- promocja
Uprowadzone życie - ebook
Uprowadzone życie - ebook
Jest grudzień 1981 roku, zaledwie kilka dni po ogłoszeniu stanu wojennego. Życie w mieście zamiera, dodatkowo utrudnione przez wyjątkowo mroźną zimę. Młode małżeństwo wraca autem od przyjaciół, by zdążyć do domu przed godziną milicyjną. W śnieżnej zamieci dochodzi do tragicznego zderzenia na przejeździe kolejowym. Milicja bada wypadek, jednak nie dość wnikliwie, by wszelkie okoliczności tego wydarzenia zostały wyjaśnione.
Szesnaście lat później, w podobnie śnieżną noc, Ewelina, artystka malarka, spotyka tajemniczą kobietę błąkającą się po tych samych torach jakby kogoś szukała. A potem znika nagle pośród śniegowej zawieruchy. Ewelina postanawia namalować z pamięci jej portret. Kilka dni później, podczas sylwestrowego przyjęcia, goście podziwiają jej dzieło. Ale tylko jeden z nich, z zawodu policjant, dostrzega w nim coś więcej niż udany portret. Jest przekonany, że Ewelina sportretowała kobietę, którą już kiedyś widział w policyjnej... kartotece. A najdziwniejsze, że wiele lat temu zginęła w wypadku...
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66512-74-0 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zima tego roku była wyjątkowa, bo oprócz śnieżnych zawiei na polskich drogach pojawił się dodatkowy żywioł w postaci opancerzonych wozów wojskowych. Od kilku dni życie zamarzło podwójnie: po pierwsze, wskutek naturalnej zimy, a po wtóre, z powodu ogłoszonego w połowie grudnia stanu wojennego. Przerażeni ludzie jeszcze nie zdążyli się w tej nowej sytuacji zorientować i jakoś zorganizować sobie życia, a żyć przecież chcieli nadal, pomimo mrozu, śniegu, wiatru, zasp i budzących grozę pancernych wozów czających się pod oknami ich domów.
Trzynastego grudnia na ekranach czarno-białych telewizorów pojawił się generał Jaruzelski i w sposób niezdradzający najmniejszych emocji oznajmił swoim rodakom, że od dziś nikt, kto nie posiada specjalnych uprawnień, nie będzie miał prawa przebywać poza domem w godzinach od dwudziestej drugiej do szóstej rano. Znaczyło to między innymi, że jeśli jakaś kobieta zacznie rodzić akurat w tym przedziale czasowym, to nie będzie mogła pojechać do szpitala. Znaczyło to także, że nie będzie można pójść do sąsiada na imieninową wódkę i wrócić późnym wieczorem. Oraz że nie będzie wolno wyjść na spacer w środku nocy, nawet jeśli ktoś poczułby nieodpartą chęć, na przykład po małżeńskiej kłótni.
Dlatego właśnie Jerzy Bilewski był wściekły. Nie, nie o to, że nie może wyjść na papierosa po dwudziestej drugiej, kiedy żona i dziecko już śpią, a on miałby ochotę zaciągnąć się ulubionym caro i po ciężkim dniu chwilę pogadać z sąsiadem, który też lubił sobie o tej porze zapalić. Nie wychodził na miasto, o nie! Jedynie na mały spacer wokół najdłuższego peerelowskiego bloku w Poznaniu, zwariowanego łamańca liczącego prawie osiemset metrów długości. Był wściekły, bo na placu przed domem, gdzie jeszcze na dobre nie pobudowano drogi dojazdowej ani obiecanego placu zabaw, ani nawet sklepiku z bułkami, pośród zasp śniegu stał ciężki opancerzony wóz wojskowy z lufą wycelowaną prosto w jego okno.
Jerzy wypalił ostatniego papierosa i był zły, że nie zdążył kupić drugiej paczki na zapas. Stał na maleńkim balkonie, wydychał z ust białą parę i zastanawiał się, o czym tam na dole myślą zamknięci w tym zimnym żelastwie, najprawdopodobniej już mocno zziębnięci żołnierze.
W końcu pstryknął niedopałkiem i wyrzucił go z czwartego piętra, mocno tym wszystkim podminowany. Wszedł do wnętrza maleńkiego mieszkania, na które wydał całe oszczędności i jeszcze sporą sumę pożyczoną od teściowej. Próbował dopchnąć niezbyt szczelne drzwi, żeby nie wyziębiać wnętrza, kiedy usłyszał:
– Jerzy, co ty wyprawiasz! Jeszcze cię aresztują! – krzyknęła Anna.
– A co, nie można już nawet wyjść na balkon i zapalić?
– Na Boga, nie wiem! Ale lepiej się nie pokazywać.
– A może to tylko atrapa? Myślisz, że ktoś siedzi tam w taki mróz? – spytał żonę.
– Pewnie siedzi i też to wszystko przeklina, podobnie jak my – stwierdziła.
– Tak sądzisz?
– Chyba tak. Bo nawet jeśli jest się żołnierzem, chyba ma się jakiś rozum?
Jerzy dopchnął drzwi i zasunął firankę. Omal nie przewrócił przy tym stojaka z doniczką, z której wyrastały mięsiste zielone jęzory.
– Czy to paskudztwo musi tu stać? – jęknął.
– A gdzie mam to postawić? – uśmiechnęła się Anna. Jej delikatną bladą twarz otaczała burza płomiennorudych włosów. – Przecież nie ma innego miejsca.
W ich mieszkaniu każdy centymetr kwadratowy był ściśle wykorzystany. A roślina, którą dostała od matki, też miała prawo bytu.
– To co, idziemy w kimono? – zapytał. Kolację już zjedli, dziecko spało w pokoiku obok, a w telewizji i tak nic nie było. Wolał pójść spać wcześniej, niż szukać dla siebie miejsca w tej nowej sytuacji i na siłę zagłuszać nikotynowy głód.
– Pamiętasz, że jutro jedziemy na imieniny do Cezarego? – zapytała, zdejmując narzutę z kanapy.
– A co z małą? Podrzucimy ją do babci?
– No coś ty, taki kawał drogi? Przecież i tak musimy wrócić przed dziesiątą. Weźmiemy ją ze sobą. Cezary i Justyna już wiedzą i bardzo się cieszą. Obiecali nawet, że specjalnie dla niej przygotują coś ekstra.
– W sumie masz rację. Chodźmy spać. Zajrzę jeszcze tylko do małej.
Delikatnie uchylił drzwi pokoiku, w którym spała ich trzyletnia córeczka Basia. Blade światło z miniaturowego przedpokoju padło wprost na buzię śpiącej dziewczynki. Wyglądała tak słodko! Leżała na boku, ściskając nową lalę, którą dostała od babci pod choinkę. Na poduszce kręciły się jej rude loki, takie same jak u mamy. Podszedł i delikatnie poprawił jej kołderkę. Dziewczynka mruknęła coś przez sen, ale spała dalej z zadowoloną miną. „Przynajmniej ona nie ma pojęcia, co się naokoło dzieje”, pomyślał Jerzy. Zaraz jednak poczuł się źle z tą myślą, bo nie takiej przyszłości chciał dla swojego dziecka. Na pewno nie takiej, w której na podwórku zamiast placu zabaw jest wojsko.28 grudnia 1997
Ten wieczór ciągnął się niemiłosiernie, spędzany na bezczynności połączonej z bolesnym trawieniem świątecznego sernika i oglądaniem średnio zabawnej komedii, zwanej, nie wiedzieć czemu, romantyczną. Czułam się okropnie zmęczona, a przecież święta są podobno po to, by odpocząć? Mało kto potrafi przyznać, że jest inaczej. Prawda jest taka, że po dwóch tygodniach biegania po sklepach, po tygodniu gotowania i sprzątania oraz trzech dniach tak zwanego odpoczynku z gośćmi przy stole większość z nas pada ze zmęczenia. Czasami nawet miło sobie tak pobyć z rodziną, ledwie nadążając ze zmianą talerzy i filiżanek oraz ze zbieraniem papierzysk i wstążek po rozpakowanych prezentach, ale najczęściej prawdziwe wytchnienie przychodzi dopiero wtedy, kiedy to wszystko się skończy, gdy zamykasz drzwi za ostatnim gościem i możesz wreszcie wyciągnąć się na kanapie, opierając zmęczone nogi wysoko na poduchach.
I tak właśnie leżałam sobie tego wieczoru, z nogami uniesionymi wysoko i z kotem na brzuchu. Moja kotka uwielbiała się na mnie kłaść, gdy leżałam na kanapie i oglądałam telewizję. Sęk w tym, że tej zimy ona też przybrała na wadze. Na dodatek grzała jak piecyk, a każda próba uwolnienia się od niej kończyła się wbiciem pazurów w moje udo. W końcu uznałam, że dłużej tego nie wytrzymam. Potrzebowałam ruchu, świeżego powietrza i chłodu.
Kotka syknęła wściekle, kiedy ją z siebie zdjęłam. Usiadła na stole obrażona i nie pozwalała mi dotknąć pilota. Trudno! Niech sobie sama ogląda dalej ten durny film. Ja wychodzę.
Założyłam futro, rękawice i nawet czapkę, co rzadko mi się zdarza, bo nienawidzę czapek, i po prostu zatrzasnęłam za sobą drzwi. Czułam, że jeśli nie wyjdę natychmiast na spacer – choć było już grubo po północy, a na dworze sypał gęsty śnieg – to zwariuję.
Na zewnątrz dopadł mnie kłujący lodowaty wiatr. Świat tonął pod grubą warstwą białego puchu, a wciąż sypało. I tak już od kilku tygodni. Dziś tłumaczę sobie, że potrzebowałam wtedy pobyć sama ze swoimi myślami, z dala od domu, rodziny, komputera i wszystkich tych codziennych, rutynowych czynności, które uczyniły ze mnie robota. Chyba uznałam, że ten niewielki akt buntu – lub samoumartwienia, jakkolwiek by to nazwać – pozwoli mi przemyśleć wszystko na chłodno.
Tyle że wcale nie było chłodno. Było okropnie zimno i już po kilkuset metrach zawahałam się, czy nie zawrócić. Coś gnało mnie jednak dalej, więc brnęłam w tę mroźną noc. W niektórych oknach paliły się światła, ale chodnikiem maszerowałam tylko ja. Wciąż jeszcze nie strawiłam wigilijnego karpia, którego jak zawsze narobiłam za dużo.
Krajobraz, w który się dobrowolnie wkomponowałam, przypominał jedną z tych przesłodzonych kartek bożonarodzeniowych: drzewa uginające się pod ciężarem śnieżnych czap, migoczące kolorowe lampki i bajkowo udekorowane elewacje domów. Podziwiałam inwencję autorów tych instalacji. Niektóre domy były oblepione kolorowymi światełkami niczym w lunaparku, inne delikatnie owiane mgiełką bladoniebieskich gwiazdeczek. W myślach tworzyłam portrety psychologiczne twórców tych świątecznych dekoracji. I tak, zamiast: „pokaż mi, jak mieszkasz, a powiem ci, kim jesteś”, było: „pokaż mi swoją choinkę…”. Całkiem miłe zajęcie, tak sobie iść i charakteryzować ludzi na podstawie światełek przed ich domami.
Po dziesięciu minutach marszu dotarłam do przejazdu kolejowego, który, ku memu zaskoczeniu, był zamknięty. Mrugała czerwona lampka, choć pociągu nie było jeszcze nawet słychać. Ten przejazd zamykano o wiele za wcześnie. Może po tym, jak kiedyś dróżnik zapomniał opuścić szlaban i zdarzył się tu wypadek. Ale to było dawno, może kilkanaście, a może dwadzieścia lat temu? Od tego czasu pewnie już kilka razy zmieniono strażnika. Tamto wydarzenie znałam jedynie z opowiadań rodziców. Stojąc przed rogatką i tupiąc zmarzniętymi nogami, niespodziewanie sobie o nim przypomniałam.
W końcu po długich minutach oczekiwania zza odległego nasypu wynurzył się ospale pociąg towarowy, wlokąc za sobą ciężki ogon cystern. Nie wiem dlaczego, ale zawsze liczyłam wagony. Budziły we mnie grozę za każdym razem, gdy stałam tak blisko torów i wpatrywałam się w ich żelazne koła śmigające przed oczami. Tym razem naliczyłam dwadzieścia trzy wagony, nie uwzględniając lokomotywy.
Kiedy rogatka się uniosła, rozejrzałam się na prawo i lewo i poszłam dalej. Dotarłam do pogrążonego w ciemnościach supermarketu i pustego parkingu. Byłam zmęczona i zziębnięta, ale nie było na czym usiąść, bo ławki pokryte były grubymi czapami śniegu. Czy powinnam zawrócić?
Dalej już nie było tak ładnie oświetlonych domków, tylko biura i sklepy. Skoro już zdecydowałam się zamarznąć na amen, to niech chociaż widoki będą miłe. Kusiło mnie, by iść dalej, ale rozsądek kazał wracać do ciepłego domu.
Zawróciłam.
Policzki mnie paliły, choć było to tylko złudzenie. Były tak zmarznięte, że nie miałam w nich czucia. Mój nos zmienił się w bryłkę lodu, a palce u stóp chyba nie należały do mnie. Przyspieszyłam kroku, żeby się trochę rozgrzać.
I znowu ten przejazd! Wspomnienie dawnego wypadku powróciło. A może właśnie o to chodziło tej dziwnej sile, która wywiodła mnie z domu na mroźną przechadzkę? Żebym pojęła, że są w życiu większe nieszczęścia niż niezbyt udane życie z mężem i nieopłacone na czas rachunki? Jeśli właśnie tak miało być, to się udało. Pojęłam swoją głupotę w lot. Wracałam do domu. Jaki był, taki był, ale to mój dom. Miałam nadzieję, że córki już śpią, czując się w nim bezpiecznie, i że jutro nastanie lepszy dzień.
Tym razem, na szczęście, nie musiałam czekać na otwarcie szlabanu, chciałam jak najprędzej zrzucić z siebie zaśnieżone buciory i całą resztę. Choć rogatka była podniesiona, rozejrzałam się na boki. Nic nie jechało ani z lewej, ani z prawej. Pomimo gęstego śniegu dojrzałam w oddali jakiś ruch. Ktoś chyba próbował przejść przez tory w miejscu, gdzie nie powinno się tego robić.
W pierwszej chwili pomyślałam, że mam zwidy, ale postać była dość wyraźna. I wcale nie tak odległa, jak mi się pierwotnie zdawało. Poczułam lekki niepokój, czy to aby nie samobójca. A jeśli tak?
Skręciłam w boczną uliczkę wzdłuż torów. Z każdym moim krokiem postać stawała się coraz bardziej wyraźna. A jeśli to jakiś wariat, który zamorduje mnie właśnie teraz, kiedy na nowo doceniłam wartość życia?
Tej nocy nie bałam się jednak niczego i nikogo. Podeszłam do nieznajomej postaci i po chwili dostrzegłam, że to kobieta. Więc to raczej nie Kuba Rozpruwacz. Była ubrana w długi płaszcz z kapturem, spod którego wymykały się pukle rudych kręconych włosów.
– Proszę pani! – krzyknęłam.
Nie zareagowała. Chyba mnie nie słyszała. Rozejrzałam się na boki. Nic nie zapowiadało kolejnego pociągu. Wskoczyłam na tory.
– Halo! Proszę pani! – powtórzyłam.
Odwróciła się. W mdłym świetle latarni mignęła mi jej twarz. Była smutna i blada.
– Co pani tutaj robi! – krzyczałam. – Proszę stąd zejść, tu jest naprawdę niebezpiecznie.
Zdawała się nie słyszeć moich wołań. Podeszłam więc jeszcze bliżej, chcąc sprowadzić ją z torów na pobocze.
I wtedy na mnie spojrzała. Twarz miała młodą, choć jej oczy temu przeczyły. Były lekko zamglone i cierpiące. Poczułam dziwny chłód, kiedy nasze spojrzenia się spotkały. Zauważyłam też niewielką bliznę na jej prawym policzku, co nie zmieniało faktu, że była piękną rudowłosą kobietą o smutnym, ale magicznym spojrzeniu.
– Proszę! – ciągnęłam. – Nie może pani sobie tutaj spacerować!
– Robię to od lat – rzekła tak cicho, że ledwie ją dosłyszałam.
– Ale tu nie wolno chodzić! To naprawdę niebezpieczne! Mogę pani potowarzyszyć w drodze do domu.
Milczała.
Zatem bezdomna? A jednak po coś mnie te dziwne siły wyrwały z domu w tę mroźną noc. Miałam pomóc tej kobiecie.
– Proszę zejść z torów. Znajdę dla pani jakieś schronienie. – Zdecydowałam, że zadzwonię na numer alarmowy i ktoś przyjedzie zabrać ją do ciepłego schroniska. Wyciągnęłam z kieszeni najnowsze cudo techniki, które dopiero co dostałam od męża pod choinkę. Telefon komórkowy marki Ericsson ze ślicznymi zielonymi przyciskami. Ważył sporo, ale byłam szczęśliwa, że mi go kupił. Zresztą nie miał wyboru. Najpierw sprawił sobie taki telefon na firmę, a gdy mi go pokazał, tak długo wierciłam mu dziurę w brzuchu, że kupił i dla mnie. Uznałam, że telefon w kieszeni to najlepszy wynalazek dwudziestego wieku.
Nieznajoma, kiedy zobaczyła go w mojej dłoni, uśmiechnęła się dziwnie.
– Nic nie pomogą te wasze zabawki…
– Co pani wygaduje! Jest zimno, musi się pani gdzieś schronić! Zaraz zadzwonię po pomoc.
– Szkoda pani fatygi.
– Dlaczego pani tak mówi?
– Bo mam już schronienie.
– Gdzie? A skoro tak, to dlaczego chodzi pani po torach?
– Szukałam…
– Coś pani zgubiła? To coś ważnego?
– Bardzo ważnego.
– Ale jest ciemno i nic nie widać. Może jutro razem poszukamy?
– Dla mnie wczoraj, dziś i jutro są jednym – powiedziała.
– Musi pani zejść z torów! – krzyknęłam. Przecież najwyraźniej bredziła. Nie mogłam jej zostawić w takim stanie. Nie chciałam przeczytać nazajutrz w gazecie, że znowu zdarzyło się tu nieszczęście.
Odwróciłam się od wiejącego wiatru, żeby wystukać jakiś numer. Tylko jaki? Wezwać pogotowie? Policję? Wystukałam ten drugi. Trochę trwało, zanim ktoś odebrał.
– Halo? Słucham? – odezwała się w końcu dyżurna.
– Chciałam zgłosić… – Spojrzałam za siebie. Już jej nie było! Ani tu, ani nigdzie w zasięgu mojego wzroku.
– Tak?
– Przepraszam, chyba pomyliłam numer…
– To lepiej niech się pani nie myli, bo blokuje pani linię! – Otrzymałam reprymendę.
– Tak, wiem, ale myślałam… Najmocniej przepraszam.
Nieznajoma zniknęła, a ja wyszłam na idiotkę, dzwoniąc na policję. Jeszcze przez jakiś czas szukałam kobiety, ale nigdzie nie było po niej śladu.
Ani nawet śladu jej stóp na śniegu!
Wróciłam do domu i upewniłam się, że córki i mąż śpią. Kotka, zwinięta w kłębek, drzemała obrażona na kominku. Wyłączyłam wciąż grający telewizor i ze smutkiem skonstatowałam, że nikt nawet nie zauważył mojego zniknięcia. Długo trwało, zanim odzyskałam krążenie w stopach. Wskoczyłam do łóżka i próbowałam zasnąć. Cały czas myślałam o tajemniczej kobiecie, która rozpłynęła się w śnieżnej zawiei.