrot, którego matka nie potrafiła się w Anglii oduczyć. Miała prawie dziewięćdziesiąt lat, kiedy siedziałem, trzymając ją za rękę w domu opieki i nieuważnie słuchając jej monologu bez ładu i składu, a ona przeskakiwała na polski, żeby zapytać: „Która godzina?” Odpowiadałem, wracała do angielskiego, a kilka minut później znów: „Która godzina?” Żałuję, że nie nauczyła mnie polskiego w dzieciństwie. Oszczędziłoby mi to frustracji, której dziś doświadczam, kiedy odwiedzam Polskę i nie potrafię bezpośrednio porozumieć się z ludźmi, których chciałbym znać lepiej. Matka i ojciec zapewne chcieli, żebym wyrastał pewny swojej angielskości, nie obciążony emocjonalną więzią z opuszczonym przez nich światem, z przeszłością, którą wspominali z mieszanymi uczuciami.

Niemniej rodzinna więź z Polską istniała i nie dawała się wymazać. Jest więc rzeczą zrozumiałą, że jeszcze zanim skończyłem pisać tę książkę, gorąco pragnąłem zobaczyć ją w polskim wydaniu. Doczekała się przekładów na niemiecki, włoski, holenderski i hebrajski, ale to polskie wydanie ma dla mnie znaczenie szczególne. Chciałbym, żeby przeczytali je współcześni mieszkańcy Konina, już nie prowincjonalnego miasteczka, którzy wiedzą niewiele — może często nic — o roli odegranej przez żydowskich obywateli w historii miasta, o ich bogatej religijnej i świeckiej kulturze, którą podtrzymywali przez stulecia aż do 14 września 1939 roku, kiedy do Konina wmaszerowało niemieckie wojsko. Wiemy, jak skończyła się ta historia.

Oczywiście liczę, że zainteresowanie książką wśród Polaków nie ograniczy się do mieszkańców Konina, tak samo jak, ku mojej wielkiej radości, dotarło w kilku krajach do nie-Żydów, którzy nigdy nie słyszeli o tym mieście, nie mają związków z jego dawną gminą żydowską i niewiele wiedzą o Polsce. Nigdy nie chciałem, żeby moja książka znalazła się w literackim getcie.

Nie miejsce tutaj na zgłębianie politycznego, gospodarczego albo religijnego podłoża stosunków polsko-żydowskich czy antysemityzmu. O tych sprawach wciąż wiele pisze się i dyskutuje, niekiedy z goryczą i uprzedzeniem, a niekiedy — i to przynosi otuchę — czynią to prawi ludzie, którzy z obu stron wypracowują rosnące zrozumienie i pojednanie. Nie ryzykując wywołania sprzeciwu lub urazy, można powiedzieć, że przeszłość Żydów w Polsce to ważna część polskiej historii. Zamierzałem utrwalić przeszłość pojedynczej gminy żydowskiej, niekoniecznie znanej w Polsce czy poza nią, złożonej z paru tysięcy osób. To zapewne skromna kanwa, ale zgadzam się z izraelskim pisarzem Amosem Ozem, który stwierdził: „Dzieło sztuki, im bardziej jest lokalne, tym większą ma szansę stać się uniwersalne”. Nie chcę nazywać własnej książki dziełem sztuki, ale rzeczywiście liczyłem, że moja praca o Koninie stanie się modelem świata polskich Żydów sprzed nazistowskiej eksterminacji.

Wielu Polaków, którzy czytali tę książkę po angielsku, nie szczędziło mi słów zachęty, twierdząc, że chcieliby zobaczyć ją wydaną w ich własnym kraju. Swoją wdzięczność dla nich wyrażam w oddzielnych słowach podziękowania. Na koniec nie mogę nie wspomnieć o wyjątkowym długu wdzięczności wobec tłumacza, Piotra Szymczaka, którego znajomość angielszczyzny nie przestaje mnie zadziwiać, a którego wsparcia, oddania i przyjaźni nie zapomnę nigdy.

Londyn, kwiecień 2001 r.Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: