Urban. Biografia - ebook
Urban. Biografia - ebook
Jedna z najbardziej demaskatorskich biografii ostatnich lat.
Czerwona kanalia, Goebbels stanu wojennego, morderca.
Mistrz felietonu, dżentelmen, ikona.
O jego śmierci napisał „New York Times”, a na pogrzebie obok zagorzałych przeciwników pojawili się między innymi Aleksander Kwaśniewski, Marian Turski, Adam Michnik, Olga Lipińska i Monika Jaruzelska. Umarła czarna legenda PRL-u. Człowiek kontrowersja. Jerzy Urban.
Od objętego zakazem druku bezkompromisowego dziennikarza „Polityki” przez bezpartyjnego rzecznika brutalnego rządu, prezesa telewizji, redaktora naczelnego szargającego wszystkie świętości tygodnika „Nie” po milionera i „śmiesznego dziadka z uszami” z internetowych memów – to jedna z najbardziej wyboistych i spektakularnych karier w historii.
Setki godzin rozmów, tysiące stron archiwaliów w Polsce, Izraelu i USA, niepublikowane wspomnienia – Dorota Karaś i Marek Sterlingow kilka lat pracowali nad opowieścią o Jerzym Urbanie. Byli ostatnimi dziennikarzami, z którymi rozmawiał. Stworzyli wielowymiarowy portret najmroczniejszej postaci powojennej Polski i pokazali polityczne gry w szeregach oficjeli PRL aż po narodziny III RP, jej układy i podejrzane interesy.
„Urban” zdumiewa swoim rozmachem, dbałością o historyczny detal i nieustępliwością w poszukiwaniu prawdy. Bez znajomości tej biografii trudno zrozumieć współczesną Polskę.
Dorota Karaśi Marek Sterlingow – reporterzy z Gdańska wywodzący się z „Gazety Wyborczej”. Dorota pisze dla trójmiejskiej redakcji do dziś, najchętniej na tematy związane z przeszłością miasta. Jest także autorką sztuki teatralnej „Przebitka”, książki „Szafa, czajnik, obwodnica. Rozmowy z obcokrajowcami” i biografii „Cybulski. Podwójne salto”.
Marek był korespondentem wojennym w Afganistanie, w cyklu reportaży przedstawił m.in. prawdziwy przebieg tragedii w Nangar Chel. Jako pierwszy opisał także sprawę Iwony Wieczorek i ujawnił najbardziej prawdopodobną przyczynę jej zaginięcia. Po odejściu z „Gazety Wyborczej” do 2016 roku pracował w Radiu Gdańsk.
Ich pierwsza wspólna książka – biografia „Walentynowicz. Anna szuka raju” – otrzymała nagrodę czytelników w konkursie Grand Press na Reporterską Książkę Roku oraz Splendor Gedanensis.
Lubią pisać razem; uważają, że pozwala im to spojrzeć na bohatera z różnych perspektyw i rozstrzygnąć, co jest najbardziej istotne dla jego celnego przedstawienia. Biografia Urbana to dla nich historia wzlotów i upadków dziennikarstwa. Książkę adresują zwłaszcza do koleżanek i kolegów ze wszystkich redakcji.
W dziennikarstwie pociąga ich tania romantyka tego zawodu.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6795-4 |
Rozmiar pliku: | 25 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
CZYM MOGĘ PAŃSTWU SŁUŻYĆ?
Jerzy Urban dzwoni, gdy pakujemy się na wyjazd do Konstancina. Dajemy go na głośnomówiący.
– Czy państwo jedzą mięso?
– Ja nie jem – odpowiada Dorota.
– Państwo nie jedzą mięsa – przekazuje komuś Urban.
– Ale ja jem – protestuje Marek.
– Pan je mięso, pani nie je mięsa.
W tle słychać głos Małgorzaty Daniszewskiej:
– To powiedz państwu, żeby mnie w dupę pocałowali.
W październiku 2020 roku napisaliśmy do Jerzego Urbana list z prośbą o rozmowę. Dołączyliśmy naszą poprzednią książkę, biografię Anny Walentynowicz. Odpowiedział telefonem. Wyjaśnił, że książki nie przeczyta, bo „ta kobieta” go nie interesuje. Zgodził się na rozmowy telefoniczne, spotkanie osobiste odłożyliśmy do czasów po pandemii COVID-19.
W kwietniu 2021 roku w domu Urbana wszyscy są już zaszczepieni. Jedziemy z Gdańska na spotkanie. Po pięciu godzinach w samochodzie wkraczamy do rezydencji w Konstancinie.
– Tutaj! – krzyczy Daniszewska. Mały pies nie przestaje ujadać, odgania go gosposia, która wpuściła nas do środka. Na lewo od wejścia drzwi z napisem „Biuro poselskie Leszka Millera”. To toaleta. Gabinet Urbana jest na półpiętrze. Prowadzi do niego osiem stopni i korytarz obłożony książkami. Drzwi są zamknięte. Z ostatniego schodka wpatruje się w nas kot.
W imponującym rozmiarami salonie jest jeszcze barek jak z filmów o mafii, otwarta jadalnia oraz kominek, przy którym ustawiono skórzane fotele i szezlong. Leży na nim Daniszewska. Ścianę nad kominkiem zdobią akty Jerzego Nowosielskiego. Później dowiemy się, gdzie wisi Opałka, a gdzie Starowieyski i Dwurnik.
Dom redaktora naczelnego „Nie” stoi w sosnowym lesie. Pies Iwan uwielbia ganiać wiewiórki i gości.
Oddajemy gosposi płaszcze, ale nie pozwalamy zabrać siatki. Ma to być podarek – gospodarze zaproponowali nam nocleg, chcieliśmy się jakoś zrewanżować.
Co kupić człowiekowi, który ma wszystko? Miesięcznik „Forbes” ocenia majątek Urbana na ponad dwieście milionów złotych. Znajomy poradził, żeby podjechać do wędzarni nad morzem, w której przygotowywano węgorza dla Jana Pawła II.
Teraz stoimy nad szezlongiem z Daniszewską, a z siatki wydobywa się silny zapach ryby. Trochę niezręcznie.
– Mamy świeżutkiego węgorza, takiego samego dostał papież – zachwalamy, choć prawdę mówiąc, węgorza kupiliśmy w innym miejscu. „Papieska” wędzarnia była zamknięta.
– Aniu, węgorz do lodówki. Siadajcie. Jurek przyjdzie, jak będzie gotowy – komenderuje Daniszewska.
Koty w domu Urbana mogą robić, co chcą.
Jej też nie spotkaliśmy jeszcze osobiście, ale po kilkunastu rozmowach telefonicznych mamy wrażenie, że dobrze ją znamy. Jest bezpośrednia, gadatliwa i bez ustanku klnie. Siedemdziesiąt lat, ubrana bez specjalnej staranności, rękawy markowej bluzy od dresu ma lekko zabrudzone.
– Co tam w Gdańsku? – zadaje pytanie i nie czekając na odpowiedź, zaczyna mówić. – My już, kurwa, przez rok nie wychodzimy z domu ani nie przyjmujemy gości. Zapalicie?
Popielniczki stoją wszędzie. Każdy z palących dostaje swoją. Po kilku papierosach w powietrzu jest siwo od dymu. Gosposia otrzymuje polecenie otwarcia drzwi do ogrodu.
– Kiedy skończyliśmy stawiać dom, stwierdziłam: chujowo, za ciemno! Kazałam przeszklić całą tę ścianę i zaraz zrobiło się lepiej – ciągnie Daniszewska. – Jak nas pozwali za pornografię, powiedziałam: budujemy basen. Nakład „Nie” skoczył do siedmiuset tysięcy. Nie wiedzieliśmy, co z pieniędzmi robić.
Dopiero teraz dostrzegamy kolejne szklane drzwi, a za nimi niebieską taflę. Basen ma piętnaście metrów. Nad nim też wiszą obrazy.
Osiemdziesięcioośmioletni Urban schodzi ze schodów podtrzymywany przez gosposię. Z mozołem pokonuje dwadzieścia metrów dzielących schody od kominka. Puszcza ramię kobiety, dopiero gdy z westchnieniem ulgi opada na skórzany fotel. Jest po drzemce, ma zwyczaj odpoczywać po południu, następnie znów siada do pracy.
Urban jest drobny, ginie w eleganckim ubraniu. Pod granatową pikowaną kamizelką ma brązową koszulę. Na szyi dynda pilot z dwoma przyciskami.
Gosposia pomaga mu się umościć w fotelu, pod bosą stopę podstawia osobny stołeczek. Urban wzdycha z ulgą, ciemne oczy patrzą na nas uważnie.
– Czym mogę państwu służyć?
Opowiedział nam już przez telefon swój życiorys. W prywatnych rozmowach zachowuje się niczym przedwojenny dżentelmen. Jest uprzejmy, rzeczowy i niezwykle rzadko przeklina. Inaczej niż w felietonach w „Nie”, naszpikowanych wymyślnymi wulgaryzmami. Pytamy go o to.
– W felietonach jest moja kreacja na pokaz. To bardziej atrakcyjne dla czytelników – wyjaśnia. Zapala papierosa i zanosi się kaszlem.
– Nie myślał pan o rzuceniu palenia? – pytamy, gdy atak kaszlu mija.
– Lekarz mi odradził – wyjaśnia Urban. – Brak nikotyny może być wstrząsem dla organizmu. Palę już ponad siedemdziesiąt lat.
Nie chce nam się wierzyć, że można palić dla zdrowia, ale nie dyskutujemy.
Urban nie jeździ do redakcji od początku pandemii. Nadal jednak funkcjonuje w rytmie cyklu wydawniczego tygodnika „Nie”. Najpóźniej we wtorek musi oddać swoje teksty. Prawie nigdy się nie spóźnia. Pisze już od piątku. W środę ogląda gotowe wydruki stron, wymyśla i poprawia tytuły. W nocy numer idzie do drukarni, następnego ranka redakcyjny goniec przywozi go do Konstancina.
Czwartek – w redakcyjnym slangu nazywany „Bożym Ciałem” – jest dniem wolnym od pracy. W piątek gazeta trafia do kiosków i odbywa się planowanie następnego numeru. W pandemii nie ma już redakcyjnych kolegiów, teraz Urban ogranicza się do rozmowy z redaktorem prowadzącym. Coraz częściej wyręcza go w tym Daniszewska.
Urban zaczyna trochę stękać i wierci się w fotelu. Dokucza mu noga.
– Od czasu kiedy się w nocy przewróciłem – tłumaczy. – Stłukłem sobie nogę i rozbiłem głowę.
Na czubku łysej czaszki widać sporą bliznę.
– Leżałem kilka godzin i nie mogłem się ruszyć. Myślałem, że umrę. Wołałem, ale nikt mnie słyszał. Od tej pory noszę to. – Urban wskazuje na pilota, który wisi mu na szyi. – Jak przycisnę przycisk, rozlega się alarm i do mnie przychodzą.
Rozmowa schodzi na temat naszej książki.
– Ja się do niej nie wtrącam. – Wzrusza ramionami. – Przeczytam, jak będzie wydrukowana. Sam napisał o sobie setki stron. Podsumował swoje życie w prześmiewczym Alfabecie – podyktował dwa poważne wywiady rzeki. Do tej pory odpowiadał na każde nasze pytanie, nawet najbardziej błahe (tylko przy „Kiedy zaczął pan łysieć?” okazał lekkie zniecierpliwienie).
Daniszewska zarządza:
– Ania! Kolacja za pół godziny.
Na nakrytym białym obrusem stole gosposia kładzie sandacza i smażony schab. Urban męczy się z krojeniem twardej wieprzowiny.
– Pani Aniu, proszę przynieść mi mój nóż.
– Dobrze, szefie.
Dostaje ostry jak brzytwa nożyk kuchenny z czerwoną rękojeścią.
Urban proponuje alkohol.
– Ja sam już nie piję towarzysko, bo alkohol mnie usypia – wyjaśnia. – Na noc do pokoju zabieram butelkę zmrożonej wódki, lód i ustaloną z kuchnią kolację. Jem, popijam wódką i zagryzam lodem. Wypijam trzysta gram. Inaczej nie usnę.
– I tak codziennie?
– Codziennie.
Jesteśmy rozczarowani, że do kolacji nie ma węgorza. Daniszewska opowiada jednak mężowi o prezencie z „papieskiej” wędzarni. Nie sprostowujemy i nie czujemy z tego powodu wyrzutów sumienia. Rzecznik Jaruzelskiego też nie słynął z prawdomówności.
Urban proponuje nam wypicie bruderszaftu. Gosposia przynosi butelkę i napełnia miniaturowe kieliszki. Mieści się w nich piętnaście, może dwadzieścia mililitrów alkoholu.
– Pani Aniu, w Ukrainie też pijecie tylko po jednym kieliszku i kończycie? – pyta gospodarz.
– Nie, szefie. – Kobieta jest rozbawiona.
– To proszę nam jeszcze nalać.
Rozmawiamy przez chwilę, Urban robi się senny. Przed pójściem spać dysponuje u gosposi:
– Na noc proszę mi przygotować trochę kiszonych ogórków i parę kawałków tego węgorza, co państwo przywieźli z Gdańska.
Libacje w Konstancinie są przereklamowane. Przynajmniej na tym etapie życia Urbana. W wielkim domu z basenem od dawna nie pojawiają się goście. Z ostatnimi żyjącymi przyjaciółmi naczelny „Nie” utrzymuje kontakt przez telefon. Czasem zaglądają tu dziennikarze, bo tym prawie nigdy nie odmawia rozmowy.
– Pokażę wam, gdzie będziecie mieszkać – mówi Daniszewska.
Kryty trzciną domek gościnny w Konstancinie znajduje się pięćdziesiąt metrów od głównej rezydencji. Daniszewska oprowadza nas jak po muzeum:
– Ta kozetka jest z budynku KC PZPR. Była cała w strzępach, gdy ją tam znalazłam. Dałam ją do tapicera i teraz mam pamiątkę.
Parter to jedno duże pomieszczenie z kuchnią w stylu rustykalnym i obrazami Nikifora nad drewnianym blatem. Pod wielkimi Tulipanami Dwurnika leży mata do jogi i piłka do ćwiczeń.
– W lodówce macie coś do przekąszenia. Whisky i czerwone wino są na stole, sypialnie na górze – mówi Daniszewska. – Tutaj macie książkę o całej posiadłości w Konstancinie. Jurek napisał i wydrukował ją specjalnie dla mnie na urodziny.
Dom Gosi Daniszewskiej to starannie wydany album ze zdjęciami. Wyszedł w liczbie stu egzemplarzy. Można w nim wyczytać, że posiadłość ma hektar, na który składają się trzy działki w przeszłości należące do kuzynki kardynała Wyszyńskiego, żony amerykańskiego szpiega oraz reżysera Jerzego Kawalerowicza. Główny dom, urządzony w stylu art déco, ma siedemset metrów kwadratowych i jest połączony korytarzem z domkiem gospodarczym z sypialniami dla personelu, pralnią i garażem.
„Dla Gosi D. lata 20. i 30. to antyki, niemal starożytność. Dla mnie, rówieśnika art déco, to przestarzała nowoczesność” – utyskuje autor podpisujący się Daniszewski z domu Urban.
Nazajutrz budzi nas śpiew ptaków. Posiadłość dopiero za dnia robi wrażenie. Domy stoją w rzadkim sosnowym lesie. Korony drzew rzucają przyjemny cień, po pniach wspinają się wiewiórki. Jest ciepło, pachnie wiosną.
W drodze do głównego domu mijamy mężczyznę w czarnej koszulce z napisem „ochrona”. Zajmuje wyposażoną w weneckie lustro budkę przy bramie. Teraz robi poranny obchód.
Urban zatrudnia więcej osób. W domu gospodarczym mieszkają dwie gosposie, które są też przeszkolonymi pielęgniarkami. Pochodzą z okolic Lwowa. Do ich zadań należy utrzymanie porządku, pranie i gotowanie. Urbanowi pomagają dochodzący asystent i sekretarka, która urzęduje w redakcji. Niedawno miał jeszcze kierowcę, ale ten przeszedł na emeryturę i nie zatrudniono już nowego.
– Ile czasu dzisiaj potrzebujecie? – pyta Urban. Siedzi boso za biurkiem. Jego gabinet jest wyposażony jak pokój w prywatnym szpitalu. Butla z tlenem, automatyczne łóżko i klimatyzacja. Dzięki niej nie czuć dymu papierosowego. Na ścianie telewizor oraz wypełnione od góry do dołu półki z książkami. Na biurku notatnik, kilka tygodników, fajka, okulary, popielniczka i siedem leżących równo długopisów. Ósmy Urban trzyma w ręku. Nigdzie nie ma komputera.
– Pisze pan felietony ręcznie?
– Teraz trochę ciężko mi utrzymać długopis, dlatego teksty są coraz krótsze.
– Trudno coś potem poprawić.
– Zostawiam duże odstępy między linijkami. – Pokazuje nam swój notatnik. Zaczął już pisać swój tygodniowy felieton. Musi go skończyć do jutra. Do biurka ma przyczepionych kilka żółtych karteczek z notatkami.
– Jak wpadnę na jakiś pomysł, to sobie zapisuję – wyjaśnia. Jedna z notatek zaczyna się od nazwiska „Czarzasty”.
– Nigdy nie pisał pan na maszynie?
– Kiedyś pisałem na remingtonie. Potem kupiłem sobie elektryczną. Źle mi się na niej pracowało, bo przypadkiem przyciskałem za dużo klawiszy.
Ojciec Urbana również był dziennikarzem. Przed drugą wojną światową razem ze wspólnikami założyli w Łodzi dziennik, który osiągnął ogromny sukces. Urban lubi porównywać tę historię do Ziemi obiecanej Reymonta. Nigdy nie wspomina o skandalu, jaki temu towarzyszył.ROZDZIAŁ 3
KREW NA PIERWSZEJ STRONIE
Służąca Jadzia, o wyglądzie angielskiej guwernantki, trzyma mocno za rękę pięcioletniego Jerzego. Wytwornie ubrany chłopiec chce się zatrzymywać przy każdej wystawie na Piotrkowskiej. W końcu jego uwagę odwracają niewiele starsi od niego gazeciarze, z ciężkimi torbami przewieszonymi przez pierś i wielkimi płachtami pod pachą, wykrzykujący ile sił w płucach:
– Głoooos Poooraaaa!
– Hitler ante pooooo!
– Doooodatek nadzywczaaaaa!
Jerzy idzie z Jadzią do redakcji „Głosu Porannego”. Odwiedza tu siostrę wspólnika ojca, która redaguje popularny „Głosik” dla dzieci. Przy okazji ogląda zajmującą wielką halę drukarnię. Na maszynie rotacyjnej obracają się ogromne bele papieru.
Przed redakcją tkwią grupki czytelników, których nie stać na kupno gazety. Pochłaniają wyklejone na desce aktualne wydanie i komentują między sobą wydarzenia.
Podstawą dystrybucji są gazeciarze, których właściciele tytułów prasowych wynajmują od hurtowników. Potentatem w branży jest Polak Kozakiewicz wraz z zięciem Szulmanem, ale są też drobniejsi przedsiębiorcy. Redakcje zabiegają o ich względy, bo w każdej chwili mogą zabrać chłopców i kazać im pracować dla konkurencji. Kolporterzy mają tak silną pozycję, że wtrącają się do treści artykułów.
– Dość z tą polityką, więcej krwi, inaczej się nie sprzeda! – pouczają.
Między pierwszą a drugą wojną światową w Łodzi ukazuje się kilkadziesiąt gazet. Nowe tytuły pojawiają się i znikają – czasem w ciągu dwóch dni.
Największa gazeta w Łodzi to prorządowa „Republika” – osiąga nawet trzydzieści tysięcy egzemplarzy nakładu. Wraz z wychodzącym dwa razy dziennie sensacyjnym „Expressem Ilustrowanym” należy do magnata prasowego Maurycego Poznańskiego. „Kurier Łódzki” wydawany przez adwokata Jana Stypułkowskiego przyciąga czytelników kolumną sportową i nazwiskami znanych literatów – piszą dla niego Kornel Makuszyński i Emil Zegadłowicz.
Robotnicy sięgają po „Łodzianina”, oficjalny organ Polskiej Partii Socjalistycznej, który wciąż jest konfiskowany przez cenzurę i ma przerwy w wydawaniu.
Miejsce na rynku wywalczyła też „Wolna Myśl. Wolne Żarty”, drukująca pornograficzne opowiadania, erotyki i dwuznaczne dowcipy.
W jidysz ukazują się „Najer Foks-blat” i „Lodzer Togbłat”. Niemcy mieszkający w Łodzi sięgają po prohitlerowskie „Freie Presse” lub sprzyjającą Polakom „Neue Lodzer Zeitung”.
Gazet jest wiele, o czytelnika trzeba walczyć. Krew na pierwszej stronie podnosi sprzedaż.
Morderstwa, rabunki, włamania, romanse, procesy, eksmisje, strajki, pożary, bankructwa, samobójstwa, skandale – takich tekstów oczekują redaktorzy. Dziennikarze polują na sensacje, wykradają sobie tematy i przepisują wiadomości z innych gazet pod swoim nazwiskiem.
Można też przywłaszczyć sobie cały tytuł. Tak jak zrobił to ojciec Jerzego, Jan Urbach, ze wspólnikami.
*
Cofnijmy się o kilka lat. Najstarszym wielkim łódzkim dziennikiem po pierwszej wojnie jest „Głos Polski”, należący do literata i publicysty Marcelego Sachsa. Sachs słynie z rzetelności, wydaje kilka dodatków, drukuje wiersze poetów z grupy Meteor i zatrudnia najlepszych dziennikarzy, wśród nich – Gustawa Wassercuga, Jana Urbacha i Eugeniusza Kronmana. Ma też skarb każdego wydawcy – stałych prenumeratorów, którzy zapewniają wydawnictwu regularny dochód.
Urbach marzy o wydawaniu własnej gazety, ale trwa przy szefie nawet wtedy, gdy w 1923 roku dwaj dziennikarze „Głosu” zakładają konkurencyjną „Republikę”, która błyskawicznie podbija rynek.
Kolejna okazja pojawia się sześć lat później. Sachs choruje na gruźlicę, lekarze zalecają kurację zagraniczną. Właściciel „Głosu Polskiego” wyjeżdża, wydzierżawiając tytuł spółce, którą założyli zaufani współpracownicy – Wassercug i Kronman. Obaj wydają już w tym czasie własną popołudniówkę, jednak „Ilustrowanej Prasie Codziennej” daleko do popularności „Głosu”.
Sachsa nie ma w Łodzi już od jakiegoś czasu, Wassercug i Kronman postanawiają działać. Do planu włączają Urbacha. Wynajmują lokal na Piotrkowskiej 101 i maszynę drukarską. Starą redakcję zamykają i zabierają z niej najcenniejsze rzeczy – listę prenumeratorów, wykaz ogłoszeniodawców oraz księgi handlowe.
W czwartek 31 stycznia 1929 roku „Głos Polski” informuje na pierwszej stronie:
„Do naszych Sz. Czytelników!
W dniu dzisiejszym dotychczasowy zespół Redakcji, Administracji i Drukarni wydaje ostatni numer Głosu Polskiego.
Cały bez wyjątku personel kontynuować będzie pracę w wielkim dzienniku p.t. »GŁOS PORANNY«, którego pierwszy numer ukaże się w dniu jutrzejszym.
Przejście całego składu osobowego wydawnictwa stanowi zupełną rękojmię, iż pismo nasze pod względem kierunku i założeń ideowych nie ulegnie żadnej zmianie.
Mamy nadzieję, że i na przyszłość będziemy się cieszyć zaufaniem i sympatją, jakiemi dotychczas obdarzali nas nasi Sz. Czytelnicy.
Redakcja”1*.
Do prenumeratorów trafia list z informacją, że zamiast „Głosu Polskiego” od tej pory będą otrzymywać „Głos Poranny”. Oba tytuły wyglądają niemal identycznie, kosztują też tyle samo – dwadzieścia pięć groszy.
Wiadomość błyskawicznie rozchodzi się po mieście. W redakcji „Republiki”, też mieszczącej się na Piotrkowskiej, trwa narada. Dawni współpracownicy Sachsa postanawiają ratować pryncypała. Wysyłają do „Głosu Polskiego” uzbrojoną w łomy ekipę, która ma wyważyć drzwi i odzyskać redakcję.
Gazeciarze pracują już jednak dla kogoś innego. Rozbiegli się po mieście z nowym dziennikiem, „Głosem Porannym”.. „Kooon nie żyyyje!”, „Strzaaaały na Taaargoooweeej” – drą się sprzedawcy.
Lepszej okazji na debiut nowego tytułu nie można sobie wymarzyć. Miasto huczy od plotek.
„Dyr. Albert Kon zamordowany!” – krzyczy tytuł w „Głosie Porannym”. „Zredukowany robotnik oddał sześć celnych strzałów do dyrektora przędzalni »Widzewskiej Manufaktury«. Ciężko ranny przemysłowiec strzelił do mordercy i zadał mu śmiertelną ranę w brzuch”².
Ofiarą jest najmłodszy, dwudziestosześcioletni syn Oskara Kona, jednego z najbogatszych fabrykantów, o którym w Łodzi mówi się „król Widzewa” (bo zmienił przemysłową osadę w przynoszące krocie przedsiębiorstwo) albo „widzewski królik” (bo tak szybko goni za pieniędzmi). W przyszłości Jerzy Urban napisze o nim książkę.
Resztę strony zajmują szczegóły tragedii. Widać, że numer robiony jest w pośpiechu. Choć początek tekstu informuje o śmierci napastnika, pod koniec czytelnik dowiaduje się, że mimo postrzału przeżył on operację.
„Głos Poranny” zachęca też do prenumeraty – kto opłaci ją natychmiast, otrzyma bilet do pierwszorzędnego kina lub cenną książkę. Pod wydaniem podpisuje się Jan Urbach.
Na reakcję współpracowników Sachsa nie trzeba długo czekać. Następnego dnia „Głos Polski” ogłasza, że stał się ofiarą „niesłychanego w dziejach prasy” zamachu:
„Byli pracownicy zdewastowali straszliwie drukarnie i administracje »Głosu Polskiego«. »Głos Polski« wytacza winnym sprawy kryminalne i cywilne. Przez cały dzień wczorajszy zgłaszali się do naszej Administracji telefonicznie Prenumeratorzy i Czytelnicy »Głosu Polskiego« z oświadczeniem, iż przysłano im do domu jakieś obce i niepotrzebne pismo, i że żądają nadsyłania im »Głosu Polskiego« a nie naśladownictwa”³.
Marceli Sachs ma też inne kłopoty. W kolejnych numerach „Głos Polski” poszukuje do pracy chłopców, dorosłych, a nawet starszych ludzi do roznoszenia gazet.
„Głos Poranny” odpowiada na zarzuty: żadnego zamachu nie było. Byli współpracownicy poinformowali właściciela listem poleconym, że nie zamierzają dalej dla niego pracować. Listę prenumeratorów już oddali, żadnych szkód nie poczynili. Stare pismo wydają pod nowym tytułem, bo bali się, że „przejdzie w niepowołane ręce” (czyli do konkurencyjnej „Republiki”). Czy dla szanownych czytelników wszystko jasne?
„C’est le Kon, qui fait le façon!” – demaskuje „Głos Polski”⁴. Zgrabny tytuł można przetłumaczyć jako: „To Kon wyznacza ton!”. O „Głosie Porannym” zwolennicy Sachsa mówią, że jest „końskim pismem” – bo pieniądze na jego wydawanie płyną od Oskara i Maksa Konów. Sachs zarzuca byłym współpracownikom, że zdradzili socjalistyczne ideały i służą królowi Widzewskiej Manufaktury, znanemu z wyzyskiwania robotników.
Ulica Piotrkowska w Łodzi, rok 1928.
Na czytelnikach, przyzwyczajonych do ciągłych awantur między konkurencyjnymi redakcjami, nie robi to wrażenia. Nowy tytuł jest atrakcyjniejszy. Poza tym uwagę przyciągają kolejne sensacje, takie jak proces Stanisława Łaniuchy, który z zimną krwią zamordował właścicieli składu fortepianów przy ulicy Piotrkowskiej oraz ich służącą.
„Głos Polski” ukazuje się z przerwami spowodowanymi kłopotami finansowymi niemal do końca 1929 roku. W grudniu Sachs próbuje pobić konkurentów ich własną bronią – zmienia tytuł na „Głos. Poranny Dziennik dla Wszystkich”, obniża cenę gazety do dziesięciu groszy i reklamuje się jako „najtańsze pismo w Łodzi”. To doprowadza go do ruiny. Umrze zadłużony pięć lat później.
„Głos Poranny” ma się za to coraz lepiej. Dziennik ukazuje się w Warszawie, ma korespondentów w Wiedniu, Paryżu, Londynie i Rzymie, rozchodzi się również na prowincji. W niedzielę drukowany jest „Dodatek Ilustrowany” (potem „Rewia Ilustrowana Tygodniowa”) i „Mój Głosik” dla dzieci. W dodatku literackim publikują Józef Czechowicz, Józef Wittlin, Ilja Erenburg.
Do spółki Kronmana, Wassercuga i Urbacha dołącza wkrótce Stefan Nirnstein – elektryk, który odkrywa w sobie talenty sprzedawcy i dziennikarza i przeprowadza udaną kampanię ogłoszeniową dziennika. Gazetę finansowo wspiera też teść Jana Urbacha, Marek Brodacz.
*
W czwartek 3 sierpnia 1933 roku „Głos Poranny” informuje, że urząd czystości rasowej w Berlinie oblegają mieszkańcy pochodzenia żydowskiego, którzy chcą uzyskać zaświadczenie o aryjskości (W hitlerowskim piekle. Ponury przywilej – głosi tytuł). We Włoszech premier Benito Mussolini centralizuje władzę i umacnia faszyzm. W USA prezydent Franklin Delano Roosevelt walczy ze skutkami Wielkiego Kryzysu. W Łodzi trzydziestosiedmioletnia Leokadia Kosińska w przystępie zazdrości strzela do młodszego kochanka i sąsiadki, po czym odbiera sobie życie.
Tego dnia – choć gazeta o tym nie wspomina – przychodzi też na świat syn Jana Urbacha i Marii z domu Brodacz.
Imię dla dziecka wybrała matka pod wpływem podróży do Wielkiej Brytanii. Król Jerzy V włada największym imperium w historii ludzkości.
* W cytatach zachowano interpunkcję i ortografię oryginałów.ROZDZIAŁ 4
UWAŻAJ: DZIECKO!
W roku narodzin syna redaktor Jan Urbach ma trzydzieści osiem lat. Dla jego żony, pięć lat młodszej, to ostatni moment na bezproblemową ciążę. Dwie poprzednie usunęła.
Jan ma nienaganny życiorys żydowskiego inteligenta, urodzonego u schyłku XIX wieku w nieistniejącym kraju nad Wisłą. Dorastał pod rządami rosyjskimi, studiował pod niemieckimi, walczył pod polskimi.
Skończył kupiecką szkołę handlową w Łodzi i studia inżynierskie w Liège w Belgii (z wilczym biletem za udział w szkolnym strajku przeciw carowi nie miał czego szukać na uczelniach w Kongresówce). W czasie Wielkiej Wojny zdobył indeks Wydziału Elektrotechnicznego Politechniki Warszawskiej. Zdawał egzaminy i jednocześnie wykładał na uniwersytetach robotniczych. W listopadzie 1918 roku rozbrajał Niemców w Warszawie, potem bronił Lwowa przed żołnierzami ukraińskimi, a w czasie wojny polsko-bolszewickiej zgłosił się na ochotnika do Legii Akademickiej Wojska Polskiego. Służył w sztabach kolejnych dywizji, po demobilizacji wrócił na uczelnię. Życie polityczne buzujące w niepodległej Polsce okazało się ciekawsze od problemów inżynierskich. Z ław pierwszego polskiego sejmu Jan Urbach słał korespondencje do łódzkich gazet. Lewicowe przekonania przypieczętował legitymacją członka Polskiej Partii Socjalistycznej.
Małżonkiem jest już niemal dekadę – od 1924 roku. Uczucie zakiełkowało ponoć podczas wspólnej jazdy automobilem, gdy pojazd wylądował w rowie.
On zwraca się do niej Masiuchna, ona nazywa go Janeczkiem.
Maria, zwana Masią, dzieciństwo spędziła w rosyjskim Bielsku Podlaskim, po rewolucji przeniosła się z bliskimi do Helsinek (rodzinna legenda głosi, że zgodę na wyjazd wyprosiła u Trockiego jej starsza siostra). Po wojnie światowej przeprowadziła się do Polski. Studiowała w Berlinie i Wiedniu, ukończyła klasę fortepianu w konserwatorium. Pracować nie musi – ojciec jest fabrykantem, zamężnej córce wypłaca co miesiąc dwieście złotych pensji.
Redaktor Jan Urbach zarabia miesięcznie około dwóch tysięcy złotych, do tego ma zagwarantowany roczny udział w zyskach spółki wydającej „Głos Poranny”.
Kwota jest bajeczna. Podobną pensję (dokładnie: dwa i pół tysiąca złotych) wypłaca Nikodemowi Dyzmie, karierowiczowi z powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza, lichwiarz Kunicki.
„Ba! Żeby chociaż ze trzy miesiące wytrwać. A może pół roku?…”⁵ – marzy Dyzma.
Nauczyciel w tym czasie otrzymuje od dwustu do trzystu złotych. Kilogram chleba kosztuje trzydzieści groszy, za kawę w eleganckiej kawiarni trzeba zapłacić złotówkę, za kieliszek francuskiego koniaku – trzy razy tyle.
Jan, Maria oraz ich syn Jerzy mają również kapitał, którego wartość dopiero rośnie: dobry aryjski wygląd.
*
Łódź jest drugim co do wielkości miastem w Polsce i jedynym, w którym większość mieszkańców gnieździ się ze współlokatorami w jednoizbowych mieszkaniach.
Miasto wciąż przypomina „ziemię obiecaną” – przekładaniec warstw wielkich pieniędzy, nędzy i popiołów z pożarów, które zapewniają wypłatę odszkodowań i oddalają widmo bankructwa. Zasypia i budzi się w huku maszyn tkackich, potężnieje napędzane energią ponad pół miliona mieszkańców – dwie trzecie to Polacy, co trzeci to Żyd, co dziesiąty Niemiec. Pałace fabrykantów wyrastają obok czynszowych kamienic, w których łóżka wynajmuje się na godziny.
Do domu przy ulicy Piotrkowskiej 134 Urbachowie wprowadzają się w połowie lat trzydziestych. Posesja należy do Helmuta Schwartza, właściciela tartaku i składu drewna. Mieszkanie trzyosobowej rodziny znajduje się w oficynie. Od frontu Schwartz buduje reprezentacyjną modernistyczną kamienicę z opływowymi wykuszami. Za dwiema bramami ukryty jest niewielki ogród, rzadkość przy Piotrkowskiej. Niemal sto lat później mieszkańcy wciąż będą go zazdrośnie strzegli.
Jan i Maria wierzą w nowoczesność, postęp i swobodę obyczajów. Przysięgę małżeńską traktują jako rzecz umowną (ale będą ze sobą aż do śmierci). Nie zamierzają zmarnować życia w dusznych mieszczańskich salonach, wdychając stuletni kurz, który osiadł na przyciężkawych meblach. Nowa epoka stawia na prostotę, wygodę i higienę.
Młodemu małżeństwu wystarczą skromne cztery pokoje ze służbówką, centralnym ogrzewaniem, ciepłą wodą w łazience lecącą prosto z kranu i telefonem. Do tapczanu w sypialni państwo Urbachowie każą przykręcić stół, przy którym – nie wychodząc z łóżka – jedzą posiłki, czytają gazety, odpowiadają na listy lub pracują.
Budzą się około dziesiątej rano. Po śniadaniu służąca przyprowadza ich syna, który grzecznie kłania się ojcu i matce na przywitanie. Wychodzą z domu razem – Jan do redakcji, Masia do kawiarni. Obiad jest podawany zawsze w dwóch wersjach – osobno dla Jerzego, osobno dla rodziców, którzy dbają o lekkostrawną dietę. Na ich talerzach pojawiają się zazwyczaj gotowane warzywa i drób.
Po posiłku obowiązkowa drzemka. Po niej syn składa rodzicom drugą i ostatnią w ciągu dnia wizytę. Popołudnie ojciec przeznacza na pracę w redakcji a matka – na utrzymywanie kontaktów towarzyskich.
Wieczorem, gdy maszyny drukarskie wypluwają kolejne strony gazet, Jan i Maria wędrują do kawiarni Ziemiańska, w której zwykle przesiadują dziennikarze, albo modnej Grand Café na parterze Grand Hotelu. Do domu wracają około północy.
Jerzym początkowo zajmuje się niemiecka niańka. Ewangelicka zakonnica przyjechała razem z matką i noworodkiem ze szpitala do domu. Wkrótce potem zrzuciła habit, zaczęła sprowadzać kochanków i straciła posadę.
Kilkuletni Jerzy kilka godzin w ciągu dnia spędza w przedszkolu. W Łodzi działają ochronki miejskie i społeczne, lecz chłopiec uczęszcza do jednej z kilkunastu placówek prywatnych – przedszkola Wesołkówny, Hildenbrandówny, Paszkówny lub Jasińskiej.
Na pewno nie do tych, które prowadzą Kacenelson Nach lub Marchew Lipsztajn.
Około jedenastej chłopca do przedszkola odprowadza opiekunka. Zawsze przychodzą spóźnieni. Jurek skarży się, że podczas nauki francuskiego czuje się, jakby ktoś ściskał mu głowę żelazną obręczą. Rodzice zgodzili się, by opuszczał poranne godziny. Jest z tego pewien pożytek – gdy dorośli nie chcą, żeby syn ich rozumiał, przechodzą na francuski. Oboje mówią też płynnie po niemiecku i rosyjsku.
Jerzy Urban nigdy nie nauczy się żadnego języka obcego. Z francuskiego zapamięta tylko attention: l’enfant! („uważaj: dziecko!”), którym ostrzegali się rodzice, i combien? („ile?”) – gdy rozmawiali o sprawunkach.
Mały Jurek vel Pedro.
O edukację muzyczną chłopca dba prywatna nauczycielka. Pod jej okiem stuka w domu w klawisze pianina. Z tej nauki też nic nie będzie.
W przedszkolu Jerzy musi stosować się do zasad: nie ciągnąć dziewczyn za włosy w trakcie pogadanek, równo klaskać podczas śpiewu i nie oszukiwać w grach. W swoim pokoju z werandą, której okna wychodzą na ogród, sam ustala reguły zabawy.
Najbardziej lubi wyobrażać sobie, że jest cesarzem wszechświata. Z prześcieradła drapuje na ramionach królewską szatę, rysuje własne pieczęcie i obmyśla dekrety, wydaje rozkazy wymyślonym poddanym. Wdrapuje się na krzesło i pozdrawia wiwatujące na jego cześć tłumy.
Lubi się przebierać. W kapeluszu mariachi, kamizelce i ściśnięty szarfą, trzymając się pod boki, śpiewa innym przedszkolakom piosenkę Ja jestem Pedro, Hiszpan wesoły.
Nie cierpi gryzących wełnianych sweterków i rajtuzów. Bez słowa sprzeciwu nosi wymarzony strój tyrolski, choć skórzane spodenki na szelkach obcierają uda do krwi. Ból warto przetrzymać, bo na Piotrkowskiej oglądają się za nimi przechodnie: nie wiadomo, czy z powodu oryginalnego, przekrzywionego kapelusika i zgrabnej marynarki, czy raczej kościanych guzików z wzorami przypominającymi swastyki.
Jurek jest bardziej podobny do matki niż do ojca. Mają identycznie wykrojone wąskie oczy. Marię martwią jednak odstające uszy syna. Prowadzi go nawet do lekarza. Doktor zaleca stosowanie na noc plastra, który ma skorygować defekt.
Rodzice nie przejmują się wychowaniem jedynaka. Denerwuje ich jednak, gdy kaprysi przy jedzeniu i rozgrzebuje widelcem jarzyny na talerzu. Zapraszają do domu syna dozorcy. Jerzy ma wziąć przykład z tego, jak rówieśnik bez grymaszenia zmiata wszystko z talerza.
– U mnie w domu w barszczu pływa fasola, boczek i ziemniaki. A to tutaj to tylko czerwona woda – krzywi się chłopak i odsuwa talerz.
Najwięcej czasu Jurek spędza ze służącymi.
Kucharka Gienia ma męża komunistę, który odsiaduje wyrok w więzieniu. Młodsza od niej Jadzia jest córką szewca, zdała małą maturę i jej głównym zadaniem jest doglądanie Jurka. Dzielą służbówkę w mieszkaniu Urbachów na Piotrkowskiej.
Jadzia (wygląda jak Mary Poppins: wcięty w pasie żakiet, bucik na obcasie, broszka pod szyją, modny kapelusik) codziennie spaceruje z Jerzym wzdłuż Piotrkowskiej, na której od rana do wieczora coś się dzieje. Raz podczas przechadzki chłopiec rzuca butelką w drzewo, ta odbija się i rani opiekunkę w głowę.
– Pan Jan do końca życia będzie mi płacił rentę – płacze Jadzia, którą trzeba zawieźć do lekarza. W końcu daje się jednak udobruchać.
Na Piotrkowskiej można spotkać Żydów w chałatach i jarmułkach, brodatych i przygarbionych. Chłopiec w tyrolskim stroju nie ma pojęcia, że coś go z nimi łączy. Pracę w domu Urbachów mogą dostać wyłącznie gojki, najlepiej niewierzące. Rodzice pilnują, by syn nie przesiąkł religijnymi miazmatami. Powiedzą mu, że jest Żydem dopiero w czasie wojny. Również wtedy zmienią nazwisko.
O przyjaciołach Urbachowie mówią amchu lub ex nostris. Po hebrajsku i łacinie zwroty te mają podobne znaczenie: „swój”, „nasz lud”, „nasi”.
„Nasi” są wykształceni i nie muszą martwić się o utrzymanie. Romansują, żenią się i rozwodzą w swoim gronie. Piszą i czytają w kilku językach (tylko nie w jidysz). Grają na pianinie i recytują Tuwima. Autor Jarmarku rymów też zresztą przychodzi z wizytą na Piotrkowską 134. Z Janem Urbachem znają się od dzieciństwa – w majątku Bedoń pod Łodzią uzbrojeni w łuki, strzały i tomahawki toczyli bitwy z bladymi twarzami.
(Po drugiej wojnie światowej ojciec zabierze Jerzego do domu poety w Aninie pod Warszawą. Przyniesie też autograf: „Kochanego Jurka pozdrawia Julian Tuwim”. Urban list ostentacyjnie wyrzuci, wielbi w tym czasie Majakowskiego).
„Nasi” żyją w Łodzi, Warszawie, Paryżu, Nowym Jorku, Londynie i Moskwie. Wciąż na walizkach i kufrach, zmieniają miejsce zamieszkania. Rodzice Jerzego też dyskutują o emigracji. Jan planuje założyć w Paryżu wydawnictwo razem z pisarzem Ilją Erenburgiem i przenieść się z rodziną do Francji.
„Nasi” są Żydami, ale nie przestrzegają szabasu i nie wchodzą do synagogi. Gardzą handlującymi na Piotrkowskiej chałaciarzami i litwakami, którzy przyjechali ze Wschodu. Goje budzą ich ciekawość, zwłaszcza ci z wyższych sfer. Gdy mieszkanie Urbachów odwiedza arcybiskup mariawitów, z którymi Jan prowadzi interesy, sąsiedzi obserwują wizytę zza firan. Każdy chce zobaczyć, jak kościelny dostojnik w bogatej szacie, z żoną zakonnicą u boku, kroczy przez podwórko.
W grudniu ulica Piotrkowska błyska świątecznymi lampkami i neonami, a magazyny zachęcają do kupowania „najmilszych podarunków” – radioodbiornika Philips, pióra wiecznego Parker, kolejki Kraus, blaszanych samochodów Payá Hermanos. W tym czasie służące Gienia i Jadzia często wzdychają, patrząc na Jerzego:
Wychowanie Jurka rodzice powierzyli służącym – Jadzi i Gieni.
– Biedny malec, znów nie dostanie prezentu.
W domu Urbachów nie obchodzi się świąt.
Do swoich czytelników „Głos Poranny” kieruje jednak przed Bożym Narodzeniem chrześcijańskie posłanie. W Wigilię 1937 roku dziennik obwieszcza: „Pokój ludziom dobrej woli. Bóg się rodzi! Miłość Jego wielkie imię a świątynią cały świat. Ileż rok bieżący zasiał w kraju naszym w duszach ludzkich szkodliwych ziarn nienawiści, jakąż wykopał przepaść w współżyciu synów tej samej ziemi – ojczyzny”⁶.
„Mój Głosik”, tygodniowy dodatek do „Głosu Porannego” dla dziatwy, ocieka lukrem jak świąteczny piernik. Święty Mikołaj poświęca własną brodę, żeby obdarować ubogą dziewczynkę ciepłą sukienką, niezliczone aniołki w niebie pracują nad pakowaniem prezentów, dziecięce głosiki śpiewają kolędy i nawet świąteczna krzyżówka przybrała kształt choinki.
Jest też list do Świętego Mikołaja:
O co cię proszę? To nie są żarty.
Przynieś mi, – proszę – prawdziwe narty.
I spraw, gdy w dzień twój słońce zaświeci,
Żeby się wszystkie cieszyły dzieci!
I spraw – niech wiara wszystkich pokrzepi,
Że dosyć smutku, że będzie lepiej!
O to cię proszę w dzień twego święta,
I wiem, o wszystkim będziesz pamiętał.
I kończę – oto mój podpis leży:
Całuję Ciebie – Twój mały Jerzy⁷.
Jerzemu z Piotrkowskiej jest nieco przykro, że w domu nie ma drzewka zdobionego słodyczami i lampkami. Służące przynoszą mu niewielką choineczkę, na której wieszają zrobione z papieru gwiazdki.
– Jak to tak odbierać dziecku radość ze świąt – mruczą pod nosem, kładąc pod gałązkami tanią zabawkę. Rodzice przewracają oczami, ale nie każą wynieść świerczka na śmietnik.
Wakacje, podczas których Jan i Maria odpoczywają za granicą, Jurek spędza u dziadków.
Marek Brodacz jest właścicielem tkalni i wykańczalni w Zgierzu. Fabryki, choć borykają się z kryzysem, strajkami i pożarami, przed samą wojną zatrudniają stu sześćdziesięciu pięciu pracowników.
Brodacz opuścił rodzinny Bielsk Podlaski i zbił majątek na dostawach wojennych w Rosji. W Adelmówku zbudował letnią rezydencję otoczoną ogrodem i parkiem, z kanalizacją, bieżącą wodą i elektrycznością. Każda z czterech córek ma w niej osobne mieszkanie. Oprócz pałacyku zwieńczonego kopulastą wieżyczką (miejscowi uważają, że jest pokryta platyną) Marek Brodacz ma też mieszkanie w Łodzi, samochód i szofera.
Dzięki fotografowi, który pewnego letniego dnia pojawił się w willi Brodacza, można podejrzeć skrawek codziennego życia w Adelmówku. Za solidnym stołem, nakrytym białym obrusem i zastawionym porcelaną, siedzi mężczyzna z niewielkim wąsikiem, w garniturze skrojonym idealnie na jego postawną sylwetkę. Wokół skupiła się rodzina – ojciec, żona i cztery córki. Jedna z nich, Mela, stoi w drzwiach, jakby szykowała się do odejścia.
Nie wiadomo, jakim cudem czarno-biała odbitka przetrwała wojnę. Większość osób z fotografii zginęła w nazistowskich obozach i gettach.
Babcia (jej imię zostało zapomniane, na fotografii zajęła miejsce pośrodku stołu) urodziła się w Mińsku w rodzinie Frumkinów, ustosunkowanych rosyjskich Żydów. W Łodzi czuje się cudzoziemką. Z mężem rozmawia po polsku, ale kłóci się po rosyjsku. W porównaniu do swojego rodzeństwa (jest ich wszystkich jedenaścioro) wiedzie spokojne i monotonne życie*.
W Adelmówku Jerzy zwykle się nudzi. Dziadek i babcia większość czasu spędzają w Łodzi, do willi wracają na koniec tygodnia. Dopiero wtedy coś się dzieje – odbywają się koncerty w ogrodzie, mecze tenisowe i przyjęcia na kilkadziesiąt osób.
W porównaniu z Frumkinami i Brodaczami dziadkowie ze strony ojca mają nudne, mieszczańskie korzenie. Prowadzą zakład optyczny przy Piotrkowskiej w Łodzi.
„Każdy przed wyjazdem na lato powinien zaopatrzyć się w ciemne okulary chroniące oczy od słońca w firmie Szymon Urbach, sp. z o.o., Piotrkowska 33, tel. 222-23” – reklamuje „Głos Poranny”⁸. W dębowych witrynach leżą lorgnony i binokle dla pań i panów z towarzystwa, szkła dla kolarzy, cyklistów i automobilistów, a także narzędzia chirurgiczne i przybory lekarskie.
Dziadkowie Urbachowie, Szymon i Michalina (z domu Glücksohn), również nie są religijni. W ich domach Jerzy słyszy język polski, rosyjski, niemiecki lub francuski, ale nigdy jidysz.
*
Redakcja „Głosu Porannego” znajduje się między sklepem optycznym Szymona Urbacha a mieszkaniem rodziców Jerzego. Redaktor naczelny przyjmuje interesantów między szóstą a siódmą wieczorem. W drugiej połowie lat trzydziestych pismo ukazuje się w nakładzie około pięciu tysięcy egzemplarzy, nie ukrywa lewicowych sympatii i niechęci do endecji. Czasem zdarzają się ingerencje cenzury lub konfiskata nakładu. Na ogół jednak sanacyjne władze są dla „Głosu” pobłażliwe.
Polemiki z konkurencją nie są na łamach gazet niczym wyjątkowym i przyciągają uwagę czytelników („Mój ty malutki Gutasku” – zwraca się do Gustawa Wassercuga z „Głosu” na łamach „Expressu” redaktor naczelny Władysław Polak).
Czasem spory wykraczają poza granice Łodzi. Na łamach „Kuriera Poznańskiego”, organu Stronnictwa Narodowego, Feliks Fikus zarzuca Janowi Urbachowi, że jest radzieckim agentem. Dowodem ma być zdjęcie redaktora „Głosu” wychodzącego z poselstwa radzieckiego w Warszawie z pakunkiem w ręku. Urbach wytacza Fikusowi proces o zniesławienie i wygrywa. Jak twierdzi, w pakunku miał nowości wydawnicze, które „Głos” drukował w dodatku literackim⁹.
Synowie Fikusa i Urbacha, Dariusz i Jerzy, zaprzyjaźnią się w przyszłości w redakcji „Polityki”.
W roku 1938 wydawnictwo „Głos Poranny. Jan Urbach i spółka” zatrudnia pięćdziesięciu robotników, piętnastu urzędników, pięciu zecerów i trzech linotypistów. Posiada też własną rotacyjną maszynę drukarską.
Gazeta przynosi zyski, na horyzoncie nie ma większych kłopotów. Jan Urbach ma wśród kolegów opinię wesołka. Napełnia spluwaczkę w redakcji czerwonym atramentem, tak żeby ten, kto z niej skorzysta, myślał, że pluje krwią. Albo podmienia czekoladki w bombonierce kupionej przez kolegę dla ukochanej na gumki do zmazywania.
Gazeta nie może funkcjonować bez naczelnego, Jan Urbach nie może żyć bez gazety. W domu stolarz zamontował mu dodatkowe półki, na które odkłada niedoczytane dzienniki i magazyny.
W sierpniu 1939 roku Jurek obchodzi szóste urodziny. Rodzice chcą, żeby dobrze je zapamiętał. Przyjęcie przypomina bankiet dla dorosłych. W pokoju stanął bar, starszy kolega przebrany we frak odgrywa rolę kelnera. Kręci się płyta na gramofonie. W jednej z paczek jubilat znajduje indiański łuk, dzidę i strzały. Musi je natychmiast oddać, bo matka panikuje, że się pokaleczy. W zamian przynosi mu pudełko ołowianych żołnierzyków.
Chłopiec czuje się zawiedziony. Dość ma komenderowania armiami figurek. Chciałby spotkać prawdziwych żołnierzy.
* Według Urbana większość rodzeństwa Frumkinów próbowała dostać się na karty podręczników historii Rosji. Najbliżej osiągnięcia celu była siostra, która została rewolucjonistką i specjalizowała się w zamachach na wysokich urzędników rosyjskich. Po nieudanym strzale do mera Moskwy z rozkazu cara została skazana na śmierć. Powieszenie kobiety odbiło się echem w Europie. Druga z sióstr wraz z mężem towarzyszyła Leninowi w słynnej podróży pociągiem z Zurychu do Rosji, która zmieniła losy Europy. Następny z rodzeństwa Frumkinów, kolejarz, przestawił na czas zwrotnicę i uratował cara przed kraksą pociągu. Kolejny został sowieckim wiceministrem finansów i przepadł bez wieści w czasie czystek. Trzeci z braci zarządzał radzieckimi archiwami i żył w ciągłym lęku przed Stalinem. Siostra Szerszeniowska (po mężu) zatrzymywała się w Adelmówku w drodze do Szwajcarii. Jako przyjaciółka chłopów kazała podawać prostą strawę – gotowane kartofle, czarny chleb i kapustę. Służba nie była z tego zadowolona, bo musiała przygotowywać oddzielne posiłki. Jerzy Urban był dumny z tej rodzinnej historii.ROZDZIAŁ 7
POLONEZ GENERAŁA KIENIEWICZA
– Ładuj! Salwą! Pal!
Wystrzały przecinają powietrze, aż drżą liście na drzewach. Żołnierze zabezpieczają karabiny i odwieszają broń na ramię.
Wojskowa orkiestra gra marsza. Nad grobem przemawia pułkownik w stanie spoczynku.
Pogrzeb Jana Urbana odbywa się we wrześniu 1987 roku na cmentarzu wojskowym na Powązkach w Warszawie w asyście kompanii honorowej.
Syn napisze: „Honorom tym urągała bardzo cywilna, delikatna, superwrażliwa i miękka osobowość mojego ojca”²².
Jan Urban nie lubił zakładać munduru. Ale czasami nie miał wyjścia.
Tarnopol
Wiosna 1944 roku. Jerzy z rodzicami stoją pod ścianą kamienicy w Tarnopolu. Niemieccy żandarmi celują z karabinów w grupę mieszkańców. Ktoś się modli, komuś łzy ciekną po policzku.
– Byłem zupełnie spokojny, że nic mi się nie stanie. To nie był owoc żadnej wiedzy, tylko dziecięcej niewiary w śmierć – powie wiele lat później Jerzy Urban.
Mijają sekundy, komenda „Cel! Pal!” jednak nie pada. Żandarmi opuszczają broń i każą Polakom wynosić się z miasta.
Pod Tarnopolem uciekinierzy znajdują opuszczony folwark. Mają dach nad głową, ale grozi im głód.
Masia z młodym nauczycielem wyprawiają się ze strefy radzieckiej do wciąż jeszcze niemieckiego Tarnopola po ukryte papierosy i wódkę. Chcą wymienić je u chłopów na jedzenie.
Nie ma ich do wieczora, Jerzy się niepokoi. Biegnie do okna, kiedy z daleka słyszy znajomy głos i śpiew. Matka idzie, chwiejąc się na nogach, podtrzymywana przez nauczyciela i śpiewa czysto po niemiecku Lili Marlene.
– Czego się gapisz? Marsz do łóżka! – wrzeszczy na jego widok. Dodaje przy tym: – Niech żyje Polska!
Jedzenie pojawia się dopiero z żołnierzami radzieckimi. Oddziały gnają przed sobą stada bydła, dzielą się z mieszkańcami mięsem, mlekiem i masłem. Cywile odwdzięczają się im, skręcając papierosy.
Sumy
Jan wita Armię Czerwoną z mniejszym entuzjazmem. Zostaje zmobilizowany i jedzie pociągiem na wschód. W zatłoczonym wagonie towarowym wraz z grupką mężczyzn rozważa, czy czeka ich zsyłka czy rozstrzelanie, tak jak oficerów w Katyniu. Uciec z pociągu nie ma jak, umawiają się więc, że spróbują wtopić się w tło i udawać oderwanych od pługa chłopów, którzy również zostali powołani do wojska.
Pociąg zatrzymuje się siedemset kilometrów od Tarnopola, w Sumach koło Charkowa. Na peronie Jan od razu wpada na znajomych z Łodzi. Niektórzy noszą już mundur Armii Polskiej, którą w Związku Radzieckim formuje generał Zygmunt Berling.
Jest wśród swoich. Nie musi kryć pochodzenia ani grać analfabety. Dostaje oficerską gwiazdkę, przydział do IV Dywizji Piechoty i rozkaz przygotowania gazety, która ma zagrzewać żołnierzy do walki.
Budzanów
Jerzy z matką, ciotką i kuzynką wracają z folwarku pod Tarnopolem do Budzanowa.
Łup! Łup! Łup! – w budę furgonetki, którą się zabrali, uderzają buty wisielców. Po obu stronach szosy kołyszą się trupy ukraińskich partyzantów, wymordowanych przez radzieckich żołnierzy.
Po powrocie do miasteczka siostry muszą szukać pracy. Masia prowadzi sklep dla żołnierzy (ciągle wybuchają w nim awantury, bo alkohol jest na kartki, a czerwonoarmiści wymachują bronią i domagają się dodatkowego przydziału). Róża dostaje pracę w gminie jako buchalterka. Po kilku tygodniach w Budzanowie zjawia się Jan w polskim mundurze i oświadcza, że zabiera żonę i syna do wojska.
Z mieszkańcami Budzanowa Jerzy Urban spotka się kilkanaście lat później w Koźlu nad Odrą, gdzie Polacy zostaną przesiedleni po wojnie. Oni będą twierdzili, że doskonale wiedzieli o żydowskim pochodzeniu jego rodziny i chronili ją przed Niemcami. On napisze złośliwy reportaż o awansie cywilizacyjnym, który spotkał repatriantów ze Wschodu.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_