Urbex History. Fukushima. Wchodzimy do skażonej strefy - ebook
Urbex History. Fukushima. Wchodzimy do skażonej strefy - ebook
Druga książka twórców kanału Urbex History
Witajcie na następnej wyprawie – tym razem zabierzemy was do Japonii, a głównym celem naszej podróży będzie skażona strefa w Fukushimie.
Japończycy mówią, że czas w tym miejscu zatrzymał się 11 marca 2011 roku, kiedy tsunami wywołane przez największe od 140 lat trzęsienie ziemi doprowadziło do awarii reaktorów w elektrowni atomowej Fukushima Daiichi. Miasta i wioski w promieniu kilkudziesięciu kilometrów opustoszały. Przykrył je opad z radioaktywnej chmury.
Jak jest tam teraz, prawie dekadę później? Czy już można czuć się bezpiecznie? Czy mieszkają tam ludzie? Jak wysoka jest radiacja? Wyrusz z nami do miejsca, którego nazwa u wielu wywołuje zimny dreszcz, i stań naprzeciw uszkodzonych reaktorów.
Jednak emocje nie opadną jak wskazówki dozymetrów, a wyprawa nie dobiegnie końca wraz z historiami opowiedzianymi nam przez mieszkańców skażonej strefy. Zanim wrócimy do domu, wejdziemy jeszcze razem do miasta duchów, przedrzemy się przez las Aokigahara, zwany lasem samobójców, i zobaczmy świętą górę Japończyków – wulkan Fudżi (aktywny, choć śpi już ponad 300 lat!).
Poznaj Fukushimę, o jakiej nie przeczytasz w żadnym przewodniku, i zobacz Japonię naszymi oczami.
Kategoria: | Popularnonaukowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8135-898-9 |
Rozmiar pliku: | 35 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wszyscy o czymś marzymy. Nasze marzenia są mniejsze i większe. Niektóre realizujemy na co dzień, inne wciąż jeszcze pozostają do spełnienia. Każdy oddech, myśl i krok przybliżają nas do pragnień, aż w pewnym momencie – nie wiadomo kiedy – stają się one rzeczywistością. Czujemy się, jakbyśmy zdobyli biegun północny lub Mount Everest*. Nigdy nie jest łatwo, jednak realizowanie własnych celów warte jest każdego wysiłku. Nie zawsze zdajemy sobie z tego sprawę, ale nasze życie to właściwie jedna wielka pogoń za marzeniami.
*Łukasz: Albo weszli z zakupami na czwarte piętro.
Witajcie, niestrudzeni wędrowcy! Znów się spotykamy! Znów chcemy opowiedzieć Wam wspaniałe historie pełne zwrotów akcji i trzymające w napięciu od początku do końca… mojego lub każdej z nich. Muszę od razu zdradzić zakończenie: nikt nie umrze i wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie. Zawiedzeni? Spokojnie, na wielu wyprawach o mało się nie pozabijaliśmy i nie chodzi tu o niebezpieczeństwa z nimi związane, ale o nasze temperamenty. Jak to mówi stare japońskie przysłowie: gdzie Urbex History, tam drwa lecą i nie ma co jeść… bo wszystko już zjedli. Wybaczcie tę prastarą sentencję, ale musiałem jakoś nawiązać do miejsca wyprawy, która jest tematem tego rozdziału. Teraz możecie już wreszcie usiąść przy kominku i posłuchać o naszej kolejnej przygodzie…
Urbex History junior band wita w kolejnej książce.
PS Na każdej wyprawie musi być kibelek :)
Był gorący sierpniowy dzień, a raczej poranek, roku 2018. Byliśmy na wyprawie, więc nie śledziliśmy na bieżąco maili oraz wiadomości, które wysyłali do nas znajomi i nieznajomi – chcący podzielić się czymś ciekawym lub po prostu zapytać, co tam słychać. Spaliśmy akurat w jednym pokoju, a że niewiele trzeba, aby mnie obudzić, to mogę powiedzieć wprost: pozamiatane. Odgłosy, jakie wydaje Łukasz podczas snu, można porównać do tych wydawanych przez myśliwiec F-16, który właśnie przekracza barierę dźwięku. Dlaczego w ogóle kładłem się spać bez zatyczek? Ech… głupi ja. No, ale cóż, skoro już wstałem, mogę porobić coś pożytecznego, na przykład zapoznać się z nic niewnoszącymi do mojego życia pierdołami w internecie. Po zaaplikowaniu sobie odpowiedniej dawki głupot, jakich w sieci nie brakuje, stwierdziłem, że nadszedł czas, aby przejrzeć skrzynkę odbiorczą. Odpisując rutynowo, nagle zauważyłem coś, co przykuło moją uwagę. Była to wiadomość od Emila, z którym komunikowałem się jakieś dziesięć miesięcy wcześniej w sprawie wyjazdu do Fukushimy. Wszystko stanęło wtedy pod znakiem zapytania, ponieważ i my, i on mieliśmy swoje plany. Teraz dostaliśmy drugą szansę. Dobra, nie mogę tego spieprzyć, poruszę niebo i ziemię, aby doprowadzić do tego wyjazdu, ale w tamtej chwili musiałem poruszyć coś innego – czy też raczej kogoś innego…
– Wstawać, obiboki! Nie ma takiego spania! – krzyknąłem.
– Czego drzesz tego ryja? – zapytał zaspany Łukasz.
– Mógłbym zapytać cię o to samo: dlaczego podczas snu wydajesz z siebie takie dźwięki, jakbyś był bolidem F1? – odparowałem.
– Nie interesuj się – powiedział Łukasz, ziewając.
– No tak, z twojej strony zawsze można liczyć na ciętą ripostę.
– Kuba, Kuuubaaa, wstawaj! – krzyknąłem raz jeszcze w stronę Kuby, który spał jak zabity.
– Rzuć w niego poduszką, on ma zatyczki w uszach, więc nawet cię nie usłyszał – powiedział Łukasz.
– Ała! Który to rzucił we mnie klapkiem? – Zaspany Kuba wzdrygnął się na widok wspomnianego elementu garderoby.
Oczywiście nie przyznałem się, że to ja, i od razu pokazałem palcem na Łukasza*, który nie wiedział do końca, czy już wstał, czy może to tylko jego kolejny sen.
– Mnie w to nie mieszajcie, ja powiedziałem, żeby rzucił poduszką, a on jak zawsze zrobił po swojemu – odpowiedział Łukasz.
*Kuba: Brzydzę się twoim kłamstwem…
– Dobra już… nie ma co zaczynać dnia kłótnią. Chodziło o to, żebyś wstał, i wstałeś, więc cel został osiągnięty – powiedziałem do Kuby.
– To nie mogłeś delikatniej?
– W sumie mogłem rzucić w ciebie poduszką, ale gdybyś się nie obudził, to i tak byś dostał z klapka, a tak od razu wstałeś i nie musiałem rzucać poduszką.
– No tak, żelazna logika, na taki argument nie mam odpowiedzi – powiedział Kubek.
– Dobra, do rzeczy, napisał do mnie Emil z pytaniem, czy wyprawa jest aktualna i jeśli tak, to kiedy chcemy do niego lecieć.
– Eee, no, nie wiem, teraz nie mam do tego głowy – zaczął wykręcać się Kuba.
– Nie słuchaj go, lecimy, i tyle, musimy w końcu zobaczyć Fukushimę – wtrącił Łukasz.
Fukushima od długiego czasu była naszym marzeniem, można powiedzieć, że po zdobyciu Czarnobyla stała się głównym celem. Wiele osób porównywało dwie katastrofy, nie bardzo wiedząc, jakie one miały skutki. Zależało nam, aby pomóc naszym widzom w odkryciu tego regionu na nowo, chcieliśmy pokazać, jak ludzie tam żyją i z jakimi wyzwaniami muszą się mierzyć. Jednym słowem, zamierzaliśmy nagrać rzetelny materiał o przebiegu katastrofy, który już wkrótce opisze Wam Łukasz. Oczywiście jak nie zapomni, obibok jeden.
– Dobra, napiszę mu, że jesteśmy na wyprawie i wrócimy do konkretów po powrocie, a ty, Kuba, oswój się z myślą, że lecimy.
*Kuba: Nie zapominaj, że to ty boisz się pająków.
Tak wyglądała nasza pierwsza rozmowa o wylocie do Japonii, zero konkretów, pomysłów i jedna osoba, która na myśl o jedenastogodzinnym locie z miejsca dostaje palpitacji. Dla przypomnienia tym, którzy nie czytali naszej pierwszej książki i nie śledzą wszystkich naszych poczynań na YouTubie, Kuba to ten, który ma taki lęk wysokości, że do wejścia na stołek potrzebuje straży pożarnej – bez niej może być ciężko**. Nie mówiąc o podróży samolotem. Wyprawę miałem ciągle z tyłu głowy. Można powiedzieć, że stała się ona moją obsesją. Chciałem, aby wszystko było dopięte na ostatni guzik, a do ostatniej chwili nie wiedziałem, czy Kuba leci. Uwierzcie, każda dyskusja z Kubkiem dotycząca Fukushimy kończyła się w kłótnią, a najbardziej poszkodowany był Łukasz, który zawsze dostawał rykoszetem. Czas leciał, a my powoli działaliśmy. Kupiliśmy bilety, ponieważ gdy mieliśmy je w ręku, cały wyjazd stawał się bardziej rzeczywisty. Druga sprawa: to właśnie cena biletów wyznaczała ramy naszego pobytu w Japonii. Wybraliśmy termin, w którym bilety były najtańsze i który wszystkim pasował. Następnie poszukiwaliśmy z Emilem na Skypie przewodników, którzy zgodzą się oprowadzić nas po najciekawszych miejscach, aż w końcu ustalaliśmy plan działania (wszystkie miejsca, backupy na wypadek, gdybyśmy nie mogli gdzieś wejść). Studiowanie map, historia miejsca i katastrofy oraz działanie reaktora atomowego były naszą codzienną pracą domową. Staraliśmy się również w ambasadzie Japonii o pozwolenie na wjazd do strefy czerwonej, co ostatecznie okazało się niemożliwe. Opis stref i ich zdjęcia będą w dalszej części książki, więc nie musicie się obawiać, że czegoś nie zrozumiecie. My pojęliśmy, jak to działa, więc na pewno i Wam się uda. Termin wylotu ustalony na połowę stycznia 2019 roku zbliżał się wielkimi krokami, a my w dalszym ciągu nie wiedzieliśmy, jaki będzie nasz skład.
*Łukasz: I duchów.
– Słuchaj, trzeba podjąć radykalne kroki. Wóz albo przewóz, muszę zacząć ogarniać transport i hotele, a nadal nie wiem, czy Kuba z nami leci – powiedziałem do Łukasza, popijając złocisty napój gazowany.
– Wiem, że cię to drażni, bo ja też powoli tracę cierpliwość, ale jak będziesz ciągle na niego darł ryja, to nigdy z nami nie poleci, musimy go podejść, załatwić to jakoś inaczej – zripostował Łukasz, podkreślając zdanie głośnym beknięciem*.
*Kuba: Prosię…
– Ooo, widzę, że się przyjęło, ale wracając do tematu: nie możemy zrobić nic, jeśli on sam nie będzie chciał, to on musi wyjść z inicjatywą, my możemy go tylko wspierać.
– Ech, no właśnie, i w tym jest cały szkopuł. – Łukasz westchnął.
– Powiem ci, że myślałem o tym i mam pewien pomysł, ale do tego potrzebna jest chęć współpracy, jeśli nie wyjdzie, polecimy sami, trudno – powiedziałem, po czym wyzerowałem buteleczkę.
– Zrobimy tak: mamy jeszcze ponad miesiąc do wylotu, przed nami wyprawa do Niemiec, więc może lećmy już tam samolotem? Lot do Düsseldorfu trwa około półtorej godziny, Kubę poprowadzimy na lotnisko i jak dziecku wytłumaczymy mu, jak to wszystko działa i czemu tak brzęczy, piszczy i skrzeczy. W końcu kończyliśmy technikum lotnicze. – Uśmiechnąłem się do Łukasza, który słysząc ostatnie zdanie, omal nie opluł się piwem.
– Prawie się przez ciebie zakrztusiłem. Może i kończyliśmy technikum lotnicze, ale to było wieki temu i pragnę ci przypomnieć, że Kuba kończył je z nami, no, ale masz rację, my mamy z lotnictwem styczność na co dzień, a on tylko wtedy, kiedy o tym opowiadamy – skwitował Łukasz, po czym dodał: – Dobra, robimy tak: ja z nim jutro pogadam, bo ty tylko się z nim pokłócisz, jeśli mu zależy, to będzie chciał spróbować, jeśli nie, to znaczy, że lecimy we dwójkę.
Słowo się rzekło, wszystko było w rękach Łukasza, to on miał wytłumaczyć Kubie, że dla własnego dobra ma polecieć do Niemiec samolotem. Nie było to łatwe, biorąc pod uwagę setki wcześniejszych rozmów na temat latania. A jednak udało się! Wyprawa ostatecznie się odbyła, a my przywieźliśmy z Niemiec dwa filmy, którymi zakończyliśmy rok 2018. Dwa loty może nie pozwoliły mu do końca pokonać strachu przed lataniem – jak widzę, Kuba odczuwa go po dziś dzień – ale zrobił pierwszy milowy krok, który otworzył mu drogę do realizacji jednego z największych marzeń.
– Panowie, to już jutro, nasz wielki dzień, coś, na co pracowaliśmy prawie pół roku, już jutro będziemy w Japonii! – wykrzyczałem na ostatnim spotkaniu przed podróżą.
– Dobra, nie podniecaj się tak, masz już wszystko zrobione? Wydrukowałeś rezerwację? Naładowałeś sprzęt? Spakowałeś wszystko? – odpowiedział podminowany Kuba.
– No, prawie wszystko, jeszcze się nie spakowałem, ale jak tylko wrócę do domu, to to zrobię, a w tej chwili mamy jeszcze parę rzeczy do obgadania, więc nie interesuj się moim plecakiem! – odpowiedziałem mu.
– No tak, w sumie mogłem się tego spodziewać… wszystko na ostatnią chwilę – podsumował Kuba, po czym o to samo zaczął dręczyć Łukasza.
– Już się czepiasz? Też spakuję się, jak wrócę do domu, nie to jest teraz najważniejsze – odparował mu Łuki.
– Spoko, Łuki, Kuba ma pełne gacie gruzu, dlatego jest taki niemiły, i ten gruz nosić będzie do czasu, aż wylądujemy w Naricie – próbowałem rozluźnić atmosferę.
– Jak będziecie dla mnie niemili, to nigdzie nie lecę! I tak już od paru dni spać nie mogę przez ten lot. A z tym gruzem no to masz trochę racji. – Kuba się uśmiechnął.
– Przestań panikować, spójrz na to inaczej. To będzie taki lot jak do Niemiec, tylko jakieś siedem razy dłuższy, a poza tym, gdyby nam się coś stało, to nawet nie poczu… albo nie, nic nie mówiłem – zagalopował się Łukasz.
– Dobra, koniec gadania o pierdołach, wszyscy wszystko mamy, każdy wie, za co jest odpowiedzialny, nie pozostaje nam nic innego, jak odprężyć się przed wylotem, bo od jutra wchodzimy na wysokie obroty i tak pozostanie do końca wyjazdu – zarządziłem.
– Ty, Kondziu, jeszcze jedno… Jeśli startujemy jutro o piętnastej trzydzieści, a lecimy do Japonii, to chyba nie będziemy tam jutro, tylko pojutrze rano? – Łukasz chciał zabłysnąć.
– Ech… Tam też taki mądry byłeś? – zapytałem, mając nadzieję, że się zapomni i zapyta: „Gdzie?”.
– Gdzie? – zapytał Łukasz, po czym się zreflektował i zaczął mnie przekrzykiwać, niestety, klamka zapadła, słowo się rzekło, 1:0 dla mnie.
Z wielką satysfakcją odpowiedziałem:
– W dupie.
– Ale ty głupi jesteś – odparował.
– Mnie się podobało, dałeś się naciąć jak dziecko. – Kuba wreszcie się roześmiał.
Rozmawialiśmy o wyjeździe i o naszych oczekiwaniach przez długie godziny, aż nadszedł czas, kiedy trzeba było się rozdzielić, aby dokończyć pakowanie i zapiąć wszystko na ostatni guzik.
*Kuba: Nawet parę razy spotkaliśmy się w toalecie.
Słońce powoli wychodziło zza horyzontu, coraz bardziej oświetlając swoim blaskiem naszą półkulę i brutalnie wołając: „Wstawać, lenie! Jest już dzień!”. Normalnie może i bym marudził (tak jak mam to w zwyczaju), ale przecież to dziś lecimy do Japonii. Za parę godzin będziemy w samolocie, który zabierze nas na koniec świata, albo – jak kto woli – na jego początek. Nawet nie wiem, kiedy wskazówka na zegarze weszła w zakręt, i zanim się obejrzałem, musiałem już wychodzić z domu. Dwie godziny przed odlotem umówiłem się z Łukaszem i Kubą, aby razem się odprawić, a następnie przejść do gate’u, z którego odlecimy. Nie muszę Wam chyba mówić, że Kuba wyglądał, jakby miała po niego zaraz przyjść kostucha*.
Spoko, mordo, dasz radę.
– Kuba, i jak się czujesz? – zapytał Łukasz.
– A jak mam się czuć? Zaraz wsiądę do metalowej puszki, która przez jedenaście godzin będzie znajdować się na wysokości około dziesięciu kilometrów, nic lepszego mnie nie mogło spotkać – odpowiedział.
*Łukasz: Dobrze, że tego szamana nie widziałeś, bobyś się przytulił do tej swojej kostuchy.
– Tak uściślając… to raczej kompozytowej puszki, a właściwie to nie puszki, tylko walca ze skrzydłami – powiedziałem, aby rozładować atmosferę.
– Jak to w ogóle może latać? – zapytał retorycznie Kuba. – Przecież to jakieś nieporozumienie.
– Widzisz, przed każdym lotem przychodzi szaman i czaruje, rzuca urok na samolot, a jak samolot jest większy, to dodaje szczyptę magicznego proszku, przez który tworzy się siła nośna – wyjaśnił rozbawiony Łukasz.
– Aż brak mi słów na twoją głupotę – skwitował Kuba*.
– Dobra, zaraz wchodzimy na pokład, pomyśl sobie tak: to tylko jedenaście godzin, a to, co później zobaczymy i nagramy, to nasze. Do końca życia będziesz to wspominał – Łukasz nie dawał za wygraną.
– Mam tylko nadzieję, że to życie nie zakończy się zbyt wcześnie – burknął smutny Kubuś.
*Kuba: Z wami nie da się normalnie rozmawiać.
W końcu dotarliśmy do momentu, który możecie kojarzyć z ostatniego rozdziału naszej pierwszej książki. Kuba opisał tam, jak po komunikacie od kapitana zapinamy pasy i odlatujemy w nieznane. Ale to, co się działo później, obiecaliśmy opisać w kolejnej książce. Tak, tej, którą właśnie trzymasz w ręku. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, czy kolejna książka będzie, ale przecież marzenia są po to, aby je spełniać.
*Łukasz: Tak się czasem zastanawiam, gdzie ty to wszystko mieścisz. Pół samolotu głodowało przez ciebie.
Samolot wystartował o czasie, więc nie było do czego się przyczepić. Lot przebiegał bez większych problemów, nawet Kuba po pewnym czasie trochę się wyluzował i zaczął z nami normalnie rozmawiać*. Oczywiście co można robić podczas tak długiego lotu? Po pierwsze – dużo gadać, po drugie – oglądać dużo filmów, po trzecie (najważniejsze) – dużo jeść*, a po czwarte – przespać się, bo po lądowaniu ktoś prowadzić będzie musiał, a padło właśnie na mnie. W samolocie szybko zapadła noc, znaczy się stewardessy zgasiły światła, a my odpłynęliśmy hen daleko, w inną czasoprzestrzeń.
Gdzieś nad Rosją, albo i nawet Japonią.
Nagle usłyszałem dobiegający jakby z innego świata głos, mówiący, że za mniej więcej półtorej godziny będziemy lądować, pogoda w porcie przeznaczenia jest dobra, a wcześniej dostaniemy śniadanie. Nawet nie zauważyłem, kiedy zasnąłem, a już za chwilę lądowanie! Popatrzyłem w stronę Łukasza i Kuby, również wyrwanych z błogiego snu.
– Siemano, jak wam się spało? – zapytałem.
– Nijak, jak już wcześniej mówiłem, spanie w samolocie mogę porównać do spania na bombie atomowej*, która zaraz zostanie zrzucona na… Może lepiej nie skończę – odpowiedział Kuba, wiedząc, że wypowiedź może być nie na miejscu.
*Kuba: Ej! Dobrze mi się spało, wyłączyłem się nawet!
– Ja widziałem co innego, przed chwilą spałeś jak zabi…
Welcome to Japan, nasi mili.
– Czemu wszystkie te metafory nawiązują do śmierci? – zapytałem z uśmiechem.
– A weź idź pan w… Niech dają mi to jedzenie, bo znów mnie czącha – powiedział Kuba.
Siema, Emil! Dobrze, że jesteś.
– Ha, ha, jak na odwyku od żarcia. – Uśmiechnąłem się i w tym momencie dostaliśmy michę z obowiązkowym sokiem pomidorowym.
*Kuba: 1/3 jest bystra, reszta udaje.
*Łukasz: Tak — ja, dzięki, że to doceniasz :D
Jesteśmy! W końcu możemy wyjść z samolotu! Nie przeszkadza mi latanie, ale jedenaście godzin na jednym miejscu to stanowczo za dużo, nawet dla mnie. Z Emilem ustawiliśmy się w hali przylotów na styk, więc czym prędzej pognaliśmy do wyjścia – robiąc sobie po drodze błyskawiczną fotkę na tle napisu „Welcome to Japan” – a następnie wypełniliśmy wszystkie karty potrzebne, aby dostać się na terytorium Kraju Kwitnącej Wiśni. Trzeba powiedzieć, że gdyby nie Emil, wyprawa byłaby dużo trudniejsza. Już choćby dlatego, że nasza wypożyczalnia samochodów nie znajdowała się na lotnisku, więc żeby do niej dojechać, trzeba było zadzwonić po transport. No, niby nic trudnego, ale jak zadzwonisz, gdy nie masz karty? No i teraz ktoś może znów pomyśleć: „Przecież to nic trudnego”. Owszem, ale dogadanie się po angielsku w tym kraju nie jest proste, tak jak i nie jest proste uruchomienie karty SIM po jej zakupieniu. Bystre z nas chłopaki**, więc pewnie byśmy sobie poradzili, choć zajęłoby nam to dużo więcej czasu. Dlatego tak cieszyliśmy się na spotkanie z Emilem. Inna sprawa, że jest po prostu spoko ziomkiem, ale jeszcze tego nie wiedzieliśmy. Wsiadając do samochodu, który miał nas zawieźć na parking wypożyczalni, zacząłem na spokojnie myśleć o całej drodze, jaką musieliśmy przebyć, aby znaleźć się właśnie w tym miejscu. Ile pierwszych kroków musieliśmy zrobić. Pragnienie stało się faktem. Dla żadnego z nas nie był to łatwy czas, ale gdybym mógł, zdecydowałbym się jeszcze raz na to doświadczenie, ponieważ to właśnie w takich chwilach odkrywamy, kim naprawdę jesteśmy i dokąd dążymy. A my podążaliśmy za naszym radioaktywnym marzeniem.Samochodem do skażonej strefy
Aha… więc tak wygląda ta Japonia… no pięknie… to zginiemy… Nie no, żartuję, ale fakt, że bez Emila nie bylibyśmy wstanie wypożyczyć samochodu, był pierwszym kubłem zimnej wody. To, co mówili nam znajomi, okazało się prawdą – nie wszyscy Japończycy mówią po angielsku, a w sumie to zdecydowana większość z nich tego nie robi... Pierwsza przygoda i wyzwanie już za nami, bo udało się dojechać na wyłożony białym kamieniem plac wypożyczalni*. Rezerwując samochód, Konrad wysyłał nam konkretny model, jakim będziemy jeździć, ale przez długą i stresującą podróż wyleciało mi to z głowy. Teraz i tak było to bez znaczenia, ponieważ prawie każde auto wyglądało jak z kosmosu. Pierwszy raz widziałem tak dziwne pojazdy – żaden z nich nie przypominał modeli znanych mi z Europy. Emil z Konradem udali się do biura, aby podpisać dokumenty, a ja i Łukasz zaczęliśmy rozglądać się po placu.
* Łukasz: A ty myślałeś pewnie, że będzie czerwony dywan...
– Ty, jak myślisz, który będzie nasz? – zapytałem.
– No, niby Konrad mówił, że klepnął jakiegoś SUV-a, żeby wyższy był, bo biorąc pod uwagę naszą wspólną masę krytyczną* i miejsce, do jakiego jedziemy, dobrze byłoby mieć jakiś prześwit.
– Ty, ja to nie pamiętam, jeszcze mnie chyba trzyma po samolocie*, bo chmurki są takie niebieściutkie, a samochody się tak ładnie uśmiechają, ha, ha, ha. Ej, a widziałeś _Tokio Drift_?
– No, widziałem – odpowiedział Łukasz.
– A pamiętasz ten zielony samochód, co był przerobiony w stylu Hulka z Avengersów?
– Ten taki jakby mały van?
– Dokładnie! To patrz na to! – Wskazałem palcem na biały kanciasty samochodzik.
– Ej! Bez kitu! To jest ten samochód – odpowiedział Łukasz z otwartą buzią.
– Ha, ha, ha… dokładnie, to jest to samo, tylko że w takiej podstawowej wersji, ten z filmu był mocno przerobiony, ale tutaj widzimy bazę wyjściową, że tak powiem. – Mówiąc to, podszedłem do wozu. – Chociaż wiesz co? To jest toyota, a tam był volkswagen, to chyba jednak nie ten sam samochód, tylko łudząco podobny.
*Łukasz: A ty myślałeś pewnie, że będzie czerwony dywan...
*Konrad: Ciebie to zawsze trzyma :D Nie tylko po samolocie :P
– Panowie, to nasza limuzyna – przerwał nam konwersację Konrad.
– Ten!? – wykrzyknąłem, wskazując palcem na samochód Hulka.
– Nie ten… Tamten szary! – Konrad machnął ręką w stronę końca placu.
Gdzieś tam na końcu placu pomiędzy fikuśnymi toyotami i innymi pojazdami kształtem przypominającymi delfiny stał nasz piękny urbexowóz. Rzeczywistość znów nas zaskoczyła, bo dostaliśmy inny samochód, niż miało być. Okazało się, że będziemy wozić się dumnie… hondą accord! Ale nie taką zwykłą znaną wszystkim! Ta była szara! I z tego, co zauważyliśmy na pierwszy rzut oka, nic z niej nie ciekło. Dobra… oczywiście żartuję, bo zaraz wszyscy posiadacze hond* spalą tę książkę w kominku. Problem nie był w marce, bo ta nam jest obojętna, ale w wysokości samochodu. Chcieliśmy SUV-a, ponieważ wiemy, jak wyglądają ulice w opuszczonych miastach. Jeśli jedziemy gdzieś swoim autem i coś urwiemy, to pół biedy, ale zostawianie zderzaka wypożyczonego auta na pierwszym lepszym hopku nie uśmiechało się żadnemu z nas. Dodatkowo przedni zderzak i progi hondziałki miały dokręconą ozdobną listwę, która zmniejszała prześwit do takiego stopnia, że nie dało się tam wcisnąć ręki.
*Konrad: Pozdrawiamy wszystkich posiadaczy hond! Nawet tych, które ciekną.
– Ej, Kondzio, ale wiesz, że istnieje duże prawdopodobieństwo, że ten samochód nie wróci w takim stanie, w jakim go teraz widzimy, a umowa jest spisana na ciebie? – zagaiłem.
– Taaa… ogarnąłem to od razu, jak pani powiedziała mi, że wszystkie wyższe auta zostały już wypożyczone, dlatego… – Konrad wyjął z plecaka zafoliowaną kartkę.
– Ooooo, brawo! Jaka ładna kartka! Ale co to jest…? – zapytałem.
* Łukasz: Chciałbym zobaczyć minę ubezpieczyciela, gdybyśmy to zrobili :)
– A dodatkowe ubezpieczenie, mój drogi Jakubie: możemy tym samochodem wjechać do reaktora, potem go spalić i utopić*, a opłata ma być stała, przynajmniej w teorii.
– To mi pan teraz zaimponował, niewiele ci się w życiu udało, ale to tak!
Nasza honda – szybsza, niż wygląda.
Załadowaliśmy bagażnik naszymi torbami i walizkami ze sprzętem (zawieszenie ugięło się, tworząc ze zderzaka na przodzie pług do odśnieżania) i zasiedliśmy w środku naszego fukushimskiego wehikułu. Konrad miał być kierowcą.
– Ej, mordo… ale wiesz, że źle siedzimy? – zapytał Łukasz.
– No jak to źle!? Kuba miał siedzieć z przodu, aby filmować, a ja miałem kierować – odpowiedział Konrad.
– No tak, ale… – zaczął Łukasz.
– No co ale, co ale!? Znów zaczynasz pyskówkę? – zdenerwował się Konrad.
– Gunwo! Zobacz, kto ma kierownicę! – Parsknąłem śmiechem.
*Konrad: Trzech i pół! Jeśli wiesz, co mam na myśli, Łuki :)
*Łukasz: Tak, wiem, ja, Kuba, Emil i jeden dzban :)
Nagle cały samochód wypełnił się śmiechem czterech dorosłych facetów**. Nie ma nic lepszego niż zmowa trzech przeciwko jednemu, którego specjalnie się zagaduje, a następnie siada się tak, żeby nie ogarnął, że w Japonii kierownica jest po prawej stronie. No normalnie crème de la crème żarcików. Pozamienialiśmy się miejscami, Konrad przekręcił kluczyk, a z głośników wydobył się piskliwy, prawie dziecięcy głos. Emil sprawnie przetłumaczył z japońskiego, że chodzi o brak karty abonamentowej na przejazdy po autostradach, ale natychmiast uspokoił nas, że możemy zapłacić na bramkach, tak jak w Polsce. Wyciągnąłem telefon z kieszeni i ustawiłem nawigację na miejscowość Minami-Sōma. To właśnie tam znajdował się nasz hotel – co ciekawe, jeszcze kilka miesięcy wcześniej cały teren miasteczka był w zamkniętej strefie. Mapy Google przeszukały dostępne trasy i wypluły dwie opcje: albo jedziemy za darmo bocznymi drogami, ale o jakieś dwie godziny dłużej, albo wybieramy autostradę i lecimy jak samolotem około trzech godzin. Oczywiście wygoda i czas przejazdu wzięły górę nad ekonomią, więc wybraliśmy opcję drugą. Honda obładowana po sam dach jak rumuński osiołek po ścince drzew wytoczyła się mozolnie z parkingu na drogę dojazdową do obwodnicy Narity, a my z uśmiechami Jokera pochłanialiśmy kolejne japońskie kilometry.
Plan na ten dzień wydawał się prosty: lecimy najszybciej, jak się da, na północ Japonii w stronę strefy. Gdzieś na wysokości miasta Iwaki zjeżdżamy z autostrady i dalej jedziemy słynną drogą numer 6. Zapytacie pewnie: dlaczego słynną? Otóż droga numer 6 jest jedyną przebiegającą przez całą zamkniętą strefę trasą (z południa na północ), którą można pokonać bez pozwoleń. Po katastrofie Japończycy przystąpili do udrożniania szóstki, tak aby możliwy był przejazd jak najkrótszą drogą łączącą wszystkie skrajne oraz wewnętrzne miasta zony. Skażona strefa jest cały czas poddawana procesowi dekontaminacji (czyli czyszczenia w celu usunięcia promieniowania, później opiszemy to bardziej szczegółowo), a kolejne obszary są oddawane do użytku, dlatego konieczne było wcześniejsze przygotowanie komunikacji pomiędzy nimi. Ciekawe jest również to, że po lewej stronie wzdłuż wszystkich stref ciągnie się droga ekspresowa, z której jednak niewiele osób korzysta, gdyż przejazd nią jest płatny. Zdecydowana większość kierowców wybiera szóstkę mimo niebezpieczeństwa związanego z promieniowaniem. Gdy spojrzy się na mapę, nasuwa się jeszcze jedna odpowiedź, dlaczego droga numer 6 jest tak bardzo popularna. Gdyby porównać strefę, a konkretnie: jej ulice, do układu naczyniowego, szóstka byłaby tętnicą, od której w postaci żył odchodzą liczne inne drogi pozwalające na dojazd do odległych rejonów strefy, a co najważniejsze: do jej samego serca, czyli elektrowni Fukushima Dai-ichi. Gdy chcemy dojechać do jakiejkolwiek części strefy, droga ekspresowa okazuje się nieprzydatna, bo i tak zawsze trafi się finalnie na słynną „routenumbersix”. Wytłumaczyłem w tak pokręcony sposób, w jaki kręcą się włosy na Łukasza brodzie, ale mam nadzieję, że zrozumieliście.
Mijały kolejne godziny monotonnej podróży. Odczuwana na początku euforia z samego faktu bycia w Japonii i mała adrenalinka po zawirowaniach z wynajmem samochodu ulotniły się jakieś pięćdziesiąt kilometrów temu. Teraz obraz przedstawiał się następująco: drzewo, drzewo, drzewo, drzewo*, słupek kilometrowy, drzewo, drzewo, drzewo, aż nagle usłyszałem znajomy dźwięk zza pleców. Wy też powinniście go znać, jeśli czytaliście poprzednią część naszej książki i nie przeoczyliście rozdziału o Pstrążu.
*Łukasz: Zapomniałeś o drzewie!
– Łukasz!!! Czy ty sobie żartujesz!? – wykrzyczałem.
– Eee, co? Kto? Dlaczego niby żartuje? – odpowiedział, przecierając oczy.
– Jesteś w Japonii, tak?
– No, jestem.
– Zawsze chciałeś tu być, tak?
– Tak, zawsze chciałem i jestem.
– To czemu śpisz?
– Nie śpię, tylko się regenerowałem po locie.
– Srocie…
– Co?
– Jajco! Jeden zero, kolego!
– Ooo, dobry pomysł! Może byśmy coś zjedli? Zjechaliśmy już z autostrady, a ja zgłodniałem, może jakieś prawdziwe japońskie samurajskie sushi? Co wy na to? – włączył się do rozmowy Konrad.
– Aleś ty mi teraz, Wąski, zaimponował – odezwał się człowiek borsuk.
– Emil, czy mógłbyś, proszę, sprawdzić w telefonie, czy jest tu jakaś knajpka z sushi, bo tylko ty w tym samochodzie posiadasz moc dekodowania japońskich znaków? – zapytałem.
– Tak, spoko, już patrzę, możemy się gdzieś tutaj zatrzymać, bo na pewno w okolicy będzie jakaś restauracja z sushi – odpowiedział.
*Konrad: Czasem mam ochotę, ale na razie się przydajesz.
Przejechaliśmy przez centrum Iwaki i wjeżdżaliśmy już lokalnymi drogami do bliżej nieokreślonej małej miejscowości. Zabijcie mnie*, ale nie pamiętam jej nazwy, nawet specjalnie podczas pisania tego zdania zacząłem przeglądać mapy w poszukiwaniu mieścinki, ale zniknęła z mojej pamięci jak kamień w studni. Nie wiem, czy tak się mówi, ale fajnie zabrzmiało. Emil namierzył już knajpę z rybkami, więc przystań mieliśmy ogarniętą, gorzej, że nie mieliśmy gdzie zacumować. Po obydwu stronach ulicy ciągnęły się zabudowania wystające z ziemi równo z chodnikiem. Zostawienie samochodu na poboczu równałoby się dostaniu mandatu, dlatego krążyliśmy w kółko, wjeżdżając w różne coraz to węższe odnogi, aż w końcu się udało. Zauważyliśmy ulubiony znak drogowy turystów podróżujących samochodem po całym świecie. Znak oznaczający parking. Pomyślałem, że jesteśmy uratowani i zaraz Kubuś będzie widział się z rybką, ale nie tak szybko. Najpierw trzeba było ogarnąć, jak zaparkować auto. Wydaje się to dość prostą operacją: parkujesz, gasisz silnik, wysiadasz, zamykasz auto i odchodzisz. Proste, prawda? No nie, nie w Japonii, a przynajmniej nie dla Europejczyka, który jest tutaj pierwszy raz, albo przynajmniej nie dla nas… Wszyscy dobrze wiemy, że ten kraj słynie z rozwiniętej technologii i robotyki używanej w każdej dziedzinie życia. Nikogo nie dziwi robot przyjmujący zamówienia w restauracji czy kilkupiętrowe sklepy z elektroniką, więc nawet prosty parking musiał być naszpikowany nowinkami technologicznymi. Każde miejsce parkingowe wyposażone było w taką wąską platformę najazdową, która po przejechaniu znajdowała się mniej więcej na środku samochodu – po zaparkowaniu wyglądało to tak, jakbyśmy stanęli nad progiem zwalniającym. Kilka sekund po zatrzymaniu pojazdu wydobył się dziwny dźwięk spod podwozia. Okazał się nim system blokujący auto w postaci wysuwającej się poprzeczki, zatrzymującej się kilka milimetrów od spodu samochodu i skutecznie uniemożliwiającej wyjazd. Wiadomo, że jakby ktoś przyjechał terenówką na dwudziestoośmiocalowych kołach, to platforma by nawet go nie dosięgnęła, ale nasza honda była skutecznie zakuta w parkingowe kajdanki. W taki oto sposób Japończycy radzą sobie z niepłaceniem za parkingi i tak pobierają opłaty parkingowe. Rozwiązanie idealne: nie trzeba lecieć po świstek do parkometru, a potem wsadzać go za szybę i zatrudniać kontrolerów opłat. Ba! Nawet nie musisz się zastanawiać, ile czasu zajmie ci wizyta u dentysty, aby wsadzić odpowiednią kwotę do maszynki. Tutaj stawiasz samochód, platforma się zamyka, a jak wrócisz, to zapłacisz tylko za ten czas, w którym stałeś. Dumni jak pawie ruszyliśmy w stronę restauracji.
No nie było jak zaparkować.
*Konrad: Nie zaprzeczę, że bezmyślność jest ci dobrze znana :)
Emil, nasz lider w peletonie spacerowym na rybkę, sprawnie orientował się w terenie, więc mogłem spokojnie podziwiać japońską rzeczywistość. Spojrzałem na chłopaków. Na ich twarzach – poza dobrze mi znaną lekką bezmyślnością* – też malowało się zaciekawienie. Nie wiem jak oni, ale ja właśnie tak wyobrażałem sobie małe japońskie mieścinki. Długie, wąskie i pokręcone drogi z postawionymi prawie w linii pobocza zabudowaniami, których dolne części zarezerwowane były na sklepy i restauracje. Niektóre domki posiadały niewielkie wjazdy z prywatnymi miejscami parkingowymi umieszczonymi z przodu oraz małe ogródki z pięknie przyciętymi drzewkami o różnych geometrycznych kształtach. Wzdłuż pobocza ciągnął się szereg latarni oplecionych przez pnącza roślin; do niektórych poprzypinano sztuczne kwiaty wiśni (efekt wiecznej wiosny). Prawie każdą witrynę sklepową wypełniała jakaś reklama produktów spożywczych, a na elewacjach budynków wisiały informujące o czymś plakaty, których treść była dla nas nie do rozszyfrowania. Emil, który szedł kilka kroków przed nami, skręcił nagle w lewo i wszedł do restauracji. Napisu na szybie nie rozumieliśmy, a prowadzące do niej drzwi wejściowe nie wyróżniały się niczym szczególnym, więc sami byśmy do tego miejsca nie weszli. W restauracji od samego sufitu do podłogi wisiały lniane zasłonki tworzące barierę dla zimnego powietrza wpadającego z zewnątrz. Po odchyleniu jednej z nich dostrzegliśmy wnętrze. Środek restauracji zajmowała otwarta kuchnia ustawiona na planie prostokąta. Odgrodzono ją od kucharzy wysokim do pasa murkiem, który pełnił również funkcję blatu. Wzdłuż niego stały krzesełka barowe, wyznaczając miejsca dla klientów. Przy każdym z takich miejsc leżało pełne wyposażenie: pałeczki, herbaty w proszku itd. Bok sali zajmowały stoły z czteroosobową kanapą, na której siedział Emil i machał do nas ręką.
Tak właśnie wygląda ta diabelska konstrukcja.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_